- promocja
Koń - ebook
Koń - ebook
Obraz wyrzucony na stertę rupieci, zakurzony szkielet na strychu i najlepszy koń wyścigowy w historii Ameryki to wątki, z których autorka splata rozległą opowieść o harcie ducha, obsesji i niesprawiedliwości.
Kentucky, rok 1850. Czarny stajenny i źrebak nawiązują nić porozumienia, która zaprowadzi konia do rekordowych zwycięstw na całym Południu. Kiedy naród pogrąża się w wojnie domowej, młody artysta, który zyskał sławę dzięki portretom koni, podejmuje walkę za Unię. W pełną niebezpieczeństw noc ponownie spotyka się z ogierem i jego stajennym, a życie ich wszystkich jest bardzo dalekie od blasku torów wyścigowych.
Nowy Jork, 1954. Martha Jackson, właścicielka galerii znana z ryzykownych zakupów dzieł nowatorskich malarzy współczesnych, staje się obsesyjnie zainteresowana dziewiętnastowiecznym obrazem przedstawiającym zjawiskowego konia.
Waszyngton, rok 2019. Jess, naukowczyni z Australii pracująca w Smithsonian, i Theo, nigeryjsko-amerykański historyk sztuki, niespodziewanie łączą się za sprawą wspólnego zainteresowania koniem – ona bada kości ogiera w poszukiwaniu wskazówek dotyczących jego legendarnej siły i wytrzymałości, a on odkrywa historię nieznanych czarnych koniarzy, dzięki którym Lexington brawurowo pokonywał rywali.
„Chronologiczne i interdyscyplinarne przeskoki Brooks są porywające”. „The New York Times Book Review”
„Poruszająca narracja o rasie i sztuce”. „TIME”
„Czytanie tej książki jest jak oglądanie koni galopujących w wyścigu – po prostu nie można oderwać wzroku”. „Oprah Daily”
Geraldine Brooks jest autorką powieści „March”, za którą otrzymała Nagrodę Pulitzera, a także innych międzynarodowych bestsellerów, takich jak „The Secret Chord”, „Caleb’s Crossing”, „Ludzie księgi” czy „Rok cudów”. Opublikowała również dobrze przyjęte książki z gatunku literatury faktu, „9 części pożądania” i „Foreign Correspondence”. Urodziła się i wychowała w Australii, mieszka w Massachusetts. Nagrody: Anisfield-Wolf Book Award, Dayton Literary Peace Prize, Dr. Tony Ryan Book Award
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68227-17-8 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Theo
Georgetown, Waszyngton, Dystrykt Kolumbii
2019
_Zwodniczo uproszczone formy w sztuce artysty stoją w sprzeczności z gęstością znaczeń wykutych przez rozdwojoną egzystencję. Te glify i ideogramy ślą nam sygnały z rozdroża: wolność i zniewolenie, biały i czarny, wiejski i zurbanizowany._
Nie. M-m. To się nie nada. Tekst cuchnął rozprawą doktorską. A mieli go czytać normalni ludzie.
Theo wcisnął „Delete” i patrzył, jak litery rakiem odchodzą w zapomnienie. Został jedynie migający kursor postukujący niczym niecierpliwy palec. Theo westchnął i odwrócił wzrok od jego nagabywań. Przez okno nad biurkiem zauważył, że starsza kobieta mieszkająca w zaniedbanym szeregowcu dokładnie naprzeciwko ciągnie w stronę krawężnika ławkę do ćwiczeń. Gdy metalowe nogi zazgrzytały o chodnik, Clancy z przestrachem uniósł głowę i podskoczył, stawiając przednie łapy na biurku obok laptopa. Jego olbrzymie uszy przypominające anteny radarowe zwróciły się w stronę źródła hałasu. Theo i pies obserwowali, jak sąsiadka wciska ławkę w chwiejny ziggurat, który dotąd zdążyła wznieść. Opierał się o niego ręcznie wypisany znak: DARMOWE RZECZY.
Theo zastanawiał się, dlaczego nie urządziła wyprzedaży garażowej. Ktoś zapłaciłby za tę ławkę. Albo za podnóżek w stylu marokańskim. Gdy wyniosła z domu naręcze męskich ubrań, dotarło do niego, że wszystkie przedmioty na stercie musiały należeć do jej zmarłego męża. Może chciała po prostu oczyścić wnętrze z każdego jego śladu.
Theo mógł jedynie spekulować, bo tak naprawdę jej nie znał. Była typem monosylabicznej sąsiadki o wąskich wargach, która nie zachęca do uprzejmości, a tym bardziej zażyłości. Jej mąż za pomocą mowy ciała jasno dał do zrozumienia, co myśli o tym, że w pobliżu osiedlił się czarny mężczyzna. Kiedy Theo przed kilkoma miesiącami wprowadził się do kompleksu mieszkalnego dla doktorantów Uniwersytetu Georgetown, postawił sobie za cel przywitać się z sąsiadami. Większość zareagowała przyjaznym uśmiechem. Ale facet z naprzeciwka nawet nie nawiązał kontaktu wzrokowego. Theo słyszał jego głos tylko w momentach, gdy ten go podnosił, by wrzeszczeć na żonę.
Mijał tydzień, odkąd w nocy zjawiła się karetka. Jak większość mieszkańców miasta Theo potrafił przespać wycie oddalającej się syreny, ta jednak czknęła i nagle umilkła. Obudził się gwałtownie, by ujrzeć ściany skąpane w czerwieni i niebieskości obrotowych świateł. Wyskoczył z łóżka, gotowy pomóc, jeśli zdoła. Jednak ostatecznie on i Clancy tylko stali i patrzyli, jak ratownicy wynoszą worek ze zwłokami, wyłączają lampy i po cichu odjeżdżają.
W domu jego babci w Lagos każda śmierć w okolicy wywoływała poruszenie w kuchni. Kiedy jako dziecko przyjeżdżał z wakacyjną wizytą, często dostawał za zadanie dostarczyć żałobnikom parujące półmiski z jedzeniem. Tak więc następnego dnia przygotował potrawkę, wypisał kartkę z kondolencjami i zaniósł na drugą stronę ulicy. Gdy nikt mu nie otworzył, zostawił przesyłkę na ganku. Godzinę później znalazł ją na własnym progu wraz z oschłym liścikiem: _Dzięki, ale nie lubię kurczaka._ Theo spojrzał na Clancy’ego i wzruszył ramionami. „Myślałem, że wszyscy lubią kurczaka”. Sami zjedli potrawkę. Była pyszna, przesiąkła złożonymi smakami grillowanej papryki i domowego, gotowanego na wolnym ogniu rosołu. Nie, żeby Clancy, typowy kelpie, dbał o takie rzeczy. Beztroska charakterystyczna dla tej wytrzymałej, nietolerującej bzdur rasy oznaczała, że zjadłby wszystko.
