Komornik, czyli life is brutal and full of zasadzkas - ebook
Komornik, czyli life is brutal and full of zasadzkas - ebook
Komedia o emigracji. Kontynuacja książki "Komornik, czyli śmieszna opowieść o emigracji". Dalsze losy Artura i spółki. Emigracja okiem Polaka mieszkającego 15 lat na Zachodzie. Akcję napędza wąteek kryminalny, lecz książka w zabawny sposób opisuje, lub stara się opisać obraz naszej emigracji zarobkowej. Dlaczego? Kiedy? Na jak długo? Za czym tęsknimy?
Polska mentalność w zderzeniu z zachodnią rzeczywistością.
Grzech nie przeczytać!
Spis treści
Rozdział 1
Na początek to już jest koniec. Wspomnienia z piaskownicy. Każdy głupek trafia w słupek. Życie jak kryształ.
Rozdział 2
Artur wyrzucony z więzienia. Za dobre sprawowanie… Ornitologia, czyli Łysy szuka dzięcioła. Kto dziś bryka u Fredericka? Żaden Sam nie lubi być sam.
Rozdział 3
Po prostu zrób kabaret. Nie da ci Bronisława tego, co da ci sława. Dla sceny robię przed lustrem sceny. Będzie szoł, chociaż w klapkach.
Rozdział 4
Dzisiaj impreza. Zakupy á la Łysy, czyli bezgotówkowe. Piersiówka 0,7 l. Bliskie spotkanie z lokalną gangsterką.
Rozdział 5
Godzina zero. I ja też zero. W garniturze i klapkach. I po ptokach. Kariera nie wybiera. A już na pewno nie wybiera mnie.
Rozdział 6
Ecie-pecie w toalecie. Grzmoty wstydu. I już nic nie jest takie samo…
Rozdział 7
Let’s start the impreza. Biały Murzyn, ciemny Polak. Wyrwę Becky, tak dla beki. Artur jak zawsze zaczyna od d..y strony.
Rozdział 8
A w pracy jest cacy. Beemką na wczasy, chociaż my golasy. Polak na drodze – Europa w trwodze. Mam konto milionera, cóż, że same zera. Wypierd from Deutschland.
Rozdział 9
Zlot gangsterów przy śmietniku Tesco. Babochłop z obrośniętymi nogami bije tubylca. Jak upiec dwie pieczenie na jednym wpier…u?
Rozdział 10
Gaz do dechy, Polska tuż. Jesteśmy w domu, tylko chwalić się nie ma komu. Ikea hot dogiem stoi. Polski superbohater. Oscar w kieszeni.
Rozdział 11
Rezerwowy Frederick. Rozterki gangstera. I znów party. Tylko zmienię porty. Artura trafia strzała. Ała, ała. Łobuz kocha najbardziej.
Rozdział 12
Lubię wracać tam, gdzie byłem już. Dlaczego Polska? Mama przy oknie, smutna, choć nie moknie.
Rozdział 13
Artur trafił do raju. Igraszki z diabłem. Diabła z diabłem. Szymborska dobra na wszystko. Miłość niejedno ma imię. Gangster też człowiek. Łysy szuka pracy. Druga twarz Amandy. I znów paprykarz.
Rozdział 14
Jak wyrolować cwaną babę? Parawaning lepszy niż karawaning. Jestem królem! Jem jagodzianki na zamku. Idziemy na disco, bierzemy ze sobą dwa miliony dolarów. Sebix – prawdziwa historia.
Rozdział 15
Artur – biznesdresmen. Czy chytra baba z Radomia jest wystarczająco chytra? Dlaczego polska kuchnia nie rządzi światem? Wódka, wódka, aż się trzęsą udka. Trąbka, bombka i cymbał. Co robi strażak na wieży? Bo Cheaper nie wierzy. Meandry polskiej medycyny.
Rozdział 16
Kto na plaży może mieć prywatne morze? Jeśli nie chcesz swojej zguby, z krokodylem nie żeń się, luby. Sebuś na łowach. Bo my w Londonie mamy kasy pełne dłonie!
Rozdział 17
Czyścioszek Artur. Wyczyścił, co się dało. Ale pieczątkę zostawił. Jak zmieścić dwa wagony w reklamówce? Jak to Artur zostaje hurtownikiem. Kasa pcha się w łapki. Brać czy spie…
Rozdział 18
Wakacje w Polsce droższe niż na Bali. Jak emigracja weryfikuje grupę znajomych? To dlatego tęsknimy za Polską, czyli spotkanie rodzinne. Latający Holender z duszą Polaka. Czy pamiętasz tę noc w tataraku? Kocham Cię, Alicjo.
Rozdział 19
Nie żartuj z gangstera. A jednak zadzwoniła. Czyli kocha. Ale już nie kocha. Przygotowania do ewakuacji. Kuba, uciekaj, mają twoje namiary.
Rozdział 20
Co za wiadomość! Hurrraaa! Gratulacje! Zacieśniamy przyjaźń polsko-holenderską. Alkoholizm jako choroba zawodowa. I znów Seba.
Rozdział 21
Pojedynek gangsterów. Kto wygra? Nadspodziewanie udana akcja. Teraz czas spie… Dla miłości Artur łamie kości. Komornik w oku Wielkiego Brata. Droga ewakuacji zaklepana.
Rozdział 22
Recesja po irlandzku. Co będzie dalej? Czy to czas pomyśleć o powrocie? Damy radę.
Rozdział 23
Polak, Irlandczyk – dwa bratanki do szklanki. Dinner dance, czyli jak cieszyć się tym, co mamy. Bronek – lew parkietu. Polisz englisz.
Rozdział 24
Kim jesteśmy, dokąd zmierzamy? Dlaczego zakłamujemy rzeczywistość? Zastaw się, a postaw się… A kto za to płaci? Kocham Cię, Polsko.
Rozdział 25
Schabowy kontra bitki wołowe, czyli odwieczna walka dobra ze złem.
Rozdział 26
Godzina zero zero siedem. Jakie to miłe uczucie, przypie… Komornikowi w beretkę. Dwa zero dla Artura. Plotkarstwo na usługach dobra, czyli nie ma tego złego… Zło siekierką zwyciężaj.
Rozdział 27
Przebudzenie bestii. Zabawa w podchody level gangster. Polak łupie Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma. To już jest koniec.
Rozdział 28
Zlot kryminalistów na Kilkeevan. Zabawa w krzesła. Ekipa ratunkowa. Trzy morderstwa, zero martwych… Kryjemy gangsterów przed Gardą. Run, Artur, run! Czy na Bali Artur się opali? Life is full of zasadzkas.
Rozdział 29
Zagrajmy w podchody. Nie wiem, czy wiesz, że ja wiem, że ty nie wiesz, co wiem. A na końcu okazuje się, że nikt nie wie, co wie.
Rozdział 30
Co szuflada myśli o mnie? Spotkanie z gwiazdą. Nie jest tak źle mieć nierówno pod sufitem. Clippers reaktywacja. To jest moja chwila… Tomek, nie spier.ol tego.
Rozdział 31
Emigracja? Tak to widzę.
Kategoria: | Komiks i Humor |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-948209-4-7 |
Rozmiar pliku: | 863 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Na początek to już jest koniec. Wspomnienia z piaskownicy. Każdy_ _głupek trafia w słupek. Życie jak kryształ._
Stoję na balkonie, szóste piętro. Dobrze, że nie wyżej. I tak mam lęk wysokości.
Myślę...
Skoczyć czy nie? Tak wiele się ostatnio wydarzyło... Tyle rzeczy, dobrych i złych.
Nie dam rady. Muszę skoczyć. Nie mogę przestać myśleć o tym, co się dziś stało... Nie wygram z tym uczuciem... Wychylam się mocniej za balkon. Ale lęk wysokości każe mi się cofnąć. Poklepuję się po kieszeniach. W prawej zostały mi jakieś pieniądze. Prawie pięćdziesiąt złotych. To wszystko.
Ale przecież więcej nie będę potrzebował.
Co pomyśli Alicja, gdy wróci do domu? Zrozumie, że w tej sytuacji musiałem, czy nie?
Teraz to nie ma znaczenia. I tak to zrobię.
Jeszcze ostatni raz przeglądam się w lustrze. Koszula czysta, spodnie OK. Przecież nie chcę, żeby pamiętali mnie jako brudasa.
Teraz stoi mi przed oczami obraz małego chłopca. Po całym dniu zabawy przy torach kolejowych lub w różnych innych dziwnych miejscach wraca umorusany do domu. To ja.
