Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Bóg nie jest automatem do kawy. Rozmowa z księdzem Zbigniewem Czendlikiem - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
22 maja 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bóg nie jest automatem do kawy. Rozmowa z księdzem Zbigniewem Czendlikiem - ebook

Najpopularniejszym księdzem w ateistycznych Czechach jest Polak. Ksiądz Zbigniew Czendlik przyjechał do Czech w 1992 roku i szybko zdobył wielką popularność. Ugruntowały ją programy telewizyjne, które prowadził oraz książka Postel, hospoda, kostel – co po polsku znaczy: łóżko, knajpa, kościół – w której odpowiadał na pytania Markéty Zahradníkovej. W Czechach książka stała się bestsellerem i zdobyła literackie nagrody.Na kazaniu ksiądz Zbigniew oznajmia, że Bóg nie jest ciekawy tego, co zrobiliśmy źle – ciekawi go to, co zrobiliśmy dobrze. Początek pierwszej mszy w niedzielę przesunął z ósmej rano na wpół do dziesiątej. Kobiety protestowały, że nie zdążą ugotować obiadu, ale młodzieży to odpowiadało. („Dla mnie – mówi w książce – to i tak jest wciąż za wcześnie, przecież msza święta jest pamiątką ostatniej wieczerzy, a nie pierwszego śniadania”).Każde opowiadanie Autorka poprzedza cytatem z klasyka XX-wiecznej literatury, co – jak zauważył jeden z czeskich krytyków – sugeruje z czyją twórczością czuje powinowactwo. Jej opowiadania otwierają między innymi: Musil, Gombrowicz, Mann czy Bernhardt. W Czechach pisano, że ten zbiór opowiadań to książka o ludziach czasów, w których zwiększa się spożycie antydepresantów.

Kategoria: Rozmowy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65970-28-2
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I Świąteczne dziecko

Ostatnio często czuję się przeceniany. Dociera do mnie wiele próśb o rady w sprawach, na których słabo się znam. Jakbym był specjalistą od prawa kościelnego i rodzinnego, psychologii dziecka, związków partnerskich, doradztwa finansowego, dyskryminacji mniejszości narodowych, migracji i sam już nie wiem od czego. Cieszę się, że wzbudzam w ludziach zaufanie, czasami jest ono jednak po prostu bardzo krępujące.

Wspomniane zaufanie wynika prawdopodobnie nie tylko z faktu, że jestem księdzem, lecz także z opinii o mnie – jako otwartym, towarzyskim człowieku. Książka ta ma formę wywiadu między innymi dlatego, że chciałem otwarcie wyrazić swoje stanowisko w wielu kwestiach, o które jestem pytany, poruszyć w niej problemy, z którymi spotykam się na co dzień. Wiem, że część czytelników odbierze mnie jako „nazbyt”, część jako „za mało” świętego. Z pełną świadomością wypływam na niebezpieczne wody.

Zbigniew Czendlik

Zacznijmy więc bezpiecznie od początku, od twojego przyjścia na świat.

Nigdy nie wypytywałem rodziców o szczegóły samego aktu poczęcia. Sądzę jednak, że na pewno doszło do niego po ślubie. Moi rodzice nie pozwoliliby sobie na żadne przedmałżeńskie igraszki. Tak czy inaczej, byłem owocem miłości. Pierwszym z czworga rodzeństwa, w dodatku chłopcem. Rodzicie byli szczęśliwi, tatę rozpierała duma. O ile dobrze liczę, zostałem poczęty w okolicy świąt Bożego Narodzenia i Nowego Roku. Rodzice być może zainspirowali się Dzieciątkiem Jezus. Jestem więc takim trochę „świątecznym dziec­kiem”. Co do samego porodu, to mama opowiadała mi, że kiedy się zbliżał, popędziła jeszcze do sadu, by w oczekiwaniu na karetkę nazbierać jak najwięcej jabłek. Żeby jej starczyło w drodze do szpitala i na porodówkę. Bo mama w ciąży bez przerwy wcinała jabłka. Chyba właśnie dlatego sam nie cierpię ich z całego serca.