Na myśl o tamtym daniu do ust napłynęła mu ślina. Zerknął na zegar w rogu ekranu. Szesnasta. Za wcześnie, by się poddać. Gdy zaczął stukać w klawisze, Clancy zakręcił się w kółko pod biurkiem i klapnął mu na stopy.
_Te uderzające frapujące obrazy to jedyne znane prace urodzonego w niewoli zniewolonego w chwili urodzenia artysty, które przetrwały do naszych czasów. Przemawiające dialektem, a mimo to elokwentne, stają się zaszyfrowaną wiadomością ze świata zwijającego się w konwulsjach. Artysta, przeżywszy przetrwawszy wojnę secesyjną, porzuciwszy uciekłszy przed tyranią plantacji na rzecz zmarginalizowanego życia w mieście, zdaje się czuć potrzebę uwiecznienia własnej rzeczywistości, paradoksalnie wymagającej, lecz bogatej._
Tragedia. Wciąż brzmiało jak tekst akademicki, a nie artykuł do gazety.
Przejrzał zdjęcia na biurku. Malarz z dużą pewnością siebie przedstawił to, co znał – zatłoczony, barwny świat domowego życia czarnych w dziewiętnastym wieku. Theo musiał dopilnować, by manuskrypt pozostał równie prosty i bezpośredni jak te obrazy.
_Bill Traylor, urodzony jako człowiek zniewolony, pozostawił nam jedyne…_
Ruch po drugiej stronie ulicy odciągnął jego wzrok od ekranu. Sąsiadka próbowała ruszyć nadmiernie wypchany fotel. Chwiał się na boku na najwyższym schodku, a ona usiłowała go nie puścić.
Przydałaby jej się pomoc. Theo przeprowadził szybką inwentaryzację swojej osoby: szorty odhaczone. Koszulka odhaczona. Pracując w pozbawionym klimatyzacji mieszkaniu, nieraz spędzał cały dzień w bieliźnie i zapominał o swoim dezabilu, dopóki nie natknął się na pytające spojrzenie gościa z FedExu.
Dotarł na drugą stronę ulicy akurat w momencie, gdy grawitacja wygrała, wyrywając fotel z uchwytu sąsiadki. Theo wskoczył na stopień i zablokował go ciałem. W podzięce dostał jedynie pomruk i pośpieszne uniesienie podbródka. Kobieta schyliła się i złapała mebel od spodu. Theo dźwignął go za podłokietnik. Razem, sunąc bokiem jak kraby, doczłapali do krawężnika.
Sąsiadka wyprostowała się, odgarniając cienkie włosy w kolorze słomy i pocierając pięściami dół pleców. Machnęła ręką w stronę zigguratu. „Jeśli coś pan chce…” Potem odwróciła się i weszła po schodkach.
Theo nie wyobrażał sobie, by mógł chcieć cokolwiek z tego przesiąkniętego smutkiem stosu odrzutów. Jego mieszkanie było skąpo umeblowane: nowoczesne biurko z połowy ubiegłego wieku i sofa w stylu Nelsona kupione w antykwariacie. Resztę dostępnej przestrzeni wypełniały książki o sztuce ustawione na znalezionych deskach i skrzynkach po mleku, które farbą w spreju pomalował na matową czerń.
Jednak jako syn dwojga dyplomatów wzrastał w przekonaniu, że złe maniery to grzech śmiertelny. Musiał przynajmniej udać, że się rozgląda. Do kartonu po piwie wciśnięto jakieś stare książki w miękkich okładkach. Zawsze ciekawiło go, co ludzie czytają. Wyciągnął rękę, by sprawdzić tytuły.
I wtedy zobaczył konia.JESS. CENTRUM POMOCNICZE MUZEUM SMITHSONIAN, MARYLAND. 2019
Jess
Centrum Pomocnicze Muzeum Smithsonian, Maryland
2019
Jess miała siedem lat, gdy wykopała psa. Nie żył od roku. Wraz z mamą pochowały go z honorami pod kwitnącym eukaliptusem kamaldulskim i obie płakały. Matka znów miała ochotę się rozpłakać, gdy Jess poprosiła o duże plastikowe pudełka na ekshumowane przez siebie kości. Ogólnie rzecz biorąc, była typem rodzica, który pozwoliłby córce podpalić dom, gdyby uważał, że nauczy ją to czegoś o węglu i tlenie. Poczuła jednak ukłucie niepokoju: czy wykopanie ukochanego pupila i poćwiartowanie jego szczątków to znak, że twoje dziecko ma skłonności psychopatyczne?
Jess bardzo starała się wytłumaczyć, że odkopała Milo, _ponieważ_ go kochała i właśnie dlatego musiała zobaczyć, jak wygląda jego szkielet. A wyglądał pięknie, tak jak się spodziewała: pikujące łuki klatki piersiowej, chochelki oczodołów.
Uwielbiała wewnętrzną architekturę istot żywych. Żebra, ich ochronne objęcia, to, jak trzymały delikatne organy w dożywotnim uścisku. Oczodoły: żaden rzemieślnik nie wykonał nigdy elegantszego pojemnika na cenny przedmiot. Milo miał oczy w kolorze przydymionego kwarcu. Gdy Jess przykładała palec do pochyłości po obu stronach delikatnej czaszki, znów je widziała: dobrotliwe spojrzenie najwcześniejszego przyjaciela spragnionego kolejnej zabawy.