I pod prysznic? Nie...
Ja nawet nie wiedziałem, co to jest prysznic. Wanna? Też nie.
Balia. A ciepłą wodę trzeba było grzać w garach na piecu węglowym.
Mieszkaliśmy w małym drewnianym domku. To nie była chatka zbudowana przez górali. To był stary dom z tynkiem kładzionym na słomie. Najbiedniejszy w okolicy. Skąd tam miałaby się wziąć wanna?
A my byliśmy najszczęśliwszymi dziećmi w okolicy. Taki paradoks. Do tej pory pamiętam zabawy i psikusy z dzieciństwa. Nasz sąsiad miał junaka, a naszym ulubionym zajęciem było wdychanie spalin z rury wydechowej. Kiedy tylko usłyszeliśmy, że sąsiad odpala bestię, wybiegaliśmy na ulicę i nosem wciągaliśmy zapach wielkiego świata. Gdy odwiedzał nas mój wujek, kierowca ciężarówki marki Star, przez cały jego pobyt przesiadywaliśmy w kabinie, kręcąc kierownicą (a raczej udając, że kręcimy) i w wyobraźni odwiedzając Katowice. To była wtedy dla nas zagranica.
Do szkoły szliśmy sami co dzień trzy kilometry. Wracaliśmy też sami, ale czasem nie wracaliśmy prosto do domu. Kolega z podstawówki mieszkał w blokach obok szkoły. Jego rodzice często pracowali na drugą zmianę. Mieliśmy wolną chatę. Zwykle wybieraliśmy się do niego w trójkę. Największe klasowe rozrabiaki (na miarę szóstej klasy podstawówki), czyli Wahecki i Pytlos, a ja na dokładkę, bo choć nie byłem łobuzem, to zawsze jakoś było nam po drodze. Lubiliśmy się. Jednym z naszych genialnych pomysłów było rozpalenie ogniska i próba upieczenia ziemniaków w szufladzie meblościanki. Na szczęście nie spaliliśmy bloku, ale też nici z ziemniaków.
Innym razem rzecz działa się w klasie, na lekcji czegoś tam. Mieliśmy zastępstwo. Nauczycielka, pewnie dla świętego spokoju, kazała nam napisać coś tam o czymś tam. W ławce siedziałem z Waheckim. W pewnym momencie szturchnął mnie i na moim wypieszczonym tekście zrobiłem dłuuugą krechę. Byłem mały, ale wkurzyłem się jak duży. Bez namysłu walnąłem mu jeszcze większą krechę na jego wychuchanych zapiskach. Remis.
Tyle że nie dla największego łobuza w klasie. Zrobił tę swoją zaciętą minę. Teraz, gdy to wspominam, wzbudza to we mnie rozczulenie. Ale wtedy?
W złości narysował mi kolejną krechę. Moje poczucie sprawiedliwości nie pozwoliło mi się poddać. Wyrwałem mu zeszyt i zacząłem z pasją po nim bazgrać. Wahecki nie pozostawał mi dłużny. Wykorzystał moje zapracowanie i złapał mój zeszyt. Wyskoczyliśmy z ławki i staliśmy naprzeciw siebie z zeszytami w dłoniach.
W tym momencie nauczycielka oderwała się od lektury gazety i z niedowierzaniem zaczęła na nas patrzeć.
Aby wejść na wyższy poziom, Rafał, zamiast bazgrać, roztargał kartkę. Ja dwie.
A nauczycielka patrzyła, przecierała okulary i nie mogła uwierzyć w to, co widzi.
Teraz Rafał roztargał parę kartek. Ja też. Nie mając już żadnych opcji, staliśmy naprzeciw siebie, starając się roztargać na pół cały zeszyt tymi małymi, chudymi rączkami, jak ten świstak. Choć on był później i raczej zawijał, niż targał.
– Stop! – usłyszeliśmy komendę i dopiero wtedy zdaliśmy sobie sprawę z okoliczności.
Nie pamiętam już, czy nasi rodzice odwiedzili szkołę, czy może zastępczyni nie chciała przyznać się przed zwierzchnikami, że nie upilnowała porządku.
Jako że siedziałem z Rafałem w ławce, kolejne kłopoty były tylko kwestią czasu.
Lekcja polskiego. Nauczycielką była pani Tomala. Budziła respekt u wszystkich uczniów. Tym razem doskonale pamiętam temat wypracowania: _Twoja pierwsza_ _przeczytana książka_.
Wahecki już zaczął smarować na papier swoje przeżycia z pierwszego spotkania z Supermanem w komiksie.
Hm... Co by tu napisać? Przebiegle, czy też ze strachu, starałem się wczuć w tok myślenia pani Genowefy (już samo imię motywowało do większego wysiłku i budziło respekt).
Już mam! _O krasnoludkach i sierotce Marysi_. To jest „dziesiona”! Uśmiechnąłem się i z zapałem zacząłem swój esej. Nie czytałem tej książki, ale nie stanowiło to dla mnie problemu. Opowiedział mi ją wujek Disney. Rafał zauważył moją radość i zazdrosny zapytał, co to za genialny temat, że tak się ucieszyłem.
– O krasnoludkach i sierotce Marysi – odparłem z dumą.
Ten zrobił wielkie oczy, po czym szybko zatkał usta, by wydobywający się z nich rechot nie zaalarmował nadzorczyni. Tak się zataczał, wciąż nie mogąc powstrzymać śmiechu, że i ja się zaraziłem.
Nasza bystra nauczycielka usłyszała nasz chichot, ale nie mogąc zlokalizować źródła, tylko rozglądała się intensywnie. Pech chciał, że to ja wyjrzałem zza pleców poprzedzających nas uczniów, kiedy łypała rozeźlonym okiem między ławkami. Zobaczyła moją roześmianą gębę. Zerwała się z krzesła i zdecydowanym krokiem ruszyła w naszą stronę.
Złapała mnie za ucho i podciągnęła w górę.
„Moje stopy nie dotykają podłogi!” – pomyślałem. „Może powinienem spróbować sił w balecie?”
I w tej pozycji, z pomocą Gieni, opuściłem klasę.
Rafał ogólnie miał awersję do zeszytów.
Lekcja ZPT. Dla niewtajemniczonych: skrót oznacza zajęcia praktyczno-techniczne. Uczyliśmy się tam malować, do znudzenia kaligrafować litery pisma technicznego, ciąć, sklejać itd. W klasie z tyłu znajdował się warsztat z imadłami. Tym razem mój kolega zdenerwował się na nauczyciela, który potraktował go najniższą możliwą oceną za złe prowadzenie... – nie, nie Rafała, o tym za chwilę – za złe prowadzenie zeszytu do ZPT. Takiego w formacie A4.
I kiedy nauczyciel udał się na zaplecze klasy, Wahecki w złości chwycił swój zeszyt i zdenerwowany pobiegł na koniec sali. Tam niedoceniony kajet wkręcił w imadło i stosując wiszący powyżej brzeszczot z uchwytem, z furią rozpoczął piłowanie. Znów na pół. Może wpływ miało też to, że wcześniej nie udało mu się rozszarpać mojego zeszytu?
Ekscytacja, jaką wykazywał się Rafał podczas tej jakże prozaicznej czynności, sprawiła, że jeden z naszych kolegów posikał się ze śmiechu, tworząc pod ławką kałużę radości. Reszta tylko pospadała z krzesełek.
Ale, jak napisałem wcześniej, Rafał był największym łobuzem w klasie i nie tylko. Musiał sobie na to jakoś zasłużyć. Normą były jego bójki z rówieśnikami, jak i starszymi chłopakami. Jednak to wciąż nie wszystko.
Przyszedł czas, że zaczął on dojrzewać fizycznie. Działo się z nim coś, czego nie był jeszcze w stanie zrozumieć.
Kiedy nauczycielka wychodziła z klasy, z niego wychodził diabełek. I nie tylko. Wstawał wtedy z ławki, podchodził do dziewczyny, która zapewne mu się podobała, ze spodni wyciągał swój dobytek, po czym kładąc go na piórniku dziewczyny, wydawał z siebie dźwięki sugerujące wielki wysiłek.
– Ty świnio! – rzucała dziewczyna i kupowała sobie nowy piórnik.
Po wybuchu w Czarnobylu wszystkich wzywano na kontrolę węzłów chłonnych. Dla nas to było jednak dziwne przeżycie, bo badanie to polegało według nas na macaniu. Kiedy Rafał wyszedł z gabinetu, był mocno pobudzony.
