Kochaj wystarczająco dobrze - ebook
Kochaj wystarczająco dobrze - ebook
Bogdan de Barbaro, Andrzej Depko, Alicja Długołęcka, Wojciech Eichelberger, Danuta Golec, Agnieszka Iwaszkiewicz, Stanley Ruszczynski, Anna Tanalska-Dulęba i Bogdan Wojciszke odpowiadają na pytania m.in.: Dlaczego dziś coraz trudniej jest wytrwać w związku do „grobowej deski”? Jak wybieramy człowieka na życie i czy szukanie „drugiej połówki” ma sens? Co jest klejem, który sprawia, że ludzie chcą być razem? O co się tak naprawdę kłócimy, gdy kłócimy się o skarpetki? Czy z narcyzem da się żyć? Czego mężczyźni nie wiedzą o seksualności kobiet, a czego kobiety nie wiedzą o seksualności mężczyzn? Jak pierwsze dziecko zmienia parę? Co nam mówią o związku kłótnie o pieniądze? Czy romans zawsze musi oznaczać koniec? Jak dzieci bywają używane do małżeńskich rozgrywek i jak z tym skończyć? Czy samotność w związku zawsze jest zła?
„Naszym partnerom (ale też sobie) stawiamy coraz większe wymagania: mają być najlepszymi kompanami do zabawy, empatycznymi przyjaciółmi do rozmowy, oddanymi matkami i ojcami, mają robić kariery, zarabiać górę pieniędzy, a w nocy być perfekcyjnymi kochankami. Gdy coś się psuje, wymieniamy na nowe. Tę zasadę wpojoną nam przez wolny rynek stosujemy nie tylko do tosterów i odkurzaczy, ale coraz częściej do relacji międzyludzkich. W tej książce mówimy: WYSTARCZY. Kochaj wystarczająco dobrze, czyli tak, by w relacji było także miejsce na trudne uczucia, dołki, a przede wszystkim na naturalną zmianę krajobrazów, które niesie wspólne życie. Naszych rozmówców pytamy, jak naprawiać to, co już mamy. Bo naprawianie ma sens” – Agnieszka Jucewicz, Grzegorz Sroczyński
Kategoria: | Rozmowy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-832-681-703-8 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
specjalista psychiatra, psychoterapeuta, superwizor psychoterapii i terapii rodzin, kierownik Zakładu Terapii Rodzin Katedry Psychiatrii Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego. Od 1984 roku członek korespondent Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego. Autor, współautor lub redaktor książek, m.in.: „Pacjent w swojej rodzinie” (1997), „Wprowadzenie do systemowego rozumienia rodziny” (1999), „Schizofrenia w rodzinie” (1999), „Terapia rodzin a perspektywa feministyczna” (2004), „Możesz pomóc” (2005), „Postmodernistyczne inspiracje w psychoterapii” (wspólnie z Szymonem Chrząstowskim, 2011), „Konteksty psychiatrii” (2014). W kadencji 2013–2016 przewodniczący Sekcji Naukowej Psychoterapii Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego.
ANDRZEJ DEPKO
neurolog, seksuolog, terapeuta, prezes Polskiego Towarzystwa Medycyny Seksualnej, certyfikowany seksuolog sądowy. Autor ponad stu publikacji popularyzujących wiedzę z zakresu seksualności człowieka. W Radiu RDC razem z Ewą Wanat prowadzi audycję „Depko i Wanat o seksie”.
ALICJA DŁUGOŁĘCKA
doświadczona trenerka, pracownik akademicki i autorka książek dla młodzieży i dorosłych. Od wielu lat zajmuje się edukacją i poradnictwem psychoseksualnym. Szczególnie bliskie są jej tematy dotyczące zdrowia seksualnego i seksualności kobiet.
WOJCIECH EICHELBERGER
psycholog, psychoterapeuta, autor książek i felietonów. Współzałożyciel Laboratorium Psychoedukacji w Warszawie. Autor m.in. „Zdradzonego przez ojca”, „Kobiety bez winy i wstydu”, „Mężczyzna też człowiek”. Współtwórca i dyrektor Instytutu Psychoimmunologii. W szkoleniach i terapii odwołuje się do koncepcji terapii integralnej, która oprócz psychiki bierze pod uwagę ciało, energię i duchowość człowieka.
DANUTA GOLEC
psycholog, psychoterapeutka psychoanalityczna, tłumaczka. Założycielka Oficyny Ingenium, która wydaje książki z dziedziny psychoanalizy i psychoterapii psychoanalitycznej.