Nadano mi imię Zbigniew. Podejrzewam, że pomysł wyszedł od mamy, która potajemnie kochała się w znanym aktorze filmowym Zbigniewie Cybulskim. Wszystkie kobiety i dziewczęta wtedy za nim szalały.

Mniejsza o to, skąd pomysł na takie imię, ważne, że przypadło mi do gustu. Znam osoby, które nie lubią swojego imienia, mnie się moje podoba. To imię pochodzenia słowiańskiego, po czesku brzmi Zbyhněv. Na temat jego znaczenia istnieją różne teorie. Jedni twierdzą, że oznacza „ten, który pozbawia gniewu”, inni, że przeciwnie – „ten, który przynosi gniew”. Mam więc do wyboru dwie opcje, a że jestem księdzem, wybieram tę pierwszą. Sama przyznaj, to cały ja. Wystarczy chwila w moim towarzystwie i napięcie znika. A tak serio, naprawdę uważam, że mam piękne i dobrze dobrane imię.

Szkoda, że wiele osób nie ma pojęcia, co oznacza ich imię. A przecież każde niesie jakiś przekaz. Coś, co nas identyfikuje, może nawet przesądza o naszej przyszłej roli. Wierzę, że w każde imię jest wpisana misja. I choć możemy nie znać jej treści, to i tak w pewien sposób dążymy do jej wypełnienia. Dawniej rodzice wybierali imiona dla dzieci z rozwagą, zwracali uwagę na ich znaczenie. Teraz czasy się zmieniły. Często pretekstem jest fascynacja jakimś aktorem, piosenkarką, sportowcem czy, nie daj Boże, politykiem.

Po świecie chodzą tabuny Adolfów.

No widzisz, mój dziadek też miał na imię Adolf. Pochodzę ze Śląska, regionu, który zawsze był pod silnymi wpływami niemieckimi. Ale po wojnie dziadek zmienił imię. Na Józef.

A nazwisko Czendlik oznacza coś w języku polskim?

Niby nie, ale dla mnie jego znaczenie jest oczywiste. Świadczy o tym, że urodziłem się w Polsce przez pomyłkę. Zaczyna się od „Cz”, oznacza więc, że powinienem był przyjść na świat tutaj, w Czechach. W dodatku jest w nim również „end”, co z kolei znaczy, że powinienem tu zostać aż do końca.

Zdążyliśmy cię naprawdę polubić. A raczej zdążyłyśmy. Opowiedz o swojej rodzinie. Kto w niej rządził?

Zdecydowanie mama. Nie tylko wybierała imiona dzieciom, ale decydowała właściwie o wszystkim, z rodzinnymi finansami i wychowywaniem nas włącznie. Wyobraź sobie, że nigdy nie dostałem lania od taty. Kiedy któreś z nas coś przeskrobało, musiało załatwić sprawę z mamą. A mama się z nami nie cackała!

Rózga szła w ruch?

Oj, tak. Wiesz, ile razy oberwałem? Może nie rózgą, ale lanie pasem było normą. Mama była surowa, lubiła porządek, poza tym byłem najstarszy. Spadała więc na mnie odpowiedzialność za wybryki własne i rodzeństwa. Młodsi mieli immunitet, ja zgarniałem za nich. A że nie ponosili żadnych konsekwencji, ich odpowiedzialność praktycznie była zerowa, to rozrabiali aż miło.

Za co was karano?

Pamiętam na przykład dość komiczną scenkę, kiedy mama goniła mnie z pasem wokół domu za to, że podobno nie powiedziałem sąsiadce „dzień dobry”. A mogę przysiąc na wszystko, że powiedziałem wtedy „dzień dobry”, jak zawsze! Właśnie takie lanie dwa razy bardziej boli. Bo zgarniasz je niesprawiedliwie. Niezasłużone cięgi są dużo dotkliwsze.