– Co jest? – spytałem.
– Ty, taka młoda pielęgniarka jest z tą naszą.
„Nasza” według nas była baaardzo stara. Miała ze czterdzieści lat! Według nas to już blisko końca.
– To co?
– Jak mnie macała, to mi fiknął.
No i tak to z nim było...
Wszystko to musiało się źle skończyć. Choć to nie on, a Pytlos, czyli drugi mój ulubiony łobuz, był gwiazdą akcji.
Wojtek od pewnego czasu zawsze miał przy sobie jakieś pieniądze. Często po szkole zabierał mnie i Rafała do pobliskiego baru, gdzie nie było co prawda alkoholu, ale była coca-cola! Rarytas...
Czasem dawał nam po łyku. Zwykle patrzyliśmy z wywieszonym jęzorem. To on miał niesłychanie szpanerski wtedy zegarek elektroniczny z KALKULATOREM!
Co to były za czasy! Już nie wrócą. Nigdy!
Pewnego dnia Wojtek zapytał mnie, czy pójdę z nim po szkole do Pewexu.
– Jasne! – prawie krzyknąłem, bo to był ówczesny Versace i Prada w jednym.
– To zabierzemy Skutera – zdecydowałem. Skuter to ksywa Rafała. – A co chcesz obejrzeć? – Przecież nie brałem pod uwagę zakupów.
– Chcę sobie kupić boomboxa i może coś jeszcze.
– Cooo? – nie wierzyłem. – A skąd masz kasę?
– Mama składa na mieszkanie, to sobie zabrałem – wyjaśnił, jakby mówił o braniu drobnych z parapetu.
– A co mama na to? – spytałem, nie zdając sobie sprawy z wagi wydarzenia.
– Nie wie – powiedział niewzruszony.
– Aha – odpowiedziałem też niewzruszony.
Tak więc zabraliśmy Skutera i ruszyliśmy do Pewexu.
Wojtek podszedł do cinkciarza. I dodam, że nie chodzi o kantor internetowy. Jeszcze nie było internetów.
Wymienił wszystko na bony towarowe, będące komunistycznym zastępstwem dolara. Kiedy oglądając i dotykając, radośnie doradzaliśmy mu, co mógłby sobie kupić, podeszli do nas dwaj smutni panowie. Pewnie byli tacy smutni, bo nie mieli bonów.
Ale nie, okazało się, że panowie są tajniakami z SB czy czegoś tam. Zabrali nas na najbliższy komisariat. Wojtuś poszedł na pogawędkę, a my czekaliśmy w korytarzu. Po pewnym czasie przyjechała mama Wojtka. Drzwi się zamknęły, ale mimo to słyszeliśmy uderzenia pałki i płacz Wojtka. Okazało się, że suma się nie zgadza. Jeden z tych smutnych panów wyszedł i powiedział, że będziemy rewidowani.
– Ja cię pierdziuniam! – zestresował się Rafał. – Przerypane.
– Czemu? – zdziwiłem się. – Wojtek dał ci coś do ukrycia?
– Nieee, powaliło cię? Widziałeś? Policjantka nas będzie rewidować!
– To co?
– Ja sobie wczoraj jajka ogoliłem.
Na szczęście tym razem rozebrał się jedynie do bielizny.
Wkrótce Rafał dostał nienegocjowalną ofertę przeniesienia się do innej szkoły. Kontakt nam się rozluźnił. Ale on żył szybko. Po paru latach wdał się w towarzystwo dilerów. Żył szybko, jakby chciał coś dogonić. Dziewczyny zmieniał jak rękawiczki, szastał pieniędzmi. Jakby chciał wszystko przeżyć w parę lat. I miał rację. Po tych paru latach dowiedziałem się, że nie żyje. Nie, nie dragi. Nie, nie bójka ani porachunki. Nie, nie HIV.
Zatruł się hamburgerem z budki...
A teraz ja stoję na balkonie i patrzę w dół. Jak to wszystko łatwo się kończy... Życie jest takie kruche.
Czas skoczyć.
Lecę.
Obrazy szybko zmieniają się przed moimi oczami. Wszystkie czarno-białe.
Pole namiotowe gdzieś na wsi... dalej – dzieci wybiegające ze szkoły. Nie, mnie tam nie ma. Teraz widzę starego, steranego życiem mężczyznę. Stoi przy drewnianej chacie i patrzy na mnie smutnym wzrokiem. Widać po nim brzemię życia.
Dalej – Częstochowa sprzed lat. Czyja to sprawka?
Dozorczyni... To musiało odcisnąć piętno na życiu lokatorów. Jaki facet tak by to zaaranżował?
Już jestem blisko. Oddech już mam szybki, serce mocno bije.
To już koniec obrazów...
Buch!!
Walnąłem mocno w drzwi klatki. Wybiegłem z korytarza i wpadłem do sklepu tuż obok.
– Dzień dobry, wyborową poproszę.
– Co pan taki podekscytowany, panie Tomku? – zapytała sprzedawczyni. – I zasapany.
– Będę ojcem – odpowiedziałem z uśmiechem. – A zasapałem się, kiedy biegłem po schodach.
Jak do tego doszło?
No właśnie. To wcale nie jest taka prosta droga.
Kupiłem kwiaty...
Nieee, to nie tak, że Alicja zobaczyła bukiet, zdarła odzież wierzchnią, rzuciła się na mnie i...
To nie tak.
Bo te kwiaty były w doniczce. I jak ustawiałem tę doniczkę na parapecie, żeby Alicja je zobaczyła, zdarła odzież wierzchnią i rzuciła się na mnie, to tylko troszkę za mocno ją posunąłem.
Doniczkę, nie Alicję. To nie _American Pie_.
Za daleko przesunięta doniczka spadła z balkonu. Był wieczór. Ciemno. Dwa miesiące temu. Wyszedłem na balkon i starałem się coś dostrzec. Czy przypadkiem ktoś nie przechodził i teraz _leży sobie facet z liściem na głowie. Nikt go już nie poratuje i on nic_ _nie powie. Tylko się w niebo gapi, tylko się w nieeebo gapi i już!_
Na szczęście wyglądało na to, że nie trafiłem nikogo. To dobrze. Zobaczyłem natomiast coś, co natychmiast wpompowało mi literek... adrenaliny w żyły.
Ktoś szarpie Alicję. Dwóch gości obok też się zbliża i mają wyraźnie jeden cel.
Po dwóch krokach znalazłem się przy drzwiach, po kolejnych paru na parterze. Lampy przy bloku były potłuczone, być może przez nich, więc mnie nie zauważyli. Pierwszego staranowałem z rozpędu, uderzając go stopą w twarz. Drugi, zaskoczony tak niespodziewanym atakiem, stanął nieruchomo. Łatwy cel. Furia, która skupiła się w mojej pięści, sprawiła, że po trafieniu go w nos ręka dalej podążała tym samym torem, jakby nic nie stanęło jej na drodze.
Trzeci postanowił nagle sprawdzić, jak szybko potrafi biegać. Niestety dla siebie w nieodpowiednim momencie obejrzał się, by sprawdzić, czy nie mam ochoty na wspólny wieczorny jogging. Gdy obracał się z powrotem, by zsynchronizować trasę, na jego drodze niespodziewanie stanął przeciwnik o stalowym uderzeniu. Była to lampa, w której wybili żarówkę.
Taka złośliwość rzeczy martwych.
– Nic ci się nie stało? – spytałem, oglądając Alicję z każdej strony.
– Uff, dobrze, że jesteś – odetchnęła. – To jakieś lokalne pijaczki pewnie, ale niebezpiecznie było. Bałam się jak diabli.
Przez chwilę staliśmy przytuleni.
Wszyscy poszkodowani jakimś cudem ruszali się, oddaliliśmy się więc szybko, nie chcąc robić zamieszania.
Drzwi wejściowe do mieszkania były otwarte na oścież. Zamknęliśmy je za sobą, przekręciłem klucz w zamku.
– Uff – odetchnąłem w końcu.
I teraz spojrzałem na Alicję. A co by było, gdyby coś się stało? Wydaje mi się, że włosy stanęły mi dęba. Uświadomiłem sobie kruchość życia. I szczęście, że jednak ona tu jest ze mną. Myśli wirowały mi w głowie. Alicja też musiała to przeżywać. – Kocham cię, Alinku... – powiedziałem i mocno ją przytuliłem. Ona, ledwie zipiąc w uścisku, odpowiedziała w naszym narzeczu: – Ja ciebie też to, co ty powiedziałeś przed chwilą. I wtedy zdarliśmy odzież wierzchnią...Rozdział 2
Artur wyrzucony z więzienia. Za dobre sprawowanie... Ornitologia, czyli Łysy szuka dzięcioła. Kto dziś bryka u Fredericka? Żaden Sam nie lubi być sam.