Dorastała na jednej z ulic gęsto zabudowanych bungalowami z czerwonobrązowej cegły, które pomaszerowały na zachód wraz z pierwszą gwałtowną rozbudową Sydney w pierwszej dekadzie dwudziestego wieku. Gdyby mieszkała w wiejskiej okolicy, mogłaby rozwijać swoją fascynację na rozjechanych kangurach, wombatach czy walabiach. Ale w obrębie Sydney miała szczęście, jeśli udało jej się znaleźć zdechłą mysz, a może ptaka, który rozbił się o szybę. Jej najlepszym okazem był rażony prądem nietoperz z rodziny rudawkowatych. Znalazła go na pasie zieleni pod linią wysokiego napięcia. Preparowała go przez tydzień: papierowa błona skrzydeł rozkładała się niczym plisowany miech akordeonu. Kości śródręcza niby ludzkie palce, tylko lżejsze – przystosowane nie do trzymania i chwytania, lecz do wachlowania w powietrzu. Kiedy skończyła, zawiesiła szkielet na lampie sufitowej w swojej sypialni. Tam obserwowała go, jak – do czysta obrany ze wszystkiego, co łatwo mogłoby się zepsuć – już zawsze leci przez niekończące się noce.
Z czasem jej pokój stał się miniaturowym muzeum historii naturalnej, wypełniony szkieletami jaszczurek, myszy, ptaków wystawionych na postumentach ze zdobycznych szpulek po drucie lub nici i opatrzonych starannie wykaligrafowanymi łacińskimi nazwami. Nie zyskała przez to w oczach plemienia nastoletnich dziewcząt zamieszkującego mury liceum. Większość koleżanek i kolegów z klasy uznało jej obsesję na punkcie martwych tkanek za ohydną i upiorną. Stała się samotną nastolatką, co być może przyczyniło się do wysokich miejsc, które zajęła w stanowym rankingu z trzech przedmiotów, gdy opublikowano wyniki oficjalnych egzaminów końcowych. Jako słuchaczka studiów licencjackich dalej się wyróżniała i przyjechała do Waszyngtonu w ramach stypendium, by zrobić magisterkę z zoologii.
To było coś, co Australijczycy lubili robić: rok czy dwa za granicą, by rzucić okiem na resztę świata. Podczas pierwszego semestru Smithsonian zatrudniło ją jako stażystkę. Gdy odkryli, że potrafi oczyszczać kości, wysłano ją do pracowni osteo w Muzeum Historii Naturalnej. Okazało się, że pracując na małych gatunkach, nabrała niezwykłej wprawy. Szkielet płetwala błękitnego robi może wrażenie na publice, ale Jess oraz jej koledzy i koleżanki po fachu wiedzieli, że dużo większym wyzwaniem jest spreparowanie chwostki szafirowej.
Uwielbiała angielski czasownik oznaczający preparowanie, ponieważ był bardzo trafny – _articulate_, artykułować: naprawdę dobrze zmontowany szkielet pozwalał danemu gatunkowi opowiedzieć swoją historię, wyrazić, jak to było, gdy prezentowany osobnik oddychał i biegał, nurkował lub szybował. Czasem żałowała, że nie urodziła się w epoce wiktoriańskiej, gdy rzemieślnicy walczyli o palmę pierwszeństwa w dziedzinie uchwycenia ruchu – stający dęba koń wymagał absolutnej równowagi wewnętrznej struktury, osioł sięgający, by podrapać się po boku – rzeźbiarskiego zmysłu krzywizny. Przygotowywanie takich modeli stało się prawdziwym bzikiem wśród bogatych mężczyzn tamtych czasów, którzy tworząc swoje okazy, usiłowali oddać hołd pięknu i artyzmowi.
Współczesne muzea nie miały na to miejsca. Montaż kości oznaczał niszczenie informacji – dodawano metal, usuwano tkanki – więc preparowano bardzo niewiele szkieletów. Większość kości oczyszczano, numerowano, a następnie przechowywano w szufladach, by prowadzić pomiary porównawcze lub pobierać próbki DNA.
Jednak gdy Jess wykonywała tę pracę, jej nostalgia za dawnym kunsztem zbladła, zastąpiona zafascynowaniem nauką. Każdy fragment opowiadał historię. Jej zadaniem była pomoc naukowcom i naukowczyniom w wydobywaniu świadectwa z każdej skamieniałej drobinki. Czasem okazy trafiały do muzeum w wyniku łutu szczęścia, czasem po wielu dniach żmudnych naukowych wysiłków. Bywało, że hobbysta natknął się na piszczel mamuta odkrytą przez zimową ulewę. Albo że paleontolog po tygodniach mozolnego przesiewania ziemi zebrał maleńki ząb nornika. Do przygotowywania etykiet Jess używała drukarki laserowej i załączała współrzędne GPS wskazujące, gdzie preparat został znaleziony. Dawni kuratorzy pozostawili po sobie bardziej osobisty ślad: karty wypisane ręcznie, atramentem w kolorze sepii.
Dziewiętnastowieczni preparatorzy parali się swoim rzemiosłem, nie mając pojęcia o DNA i wszystkich istotnych danych, które kod genetyczny pewnego dnia ujawni. Jess z ekscytacją myślała, że gdy zamknie szufladę ze świeżo zarejestrowanym okazem, za pięćdziesiąt lub sto lat może ją otworzyć naukowczyni szukająca odpowiedzi na pytania, których ona nie umiała jeszcze zadać, korzystająca z narzędzi analitycznych, których Jess nie była nawet w stanie sobie wyobrazić.
Nie zamierzała zostawać w Ameryce. Jednak kariery bywają równie przypadkowe jak kraksy samochodowe. Kiedy ukończyła studia, Smithsonian zaoferowało jej czteromiesięczny kontrakt w Gujanie Francuskiej, gdzie miała kolekcjonować próbki z lasów deszczowych. Niewiele dziewczyn z Burwood Road w zachodnim Sydney ma okazję pojechać do Gujany Francuskiej i kolebać się po lesie deszczowym ze skorpionami rozwieszonymi w poprzek paki dżipa niczym suszące się pranie. Potem pojawiła się kolejna propozycja: Kenia, gdzie należało porównać gatunki żyjące obecnie na górze Kilimandżaro z tymi, które sto lat wcześniej zebrała ekspedycja Teddy’ego Roosevelta.
Pod koniec wycieczki Jess pakowała swój skromny dobytek, gotowa wrócić do domu i podjąć to, co wciąż uważała za swoje prawdziwe życie, gdy Smithsonian zaoferowało jej stałą posadę kierowniczki pracowni osteologicznej kręgowców w Centrum Pomocniczym Muzeum w stanie Maryland. Placówka była nowiuteńka, a wakat pojawił się niespodziewanie. Osoba, która zaprojektowała laboratorium, nagle nabawiła się alergii na miękkie pyliste odchody chrząszczy skórnikowatych. Owady te zapewniały preferowaną i najskuteczniejszą metodę oczyszczania kości, więc jeśli ktoś nie mógł z nimi pracować bez ataku pokrzywki, był to sygnał, że pora zmienić zawód.