Od razu manto? Dość twarde wychowanie.

Fakt, mama się z nami nie pieściła. Nawet tata na swój sposób jej się bał. To bardzo ciekawe, jak wy, kobiety, potraficie nami kręcić. Kto wie, może model małżeństwa moich rodziców zadziałał na mnie odstraszająco. Może właśnie dlatego wylądowałem na plebanii. Często myślę: kocham kobiety, ale cieszę się, że z żadną nie mieszkam. Właściwie podziwiam tatę, tak dzielnie to wszystko znosił. Ja chyba nie dałbym rady.

Może mu to odpowiadało. Albo po prostu ją kochał.

Mamy nie dało się nie kochać. Była wspaniałą, wrażliwą kobietą. Byliśmy bardzo podobni, świetnie się rozumieliśmy. Uwielbiała się śmiać, był z nią ubaw. Choć przyznaję, że uwielbiała też płakać. Oboje kochaliśmy stare ckliwe filmy, na których płakaliśmy jak bobry. Tata i rodzeństwo nabijali się z nas.

Właśnie mama nauczyła mnie, że czasem dobrze jest się wzruszyć, że nie należy tłumić łez. Całe życie stosuję się do jej rad. Zawsze, kiedy się zbliża happy end, natychmiast nerwowo szukam chusteczki. Dlatego nie mogę oglądać filmów w rodzaju Rzymskich wakacji. Byliśmy sobie z mamą bardzo bliscy, bo mieliśmy mnóstwo cech wspólnych, należały do nich właśnie wrażliwość i empatia.

A tata? Jaki jest?

Ma duszę buntownika, co chyba po nim odziedziczyłem. Może właśnie dlatego wolał pozostawać trochę pod pantoflem mamy. Mama była dla niego w pewnym sensie błogosławieństwem. Chroniła przed rozpustą i innymi pokusami. Tata był jak rzeka, mama wyznaczała jej bieg. Ale ogólnie to klasyczny przykład porządnego, skromnego, uczciwego człowieka. Nie jest zbyt rozmowny, za to wiele mnie nauczył. Na przykład tego, jak powinien zachowywać się mężczyzna, kiedy puszczają mu nerwy.

Kiedy kłócili się z mamą i zaczynało naprawdę wrzeć, trzaskał drzwiami i mówił: „Idę po coś do piwnicy!”. My, dzieci, myśleliśmy sobie, że to dziwne, bo nigdy z tej piwnicy niczego nie przynosił. Dziś wiem, że chodził tam uporządkować myśli, wziąć głęboki oddech, policzyć do dziesięciu, wyciszyć nerwy i nabrać sił, by ustąpić i pogodzić się z mamą. Niełatwe zadanie. Naprawdę chylę czoło przed tatą. Ale wytrzymał z mamą aż do jej śmierci, a gdyby żyła, na pewno byliby razem do dziś.

Czyli sakramentalna miłość aż po grób. Co przywodzi mi na myśl kolejne pytanie. Jak u was było z Bogiem?

Bóg zawsze był członkiem naszej rodziny. Częścią społeczeństwa i całego narodu. Nie zapominaj, że jestem Polakiem.

A ty, że jesteś księdzem. Robisz sobie żarty z Boga.

Nie robię sobie żartów z Boga, tylko z naszych wyobrażeń na Jego temat. Poza tym mówię zupełnie poważnie. Pochodzę z typowej rodziny katolickiej. Nie byliśmy fanatykami, nikt nie miał obsesji wiary, Pan Bóg był po prostu naturalną częścią naszego życia.