Artur przebudził się w fatalnym, jak zwykle, humorze. Otworzył oczy i jedyną dobrą rzeczą, jaką sobie uświadomił, było to, że nie siedzi już w pace.
Ale co to za radość? Tam nie musiał się martwić o obiad, kołdrę ani nawet o ten głuuupi papier toaletowy!
„Jakby nie ten gang Trawelersów, miałbym tam jak w raju. Pierd... tynkerzy!”
Niestety, tu, na wolności, miał tylko dwa wyjścia. Dopier... komuś, wtedy upiecze dwie pieczenie na jednym ogniu. Bo rozładuje się emocjonalnie i w nagrodę odzyska swój pokój z widokiem na pionowe paski. Druga opcja – w końcu dobrze kogoś obrobi i zostanie milionerem. Pewnie nie po pierwszym skoku, ale w końcu, po roku uczciwego, systematycznego okradania, wyjdzie na ludzi.
Ta druga opcja była trudniejsza, ale wciąż wierzył w swój półjanosikowy talent.
Opuścił lewą nogę na ziemię. Prawej nie mógł, bo po tej stronie miał ścianę, a nie chciał się wydurniać dla głupich przesądów. Zresztą jak był wkurzony, to mu gangsterka lepiej szła.
Podrapał się po lewym pośladku, przekręcił majtki do właściwej pozycji i wstał.
Chwilę pogrzebał w portfelu, żeby sprawdzić, na co nie może sobie dziś pozwolić. Jego samopoczucie po tym teście pogorszyło się jeszcze bardziej. Teraz był wściekły jak zwykle.
– Ło, hło, hło – dobiegł do jego uszu śmiech z sąsiedniego pokoju.
„Ten idiota znów suszy zęby. Wiecznie ma dobry humor. Ale mnie to wkurza! Na koniec znajomości stuknę go na kasę, a na koniec w ryj”.
Teraz jednak głód i pusty portfel zmusił go do nałożenia uśmiechu na twarz. Otworzył drzwi do salonu i zrobił parę kroków.
– Haj, Sam – przywitał się z lokatorem, który rzeczywiście był sam. W pokoju i w życiu. I na imię też tak miał.
– _Hi, Sam!_ – odpowiedział, zajęty programem telewizyjnym. – _Ho, ho, ho._ – Znów rozbawiło go coś w TV.
– Łat ju łocz? (Co ty patrzeć?) – spytał.
– _Muppet Show_. _Do you like puppets?_
„W papę? W papę to na koniec dostaniesz! Aaa, w telewizji te mapety. Już myślałem, że się przystawia”. Ale odpowiedział z uśmiechem:
– Jes, aj lajk. Aj lajk pig. (Tak, lubić. Ja lubić świnka). – „No właśnie, świnka...” – Ju brekfast tudaj. (Ty śniadanie dzisiaj) – zasugerował, bo zgodnie z umową przez pierwszy tydzień gotuje Irlandczyk, a w drugim... – „W drugim tygodniu to już będzie obrobiony i ze stłuczoną mordą, ha, ha”.
– _Oh, yes. My turn_. – Sam wstał i szybkim krokiem, pogwizdując melodię z _Muppet_ _Show_, poszedł do kuchni.
Artur ruszył za nim, ciekaw dzisiejszego menu.
– _Bring me a pan_ – rzucił Sam, wyciągając jajka z lodówki.
– OK – odparł Artur. „Ale co mam mu przynieść?” – Łat?
– _Pan_.
– Mi, ale łat? (Ja, ale co?) – spytał ponownie.
– _Bring me a PAN_. – Sam ostatnie słowo wypowiedział dwa tony głośniej, żeby Polak lepiej zrozumiał.
– Ale co ci mam, k... przynieść? – krzyknął Artur, już wkurzony i prawie pewien, że ma do czynienia z idiotą.
– _Bring me a SOUCEPAN_ – powtórzył po raz kolejny zirytowany już Sam z jajkami w rękach.
– OK. – Artur pokazał uniesiony kciuk na znak, że zrozumiał, i zadowolony zamruczał do siebie: – Trzeba było od razu mówić, że ci o sos chodzi, dzięciole.
Podszedł do szafki w rogu kuchni i zaczął szukać w pudełku z sosami. Sam nie informował go, gdzie to jest, ale Artur w nocy obcykał wszystko, żeby wiedzieć, gdzie szukać łupów. Trafił na odłożonych parę stówek, ale zgarnie je dopiero, gdy współlokator zacznie upominać się o czynsz.
– _It’s not there. Check the big drawer_. (To nie tam, sprawdź w dużej szufladzie) – powiedział Irlandczyk, wskazując palcem właściwy kierunek.
Artur dzięki świetnej znajomości języka migowego, wyszkolonego zamiast angielskiego, zrozumiał w końcu, o co chodzi.
„_Pan_ od pankejksów, czyli naleśników. Cholera, znów nie zakumałem”.
Zrobił dwa kroki, schylił się i podał Samowi brakujące ogniwo.
Jajecznica. To dzisiejszy pomysł na śniadanie. Naszemu bohaterowi było zupełnie obojętne, co to jest. Ważne, żeby zapełniło żołądek. Darowanej jajecznicy nikt w skorupkę nie będzie zaglądał.
Jak to się stało, że Artur wylądował u Sama? Jak zwykle: naiwność ofiary.
Po wyjściu z paki oszust ruszył w miasteczko. W kieszeni brzęczało mu całe sto osiemdziesiąt sześć euro. Miał świadomość, że w Castlerea jest spalony. Nie chciał jednak wyjeżdżać nigdzie daleko. Wiedział, gdzie znaleźć bogate domy do opracowania na początek.
Czyli Roscommon. Wsiadł do pociągu, bo to była jedyna szansa, żeby nie zapłacić za bilet. Konduktora przepuścił, kiedy siedział w toalecie. W miasteczku prześledził gazetę lokalną z darmowymi ogłoszeniami. Wyszukał ogłoszenia wyglądające na prywatne i zadzwonił. Pierwszy koleś odłożył słuchawkę, jak tylko usłyszał obcy akcent. Druga babka była przygłucha i w kółko powtarzała: „Whaaa?”. Wtedy Artur odłożył słuchawkę. Przecież nawet nie była w stanie podać mu adresu, pod który miałby się włamać. A impulsy lecą!
Trzeci landlord odebrał, witając się z typowym angielskim akcentem.
– _Helllloooouuu! Frederick speaking._ _How can I help you?_
Arti już się spocił.
– Haj, aj łont ruum – powiedział, jak mu się wydawało, z równą gracją.
– _As long as I understood you correctly, you want to rent a room. Am I right?_
Z tego wywodu słuchacz zrozumiał parę słów, ale wiedział, że jest na dobrej drodze.
– Jes!
– _All right. The weekly rent is fifty euro and the deposit off_...
– Yyyyyy... – przerwał mu Artur.
To już nie spodobało się dżentelmenowi po drugiej stronie słuchawki. Ale Łysy miał już swój plan na ominięcie depozytu. Polskim zwyczajem butelka wódki na przywitanie.
– Aj hew depozit. Aj kum and giw ju Bols.
Zapadła krępująca cisza. Artur czekał, czy tamten złapie czterdziestoprocentową przynętę. Tamten z kolei nie wiedział, co odpowiedzieć na tak bezpośrednio postawioną propozycję, i rozmyślał gorączkowo:
„Skąd on wie, że jestem gejem?! Pewnie zna kogoś z moich słodziaków. Hm, co tu odpowiedzieć? Głos ma brutalnie seksowny, a złapać tu coś świeżego trudno. Ale to jakiś _foreigner_. Może być niebezpieczny... _Fu.k this_. Zaryzykuję, w razie kłopotów wyrzucę go z chaty”.
– _Welllll_ – rozpoczął, przeciągając zalotnie, jak mu się wydawało, końcówkę. – _My_ _address is Roscommon Town, Cherry Drive 27_.
– OK, Aj go – odpowiedział szybko Artur, by tamten się nie rozmyślił. „Musi być niezła flacha. Taki był na nią napalony, że aż tu słyszę, jak się oblizuje. No to jest coś na start”.
W Lidlu kupił kostkę najtańszej margaryny. Pół zeżarł, prawie zwracając to razem z ostatnim więziennym obiadem. Udało mu się jednak wstrzymać i przełknąć z powrotem. Aby całkowicie opanować sytuację, zjadł kawał suchej bagietki.
Dotarł pod wskazany adres. Po wstępnych przywitaniach podał właścicielowi flaszkę.
– _Thank you very much_ – powiedział Frederick, choć zwykle nie pijał tak plebejskich trunków. Ale czego się nie robi dla dobrego seksu? – _Come in, please!_ – Nie mógł się powstrzymać i położył dłoń na plecach Artura, zapraszając go do salonu.
„Gorrrący brutal. Ouuu, będzie bal!” Kiedy wchodzili do salonu, Irlandczyk ocenił rewers gościa. Kontynuował oprowadzanie go po domu.
– _This is kitchen. You can cook an bacon, or make a cream_ – powiedział, sugestywnie patrząc w oczy nowego lokatora.
– Jajka se usmaż – wyrwało się Arturowi, bo typek zaczynał się podejrzanie zachowywać.
– _Excuse me?_
– No. Aj lajk egs for brekfast – odparł, uśmiechając się sztucznie.
Przeszli dalej.
– _This is your room_ – powiedział Frederick, otwierając szeroko drzwi do pokoju, który wydawał się mniejszy niż ich szerokość... Było tam małe łóżko, żarówka na suficie i płytka szafa, głęboka jak skarpetka. – _How do you like it?_ – zapytał tak ucieszony, jakby pokazywał pałac Buckingham.
– OK. – Lokator wysunął podniesiony kciuk.
– _And this is my bedroom_. – Frederick szerokim gestem rozchylił dwa skrzydła drzwi, równocześnie przybierając atrakcyjną, jak mu się wydawało, pozę. – _Might be yours, if you_ _want_.
– OK – odparł standardowo Artur, bo bardziej rozglądał się za fantami, niż słuchał.
W końcu usiedli w salonie. Artur postawił butelkę na stole. Frederick przyniósł herbatniki na ozdobnym talerzyku.
„Ciastka do wódki? Co to, kiełbasy nie ma żadnej?”
– Hew ju sosydż? Big, noł smol?
Podniecony już Frederick po raz kolejny został zaskoczony bezpośredniością gościa. Ale to go jeszcze bardziej nakręcało... „Taaaak, już ja ci pokażę mój sausage”.
– _Yes, I’m gonna give it to you later on_. – I przybliżył się odrobinę do Artura.
„Po ch.. mi kiełbasa po imprezie?! Czy oni wszystko robią od d..y strony?”
– Glas?
– _Oh, I’m sorry_.
Gospodarz pobiegł do kuchni. Przyniósł dwie szklanki do whisky, do połowy wypełnione lodem. Artur bezceremonialnie wyrzucił zawartość swojej szklanki do kominka. Frederick spojrzał na niego maślanymi oczami.
„Ależ on mnie kręci tym swoim prymitywizmem... niech się dzieje, co chce. Ta noc będzie szalona!”
I też wyrzucił lód ze szklanki. Artur polał po strzale i podniósł swoją szklankę.
– _What is your name?_
– Artur.
– Frederick – powiedział gospodarz i wyciągnął dłoń. – _Cheers._
– Cziiiz.
I poszło. Irlandczyk spoglądał na Polaka, starając się naśladować jego sposób picia. Z przerażeniem przechylił szklankę i wypił wszystko jednym haustem. Oczy momentalnie wyszły mu z orbit, w gardle poczuł spływający rozpuszczalnik. Nie wiedział, czy przełyk czyścić szybko szczotką do toalet, czy od razu uciąć przy samej d.... Udało mu się wziąć parę głębokich wdechów, co trochę poprawiło sytuację. Równocześnie jednym okiem zarejestrował zachowanie Polaka, który po wypiciu tej samej ilości przetarł usta nadgarstkiem, strzepnął pozostałe krople ze szklanki i wyraźnie zaczął się nudzić.
„Słyszałem, że Polacy potrafią wypić, ale dopiero teraz w to uwierzyłem”.
– Jeez_... Strong_. – Teraz Frederick poczuł przypływ energii. „Więc to dlatego lubią wódkę”. – _How long are you in Ireland?_
– Fri jers – odparł Artur, wliczając w to swój wyrok. Polał drugą kolejkę.
Gospodarz chciał nawiązać jakiś dialog, by zyskać trochę na czasie. Pytał więc dalej”
– _Why did you come to Ireland? Money?_
Artur, o dziwo, nie miał przygotowanego bajeru dla Fredericka. Właśnie... Fredericka! Franka. „Powiem mu, że miałem długi we frankach, kredyt na dom”.
– Aj hew... – „Jak jest «długi»?” – Aj hew maj long, in frank. (Miałem swojego długasa we Franciszku). – I wzniósł kolejny toast.
Lekko już rozweselonemu gospodarzowi druga kolejka weszła łatwiej.
– _It’s sad. Don’t worry. I can take care of your long_ – powiedział, i równocześnie mrugnął okiem.
„Chyba mnie polubił” – pomyślał Artur. „Może uda się z niego wyciągnąć więcej kasy. Tylko czy on mieszka tu sam?”
– Hew ju łajf?
„O, dla pewności sprawdza moją orientację. Pewnie zaraz ruszy do boju. Jestem strasznie podniecony po tej wódce...”
– _No, I am single!_ – rzucił, rozkładając szeroko ręce.
„No to jest mój” – pomyślał Artur.
„No to jest mój” – pomyślał Frederick. I teraz on polał kolejkę, tym razem po połowie szklanki.
Równocześnie podnieśli szkło i ze szczerym uśmiechem wypili do dna. Irlandczyk nabrał odwagi i przysunął się do celu. Powoli położył rękę na oparciu kanapy za Arturem. Alkohol już pulsował mu w głowie. Z każdą chwilą bardziej tracił kontakt z rzeczywistością.
„Teraz albo nigdy”. I już bez ogródek objął _target_, drugą ręką złapał go za tors, usta zmierzały w stronę ust. Przymknął oczy. „Niech się dzieje, co chce...” – pomyślał.
Wtedy niebo się przed nim rozstąpiło i zobaczył gwiazdy. To twarda pięść Artura, przebudzonego z letargu, pokazała gospodarzowi gwiazdozbiór Andromedy.
– A to skur...
Prześwit świadomości sprawił, że powróciły koszmary z pudła. Wściekłość wybuchnęła w nim ze zdwojoną siłą. Spojrzał na nieprzytomnego adoratora i w furii kopnął go jeszcze mocno w krocze. Już miał się odwrócić i uciekać, ale przypomniał sobie, po co przyszedł. Przez chwilę zawahał się, ale jednak sięgnął do spodni gospodarza. Wypukłość sugerowała, że jest tam portfel. Pewnie tysiączek eurasków nie może się na niego doczekać. Włożył rękę do środka.
– Łeee, k..., to nie portfel!
Jeszcze szybciej starał się wyciągnąć rękę z powrotem. Ta jednak nie chciała się wysunąć. Zaczął szarpać się nerwowo i w końcu dłoń została uwolniona, a przy okazji spodnie zsunięte do połowy ud.
– Gdzie masz ten portfel, zboku?! – Sięgnął do drugiej kieszeni, choć o wiele ostrożniej. – Jest! – krzyknął triumfalnie. Zajrzał do środka. Dwieście dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści pięć i... czterdzieści siedem centów. – Lepsze to niż nic, ale myślałem, że jesteś poważniejszy gość. A ty zwykły pedał jesteś!
„No i ch.., auta sobie nie kupię”.
Karty kredytowe zostawił, bo za duże ryzyko. Wziął jednak kartę zniżkową na myjnię samochodową.
Obrócił się i chwiejnym krokiem obszedł salon. Znalazł jeszcze zegarek, wyglądający na drogi, i trochę drobniaków. Z lodówki wyciągnął wino i pudełko nóżek z KFC. Wrzucił zdobycz do swojego plecaczka. Ach, byłby zapomniał! Na stole wciąż stała samotna butelka z pozostałością wódki.
– Przygarnę cię, moja droga. Ten prymityw i tak nie wiedziałby, co z tobą zrobić. – Mrugnął do niej okiem, upił dużego łyka i resztę wsadził do torby.
W korytarzu zobaczył jeszcze coś.
– Fajne te adidasy z Nike. – Sprawdził rozmiar. – Może być. Dwa numery to nie problem. Założę grubą skarpetkę i będzie git.
Wyjrzał przez uchylone lekko drzwi. Cisza, pusto. Szybko wyszedł i przymknął drzwi. Liczył na więcej, ale jest OK.
Starając się nie zwracać na siebie uwagi, przemknął się do centrum.
– Dobra, tu jest bezpieczniej. K..., zgłodniałem. Szopen, stawiasz mi burgera – powiedział.
Skierował kroki do Supermac’sa.
– Łan czikenburger, plis.
Usiadł w bezpiecznym miejscu, z dobrą widocznością. W barze było parę osób. Tato z bachorami, dwie gówniary i koleś w klapkach i luźnym dresie. Koleś siedział przy stoliku obok. Na stole pęk kluczy. Też żarł burgera.
Artur zaczął mu się dokładniej przyglądać. Przecież znów był na lodzie. Bez chaty, namiotu czy nawet gazety. Tamten pałaszował ze smakiem swoje danie. Pewnie samotny. Kiedy przypadkiem zerknął w jego kierunku, Artur uniósł resztki swojego burgera i uśmiechnął się do niego. Że smaczne. Lokals odpowiedział uśmiechem.
„Co, spróbujemy? Zobaczymy, co z tego wyjdzie. Wygląda na to, że zlazł tu tylko na obiad. Jak nikt mu nie gotuje, to pewnie jest sam”.
– Gut burger – rzucił z uśmiechem.
– _Yeah, my favourite. Where are you from?_ – zapytał zaciekawiony Irlandczyk, słysząc obcy, choć charakterystyczny akcent.
– Poland.
– _I’m Irish, I’m Sam_ – przedstawił się.
– Aj em sam tu też.
– _Ha, ha, ha. Great!_ _Two Sams. What are you doing in this hole?_ – rzucił zaciekawiony jak to Irlandczyk.
„Znów ktoś interesuje się moją dziurą?! Co to za kraj!” – pomyślał Artur.
– Aj start łork... – „Co by tu ściemnić...?” – in hospital. Luuking ruum.
„Mój psycholog nie jest jednak taki głupi. Miał rację. Karma wraca” – pomyślał Sam. „Okaż sympatię osobie nieznajomej, to poczujesz się lepiej. Zadziałało. Jak szuka pokoju, to jeden mój problem się rozwiąże. Jeden Polak wyjechał, drugi się zjawia. I już będzie trochę kasy na dragi. Ta medycyna to jednak nie w kij dmuchał! On w szpitalu pracuje, to może się zgramy i jeszcze działkę przyniesie z roboty”.
I jeszcze bardziej uśmiechnięty zaproponował:
– _I can fix your problem, I think_.
– Noł, mi nie problem. Ajm frend. Noł ruum – odparł stanowczo Artur.
– _Yes, I have a room for rent. Fifty a week_.
– Aha, OK. – Artur wreszcie zrozumiał i podniósł otwartą dłoń, utytłaną majonezem. – Haj fajf!
I przybili sobie piątkę. „Na razie jest dobrze, sprawdzimy gościa. Ważne, żeby się gdzieś trochę zadekować”.
– Ferst many from hospital – aj pej! – Od razu zaczął przygotowywać sobie grunt.
Irlandczyk trochę się zawahał, ale po przemyśleniu przytaknął. W szpitalu Polaka nie wyrolują, więc kasa pewna.
– _OK_.
I tak oto po raz kolejny chciwość z naiwnością idą ramię w ramię, nic o sobie nie wiedząc.
_Brzydka ona, brzydki on... a jaka piękna miłość._
Wiem, nie o to chodziło Janowi Wołkowi, ale oni zakochani... choć tylko w sobie i swych potrzebach.
***
Cherry Drive 27. _Living room_.
Frederick powoli odzyskiwał świadomość.
– Uuuuh, hrrr, hrrr, eeee...
Jedna ręka powędrowała na głowę. Boliiiii. To pewnie ten Polish alkohol.
– _Oh, fu.k_. Jak oni mogą pić to świństwo?
Otworzył oczy. Rozejrzał się wokół. Nie ma go. Zerknął w dół. Spodnie na kolanach.
– Uuuuu! – Gdy się ruszył, poczuł ból w kroczu. Dotknął się ręką. – Sssss... – Zabolało jeszcze bardziej. – Arthur! – krzyknął.
Cisza.
– Ale brutal – powiedział do siebie. Pokręcił głową z niedowierzaniem i... podziwem. – Jest moc! Upił mnie i tak wydupczył, że przytomność straciłem! Aż mnie jaja bolą.
Tak oto Artur pierwszy raz pozostawił po sobie świetne wrażenie. Frederick wciąż tęskni za Tajsonem z Poland.Rozdział 3
Po prostu zrób kabaret. Nie da ci Bronisława tego, co da ci sława. Dla sceny robię przed lustrem sceny. Będzie szoł, chociaż w klapkach.
Irlandia, parę lat wcześniej.
Sobota. W końcu dzień wolny. Nic nie muszę. Wstałem leeee... Nie. Zmiana nogi. Wstałem prawą nogą. Co sobie będę weekend psuł. Wgramoliłem się w porozciągane dresy, żeby podkreślić mój dzisiejszy plan na dzień.
_Nic nie robić, nie mieć zmartwień, chłodne piwko w cieniu pić_...
Tak, ale już powstała pierwsza wyrwa w mym nonszalanckim planie. Cień. Od razu sobie uświadomiłem, że tutaj „w cieniu” nie oznacza miejsca, gdzie odpoczywa się od skwaru. To codzienność.
Starałem się jednak to zignorować. Tak samo jak deszcz i wilgoć.
Zszedłem na dół, do kuchni. Alicja też już na dole. O, siedzi w patio. Kawa, gazeta. Chwilę się przyglądałem, jak kiwa tę swoją zgrabniutką nóżką. Podszedłem cicho od tyłu. Była tak zaczytana, że nic nie zauważyła.
– Buch!! – krzyknąłem, łapiąc ją równocześnie za ramiona.
– Aaa!! – wrzasnęła, wyrzucając gazetę w górę. – Zgłupiałeś, Tomek?! Wystraszyłeś mnie.
– I raczej o to mi chodziło – powiedziałem z uśmiechem, całując ją w policzek. – Dzień dobry, kochanie.
– Po takim początku to już sama nie wiem. Zastanowię się – uśmiechnęła się jednak. Nie jest źle. Nawet słońce wyszło. Wiatr przegonił chmury.
Poszedłem do kuchni i zrobiłem sobie kawę. Gdy wróciłem, przypomniałem sobie, że czegoś mi brakuje do szczęścia.
– To co dziś na śniadanie?
– Mój książę zasługuje na wszystko, co najlepsze... – Podeszła do mnie, oparła na mym ramieniu obie dłonie i twarz.
– Ooo, już nie mogę się doczekać.
– Niestety, ponieważ nie mam aktualnie w lodówce tego, co najlepsze, obędziesz się smakiem. – I ucieszona szturchnęła mnie biodrem w udo – bo jednak biodro mam wyżej, ha, ha.
– No tak. Czyli znów „zrób to sam”. Pajda chleba z pasztetem.
Alicja pacnęła mnie lekko w tył głowy.
– Co... – chciałem zapytać, ale zaraz zrozumiałem i zaczęliśmy się śmiać. – Oczywiście, że chodziło mi o drobiowy. Nie, że ty...
– Nnnnno! – Mrugnęła uroczo jednym okiem i wróciła do czytania.
Zrobiłem sobie te kanapki z czymś i usiadłem obok Alicji przy stole. Cieszyliśmy się chwilą. Słoneczny poranek... tuż przed sobotnim południem.
„Zdecydowana wygrana partii To Je Moje”, krzyczy nagłówek. I co teraz? Będzie lepiej czy gorzej? Polityka. Kiedyś uważałem, że jak ktoś nie nadaje się do niczego, to zostaje malarzem. Ale teraz myślę, że idzie do polityki. Wystarczy umieć kłamać i obiecywać. Ilu jest uczciwych w polityce? Są jacyś? No właśnie. Przerzuciłem stronę. Następną. I następną.
W końcu coś, co lubię.
– Alicja, wybierzemy się w sobotę na Ani Mru Mru? Będą w Galway.
– Jasne. I zostaniemy sobie na weekend. A może ty napiszesz jakiś skecz? Jak mnie potrafisz rozśmieszyć po tylu latach, to i z innymi sobie poradzisz – powiedziała z uśmiechem.
Hm. Może to nie jest taki głupi pomysł? Już wiem, co będę robił dziś wieczorem.
Tego dnia wyjątkowo dopisała pogoda i rzeczywiście chłodne piwko w cieniu było możliwe. Dzień zniknął nie wiadomo kiedy i gdzie. Moje powyciągane spodnie stały się jeszcze bardziej wyciągnięte.
Usiadłem przy biurku. Czas zrobić pierwszy krok ku detronizacji Ani Mru Mru, NeoNówki i kogo tam jeszcze będzie trzeba!
Odpaliłem kompa. Start!
...
Eee... Yyyy... Od czego by tu zacząć?
Trzeba zacząć od mocnego uderzenia. Od czegoś takiego, żeby widownia od razu weszła w rytm.
Może coś o politykach?
Nieee, to już nudne.
Mam! O emigrantach. To musi chwycić. Jak by to...
Wstałem od biurka i poszedłem do salonu, wciąż rozmyślając nad początkiem. Z barku wyjąłem szklankę i nalałem jedną trzecią whisky. A co tam... Dolałem do połowy i wróciłem do gabinetu.
Teraz odpaliłem papierosa i wypiłem większość zawartości. Parę sztachów i poczułem, jak myśli zaczynają zbierać się w grupy, łapiąc się za rączki, nóżki czy co tam mają.
_OSOBY:_
_Redaktor_
_Emigrant_
_MIEJSCE AKCJI:_
_Studio TV_
_– Dobry wieczór państwu. Nazywam się Egon Wścibski._
_Rozłożył ręce, publiczność klaska. Podniósł dłoń, by uciszyć widzów._
_– Witam serdecznie w kolejnym odcinku programu „NORMALNI –_ _EKSTREMALNI”._
_W studio znów rozległy się rzęsiste brawa._
– Dobra, to początek już jest. – Zaciągnąłem się fają. – Ale o czym to ma być, żeby było śmieszne?
Łyk szkockiej, dwa pociągnięcia, długie wypuszczenie dymu, połączone z intensywną pracą mózgu.
_– Dziś w studio gościmy pana Zdzisława Łęka z... – redaktor spojrzał w papiery – z __Pasłęka. Pan Zdzisław jest polskim emigrantem, który za chlebem..._
_– Przepraszam... – przerwał prowadzącemu gość zachrypniętym głosem._
_– Tak?_
_– Nie za chlebem. Pić się chciało – powiedział, mrugając porozumiewawczo._
_– No tak – starał się kontynuować speszony redaktor. – Rozumiem – powiedział, choć_ _wcale nie rozumiał – w każdym razie, wiedziony chęcią odnalezienia swego miejsca na_ _ziemi, ku lepszej przyszłości, wyruszył do wysp obiecanych i odniósł sukces._
_– Przepraszam... – ponownie przerwał prowadzącemu trochę speszony emigrant._
_– Tak? – Tym razem w oczach prowadzącego ukazał się strach._
_– Do której kamery mówię? – zapytał._
_Egon pokazał mu właściwą._
_– Mietek! – krzyknął. – Jak cię dorwę, to ci nogi z dupy powyrywam!_
_– Oj, panie Zdzisławie, to jest telewizja. Tutaj nie używamy takich słów._
_– Jakby pana po imprezie wrzucili na pakę najbliższego tira na parkingu, to też byś_ _pan mu nogi..._
_– Oj, panie Zdzisławie! – Egon pogroził mu palcem._
_– ...powyrywał. Przy samej szyi. Okazało się, że to transport do Anglii. No i jestem –_ _uspokojony usiadł._
_– Drogi Zdzisławie, czy mogę mówić do ciebie Dzidek?_
_– Taaa._
_– Na początek zapytam więc: Dzidku, jak minęła podróż?_
_– Fantastycznie. – W tonie głosu zabrzmiała ironia. – Dzięki tej przejażdżce –_ _palcami pokazał cudzysłów – zapisałem się do kółka łowieckiego._
_– Takie nowe hobby?_
_– Nie. Te skurczy... – zobaczył wzrok prowadzącego – ...patyki, co wrzuciły mnie do_ _tira. To dzięki nim dowiedziałem się, że kurczaki na pace potrafią gdakać przez całe dwa_ _tysiące kilometrów. Niestety, moi koledzy biegają szybciej ode mnie. Dlatego celne_ _strzelanie przyda mi się przy odwiedzinach._
_– OK. – Redaktor postanowił zmienić kierunek rozmowy na właściwe tory. – To może_ _nie wybiegajmy w przyszłość. Wróćmy do twoich początków na Wyspach. Opowiedz nam_ _o swojej pierwszej pracy._
_– Ooo! – Dzidkowi spodobał się temat. – Już przy pierwszej rozmowie nowy szef nie_ _ukrywał radości, że mnie spotkał._
_– Czy to nie dlatego, że polscy pracownicy mają świetną renomę?_
_– Nie wiem, kogo oni tam mają – emigrant rozłożył ręce w geście obronnym – ja tam_ _do łóżka nikomu nie zaglądam. Jak spotkałem się z pierwszym pracodawcą, to słabo znałem_ _język owcy._
_– Obcy!_
_– Owcy._
_Spojrzeli na siebie. Redaktor rozłożył ręce, poddając się. Nie chciał wiedzieć niczego_ _więcej._
Znów sztachnąłem się dymem z papierosa. Szybko pobiegłem dolać trunku i zasiadłem do klawiatury, nie chcąc tracić rozpędzonego wątku.
_Dzidek kontynuował:_
_– Tak jak powiedziałem, od początku cieszyli się jak głupki. Jak tylko usłyszeli polskie_ _nazwisko, nie mogli przestać klepać się po udach ze szczęścia, jakie ich spotkało._
_– Czyli co pan powiedział?_
_– Aj em Łęk. From Pasłęk._
_– No tak... – Redaktor zrozumiał radość Brytyjczyków, zadał więc nowe pytanie._
_– Powiedz nam, Dzidku, jak wspominasz po czasie swe pierwsze miejsce pracy w UK?_
_– Po tej robocie to zostały mi w kieszeniach funty... ale kłaków. I te, no... majtki tego_ _polskiego rapera._
_– Majtki polskiego rapera? – spytał mechanicznie redaktor._
_– Tak. Te..., jak oni na to mówią. Mam! PEJSLIPY._
_– Aha. To ciekawe. Ale teraz już jest pewnie lepiej. Masz kolejną pracę. Podobno_ _udało ci się nawet kupić dom._
_– Tak. Mój dom. W lesie go mam._
_– Ooo... – zdziwił się prowadzący. – To pewnie jest to piękna willa otoczona lasem?_
_– Eeee... – Widać było, że emigrant jest lekko zmieszany. – Trochę mniejsze._
_– Mniejsze. Czyli może kupiłeś leśniczówkę? Jesteś teraz leśniczym?_
_– Jeszcze mniejsze. – Dzidek zapadał się w sobie, a dociekliwy Egon nie odpuszczał:_
_– Mniejsze... czyli masz daczę w lesie?_
_– Dacię? Nie. – Niedoszły leśniczy postukał się po czole. – Dacia ledwie po drodze_ _sobie radzi, a ty ją do lasu chcesz pchać! Dacię to ja miałem w Polsce, ale oddałem na_ _złom. Nie chciała jeździć. Może dlatego, że paliwo się skończyło. Nie wiem._
_– No tak, to silny argument._
_– Takiś mądry? A do roweru nie wlewasz paliwa, a jedzie._
_– Tak, ale rower pchasz swoimi mięśniami – starał się wytłumaczyć gościowi prawa_ _fizyki Egon._
_– No tak, masz pan rację. Dacię też często pchamy._
_Redaktor starał się wrócić do głównego wątku:_
_– Dobrze... to może powie nam pan, jak to się stało, że ma pan dom w lesie?_
_– Mój dom – poprawił Zdzisiek._
_– Tak. Pański dom._
_– Przecież mówię, że to jest mój dom, a nie pański dom._
_– Rozumiem – odparł spokojnie Egon, choć nie rozumiał. Przez chwilę myślał, jak_ _sformułować pytanie. – To może opowie nam pan, jak do tego doszło._
_– Jak do tego doszło. – Widać było, że Zdzisiek wolałby nie odpowiadać na to pytanie._ _– To przez imprezę, którą zorganizował szef._
_– Tak?_
_– No tak, ja ten angielski to słabo rozumiem, ale czasem coś złapię. No to, tak jak_ _prosili, wziąłem butelkę spirytusu. „Muszą być mocne zawodniki”, pomyślałem._
_Wchodzę do chaty, a tam już wszyscy siedzą wokół stołu. Same chłopy. Od razu widać,_ _że to angielska impreza, bo na stole nic do żarcia, tylko świeczka. No to też usiadłem. Koło_ _szefa. Może jakieś punkty złapię. Spiryt postawiłem na stole i czekam na kieliszki. Ci patrzą_ _na mnie jakoś dziwnie, ale co tam._
_– Może nie mieli kieliszków?_
_– Może. W pewnym momencie ten szef coś pogadał i nagle wszyscy zaczęli łapać się_ _za ręce._
_– I co wtedy?_
_– Przecież ja nie pedał. Jak mnie złapał, to tak mu odwinąłem drugą ręką, że poleciał_ _z krzesłem pod ścianę._
_– I co dalej?_
_– I wtedy okazało się, że to nie była impreza, tylko seans spirytystyczny – powiedział_ _zawstydzony Zdzisiek. – Źle zrozumiałem._
_– No tak. Ty pobiłeś szefa, a on ci pomógł kupić ten dom? – Redaktor wydawał się_ _zagubiony._
_– Nieee. On kazał mi się spakować. Powiedział, że teraz będę mieszkał w lesie._
_– To ty, Zdziśku, rozumiesz po angielsku, czy nie?_
_– Czasem, nawet nie wiem skąd, to coś zrozumiem. To leciało jakoś tak: „Now you_ _are homeless!”._
_– No tak. Słyszę, że świetnie odczytujesz intencje._
_– Nie do końca. Bo jak mu powiedziałem, żeby dał mi klucze, to zwyzywał mnie tylko._
_– A jak go poprosiłeś o klucze?_
_– Give me kiss._
_Redaktor z trudem stłumił śmiech. Już powoli rozumiał przyczynę drobnych_ _niepowodzeń, ale tym bardziej był ciekaw, w jaki sposób Zdzisław zarobił na dom._
_– No tak, Zdzisławie. W takim razie powiedz nam, kto uczył cię języka angielskiego?_
_– Taki kolega z Harwardu._
_Redaktor znów na huśtawce. Z Harwardu?_
_– Czyżbyś znał polskiego wykładowcę na Harwardzie?_
_– Oj tak, wykłada świetnie. Najlepiej wykłada się po spirytusie. Bo okazało się, że ten_ _w tym tirze, kierowca, pod podłogą miał ukrytych parę skrzynek. Pożyczyłem jedną, żeby_ _nie brakło w drodze powrotnej. Zamierzałem wrócić najbliższym autobusem. Ale nie_ _znalazłem żadnego dworca PKS. A skrzynka została. I teraz trochę z wodą się rozrobi i jest_ _fajnie._
_– Aha – sapnął Egon – czyli to nie jest profesor?_
_– Felicjan kafelki kładzie jak profesor. Czyli nie potrafi, a kładzie. Ale on tam trochę_ _dziabnął tego języka. Nawet ksywę ma angielską. Felix._
_– Tak dobrze mówi po angielsku?_
_– Nie, ma dupę jak dwa orzeszki._
_– Twarde i chrupiące? – skomentował bezwiednie redaktor._
_– Nie, takie słone._
_Redaktor znów nie wiedział, co powiedzieć._
_– Co?! Skąd wiesz?_
_– Kiedyś założyłem się z kolegami, że..._
_– NIE!!! – krzyknął Egon. – Nie. Myślę, że ten fragment pominiemy. A co z __samotnością? – zmienił rozpaczliwie temat. – Poznałeś tam jakieś dziewczyny?_
_– Pewnie, boby zawsze szaleją, jak mnie zobaczą. Zwłaszcza moja była._
_– Czyli jednak emigracja to samotność?_
_– Nie, na Wyspach nie jest tak źle. W sobotę zawsze pub, dyskoteka, alkohol, seks._
_– Ooo, ty też?_
_– Raz się też wybrałem. Parę strzałów w pubie, potem dyskoteka..._
_– Potańczyłeś? – Redaktor poruszał biodrami._
_– Nie, na disco mnie nie wpuścili. Pokazywali moje białe adidasy i coś tam mruczeli._ _– Wzruszył ramionami. – Pewnie się bali, że mi je podeptają. No to obróciłem sam flaszkę_ _i kiedy szedłem – mrugnął – do domu, spotkałem takie dwie lalunie. Jedna taka okrąglejsza,_ _z dużym cycem, a druga szczuplejsza, z blond loczkami. Nie były zbyt rozmowne, za to_ _konkretne._
_– A jakie miały imiona? – Egon chciał ominąć rafę z opisem spółkowania._
_– Nie przedstawiły się. Ale Anglicy z pracy musieli je znać, bo się śmiali i powiedzieli,_ _że to była Kau i Lamb._
_Redaktor zakrył twarz._
_– Dobrze, wróćmy może do głównego wątku. Kupił pan dom w lesie._
_– Mój dom. Tak. Za gotówkę._
_– No proszę, czyli można szybko dorobić się za granicą?_
_– No, nie przesadzajmy. Mój dom nie był taki drogi._
_– Nie? Czyli jaki metraż?_
_– A-4._
_– ?!_
_– No, nie dajesz mi pan dokończyć. Mówię przecież po polsku. Kupiłem sobie „Mój_ _Dom”, miesięcznik budowlany. I mam go w lesie. Nie wie pan, że pod gazetą cieplej?_
_Redaktor mruknął do mikrofonu w mankiecie:_
_– Sprawdźcie mi, kto robił briefing._
_– Powiem panu, że jestem bardzo zadowolony. Ta gazeta ma solidny strop. Taki_ _nieprzemakalny._
_– Gazeta? Nieprzemakalny strop?_
_– No... taką okładkę ma śliską. Nie przemaka._
_Redaktor opadł głębiej w fotel._
_– Dobrze, to może jako podsumowanie naszej tezy, że na Zachodzie można się_ _wzbogacić, powiemy, że nie zawsze musi chodzić o pieniądze. Ważne jest też bogactwo_ _wewnętrzne. – I patrząc na gościa, dodał: – Czy może pan jakoś podsumować w jednym_ _zdaniu swą emigrację?_
_– A może być po angielsku?_
_– Tak – powiedział z wahaniem Egon._
_– Life is full of... zasadzkas!_
Uff, skończyłem. To nie takie proste. OK, ale co teraz? Przecież nie będę pisał do szuflady. W szufladzie mam tyle dziadostwa, że nawet jedna strona się nie zmieści. Trzeba by zacząć tutaj. Może jakieś show w Dublinie?
Włączyłem wyszukiwarkę. Jest coś.
Jester Comedy Club.
Po paru dniach zadzwoniłem.
– _Hi_, jestem Tom. Chciałbym wystąpić w waszym wieczorze kabaretowym – rozpocząłem po angielsku.
– Nieee, za późno. Mamy występy w następną sobotę. Ale już trochę zapchane. Wiesz, nie wstawimy nikogo nowego. Musiałbyś pokazać się u nas.
– Może da się coś zrobić?
Zawahanie. Cisza.
– Przyjdź w tę sobotę.
– OK, będę. O której?
– Chwila... – Usłyszałem szelest kartek. – Dokładnie o siedemnastej. Nie spóźnij się, bo później znikam.
– Super, dzięki. – Odłożyłem słuchawkę.
Uuu, się zaczyna. Będzie dobrze. Kariera, pieniądze.
– Alicjaaa, Alicja!
– Co się dzieje, pali się?
– Nie, ale mam przesłuchanie w Dublinie w sobotę!
– I to cię tak cieszy? Co narozrabiałeś? – spytała zaskoczona.
– Nie, w sprawie skeczu – wyjaśniłem.
– W sprawie skeczu? To super. A zdążysz się przygotować?
– Mam nadzieję! Zaraz idziemy ćwiczyć, tylko wykuję tekst.
I poszło. Każdego dnia po pracy ukrywałem się w sypialni i ćwiczyłem przed lustrem. Początki były trudne. Nie mogłem się przyzwyczaić do widoku w lustrze swojej osoby robiącej głupie miny. Zwykle nie widziałem się podczas wydurniania.
Od dziś nie będę już robił takich głupich min. Aż dziwne, że ktoś śmieje się z moich dowcipów.
Dopiero z czasem nabrałem nieco ogłady i zacząłem być mniej krytyczny wobec siebie. Czas jednak biegł i tak zbyt szybko. A ja wciąż to bym zmienił, tamto poprawił.
Cóż, nie miałem na to czasu. Jutro sobota.