Smithsonian przezywano „Strychem Ameryki”. Centrum Pomocnicze było strychem strychu: ciągnące się bez końca dwanaście mil powierzchni magazynowej mieszczącej bezcenne kolekcje naukowe i artystyczne. Wcześniej Jess sądziła, że nie chciałaby pracować na przedmieściach, z dala od publicznego oblicza muzeum. Gdy jednak szła przestronnym korytarzem znanym jako „ulica”, który łączył tworzące zygzak, kryte metalem budynki o kontrolowanym klimacie, gdzie uprawiano wszelkiego rodzaju naukę, zrozumiała, że znalazła się w epicentrum swojego fachu.
Po rozmowie kwalifikacyjnej wraz z dyrektorem pokonała zielony kampus okolony szklarniami wydziału botanicznego. Mężczyzna wskazał nowo wybudowany, górujący nad nimi magazyn bez okien.
– Właśnie go otworzyliśmy, żeby pomieścić kolekcję preparatów mokrych – powiedział. – Po jedenastym września dotarło do nas, że niemądrze jest trzymać dwadzieścia pięć milionów okazów biologicznych w łatwopalnych cieczach upchniętych w piwnicy kilka przecznic od Kapitolu. Więc teraz są tutaj.
Pracownia osteologiczna znajdowała się nieco dalej, w osobnym budynku, przycupnięta na skraju kampusu, w bliskim sąsiedztwie autostrady.
– Jeśli dostanie pani, powiedzmy, truchło słonia z National Zoo, będzie nieźle cuchnąć – wyjaśnił dyrektor – więc usytuowaliśmy pani laboratorium najdalej, jak tylko się dało.
_Pani laboratorium._ Jess nie uważała się za osobę ambitną, uświadomiła sobie jednak, że strasznie pragnęła takiej odpowiedzialności. Wnętrze pracowni lśniło: sala sekcyjna ze stołem hydraulicznym, dwutonowy dźwig, podwójna brama przemysłowa, na tyle szeroka, by pomieścić zwłoki wieloryba, i ściana z kolekcją pił i noży godną kinowego horroru. Była to największa tego typu placówka na świecie i lata świetlne dzieliły ją od prowizorycznego laboratorium w pralni przy Burwood Road.
Uwielbiała tam pracować. Każdy dzień przynosił coś nowego wśród zalewu próbek, które nigdy nie przestawały napływać. Najnowszy nabytek: stadko wróblowatych z Kandaharu. Ptaki zostały mocno poturbowane gdzieś w terenie, większość piór i tkanek miękkich zniknęła. Asystentka Jess, Maisy, pochylała się nad pudłem pełnym niewielkich pakiecików, starannie powiązanych, by żadna z maluteńkich kości nie zginęła.
– Wieczorem ruszam w drogę po tę czaszkę wieloryba – przypomniała Jess. – Masz wszystko, czego ci trzeba na czas mojego pobytu w Woods Hole?
– Jasne. Jak tylko skończę z wróblowatymi, muszę pobrać DNA z żuchw jeleni. Strasznie im się z tym śpieszy, więc nie będę się nudzić.
Opuszczając laboratorium po całym dniu pracy, Jess zdawała sobie sprawę, że może nie pachnieć zbyt ładnie. Zrezygnowała z powrotów do Dystryktu Kolumbii busem wahadłowym wraz z innymi pracownikami. Zauważyła, że siedzenie obok niej zwykle pozostaje puste, nawet gdy panował tłok. Szarpnęła się na porządne dwa kółka – Trek CrossRip z kierownicą szosową – i była wdzięczna za ścieżkę rowerową biegnącą od Centrum Pomocniczego aż do miasta. Zwinęła długi kucyk w kok i wepchnęła go pod kask.
Ścieżka była zapuszczona; Jess skręcała gwałtownie, by ominąć śmieci i dziury w nawierzchni, uchylała się przed bujnością młodych wiosennych liści. W Sydney zmiana pór roku zawsze była czymś subtelnym: ocieplanie się lub ochładzanie powietrza, drobna różnica w długości dnia i jakości światła. W Waszyngtonie pory roku uderzały ją jak obuchem – przypominający zupę upał lata; jesienią ekstrawaganckie fajerwerki w koronach drzew; lodowatość zimy; upajająca eksplozja kwitnienia, śpiewu ptaków i zapachów na wiosnę. Nawet zaniedbana ścieżka rowerowa wybuchła soczystością, a ponieważ słońce wisiało nisko na zachodzie, rzeka Anacostia połyskiwała jak wypolerowane srebro.
Jess śmignęła w prawo, w przecznicę od South Capitol, i znalazła się w cichej, dawno zabudowanej okolicy pełnej wysokich szeregowców, które od ulicy oddzielały głębokie ogrody. O tej porze roku tulipany i azalie malowały rabatki wszelkimi odcieniami fuksji, koralu i fioletu. Jess z ociąganiem zgodziła się obejrzeć coś opisanego jako „mieszkanie w piwnicy”, bo jej australijskie serce pożądało światła. Jednak szeregowiec odremontowano tak, by położonemu niżej mieszkaniu na planie otwartym zapewnić dwa duże okna wychodzące na ulicę oraz spory świetlik na tyłach, przez który cały dzień wlewało się słońce. Światło we wnętrzu przez całe lato miało wodnistą zieloną barwę, a to za sprawą wiciokrzewu i milinu, które jak szalone pleniły się po tylnej ścianie.
Jess przypięła rower (podwójny zamek) i otwarła drzwi (potrójny zamek). Zamierzała wziąć prysznic, przebrać się, spakować torbę podróżną na jedną noc, a potem przespać kilka godzin, by ruch na zapchanych waszyngtońskich ulicach zdążył się przerzedzić. Około dwudziestej drugiej chciała wziąć z parkingu Smithsonian ciężarówkę i nad ranem dotrzeć do Laboratorium Biologii Morskiej w Woods Hole.
Właśnie kierowała się pod prysznic, gdy zadzwonił telefon.
– Przepraszam, że dzwonię na prywatny numer, mówi Horace Wallis ze Stowarzyszonych. Pani asystentka powiedziała, że przez kilka dni pani nie będzie, pomyślałem więc, że złapię panią przed wyjazdem i spróbuję ugrać coś w sprawie problemu, z którym, mam nadzieję, mogłaby mi pani pomóc. – Jess niejasno rozpoznała głos rozmówcy, ale nie umiała przypasować do niego twarzy.