Regularnie chodziliśmy do kościoła, do spowiedzi, na nabożeństwa, obchodziliśmy też, rzecz jasna, wszystkie święta kościelne. Odruchowo żegnaliśmy się przed jedzeniem. Kiedy mieliśmy kłopoty lub ktoś na przykład zachorował, wspólnie odmawialiśmy modlitwę. Do dziś mam w głowie obraz rodziców ze złożonymi rękoma, klęczących przy łóżku. Każde osobno, zanurzone w cichej rozmowie z Bogiem.

Poranna i wieczorna modlitwa była dla nas sprawą oczywistą jak mycie zębów. Chociaż ja zwykle ograniczałem się do wieczornej. Klękałem, szybko się modliłem, dopiero potem – hop do łóżka. Naturalny odruch.

Podobnie jak chodzenie do kościoła. Nikomu nie przyszłoby do głowy, by podważać ten zwyczaj. Żadna dyskusja nie wchodziła w grę, nie była możliwa. Wiara i związane z nią tradycje były dla nas regułą i tak mi zostało do dziś.

Jak wam się powodziło?

Nie byliśmy ani biedni, ani bogaci, ale niczego nam nie brakowało. Mieszkaliśmy na wsi, mieliśmy własne kury, króliki, świnie, owoce, warzywa i tak dalej, czego dusza zapragnie.

Mieliśmy też rodzinne rytuały. Tata i dziadek na przykład wędzili razem mięso. A że przy tej sposobności nie wylewali za kołnierz, mama i babcia zawsze musiały dokończyć za nich i jeszcze wszystko posprzątać.

Dobrze pamiętam zapach wędzonego mięsa, wisiało na stryszku, obok spichlerza ze zbożem. Nikt z głodu nie umierał, biedy również nie klepaliśmy. Zawsze było co jeść, i na śniadanie, i na obiad, i na kolację. Zimą nie marzliśmy, latem mogliśmy się opychać owocami prosto z drzewa. Czego chcieć więcej?

Do dziś pamiętam, gdzie w ogrodzie rosły czerwone porzeczki, gdzie maliny, gdzie truskawki. Cały nasz piękny ogród. Albo jak chodziliśmy na szaber, a potem piekliśmy w ognisku ryby i ziemniaki. Piękne wspomnienia, z których wyłania się obraz cudownego dzieciństwa. Nie byliśmy bogaci, lecz mieliśmy wszystkiego pod dostatkiem. Nieważne przecież, ile masz, ważne, by umieć się tym cieszyć. Doceniać to. Niewiele nam tak naprawdę potrzeba do szczęścia. Życie może obfitować nie tylko w pieniądze…

…ale również na przykład w rodzeństwo.

Długo by opowiadać. Nie było łatwo nas wychować na porządnych ludzi. Jak już wspomniałem, jestem najstarszy. Mam o dwa lata młodszego brata Józefa, o sześć lat młodszego brata Leszka i o dziesięć lat młodszą siostrę Edytę. Byłem odpowiedzialny za całą tę bandę. Ze względu na najmniejszą różnicę wieku najbardziej skakaliśmy sobie do oczu z Józkiem. Pamiętam, jak raz uprawialiśmy „boks”. Tak mu przyładowałem, że wyrżnął w ramę łóżka i rozciął sobie głowę. Szyli mu ją w szpitalu. Cóż, typowe bójki rodzeństwa.

Skarżyliście na siebie?

Raczej reszta na mnie niż ja na nich. W moim przypadku skarżenie nie miało sensu, bo – jak już wspomniałem – ponosiłem odpowiedzialność za całą bandę. Poza tym za skarżenie też można było oberwać, więc w ogóle się nie opłacało. A że i tak zawsze byłem głównym winowajcą i kozłem ofiarnym, miałem najwięcej powodów, żeby trzymać język za zębami. Starałem się albo nie dopuszczać do kłopotów, albo zachować je w sekrecie.

Udawało ci się?

Niespecjalnie. Na wsi niczego nie da się ukryć. Każdy każdemu zagląda w talerz. I wszystko bardziej się przeżywa. Pamiętam jedno dramatyczne wręcz wydarzenie z milicjantem i rowerem. Może trochę poniżające, ale z morałem.