AGNIESZKA IWASZKIEWICZ
certyfikowany psychoterapeuta i superwizor Polskiego Towarzystwa Psychologicznego. Pracuje w zespole Laboratorium Psychoedukacji w Warszawie, gdzie prowadzi psychoterapię indywidualną i grupową dorosłych zorientowaną psychodynamicznie oraz autorskie seminaria na temat pracy terapeutycznej z pacjentami nieheteroseksualnymi i na temat postrzegania ciała i płci w procesie psychoterapii. Ekspert na forum Gazety.pl pt. „Życie rodzinne”.
STANLEY RUSZCZYNSKI
psychoanalityk, psychoterapeuta indywidualny oraz psychoterapeuta par z kilkudziesięcioletnim doświadczeniem. Członek Brytyjskiego Stowarzyszenia Psychoterapeutów, dyrektor w Portman Clinic w Londynie, która stanowi część Tavistock and Portman NHS Foundation Trust. Były zastępca dyrektora w Tavistock Centre for Couple Relationships – prestiżowej londyńskiej klinice specjalizującej się w terapii par. Autor i redaktor wielu książek i artykułów dotyczących terapii w ujęciu psychoanalitycznym, m.in. „Psychoterapia par. Teoria i praktyka w Instytucie Badań nad Małżeństwem Kliniki Tavistock” (wyd. Oficyna Ingenium, 2012). Prowadzi wykłady i konsultacje w Wielkiej Brytanii i wielu innych krajach, m.in. w Polsce.
ANNA TANALSKA-DULĘBA
certyfikowana psychoterapeutka i superwizorka Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego, współzałożycielka Pracowni Terapii i Rozwoju w Warszawie, którą kieruje. W latach 1978–2009 związana z zespołem Synapsis. W latach 1997–2003 była członkiem zarządu Sekcji Naukowej Terapii Rodzin Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego, obecnie jest członkiem komisji etycznej tej sekcji. Członek Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego, European Family Therapy Association, European Association for Psychotherapy. Prowadzi psychoterapię rodzinną, indywidualną i grupową oraz superwizuje. Szkoli grupy terapeutów i zespoły terapeutyczne w kraju i za granicą (Szkocja, Rosja, Ukraina, Australia).
PROF. dr hab. BOGDAN WOJCISZKE
psycholog, wykładowca Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej, wydział w Sopocie. Zajmuje się psychologią osobowości, psychologią społeczną i związków międzyludzkich. Autor wielu książek i prac naukowych, m.in.: „Psychologia miłości”, „Psychologia społeczna”, „Człowiek wśród ludzi. Zarys psychologii społecznej”, „Kobieta zmienną jest”.Z Bogdanem de Barbaro
rozmawiają Agnieszka Jucewicz i Grzegorz Sroczyński
Coraz częściej wchodzimy w małżeństwo z nastawieniem, że ma ono dawać wolność, rozrywkę i pozwalać na nieograniczony rozwój. Ma być mi dobrze, a jeśli nie jest, no to związek przestaje mieć sens.
Zamiast próbować przetrwać pierwszy kryzys, naprawić, pary uciekają od siebie. I każde szuka nowej osoby, z którą już na pewno będzie zawsze świetnie.
Po dwóch–czterech latach od ślubu, kiedy kończy się faza zauroczenia, muszą się skonfrontować z trudami życia. I dopiero wtedy się okazuje, czy mają szansę na prawdziwy związek, czy nie. Bo albo będą się starać to przetrwać, albo pójdą w klimat rynkowy – wymienię ją/jego na nowy egzemplarz.
Dlaczego dziś tak trudno wytrwać ze sobą?
Bo już nie chodzi o to, żeby wytrwać. Związki funkcjonują w postmodernistycznym sosie kulturowym, zresztą wpływ postmodernizmu widać nawet w ortografii: iPod, iPhone, duża litera w środku słowa, bo wszystko wolno łączyć, mieszać, ze wszystkim można eksperymentować. Podobnie w relacjach międzyludzkich. Trzeba się odpowiednio dobrać i popróbować, czy aby na pewno do siebie pasujemy. Jak wyjdzie – no to świetnie. Jak nie – szukam dalej.
Coraz częściej wchodzimy w małżeństwo z nastawieniem, że ma ono dawać wolność, rozrywkę i pozwalać na nieograniczony rozwój. Ma być mi dobrze, a jeśli nie jest, no to związek przestaje mieć sens. Nie chcę występować w roli przeciwnika przyjemności. Tylko chodzi o to, żeby przyjemność nie została ubóstwiona.
A została?