– Pewnie – odparła. – Czego panu trzeba?
– Szczerze mówiąc, to nieco przerażająca sprawa. Jedzie do nas badaczka z Królewskiej Szkoły Weterynaryjnej w Anglii, chce przyjrzeć się jednemu z naszych dziewiętnastowiecznych szkieletów. Bardzo jej na tym zależy. Problem w tym, że nie możemy go znaleźć. W tysiąc osiemset siedemdziesiątym ósmym roku był w Zamku, potem przeniesiono go do Muzeum Historii Amerykańskiej – nie bardzo wiadomo, dlaczego go tam chcieli. Tak czy siak, twierdzą, że teraz na pewno go nie mają. Myśli pani, że jest jakakolwiek szansa, że trafił do was, do pracowni osteologicznej? Przetrząsnąłem bazę danych. Nic. Pani laboratorium to bodaj ostatnie miejsce, które przychodzi mi do głowy.
– Zakładam, że chodzi o spreparowany szkielet?
– Tak.
– W tej chwili nie mamy w laboratorium żadnych spreparowanych szkieletów, ale Centrum Pomocnicze trzyma dziewięćdziesiąt osiem procent okazów w magazynie, więc najprawdopodobniej tam znajdzie pan swoją zgubę. Ma pan numer inwentarzowy, prawda?
– Tak, oczywiście. Już podaję…
– Chwileczkę. Muszę znaleźć coś do pisania… – Jess przerzuciła papiery na biurku. Marginesy wszystkich dokumentów usiane były gryzmołami przedstawiającymi łuki jarzmowe lub kręgi szyjne. W końcu znalazła pomiętą kartę pokładową, której jeszcze nie zabazgrała. – Sprawdzę w naszej bazie wewnętrznej. Jeśli szkielet jest gdzieś w Pomocniczym, na pewno go znajdę. Co to za gatunek?
– _Equus caballus._ Koń.THEO. GEORGETOWN, WASZYNGTON, DYSTRYKT KOLUMBII. 2019
Theo
Georgetown, Waszyngton, Dystrykt Kolumbii
2019
Theo wcisnął przycisk drukowania. Był zadowolony z artykułu i miał nadzieję, że redaktor też będzie. Wreszcie udało mu się jakoś wyplątać z akademickiego stylu, jakby zrzucał garnitur, by włożyć bluzę z dresu. Wiedział, że magazyn musi opublikować tekst przed wystawą Traylora w Muzeum Sztuki Amerykańskiej, więc deadline zbliżał się wielkimi krokami. Nie zamierzał jednak wysyłać maszynopisu mejlem. Pojedzie rowerem i dostarczy go redaktorowi do rąk własnych. Jego rodzice dyplomaci wpoili mu wartość osobistego kontaktu: nigdy nie pisz liściku, jeśli możesz wykonać telefon, nigdy nie dzwoń, jeśli możesz spotkać się z kimś twarzą w twarz. Theo chętnie przyjąłby kolejne zlecenia. Z jednej strony przyjemnie było na odmianę pisać dla liczniejszej publiczności, nie dla specjalistów i specjalistek. Z drugiej – czasopismo Smithsonian oferowało przyzwoite stawki, a wynagrodzenie stanowiło mile widziany dodatek do skromnego stypendium dla asystentów.
Wstał i przeciągnął się, podczas gdy kartki wyłaniały się z drukarki, tworząc satysfakcjonujący stosik. Wyjrzał przez okno. Sterta darmowych rzeczy przy krawężniku powoli malała. Przechodzący poszukiwacze rozmontowali ziggurat, przekształcając go w nieporządny ciąg przedmiotów rozwleczonych po chodniku. Właśnie w tej chwili student w koszulce Uniwersytetu George’a Washingtona zgarnął lampę typu gęsia szyja.
Na biurku, oparte o ścianę, stało jego własne znalezisko: spłowiałe płótno w pełnej zadziorów ramie. Theo spojrzał na obraz. Miało sens, że jedynym dziełem sztuki na stercie odrzutów było malowidło przedstawiające konia. Staruszek w każdą sobotę rozsiadał się na schodkach przed domem z radyjkiem, z którego grzmiały sprawozdania z wyścigów, a u jego boku piętrzyły się puszki po piwie i niedopałki.
Theo uważał, że obraz jest stary. Może z dziewiętnastego wieku. Dolna połowa była ciemną smugą, warstwa brudu całkiem przysłoniła wizerunek zwierzęcia. Jednak górna połowa wyglądała na bardzo udaną. Przekrzywił lampkę biurkową, tak by światło padło na malowidło. Spoglądała na niego głowa gniadego źrebaka o jaskrawym umaszczeniu, jego oczy miały niezwykły, przejmujący wyraz. Kimkolwiek był malarz, wyraźnie wiedział co nieco o koniach. Theo znalazł pod zlewem torbę na zakupy i zapakował obraz. Weźmie go jutro ze sobą. Redaktor magazynu „Smithsonian” z pewnością będzie znał kogoś z działu konserwacji, kto może zechce rzucić na niego okiem. Może mógłby nawet zrobić z tego artykuł – jak sprawdzić, czy płótno wyłuskane z góry śmiecia ma jakąkolwiek wartość.
Theo miał wszechstronną wiedzę o malarstwie, ale patrząc na swoje znalezisko, zdał sobie sprawę, że w miejscu zarezerwowanym dla amerykańskiej sztuki hippicznej widnieje wielka biała plama. O Brytolach – Stubbsie, Landseerze – wiedział wszystko. Jak wiele dzieciaków z rodzin parających się dyplomacją, edukację odebrał za granicą. Jego rodzice – matka Abiona z ludu Joruba; kalifornijski ojciec Barry – poznali się jako młodzi urzędnicy, każde odbywające służbę w swojej pierwszej placówce, ona w Kenii, on w Sudanie, podczas gdy oboje zażywali akurat relaksu w barze przy plaży w Mombasie. Utrzymywali związek na odległość, a następnie małżeństwo na odległość. Theo miał cztery lata, gdy w końcu udało im się dostać wspólny przydział w Canberze, i był to najszczęśliwszy okres w jego życiu. Jednak jego rodzice byli ambitni i wkrótce zaczęli składać podania o przeniesienie do placówek położonych bliżej punktów zapalnych związanych z polityką zagraniczną ich ojczystych krajów.