Byłem jeszcze mały, wracałem na rowerze od babci, było już ciemno. Nagle zatrzymuje mnie policjant i pyta, gdzie mam lampkę. Struchlałem. I nieważne, że milicjant był naszym sąsiadem, bo milicjant na wsi był kimś w rodzaju króla. Podobnie jak proboszcz czy nauczyciel. Niepodważalne autorytety. Zaczął się nade mną znęcać, groził, że porozmawia z moimi rodzicami. Zupełnie spanikowałem. Nie mam lampki! Co teraz? Co ze mną będzie?! Ze stresu aż zlałem się w spodnie. Ale to nie wszystko. Kazał mi wypuścić powietrze z opon i wrócić do domu.

W domu koszmaru ciąg dalszy. Stanąłem w progu jak zbity pies. Zapłakany, w mokrych spodniach, z flakami zamiast opon. Do tego draka z milicjantem! Mama, rzecz jasna, zrobiła awanturę. Sęk w tym, że ten rower bez lampki wcale nie był mój, tylko jej! Nie miałem jednak odwagi z nią dyskutować. Powiedziała, że nie trzeba było wracać po ciemku! I tyle.

A morał?

Często nie potrafimy przyznać się do błędu, zrzucamy winę na innych, unikamy odpowiedzialności. Gdybym był rodzicem, zrozumiałbym raczej, że mały chłopak nie ma pojęcia, co składa się na obowiązkowe wyposażenie roweru. Że jest bezradny i przerażony w takiej sytuacji. Gdybym był policjantem, poszedłbym z takim dzieckiem do domu i załatwił sprawę z jego mamą. Normalnie, po sąsiedzku, jakaś seteczka, ewentualnie mały mandat.

Nie jestem jednak ani rodzicem, ani policjantem, mogę więc jedynie dawać dobre rady. W każdym razie do dziś nie przepadam za policją. Wiąże się to pewnie z moim postrzeganiem autorytetów w ogóle. Rodzice nie tolerowali ich podważania. Nie było mowy o krytycznych uwagach, przykładowo, na temat któregoś z nauczycieli.

Ale cieszę się, że wpoili mi szacunek do drugiego człowieka. Prawdopodobnie dzięki temu mam teraz dobre stosunki ze swoimi przełożonymi, zresztą nie tylko z nimi. Po prostu szanuję ludzi, którzy coś osiągnęli czy zbudowali albo potrafią. W naszym domu zawsze doceniało się osoby, które miały do czegoś dryg, i dobrze im się życzyło. Obojętne, czy chodziło o murarza, rolnika czy szewca. Nie przypominam sobie też, żebyśmy zazdrościli innym. Ludzie wtedy ciężko pracowali i nie mieli czasu na zawiść.

Niemal każdy dorosły wracał po południu z pracy i od razu zabierał się do roboty w gospodarstwie, która trwała kolejnych osiem godzin. Potem prosto do łóżka i spać. Trzeba było harować w pocie czoła, dlatego bardziej wszystko szanowaliśmy.

Gdy mama pożyczała od sąsiadki piękny młynek do orzechów, nawiasem mówiąc, wyprodukowany u was, w Czechach, musiała go zwrócić w idealnym stanie. Kiedy odnosiło się pożyczoną rzecz, zawsze dołączało się również jakiś drobiazg w podziękowaniu. Kilka słodkich bułeczek, jajek albo kwiaty. Cudze rzeczy szanowało się bardziej niż własne. Dziś mamy raczej do czynienia z odwrotnym myśleniem. Wiesz, jak jest, cudza rana nie boli. Nie bez powodu mawiają, że kiedy coś komuś pożyczasz, lepiej od razu się z tym pożegnaj.