Mam pewien problem z naszą rozmową, bo moja perspektywa jest perspektywą terapeuty rodzinnego. A wy oczekujecie uogólnień. I chociaż mam duże doświadczenie i wielu pacjentów, to jednak zawsze są to pojedyncze, osobne przypadki.
W tych przypadkach odbija się współczesny świat.
Zgoda, ale pamiętajcie, że moje uogólnienia nie mają wartości badania socjologicznego.
Swoje pierwsze terapie par prowadziłem w 1988 roku w USA. Rok później rozpocząłem praktykę w Polsce, czyli pracuję od samego początku transformacji. I jeśli miałbym wskazać, co najbardziej w tym czasie odmieniło związki, to wybrałbym dwie rzeczy. Po pierwsze – gender, czyli zmiana stereotypowych ról kobiecych i męskich. Większa równość w relacjach jest ogromną zdobyczą, ale ma też rozmaite skutki uboczne. Druga rzecz wpływająca silnie na związki to swoboda obyczajowa.
To zacznijmy od swobody obyczajowej.
Czy wyjdzie mi z tą dziewczyną? Czy uda mi się z tym chłopakiem? Dzięki zmianie obyczajowej ludzie mogą się próbować. Nie muszą wyfruwać z gniazd rodzinnych i zakładać własnych rodzin, mogą testować kolejnych partnerów, ale mieszkać z rodzicami.
Niektórzy próbują tak latami.
Statystyki potwierdzają, że moment zawarcia małżeństwa znacznie się opóźnia. To dobrze, bo może nie zwiążą się z kimś pochopnie. Ale jest też w tym pułapka. Czas narzeczeństwa zaspokaja nieco inne potrzeby niż prowadzenie z kimś tzw. wspólnego gospodarstwa. Narzeczeni spotykają się w samochodzie, na łące, w kinie, chwilę pomieszkają razem, mają same przyjemności. A potem wracają do rodziców, którzy zapewniają im wikt i opierunek. Nie ma zobowiązań i trudów. Nie ma odpowiedzialności.
Zabawa w dom.
Zabawa w miłość, czyli w coś szczególnego. I właśnie takie rodzi się przekonanie: że związek to coś, dzięki czemu nieustannie mogę być na haju, mogę wciąż trwać w tym pierwszym etapie zakochania. To rodzaj uzależnienia. A gdy to się kończy – zdziwienie. Bo przecież miało być ciągle nadzwyczajnie. Zamiast próbować przetrwać pierwszy kryzys, naprawić, pary uciekają od siebie. I każde szuka nowej osoby, z którą już na pewno będzie zawsze świetnie.
Taki pomysł na życie uczuciowe ma też mocne wsparcie w okolicznościach wolnorynkowych. Przecież niczego już się dziś nie naprawia, tylko kupuje nowe. Jeżeli mam urządzenie, o którym wiem, że nie wymienię go szybko, to będę o nie dbał. Zaczyna szwankować – naprawię. A jeżeli każdy sprzęt jest obliczony na maksimum pięć lat i naprawiać się go nie opłaca, to nie będę już taki uważny. W dodatku dzięki rozwojowi technologicznemu nowa lodówka będzie zawsze lepsza i bogatsza w jakieś funkcje. Podobną ułudę wolny rynek zaszczepił w relacje międzyludzkie.
Na terapię przychodzą pary, które jednak chcą naprawiać swoje związki. Po dwóch–czterech latach od ślubu, kiedy kończy się faza zauroczenia, muszą się skonfrontować z trudami życia. I dopiero wtedy się okazuje, czy mają szansę na prawdziwy związek, czy nie. Bo albo będą się starać to przetrwać, albo pójdą w klimat rynkowy – wymienię ją/jego na nowy egzemplarz.
Im dłużej pracuję, tym wyraźniej widzę, że moment zawierania ślubu nie jest specjalnie ważny. Wszystkie pary na starcie dostają mniej więcej to samo: kochają się, chcą ze sobą być. Dopiero gdy pojawiają się pierwsze kłopoty, widać różnice w sposobie reakcji i pomysłach, co dalej. Kolejne fazy życia rodzinnego burzą początkową sielankę bardzo skutecznie.
Początek zawsze jest różowy?
Dzisiaj. Bo kiedyś taki nie był, ludzie przecież sami nie decydowali o swoich związkach, na przykład w społecznościach wiejskich chodziło o to, czyje rodzinne kawałki pola powinny się połączyć. No i żyli razem do śmierci, skoro te pola połączono. Czasem w nienawiści, jeśli się okazało, że są bardzo niedopasowani. Ale jednak często w poczuciu, że trzeba się dopasować, dogadać, ułożyć, bo innej możliwości nie ma. Łatwiej też było przejść razem przez całe życie, bo śmierć szybciej następowała. Jeśli ludzie żyli razem w parach przeciętnie 30 lat...
To szło wytrzymać.
Można było zagryźć zęby i doczekać cmentarza. Teraz sześćdziesięciolatek – jeśli jest w dobrej formie – wciąż uważa, że ma życie przed sobą. To oczywiście kolejna ułuda, która może prowadzić do życia składającego się z samych nowych początków i wiecznych prób. Być może znajdę w tym ekscytację, ale głębi raczej nie.
Konfucjusz powiedział: „Mamy dwa życia. To drugie zaczyna się wtedy, kiedy się zorientujemy, że mamy tylko jedno”. VI wiek przed naszą erą, a wciąż bardzo trafne.
Czy ludzie, którzy siadają przed panem w gabinecie, są zaskoczeni, że związek to również kłopoty?
Bywają rozczarowani. Bo tak było różowo na początku i z tego klimatu nie zostało nic. We trójkę badamy, dlaczego najpierw było cudownie, a teraz jest tak źle.
I dlaczego?
Powodów oczywiście jest tyle, ile par. Ale jeśli znów chcecie jakiegoś uogólnienia, to powiedziałbym tak: kłopoty często biorą się z błędnego przekonania, że związek ma mieć jakiś stały klimat emocjonalny. Ludzie przestali uwzględniać, że nowe fazy życia rodzinnego niosą nowe krajobrazy. Niekoniecznie słoneczne. Oboje byli znakomici w rolach narzeczeńskich, weseli, świetni w seksie, rozrywce, celebrowali wspólne umiłowanie przyrody albo wspólne umiłowanie pubu. A potem, jak trzeba uzgodnić, kto wstaje w nocy do dziecka, to jest kłopot.
Bo tego plan nie przewidywał.
Dziecko? Plan mógł je nawet przewidywać, ale jako kolejną atrakcję, jako fascynującą przygodę, dzięki której będziemy się spełniać i rozwijać, bo znajomi opowiadali, jakie to dzieci są cudowne. Natomiast plan nie zakładał, że dziecko oznacza również konieczność rezygnowania z ważnych rzeczy.
Ona jest na studiach doktoranckich, świetnie jej idzie i nagle nie ma czasu na książki, pisanie pracy. On z kolei właśnie ma awansować w korporacji i co? Pójdzie na urlop tacierzyński? Właśnie teraz? No to straci okazję i awansują kogoś innego. Każde musi z czegoś rezygnować i to budzi zdumienie, bo przecież życie powinno być fascynującą wycieczką, w czasie której trzeba zobaczyć wszystkie atrakcje.
Następna faza, w której związki często drżą w posadach, to moment, gdy dzieci są odchowane. Ona postanawia wrócić do pracy, ma tym zaprzątniętą głowę, w dodatku w pracy są różni fajni nowi koledzy i ojciec rodziny wpada w panikę. „Przecież świetnie gotowała, znakomicie wychowywała dzieci, wszyscyśmy się bardzo kochali, a teraz nagle jakieś niepotrzebne zmiany” – mówi w gabinecie. Jego poczucie bezpieczeństwa jest zagrożone. Zaczyna ją atakować, ale w dzisiejszych czasach nie wypada kobiety atakować za to, że chce się realizować zawodowo, więc musi wymyślić jakąś inną historyjkę. I coś oczywiście znajduje. Zastępczo.
A podstawą tych pretensji jest złość, że przez lata praktykowali jego władzę, a teraz ma być inaczej.
I tu pojawia się temat gender, o którym wspomniałem na początku. Często w gabinecie widzę, jak ogromny wpływ na związki ma zmiana tradycyjnych ról kobiecych i męskich. Cieszy mnie detronizacja mężczyzny, bo przybywa dzięki temu dobra i sprawiedliwości na świecie. Choć po drodze są trudy i kłopoty. Pamiętam takie rozbrajające słowa męża, które wygłaszał do żony w czasie terapii: „No i co? Źle ci było?”. Miał poczucie, że zaszło jakieś nieporozumienie. „Byłaś w domu, kochaliśmy się, ja cię kochałem, ty mnie kochałaś. Czy ja ci nie wyrażałem wdzięczności? Czy nie zachwycałem się tobą, twoją urodą i gospodarnością?”.
Gospodarnością. To piękne.
Taki archetyp: on na polowaniu, ona przy ognisku.
Kiedyś role były rozdane i wydawało się oczywiste, że jak dziecko płacze, to wstaje ona. A teraz trzeba negocjować. Myśmy z żoną między godziną 20 a 21 zażarcie grali w szachy i kto przegrał, ten wstawał w nocy. Ale był to system niesprawiedliwy, bo osoba bardziej zmęczona zwykle przegrywała, a potem dodatkowo nie mogła się wyspać.
Czyli związkom szkodzi ten okropny gender. Biskupi mają rację.
Jak kogoś się obala – w tym wypadku mężczyznę – to oczywiście nie będzie zadowolony. Miał wygodnie na swoim tronie, a teraz są dwa identyczne krzesełka i każde siedzi na swoim. Stare role już nie działają, a nowych jeszcze nie przećwiczyliśmy. To trochę sytuacja zawieszenia. Mężczyzna często chce być już nowoczesny, chce partnerskiej relacji, a przynajmniej tak deklaruje. Więc ustępuje partnerce, ale wtedy zza chmury wychyla się pradziadek i woła: „Ty ofermo! Nie daj się poniżać! Co robisz?!”.
Który kryzys najtrudniej przetrwać?
Kiedy dzieci opuszczają gniazdo. No bo co dalej? Para miała świetnie przećwiczone role rodziców: opiekowali się dzieckiem, wozili je na zajęcia pozaszkolne i wspólnie zachwycali jego talentami. Debatowali bez końca: „A może pianino?”, „A może żagle?”. Po to żyli. I nagle wyrośnięte dziecko oznajmia: „Załatwiłam sobie studia w Paryżu, za miesiąc wyjeżdżam”.
Albo – co gorsza – sami jej załatwili.
Nie. Tacy rodzice podświadomie wiedzą, że to koniec ich związku. Na ogół robią różne rzeczy, żeby dziecko miało świetną szkołę, ale tu, na miejscu. Jeśli dziecko znika z ich życia, usamodzielnia się, a małżonkowie przez szereg lat redukowali się do ról rodzicielskich i nie zadbali, żeby poza tym być jeszcze kimś innym, mieć jakąś pasję, ścieżkę rozwoju, no to mamy wielki kryzys. Nagle dawne role zostają zakończone, a nowych brak.
Jest sytuacja „chata wolna” i nie wiadomo, co robić. Kazik Staszewski śpiewa taką piosenkę: „Wyjechali na wakacje wszyscy nasi podopieczni/ Gdy nie ma dzieci w domu, to jesteśmy niegrzeczni”. Dla Kazika i jego żony taka sytuacja to frajda, ale niektóre pary są zagubione.
I co wtedy?
Często na pomoc przychodzą właśnie dzieci, sprawiając kłopoty. Niektórzy terapeuci rodzinni – i nie jest mi obce to myślenie – zauważają, że wierzgnięcia nastolatka służą temu, żeby pomóc rodzicom dalej być razem. To rozpaczliwa próba przedłużania jedynej możliwej dla nich wspólnej roli. Dziecko sprawia kłopoty, więc jest cement spajający parę.
Kto jest motorem zmian w związkach?
Kobiety. Często po wielu latach praktykowania władzy mężczyzny mówią: „Basta! Ja się na formułę patriarchalną już nie zgadzam”.
A on co na to?
Pełne zaskoczenie: „Ależ, żabeczko, o co ci chodzi?”. A potem wpada w panikę, bo ją przecież kocha. Nie tylko to, jak ona przyrządza sznycelki, ale w ogóle to jest związek jednak udany. Ona mówi: „Albo się coś zmieni, albo żegnam!”. Kłócą się niemiłosiernie, w końcu on zgadza się iść do terapeuty, chociaż oczywiście tak naprawdę uważa, że to fanaberie.
Siadają razem w gabinecie, po czym on melancholijnie rzuca w jej stronę: „A źle ci było?”.
Dzięki klimatowi feminizmu kobiety zyskują rodzaj samoświadomości, poczucie mocy, i to jest coraz częstsza sytuacja. Ozdrowieńcza. Przestają się godzić na przeraźliwą nierówność w relacjach.
Mój tata wracał z pracy i miał nadzieję, że zaraz będzie obiad. Mama pracowała na uczelni, wracała i przyrządzała ten obiad, na który tata grzecznie czekał, bo przecież nie wpadł na pomysł, żeby samemu sobie ugotować. Rodzice byli bardzo udaną parą, szczęśliwą.
Podział był stereotypowy, to ojciec podejmował decyzje, był od mówienia, co dobre, a co złe. Mama czasem się wtrącała: „No, Jureczku, masz rację, ale nie mów tego tak ostro”. To popularna fraza w trójkącie: niegrzeczny synek, czyli ja, kochająca mama i surowy ojciec prawodawca.
Mojej mamie nie przeszkadzało, że żyje w patriarchacie, co prawda oświeconym. Podobnie było z moimi dziadkami, tylko dużo bardziej. Gdyby para moich dziadków zmartwychwstała i przypadkiem trafiła do terapeuty rodzinnego, toby się pewnie dowiedziała, że uprawiają dramatyczną przemoc kulturową. Na co babcia odpowiedziałaby pewnie, że to jakaś bzdura.
Co takiego się działo, że ludzie potrafili dawniej przez te wszystkie zakręty przejść i ze sobą wytrwać?
Myślę, że bardziej cierpieli. I bardziej się godzili na to, że można cierpieć. Nie było tak łatwo w życiu, nie mieli ciepłej wody w kranie i elektryczności w gniazdku ani dostępu do tego, co jest dla nas oczywiste: rozrywki, przyjemności, poznawania świata, kreatywności. Ludzie byli bardziej pokorni. Mieli też wyznaczone sztywne role, a świat nie zmieniał się tak szybko jak dziś. Mocą tego, kim był mój ojciec, byłem wepchnięty w zawód na przykład zegarmistrza i tkwiłem w tym do końca życia. Gdyby zaś moje dzieci zajmowały się tym samym co ja czy moja żona, no to bym czuł się nieswojo, że nie umożliwiłem im emancypacji.
Wartością stała się zmiana, a nie trwanie?
Tak. Kiedyś wstyd było się rozwieść, dzisiaj wstydem jest się nie rozwodzić i trwać w tym samym związku. W Kalifornii moje małżeństwo, które trwa już 40 lat, byłoby patologią. Znajomi patrzyliby podejrzliwie, bo skoro tak długo para jest razem, to na pewno są nieszczęśliwi i wszelkiego rodzaju patologie w ich domu się już zdążyły zagnieździć.
Chcę jeszcze wrócić do okoliczności wolnorynkowej. Jakaś para w Polsce wzięła niedawno ślub w centrum handlowym. To jednak coś wyraża. Ślub się przecież bierze w miejscu ważnym, niektórzy robią to w kościele, inni pod wodą na rafie koralowej albo na szczycie Mont Blanc. Tamci wybrali galerię handlową, informując się sekretnie: nie przestanę z tobą robić zakupów...
Aż do śmierci, na dobre i na złe.
Nie. Na dobre tylko. Bo jeśli nie będzie za co kupować, to po co być razem? Na Galerii Jurajskiej w Częstochowie wisiał kiedyś wielki billboard: „All you need is...” – chciałoby się dodać: „love”, a tymczasem zakończenie hasła brzmiało: „...shopping center”.
Filozof Zygmunt Bauman mówi, że dziś nie produkuje się już towarów, tylko potrzeby. Nawet jeśli dotąd sądziłem, że wszystko ze mną w porządku, to telewizor mi uświadomi, że to nieprawda, bo mam poważny problem – na przykład zmarszczki – i powinienem coś natychmiast z tym zrobić. Rynek tworzy potrzeby określonego rodzaju, nie są to sprawy mądre i głębokie, tylko odwołujące się do przyziemnych okoliczności. Najczęściej chodzi o to, jak być zawsze pięknym i młodym, a nigdy o to, jak pogłębić rozumienie Pascala w kontekście tego, co powiedział Kierkegaard. Bauman pisze wręcz o reklamowaniu chorób. W Stanach wymyślili nową chorobę: hipotrychozę rzęs. „Jeśli masz cienkie rzęsy, to jest to objaw poważnej choroby i my mamy na nią specyfik” – mówi reklama. Genialne. Bo przecież – jak słusznie zauważa Bauman – rzęsy zawsze mogą być gęstsze i dłuższe, więc każdy się załapie.
W takim klimacie groźną pułapką staje się dążenie do jakiegoś stanu idealnego i wiara, że można go osiągnąć. Zawsze przecież może być lepiej, niż jest, rzęsy mogą być dłuższe, związek lepszy, wakacje fajniejsze. Terror ideału. I część osób popada na tym tle w rodzaj uzależnienia. Na przykład para chciałaby się nigdy na siebie nie złościć. Albo tak bardzo się kochać, żeby nie było w ich relacji żadnej innej nuty. To są bajkowe złudzenia jak z reklamy. Wtedy to, co już mam, co osiągnąłem, nigdy nie da mi szczęścia, bo moje szczęście na pewno jest niewystarczająco szczęśliwe i powinno być jeszcze szczęśliwsze.
Czy nie ma pan wrażenia, że kłopotem dzisiejszych par jest też coś, co można nazwać terrorem emocji? Poradniki psychologiczne wmówiły nam, że powinniśmy pokazywać swoje emocje, nie tłumić ich. W efekcie ludzie przestali być wobec siebie powściągliwi i łatwo się ranią.