Kiedy przeprowadzili się do Londynu, Theo właśnie skończył siedem lat. Tęsknił za wszystkim, co związane z Canberrą: za długimi ciepłymi wieczorami, za olbrzymim ogrodem, za wielokulturowymi klasami szkolnymi pełnymi dzieci dyplomatów z całego świata. Najbardziej jednak tęsknił za sobotami spędzanymi z ojcem w siodle. Ojciec chodził do koniarskiej szkoły z internatem nieopodal Ojai i uwielbiał jeździć, kupił więc Theo parę malutkich sztybletów i przy pierwszej nadarzającej się okazji wsadził go na koński grzbiet. Co sobotę kłusowali razem w gospodarstwie, gdzie hodowano owce, kawałek drogi autem od ciasno zabudowanego miasta.
Kolebanie się po londyńskim parku na zeszkapiałym kucyku w niczym nie przypominało jazdy na porządnym koniu pasterskim po australijskim buszu. Początkowo ojciec przebąkiwał, że znajdzie lepszą stajnię na angielskiej wsi. Ale nigdy tego nie zrobił. Zdawało się, że niemal w każdy weekend w dużej ambasadzie przy Grosvenor Square czekają na niego jakieś naglące zadania.
Później, gdy trochę podrósł, Theo uświadomił sobie, że ojciec rzadko bywa w domu, bo małżeństwo rodziców zaczęło się rozpadać. Ich przerobione z dawnych stajni mieszkanie w Mayfair zmieniło się w maleńkie więzienie rozpaczy. Zdawkowe wypowiedzi, zatrzaskiwane drzwi. Zaciśnięte wargi i nagłe łzy. Gdy pewnego wieczoru rodzice kazali mu usiąść, po czym wyznali, że przyjęli posady w dwóch różnych miejscach i planują rozwód, Theo poczuł więcej ulgi niż żalu. Najbardziej bał się, że każą mu wybierać między sobą. Niepotrzebnie się martwił: oboje przystali na „wyjazd bez członków rodziny” – ojciec do Afganistanu, matka do Somalii – a jego postanowili wysłać do szkoły z internatem. Ojciec zasugerował placówkę, do której sam chodził w Kalifornii, lecz Abiona nie chciała o tym słyszeć.
– _Amerykańska_ szkoła? Gdzie siedzi się w kręgu i rozmawia o _uczuciach_, zamiast uczyć się kodowania i rachunku różniczkowego?
Ojciec smętnie próbował bronić zalet kreatywności i autoekspresji, ale już na wczesnym etapie małżeństwa odkrył, że spieranie się z Abioną nie ma sensu; była czempionką nigeryjskiej reprezentacji na zawodach kół dyskusyjnych. Tak więc Theo został w Anglii, w internacie przy elitarnej szkole dla chłopców wybranej przez Abionę.
Instytucja ceniła sobie tradycję, co oznaczało lodowate dormitoria i chłodne relacje. Samotny, ostracyzowany Theo orbitował w stronę stajni. Spotkał tam plemię bladowłosych chłopców w wybielonych Persilem spodniach do polo, posiadaczy dwuczłonowych nazwisk i domów, które były stare już przed bitwą pod Azincourt. Tylko w siodle Theo nie czuł się nie na miejscu. Styl jeździecki, którego nabył na australijskim padoku – szybkie galopy i zwroty na zadzie – idealnie nadawał się do gry w polo. Był za dobry, by nie przyjęli go do drużyny, i wkrótce został jej kapitanem.
Jako gwiazda polo z elitarnej szkoły często odwiedzał obwieszone portretami koni salony i hole w wielkich posiadłościach. Nawet wtedy, zanim zrozumiał, że pochłonie go studiowanie sztuki, ciągnęło go do tych obrazów, powoli odpływał od każdej imprezy, na które drużyna była zapraszana po meczach. Początkowo gapienie się na te prace zapewniało mu zajęcie, gdy pomijano go w rozmowach. Jednak pozwoliło mu też wyrobić sobie oko. Po powrocie do szkoły ślęczał w bibliotece nad książkami o sztuce, by umieścić zobaczone obrazy w kontekście.
Nie miał pojęcia, kto mógł być amerykańskimi odpowiednikami Stubbsa i Landseera, ale był pewien, że istnieją. Konie stanowiły temat uniwersalny: ich podobizny znalazły się wśród najwcześniejszych przejawów sztuki stworzonych przez gatunek ludzki. Fajnie byłoby się dowiedzieć, gdzie w tę historię wpisywał się ów zaniedbany obrazek. Theo włożył zabezpieczoną paczkę do sakwy rowerowej i oparł ją o ścianę przy drzwiach.
Następnego ranka, w piątek, był już w połowie drogi na National Mall, kiedy zdał sobie sprawę, że nie założył sakwy na rower. Okazało się jednak, że wcale nie musiał podrzucać redaktorowi pomysłu. Lior miał już dla niego nowe zlecenie: profil kalifornijskiego malarza Marka Bradforda. Theo był zadowolony: Bradford należał do jego ulubionych współczesnych artystów.
W weekend uznał, że mieszkaniu przydałyby się wiosenne porządki. By sakwa nie zawadzała podczas wycierania podłóg, wsadził ją na półkę w szafie. Do niedzieli większość dobytku sąsiadki sprzątnięto z krawężnika. W poniedziałek, wczesnym rankiem, śmieciarze wywieźli resztę, łącznie ze znakiem głoszącym DARMOWE RZECZY.
Ponieważ teraz nic mu o nim nie przypominało, obraz zupełnie wyparował Theo z pamięci. Koń utknął w szafie, zapakowany i zaniedbany.THOMAS J. SCOTT. ŁĄKI, LEXINGTON, KENTUCKY. 1850
Thomas J. Scott
Łąki, Lexington, Kentucky
1850
Nie wiem, kiedy ostatnio z taką radością żegnałem się z miastem. Zostawienie za sobą smrodu i krzątaniny Cincinnati przyniosło mi ogromną ulgę. Rzeki błota i krwi, chór kwików. Widok martwych świń. Rzeźnie nie są mi obce. Studia w zakresie końskiej anatomii wymagały mojej tam obecności. Jednakże bydlęca śmierć na skalę przemysłową to coś zupełnie innego. Nasz woźnica, który ma to nieszczęście, że mieszka w tym cuchnącym mieście, nazywa je „Świniopolis”. Cóż to za ulga przepłynąć Ohio i zwrócić twarz ku zieleńszym brzegom Kentucke.