Na pewno dawniej ludzie bardziej dbali o dobre relacje z innymi. Chętniej sobie pomagali, częściej myśleli o bliźnim. Niedawno zdałem sobie sprawę, że ostatnim już chyba echem tych minionych czasów, starego porządku, jest ochotnicza straż pożarna. Która zresztą kilkakrotnie pomogła mojej rodzinie, na przykład kiedy wybuchł pożar w gospodarstwie dziadków. Dlatego wszyscy: dziadek, tata, ja i bracia, też do niej należeliśmy. Jestem dumny z tej rodzinnej tradycji, bardzo szanuję strażaków.

Wyniosłeś z domu dużo dobrego

Dopiero teraz jestem w stanie to docenić. Rodzice często mówili: „Bóg dał wam ręce, nogi, rozum i serce, żebyście się o siebie zatroszczyli. A kiedy się zestarzejemy, zatroszczycie się o nas. Nikt nie zrobi tego za was”. W końcu w Polsce był wtedy komunizm. Państwo nie za bardzo dbało o obywateli.

A kiedy ludźmi nie interesuje się państwo, obywatele muszą być bardziej zaradni, polegać na sobie. Pewnie dlatego my, Polacy, jesteśmy tacy przedsiębiorczy. Chleb, benzynę i masę innych rzeczy można było u nas wtedy dostać tylko na kartki.

A jednak my, Czesi, zazdrościliśmy wam tego i owego. Kupowaliśmy u was ubrania, galaretkę, krówki. Mieliście też dużo lepsze programy telewizyjne.

To fakt. Byliśmy bardziej otwarci na Zachód, łatwiej było u nas o zagraniczną muzykę, filmy. Pod tym względem mieliśmy większą swobodę. Myślę jednak, że jeśli chodzi o słusznie miniony system, to największa różnica między naszymi krajami dotyczy majątków. U nas tyle ich nie rozkradziono. Komuniści nie odważyli się odebrać wszystkiego rolnikom czy drobnym przedsiębiorcom ku chwale kolektywizacji. I co najważniejsze, nie odważyli się podnieść ręki na Kościół. Słowem, nie rozbestwili się u nas tak bardzo jak tu. Chyba bardziej się bali.

Twoje dzieciństwo było niemal sielankowe. Nic cię nie martwiło, nie denerwowało?

Cóż, miałbym na co ponarzekać. Mama na przykład, chyba chcąc zaoszczędzić, wykorzystywała to, że między mną i Józkiem była mała różnica wieku, i ubierała nas identycznie. Nie byłem tym zachwycony. Najwyraźniej już wtedy nie lubiłem uniformizmu. Do dziś go nie lubię.

Nienawidziłem też rajtuzków! Obrzydlistwa, które zimą kazano nam nosić pod spodniami. Brr! Na szczęście znalazłem na nie sposób. Zawsze pozbywałem się tego szkaradzieństwa gdzieś na podwórku, a potem, przed powrotem do domu, znów wciągałem na tyłek. Boże, to był naprawdę koszmar!

Ale poza tym moje dzieciństwo było naprawdę wspaniałe. Niczego mi nie brakowało, nie przypominam sobie jakichś specjalnie bolesnych, bo niespełnionych, marzeń. Zero frustracji, zero katastrof. Chociaż muszę przyznać: był pewien problem, i to dość poważny. Nigdy mi nie szło z dziewczynami. Ponosiłem porażkę za porażką! Miłość. Zupełnie sobie z nią nie radziłem. Choćbym nie wiadomo jak się starał, zawsze przegrywałem na całej linii.

Kiedy miałem dziesięć lat, spełniło się jedno z moich wielkich marzeń. Dostałem swój pierwszy rower. Nowiutki. Z lampką, rzecz jasna. To było naprawdę coś! Od razu poczułem się jak zupełnie inny człowiek, już nie pętak, tylko przebojowy cyklista, któremu żadna się nie oprze. „To twoje pięć minut, nareszcie zabłyśniesz” – myślałem sobie. Postanowiłem zaszpanować i pojechałem do kościoła na rowerze. Gdy msza się skończyła, nadeszła moja wielka chwila.