Była nawet taka moda: „Bądź sobą!”. Albo: „Wyraź swoje wewnętrzne dziecko”. Widziałem poradniki, jak to wewnętrzne dziecko wyrażać. Tymczasem sobą nie jestem wcale wtedy, kiedy wyrażę swoje wewnętrzne dziecko, ale gdy wysłucham tego dziecka, potem porozmawiam ze swoim wewnętrznym rodzicem, a na końcu dorosła część mojej osobowości rozstrzygnie spór. I zrobię to, co uznam za odpowiednie, a nie to, co krzyczy dziecko albo co mi każe surowy rodzic.
Dziś trzeba pokazać wszystkie emocje, i to najlepiej natychmiast. Gniew, nienawiść, smutek. Jak już taka para wszystko sobie powie, to może mieć siebie dosyć.
Dobrze być świadomym własnego gniewu czy smutku. Tylko ważne, jak się go komunikuje. „Bardzo mi się nie podobało to, co zrobiłeś. Było mi przykro” – to jest w porządku. W odróżnieniu od komunikatu: „Wkurzasz mnie, jesteś idiotką! Zawsze musisz zrobić coś głupiego!”, bo to jest raniące i nie daje przestrzeni na wspólny namysł.
Pamiętam pewną parę, on uważał, że jego emocje mają moc stanowiącą. „Przecież ja tylko mówię to, co czuję” – powtarzał. Czyli według licznych poradników był po prostu sobą. I oczekiwał, że będzie to miało równie silną moc dla jego partnerki. Czynił cnotę główną z tego, że potrafi odczytywać własne emocje i równie dobrze – jak sądził – emocje partnerki. Język emocjonalny stał się władczy.
Psychologizacja języka ma pewien sens, bo ludziom dzięki temu może być bliżej do rozumienia samych siebie. W latach 80. oglądałem w Stanach opery mydlane i byłem zachwycony, że bohaterowie są za pan brat z językiem emocji. Tam się nieustannie mówiło o uczuciach, co wtedy brzmiało niezwykle ożywczo. Mężczyzna kiedyś nie miał prawa być smutny, a już na wsi w ogóle nie wiedział, co to jest smutek. Dzisiaj wie, słyszał o tym i czasem potrafi nawet powiedzieć: „Jest mi smutno”. Natomiast nie jest dobrze, jeżeli z tego, co czuję, uczynię kanon i drogowskaz dla reszty świata. Wtedy zaczyna rządzić mną wewnętrzne dziecko, które nie chce rozumieć ograniczeń i musi wszystko wykrzyczeć natychmiast.
Dlaczego właśnie dziecko zrobiło taką karierę?
Ja mu się nie dziwię, a nawet sympatyzuję z nim. Byle taki dzieciak nie uznał, że jest jedyny. Urok dziecka polega na tym, że jest twórcze, ciekawe świata, uczuciowe, szuka bliskości, jest namiętne.
Ale jak mu się czegoś nie da natychmiast, to się rzuca na ziemię i wywija nogami.
Właśnie. To jest ten kłopot, kiedy dziecko zaczyna nami rządzić. Ale jeśli wie, że dzięki tupaniu nogami nie dostanie czekolady przed obiadem, to nie będzie tupało.
Pamiętam matkę, która przyszła na terapię nie ze swoim wewnętrznym dzieckiem, tylko jak najbardziej prawdziwym, bo się rozhulało i pojawiły się kłopoty. I wygłosiła dość typowe zdanie: „Dyzio to taki słodki urwis, zawsze coś inteligentnie odpowie pani nauczycielce, a ona się niepotrzebnie denerwuje”. Dzieciak był nieznośny, ale rzeczywiście twórczy. Tyle że świat nie będzie pozwalał, żeby pani nauczycielce do torebki co tydzień wkładał nowego żuka czy żabę. Mama ułagodzi to u dyrektorki, raz, drugi, piąty, ale już w liceum będzie kłopot, na studiach – jeszcze większy. Jeżeli rodzice dają wychowawczy przekaz, że wewnętrzne dziecko może rządzić, to być może będą z tego artyści.
Ale związki raczej nie?
Związek z taką osobą będzie trudny. Taki dorosły Dyzio musi mieć za partnerkę matkę i pielęgniarkę w jednym. Ona będzie się miała kim zajmować, a on będzie twórczy i taki – ach – cudowny urwis. Matko-pielęgniarko-żona się nim zaopiekuje i mogą żyć. Chyba że ona powie w pewnym momencie: „Ja już tego nie chcę”.
Nie chciałbym, żeby z naszej rozmowy wyniknęło, że dziecko ma iść do kąta. I że wyrażanie emocji jest szkodliwe. Może być, jeśli przestajemy mieć nad tym kontrolę. Niech się we mnie dogada ta trójka: dziecko, rodzic i dorosły. Jeśli zamiast iść do pracy, moje wewnętrzne dziecko woli pooglądać serial, to rodzic zagrzmi: „Nie wolno chodzić na wagary!”. A dorosły, zamiast grzmieć i się wściekać, spokojnie sobie wytłumaczy, że owszem, miło by było zostać w domu, ale nie tym razem, bo za tydzień trzeba będzie ten wolny dzień odrabiać i się nie opłaca. I podejmie decyzję. Taki opis świata wewnętrznego – dziecko, rodzic, dorosły – to koncepcja stworzona przez psychiatrę Erica Berne’a. Uproszczona wersja perspektywy psychoanalitycznej, ale bardzo pomaga wielu pacjentom zrozumieć samych siebie. Te trzy sfery rzeczywiście jakoś w nas współgrają. W dojrzałych osobach jest harmonia.
Co pan właściwie robi z parami, które przychodzą na psychoterapię? Czego potrzebują, żeby przetrwać razem kłopoty?
Tak najogólniej można powiedzieć, że przeprowadzam ludzi z sali sądowej do obszaru wzajemnej empatii. Oni weszli w grę „to ty jesteś zły” i wzajemnie się ranią. „On jest szurnięty, nadaje się do leczenia” – mówi kobieta. „Ona jest wariatką, powinna łykać prozac” – mówi mężczyzna. Innymi słowy: ja jestem w porządku, a ty nie jesteś w porządku. I trwa taki taniec, obie strony domagają się od terapeuty ustalenia, kto ma rację. I uważają, że na tym będzie polegał proces leczenia, że ja w końcu to rozstrzygnę.
Jako terapeuta jestem zwolniony od ocen, a nawet nie wolno mi oceniać. Nie przydam się na nic ludziom, jeśli będę wydawał wyroki. Istotą terapii par jest przejście z wzorca etycznego do wzorca estetycznego. A więc namówienie ludzi, żeby wyszli z gry pod tytułem „to ty jesteś zły” i w ogóle zrezygnowali z prób ustalania, kto ma rację. Bo nie o rację chodzi. Chodzi o zobaczenie, co się takiego dzieje między nimi, że jest problem, impas, cierpienie, kryzys. Nie zastanawiamy się, kto temu winien, tylko co możemy razem zrobić, jak się zrozumieć.
Pary dość szybko się orientują, że oboje patrzą na siebie przez pryzmat swoich doświadczeń z dzieciństwa. Przychodzą – tak myślą – we dwójkę, a w gruncie rzeczy przychodzą w szóstkę, za nimi albo między nimi na niewidzialnych zydelkach siedzą jeszcze rodzice. Na przykład on widzi w żonie nieudaną wersję matki. „Bo matka mnie kochała, a ty mnie nie kochasz”, „Bo mama mi robiła zupę, a tobie się nie chce. A w tej zupie pierożki takie pływały, a w każdym pierożku kilogram miłości” – to są tego typu nieporozumienia. Ktoś szuka albo tego, czego nie dostał w dzieciństwie, albo tego, co dostał w nadmiarze, i teraz nic nie jest dość doskonałe, wystarczająco dokładnie powtórzone.
I trzeba się rozstać ze złudzeniem, że można to coś dostać?
Tak. Trzeba pożegnać się z tą iluzją, co jest przykre, bolesne, ale wiąże się też z rodzajem ulgi: jestem wreszcie wolny, nie muszę całe życie działać pod presją wzorów otrzymanych od rodziców.
Wielu ludzi nieświadomie tkwi w szponach lojalności wobec poprzednich pokoleń i pomysł na związek często jest kopią związku ich rodziców. Jedna para rodziców była patriarchalna, a druga egalitarna. I ich dzieci – jeśli się połączą – mogą nie czuć się kochane, skoro partner nie zachowuje się tak jak rodzice. „Ona chce iść do pracy, bo pewnie ze mną się nudzi i mnie nie kocha” – myśli on. Bo jego mama kiedyś zrezygnowała z kariery i poświęciła się obsługiwaniu taty.
Kiedy partnerzy wreszcie zobaczą te wszystkie wątki poboczne, w które są uwikłani, dopiero się okazuje, czy w tych nowych, głębszych pejzażach widzą siebie, czy jednak nie.