Nie sądzę, by w całym kraju dało się odbyć przyjemniejszą przejażdżkę dyliżansem. Jak miło było odkryć, że trakt utwardzono tłuczniem, przez co człowiekiem nie rzuca niby workiem ziemniaków. A pogodę mamy tak łagodną, że spytałem woźnicy, czy mogę usiąść obok niego na koźle, by lepiej przyjrzeć się tej nowej krainie, w której mam nadzieję znaleźć dość pracy, by móc osiąść gdzieś na stałe.
To, że nie rozwijaliśmy dużej prędkości ze względu na liczne stada świń pędzonych na północ ku swemu przeznaczeniu, poczytywałem sobie za błogosławieństwo, dzięki temu mogłem bowiem w spokoju kontemplować olbrzymi park naturalny, który rozciągał się przede mną: pola kukurydzy i gospodarstwa położone na równym, bujnie porośniętym terenie, przymglone soczystą zielenią wiosennej roślinności, oraz małe sady przystrojone bladoróżowym kwieciem. Między zagrodami siekiery ustrzegły się wspaniałe kępy pradawnych dębów i buków, które wypuszczały młode liście w świeżym zielonozłotym odcieniu. Domy i stodoły, któreśmy mijali, nie były istotnym dodatkiem do tych widoków: prymitywne schronienia, licho skonstruowane, świadczące o biedzie i braku gospodarności. Były to domy pionierów w pierwszym lub drugim pokoleniu, którzy musieli jeszcze poczekać na zyski ze swojej wyprawy na zachód. Pojawiły się też ze dwie chaty, które wziąłem za kwatery niewolników, jeszcze marniej zbudowane i smutne. Człowiek musi dopiero wzbogacić naturalne piękno tego miejsca, lecz falujące wzgórza, z których wielu nie podporządkowano jeszcze pługowi, dodają całej scenerii mile widzianego dramatyzmu.
Gdy naszym oczom ukazało się małe, raczej nieciekawe miasteczko, woźnica zadął w trąbkę, by uprzedzić oberżystę, że ma naszykować świeże konie. Ja i moi towarzysze podróży zapaliliśmy się na myśl o strawie w niezbyt zachęcającej oberży, lecz gdy ujrzałem oferowany asortyment, jednak się nie skusiłem: tłusty placek kukurydziany i jakieś mięso rozgotowane do szarości, a do popicia kawa w kolorze pomyj. Łatwo przyszła mi decyzja o zachowaniu wstrzemięźliwości i tym samym zaostrzeniu apetytu w oczekiwaniu na lepsze jadło, które, jak optymistycznie zakładałem, miało czekać na mnie na stole moich gospodarzy. Dobrze się stało, że tak postanowiłem, bo ledwie moi towarzysze włożyli widelce do ust, rozległo się wołanie: „Dyliżans gotowy!” i wszyscy musieli porzucić większą część posiłku w nietkniętym stanie.
Gdy zbliżaliśmy się do końca drugiego etapu, słońce opadło, a wzgórza i drobne dzierżawy ustąpiły miejsca rozległym połaciom łąk, zabarwionych na niebiesko w ukośnie padającym świetle. Podczas gdy dzień dogasał, moje serce w uniesieniu wyrywało się z piersi. Jasne stało się, że dotarliśmy do ogrodu tego stanu, gdzie gromadzenie majątku było najwyraźniej proste. Koniec z niechlujnymi małymi gospodarstwami, tutaj na pagórkach przycupnęły majątki folwarczne świadczące o zamożności i dobrym guście, a na pastwiskach – nareszcie! – moi modele, moje muzy – pasły się eleganckie konie czystej krwi.
Od jakiegoś czasu było dla mnie jasne, że na wyścigi konne i związaną z nimi działalność przychylniejszym okiem patrzy się w środkowych stanach i na Południu niż na Północy, gdzie ponura obawa przed zgubną nieprawością aż nazbyt chętnie łączona bywa z samym słowem „gonitwa”. A zatem opuściłem dom z nadzieją, że wśród tutejszych dżentelmenów i ich nadzwyczajnych koni znajdę pewniejsze zatrudnienie.
Temperatura spadała wraz ze zniżającym się słońcem, zerwał się też chłodny wiaterek. Gdy więc kolejna parada wieprzy wymusiła na nas postój, skorzystałem z okazji, by wrócić do kabiny. Trzej pozostali pasażerowie uczynnie zrobili mi miejsce. Jeden, uniósłszy skórzaną zasłonkę, oznajmił, że rozpoznaje piętno na tucznikach.
– To som świniaki Casha Claya – zauważył. To zwróciło moją uwagę, ponieważ żona Claya była córką gospodarza, który miał mnie tej nocy gościć. – Musi, że ten poganiacz, to jeden z onych niewolników, co to ich oswobodził.
– Pewnie tak – zgodził się jego towarzysz. – Słyszałem, że wszyjskim onym płaci i pozwala odejś ze służby, jak im się uwidzi. No, przynajmniej uwolnił własnych, zanim zaczon pouczać innych, coby tak zrobili. Odziedziczył pokaźny tłumek, takem słyszał.
– To by się zgadzało, skoro jego tatko miał wincy niewolników niż ktokolwiek we stanie. Nie lubię abolicjonistów, ale podziwiam człeka, co nie boi się pedzieć, co myśli, i zawalczyć o siebie, kiedy trza.
– Jegomość sprawnie radzi sobie z nożem – wtrącił mężczyzna, który rozpoznał piętno Claya na świniach. – Byłem na tym jego wystąpieniu, kiedy tamten chłop wstał i strzelił mu prościuśko w pierś. Inny człek padłby na ziemię, kwiląc. A ten ruszył prościuśko na strzelca, wyjął nóż i prawie zarżnął go na śmierć. Tak go dźgnął w brzuch, że prościuśko przez tę dziurę wypadły mu flaki. To dopiero był widok. Nigdy go nie zapomnę. – Wyjął z kieszeni chustkę i otarł nią czoło. – Mam dwudziestu niewolników i poszedłem na to jego wystąpienie, by oświadczyć, że takie moje prawo, ale przyznać muszę, że zaimponowała mi jego odwaga. Nawet, jak się jest jego wrogiem…
Urwał i zdawało się, że duma nad tym paradoksem: że oto podziwia osobę, której poglądy są mu tak bardzo nie w smak. Pomyślałem, że w tym momencie mógłbym zaryzykować pytanie, bo, jak to mówią: zawczasu ostrzeżony na czas uzbrojony. Zagadnąłem, czy krewni jego żony, Warfieldowie, podzielają jego radykalne poglądy.
Pozostali pasażerowie zaprzeczyli chórem. Doktor Warfield, zapewnili, jest właścicielem niewolników jak i oni sami. „Pewnie przy kolacji bywa tam czasem gorąco”. Zachichotali i ja też się uśmiechnąłem. Zastanawiałem się, czy będę miał okazję to zaobserwować. Osobiście jestem zwolennikiem wolnej pracy, wiedziałem jednak, że przybywając na Południe, będę musiał hamować się w tym temacie, gdyż zlecenia, jeśli jakieś otrzymam, pochodzić będą od klasy posiadającej niewolników, jak w przypadku doktora, który zwabił mnie obietnicą potencjalnego zamówienia. Uznałem, że póki mogę, wyciągnę od tych mężczyzn jeszcze trochę informacji.
Spytałem, czy doktor Warfield zbił fortunę głównie dzięki swoim koniom.
Odparli, że konie trzyma dla przyjemności, ma jednak liczne źródła dochodu. Zrezygnował już wprawdzie z praktykowania medycyny, ale posiada sklep tekstylny w mieście i uprawy konopi, prowadzi przedsięwzięcia bankowe i nierzadko spekuluje gruntami.
Uradowały mnie te wieści. Musiałem powstrzymać się przed dalszym wypytywaniem z obawy, że moje zainteresowanie wyda się pozostałym niestosowne. Tak czy inaczej, leśne pastwiska zaczynały ustępować gęstniejącemu osadnictwu i nie minęło dużo czasu, nim wjechaliśmy do miasta Lexington z jego porządnymi domami z cegły, ulicami ocienionymi drzewami, imponującym uniwersytetem i dobrze zaopatrzonymi sklepami. Wysiadłem ze swoim kufrem przed sklepem Warfielda, gdzie natychmiast powitał mnie woźnica, któremu powierzono towarzyszenie mi w podróży na ostatnim, mierzącym około mili odcinku Winchester Pike i dowiezienie mnie do Łąk, w których pokładałem nadzieję w kwestii przyszłego zatrudnienia, zamierzałem więc wywrzeć dobre wrażenie.
Widywałem już wspaniałe domy – wiele znakomitszych niż Łąki i o szacowniejszym zapewne rodowodzie – nieliczne jednak posadowiły się na swoim terenie równie radośnie i naturalnie jak ten, ulokowany tak, by dało się cieszyć oczy widokiem na obejmujące go pola i ogrody. Powóz minął piękne kamienne filary i ruszył szerokim szutrowym podjazdem obsadzonym urokliwymi już teraz magnoliami, które, gdy dorośnie kolejne pokolenie, staną się wprost zachwycające.
Z domu wyskoczyli dwaj odziani w liberie chłopcy, zaalarmowani skrzypieniem kół powozu, i wnieśli należące do mnie zwoje lnianego płótna, sztalugę i kufer po tworzących łuk schodach wyłożonych kamiennymi płytkami i prowadzących między dwiema spłaszczonymi kolumnami ku drzwiom wejściowym.
Nie miałem wcale pewności, czy zostanę uznany za gościa, czy kogoś w rodzaju wyższego rangą służącego, byłem więc zachwycony, gdy doktor i jego żona powitali mnie osobiście. Pani Warfield przejęła inicjatywę i pozdrowiła mnie z nie lada szacunkiem. Mąż jej, drobny, nieśmiały jegomość, zdawał się ukontentowany, pozwalając jej odgrywać rolę pani domu; pokazała mi ogólne rozplanowanie budynku i poinstruowała innego smagłego, szykownie ubranego młodzieńca, by zaniósł moje rzeczy do „niebieskiego pokoju gościnnego”.
– Kolację zjemy dziś tylko we troje i mam szczerą nadzieję, że się pan nie wynudzi – rzekła przepraszającym tonem. – Planowałam rozesłać parę zaproszeń, lecz mój mąż uznał, że po podróży lepiej oszczędzić panu zbyt licznego towarzystwa. Tak przynajmniej powiedział. – Jej spojrzenie prześliznęło się ku doktorowi, a uśmiech pozwalał zgadywać, że w młodości była kokietką. – Mniemam, że w istocie pragnie wydobyć z pana informacje o perspektywach na torach wyścigowych Północy, a tego rodzaju wskazówkami z pewnością nie chce dzielić się z szerszym gronem znajomych.
Doktor roześmiał się z jej uwagi, toteż zrobiłem to samo.
– Potrafi przejrzeć mnie na wylot – skomentował. – Tak to bywa po długim małżeńskim pożyciu – choć pan, jako kawaler, jeszcze tego nie doświadczył.
– Może podczas pańskiego pobytu u nas zdołamy temu zaradzić – wtrąciła pani Warfield. – Chętnie przedstawię pana kilku osobom…
Uniosłem dłoń, by odeprzeć tę sugestię.
– Bardzo to miłe z pani strony, ale nie osiągnąłem jeszcze takiej pozycji w zawodzie, by w tej chwili móc sobie pozwolić na rozważanie małżeństwa. Wyświadczyłaby pani swym młodym przyjaciółkom niedźwiedzią przysługę, zachwalając stadło z wędrownym malarzem i pismakiem mojego pokroju, który żyje od płótna do płótna i z nędznych groszy, jakie można zarobić na doniesieniach z wyścigów. Błagam więc, niech mnie pani nie kusi!
Odkryłem, że łatwiej otwarcie powołać się na biedę, niż wyznać prostą prawdę: że małżeństwo z jego ścisłym uwiązaniem do konkretnego ogniska domowego i codzienną miałkością kobiecej paplaniny w najmniejszym stopniu mnie nie interesuje.
– W porządku, panie Scott – ustąpiła pani Warfield. – Przewartościuję zatem swoje cele. Będę pana przedstawiać wyłącznie osobom, które mogą zaproponować zlecenie, nie zaś miłosną schadzkę.
Ponieważ ten plan bardzo mi odpowiadał, w doskonałym nastroju udałem się na górę do mojego eleganckiego pokoju, gdzie spisuję tę relację z dotychczasowej podróży. Jestem zdeterminowany, by uczynić z tego codzienną praktykę.