Na zewnątrz stała grupka dziewcząt, ruszyłem na rowerze dokładnie w ich kierunku. Zamierzałem wjechać pełną parą w sam środek powabnego tłumku, zrobić efektowny nawrót. Po czym, przy niemym zachwycie dziewcząt, triumfalnie zniknąć za horyzontem z szybkością błyskawicy. Pognałem więc w ich stronę, gwałtownie zahamowałem i szarpnąłem kierownicą. I zaraz potem gruchnąłem na ziemię, wprost pod ich nogi. Mało tego, byłem taki zdolny, że wybiłem sobie przy okazji przedni ząb. Poleciałem prosto na gębę! Taki wstyd!

Wiem, jeśli komu w głowie miłostki, musi się liczyć z ewentualnym cierpieniem. Ale dla mnie, dziesięciolatka, to było naprawdę za dużo. Uszkodziłem nowy rower, obiłem sobie buźkę i w dodatku straciłem ząb! Jak widzisz, bardzo wcześnie zrozumiałem, że wy, kobiety, wnosicie w nasze życie zbyt wiele cierpienia!

To kolejny powód, dla którego wylądowałeś na plebanii.

Teraz faktycznie żartujemy na dość poważny temat, lecz naprawdę tak było: nigdy mi nie szło z kobietami. Nie potrafiłem zainteresować tych, które mi się podobały. Chciały mnie jedynie te, których z kolei ja nie chciałem. Mam wprawdzie trochę słodkich wspomnień, jak pierwsze pocałunki pod szkołą i tak dalej, ale ogólnie, w sumie, straszna bryndza.

Będziemy rozmawiać o kobietach później, od tego tematu łatwo się nie wykręcisz. Wróćmy jednak do dzieciństwa. Co najchętniej wspominasz?

Babcię, mamę mojego taty. Była opiekuńczą babunią, z zawsze otwartymi ramionami. Bardzo się z nią kochaliśmy. Stała nade mną jak anioł stróż. W gospodarstwie było mnóstwo roboty, którą my, dzieci, także musieliśmy wykonywać. Zbieranie buraków, młócenie jęczmienia, deptanie siana. Wyobraź sobie taką harówkę w stodole przy czterdziestu stopniach.

W przeciwieństwie do mojego rodzeństwa nie cierpiałem tej roboty. Dla nich to była rozrywka, dla mnie męka. Oni zawsze się cieszyli, kiedy ze względu na pracę w polu czy gospodarstwie nie musieliśmy iść do szkoły, ja byłem zrozpaczony. I pewnie zostałbym w rodzinie uznany za śmierdzącego lenia, gdyby nie uratowała mnie babcia. Obserwowała mnie i widziała, że nie nadaję się do takiej roboty, że najwyraźniej nie jestem do niej stworzony.

I odtąd zawsze przychodziła mi na ratunek. Mówiła na przykład: „Zabieram Zbyszka! Idziemy robić drugie śniadanie!”. Albo coś w tym stylu. Wynajdywała dla mnie lżejsze – jej zdaniem – zajęcia: myłem podłogi, łatałem ubrania na starej maszynie do szycia, pomagałem przy gotowaniu. Babcia dużo wymagała, nie dawała mi taryfy ulgowej, ale byłem jej za to wdzięczny. I właściwie do dziś jestem, bo jej wychowanie świetnie przygotowało mnie do życia, jakie jestem zmuszony prowadzić jako ksiądz. W domu potrafię zrobić wszystko, co mi się wiele razy przydało. Może nawet nieźle sprawdziłbym się w roli męża.

Reklamujesz się?

Nie, raczej po prostu się przechwalam. Ale babcia naprawdę dużo mnie nauczyła. Była cudownie ciepłą osobą. Łączę z nią same dobre wspomnienia. Zapachy, które unosiły się z kuchni. Babki w ślicznych glinianych foremkach. Zawsze coś dla nas miała. Słodycze, cukierki, potem jakiś grosz. Dzieliła się z nami wszystkim, choć nie bardzo miała czym. Chyba po prostu nas rozpieszczała, przychyliłaby nam nieba.

Czytała mi bajki. Już jako dziecko miałem sporą biblioteczkę. Wówczas ukazywała się u nas seria Poczytaj mi, mamo – mnie czytała ją babcia. Jeszcze nim poszedłem do szkoły, znałem wszystkie te opowieści na pamięć. To babcia nauczyła mnie miłości do książek. Na czytanie jednak był czas dopiero po szkole i pracy w domu, wiadomo. Z latarką, pod kołdrą. Zostało mi to do dziś. Kiedy chcę spokojnie poczytać, coś napisać lub się pouczyć, robię to wieczorem.

A jakim byłeś uczniem? Chyba kujonem, co?

Nie, w żadnym razie! Ale lubiłem szkołę i lubiłem się uczyć. Zdecydowanie wolałem to od pracy w polu. W naszym domu nie mówiło się zbyt dużo o szkole. Po prostu trzeba było do niej chodzić, odrabiać zadania domowe, rodzice jednak nie robili wielkiego halo z powodu ocen.

A co z zabawą? Starczało na nią czasu?

Powiedzmy, że nie była w naszej rodzinie priorytetem. Jasne, że w dzieciństwie mieliśmy zawsze trochę wolnego, żeby się pobawić, ale nie za dużo. To były inne czasy. Na wsi nie było kółek zainteresowań czy zajęć pozalekcyjnych, gdzie dziecko mogłoby się realizować. Mogłem grać w piłkę albo służyć do mszy. Robiłem to i to. Balansowałem między boiskiem i kościołem. Na tym kończyło się moje życie towarzyskie.

Piłkę rozumiem, ale służenie do mszy? A może w Polsce każdy chłopak z marszu zostaje ministrantem?

Każdy mógł spróbować, ale prawie żaden z chłopców nie zostawał na dłużej. Mieliśmy dosyć surowego proboszcza. Nazywał się Franciszek Sedlaczek, nienawidził komunistów, kochał boks, hokej i wszyscy go szanowali. Tak zwany facet z zasadami. Msze rozpoczynały się punktualnie co do minuty i były bardzo długie. Wszystkich traktował na równi, dzieci i dorosłych. Miał surowe spojrzenie i naprawdę sumiennie doglądał nas, ministrantów. Na przykład sprawdzał naszą higienę osobistą. Trzeba było mieć czyściutkie ręce, zęby i buty, inaczej nie wpuszczał przed ołtarz. I oczywiście schludnie uczesane włosy – to się rozumie samo przez się.

Dlatego zawsze jesteś taki wymuskany…

Bycie ministrantem oznaczało też wczesne wstawanie, bo msze poranne odbywały się jeszcze przed rozpoczęciem lekcji w szkole. Wiadomo, że nie każdy chłopiec potrafił zdać ten test. Mój brat Józef wytrzymał ledwie tydzień. Zaczął swoją karierę tuż przed Bożym Narodzeniem, a zakończył chwilę po pasterce. Tak się na wigilii objadł grochu z suszonymi śliwkami, że potem zwrócił całą zawartość żołądka za ołtarz, bezpowrotnie żegnając się z funkcją ministranta. Mój drugi brat, Leszek, również wytrzymał krótko, może z miesiąc, bo w ogóle mu się to nie podobało.

Za to ja byłem ministrantem jeszcze w szkole średniej. Jako jedyny w naszej wsi tak długo wytrzymałem z naszym proboszczem. Cokolwiek by mówić, Kościół był silnie obecny w moim życiu od dzieciństwa i ostatecznie wygrał nawet z piłką.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: