Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • promocja
  • Empik Go W empik go

Korona Carów - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
11 września 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Korona Carów - ebook

W 1606 roku do Moskwy przyjeżdża wojewodzianka sandomierska Maryna Mniszchówna, żona cara Dymitra Samozwańca. W polskim poselstwie znajduje się rotmistrz Andrzej Kołakowski, oficjalnie dowódca eskorty klejnotów królewny Anny Wazówny. Bohater od pierwszego wejrzenia zakochuje się w córce kniazia Łukomskiego, infamisa, który musiał uciekać z Litwy, a teraz za pośrednictwem polskich posłów pragnie odzyskać królewskie łaski. Kiedy wszystko zdaje się iść po myśli młodej pary, w Moskwie wybucha bunt i dochodzi do straszliwej rzezi. Dymitr wraz z wieloma Polakami zostaje zamordowany, inni popadają w niewolę…

W Koronie Carów powracają bohaterowie Mroku Północy, kontynuacji Sienkiewiczowskiej Trylogii. Triumfatorzy spod Kircholmu ruszają tym razem w tajemnicze, dzikie i zimne krainy za wschodnią granicą Rzeczypospolitej, gdzie czeka ich walka o przetrwanie i nieludzka niewola. Czy rotmistrz Kołakowski zdoła zbiec z zesłania na dalekiej północy? Czy odnajdzie swoją ukochaną? I jakie zamiary ma wobec niego zuchwała córka bojarska Ksenia Ostrowikina?

Kiedy na rotmistrza spada oskarżenie o zdradę, na pomoc ruszają przyjaciele – odważny i rycerski pułkownik Jerzy Wołodyjowski, ojciec przyszłego pierwszego obrońcy ojczyzny, oraz Jan Onufry Zagłoba – młody opój i samochwała, który fortelami potrafi wywinąć się z największych opałów. Stawką jest nie tylko odnalezienie i oczyszczenie druha z haniebnych zarzutów, na szali pojawia się także los Rzeczypospolitej, ponieważ spisek cara Wasyla Szujskiego i króla Szwecji Karola Sudermańskiego grozi jej unicestwieniem. Na drodze wojskom moskiewskim i szwedzkim oraz najemnikom z całej niemal Europy staje kilka tysięcy straceńców pod wodzą hetmana Żółkiewskiego.

Klęska może przynieść Polsce zgubę, nagrodą za zwycięstwo może być Czapka Monomacha – legendarna Korona Carów…

Korona Carów to druga część nowej Trylogii...

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788367276825
Rozmiar pliku: 6,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Mrok gęstniał coraz bardziej nad Moskwą. W ciemności na tle nieba ledwie majaczyły wyniosłe mury i wieże Kremla, lekko rozjaśniane ogniami palonymi przez straże. Nadchodząca noc zagoniła już spokojnych mieszczan pod dachy domostw, a ich miejsce na ulicach zajmowali ci, którzy dopiero pod osłoną ciemności wynurzali się ze swoich zatęchłych nor. Mroczne zaułki przejmowali tedy we władanie rozmaici grasanci, dziewki sprzedajne i inne typy spod ciemnej gwiazdy, a od czasu do czasu krzyk alibo ostatnie rzężenie nieostrożnego przechodnia lub ofiary rozbójniczych porachunków wywoływały dreszcz strachu wśród mieszczan pragnących kilku godzin nocnego odpoczynku.

Niespokojnie było tego wieczora także na Kremlu. Strach zresztą na co dzień gościł w sercach przebywających tam osób – służby, dworzan, a nawet szlachetnie urodzonych bojarów, potomków Ruryka i Giedymina. Strach dławił też wszelkie odgłosy i śmiechy, a każdy rozsądny człowiek usuwał się w cień i schodził z głównych korytarzy, aby zniknąć sprzed oczu pana zamku i całego kraju, Iwana IV, już przez sobie współczesnych nazywanego Groźnym.

Panowie Wielkiego Księstwa Moskiewskiego, z dawien dawna posiadający tytuł księcia, początkowo zależni byli od najeźdźców tatarskich, potem stali się samowładnymi panami ziemi rozciągającej się na coraz większym obszarze, w miarę wchłaniania w swe granice kolejnych księstw ruskich. Triumfy te, osiągane na drodze okrutnego i krwawego podboju, wzbudzały coraz większą pychę i żądzę potęgi kolejnych władców niewielkiej początkowo Moskwy. Kiedy Cesarstwo Wschodniorzymskie upadło ostatecznie pod ciosami Turków osmańskich, książęta moskiewscy uroili sobie, że to oni będą od teraz strażnikami i opiekunami prawosławnego chrześcijaństwa, a Moskwa stanie się z ich nadania Trzecim Rzymem.

Każdy kolejny pan Moskwy stawał się coraz okrutniejszym samowładcą zagrażającym sąsiadom i ciemiężycielem własnego ludu, lecz żaden nie mógł się równać z Iwanem IV. W ogromie swej pychy władca ten ogłosił się nowym cesarzem rzymskim, zwanym z ruska carem, któremu przysługuje władza nie tylko nad całą Rusią, ale i wszystkimi krajami zamieszkałymi przez wyznawców Kościoła wschodniego. Okazał się wyjątkowym tyranem, nawet jak na tradycje panów swej krainy, którym bliżej było do dzikiego, mongolskiego Czyngis-chana aniżeli do królów Francji czy Rzeczypospolitej. W kraju, gdzie car stanowił całą władzę oraz całe prawo, każdy – winny czy niewinny, spiskowiec czy nieszczęsna ofiara wściekłości władcy – mógł być rozerwany końmi, utopiony, spalony lub, w najlepszym razie, zesłany w mroźne otchłanie Syberii. Poddani już nawet nie setkami, ale dziesiątkami tysięcy padali ofiarami szaleńca, nic zatem dziwnego, że na Kremlu, pod bokiem Iwana, nikt nie mógł być pewien dnia następnego. Wzywani przez władcę sekretarze, pokojowi albo urzędnicy, gnając co prędzej przed jego oblicze, w duchu zmawiali modlitwy, niepewni, czy chwila ta nie będzie ich ostatnią.

Tym razem jednak to nie oni mieli stać się nowymi ofiarami tyrana. Wściekłe wrzaski Iwana rozchodziły się po całym zamku, ale jego złość skupiła się na synowej – Helenie Iwanownie Szeremietiewej, żonie następcy tronu. Kuliła się ona przed ciosami furiata, próbując chronić zaokrąglony brzuch i ukryte w nim nienarodzone dziecko. Jedyną jej winą było to, że przebywając we własnej komnacie, pozostała w nocnej koszuli. Hospodar, czy też może samozwańczy car, wyzywał ją za to od dziwek i suk, a wszelkie próby tłumaczenia wywoływały w nim jeszcze większą furię, aż piana toczyła się z jego ust.

Nic nie mogło powstrzymać ani uspokoić owego żywiołu zła, a bezradna służba skupiona u drzwi, z przerażeniem nasłuchiwała odgłosów dochodzących z komnaty. Wtem słudzy zostali roztrąceni przez młodego Iwana Iwanowicza, następcę tronu, który wpadł do środka, aby bronić ciężarnej żony. W pędzie odepchnął ojca, który zatoczył się i upadł, i podbiegł do Heleny, by pomóc jej wstać. Nie zauważył, że zaślepiony wściekłością rodzic, dyszący, z przekrwionymi oczyma, podniósł się tymczasem z podłogi, złapał nisko swoją laskę, zamachnął się nią i uderzył tak mocno, że metalowy, kulisty uchwyt wbił się w skroń syna.

Carewicz jęknął głucho i upadł na wznak bez przytomności, a perski dywan zaczął szybko nasiąkać strumieniem gorącej krwi, wypływającej z jego głębokiej rany. Przerażona Helena cofnęła się gwałtownie w róg komnaty, podczas gdy ciężko dyszący car wpatrywał się w swoje dzieło. Wreszcie oprzytomniał i runął na klęczki. Położył głowę syna na kolanach, a jego gorzkie łzy zmieszały się z krwią ofiary.

– Straże, medyka! – ryknął.

Służba czym prędzej wpadła do komnaty i przeniosła ostrożnie carewicza do jego łoża. W ciągu dwóch pacierzy do rannego dotarli medycy, którzy nie odstępowali go potem ani na chwilę. Iwan Groźny zaś trwał w głębokim fotelu w swojej komnacie, czekając na wieści o stanie syna. W fotelu tym jadł, a nawet spał. Tymczasem nikt nie śmiał zakłócać jego myśli, służebni z drżeniem serca kładli tylko na stole tace z jadłem, które najczęściej pozostawało nietknięte.

W dziesiątym dniu stało się najgorsze. Iwan Iwanowicz, następca tronu, ukochany syn cara i jego wielka nadzieja, dokonał żywota. Dzień później urodził się carski wnuk – martwy…

Iwan Groźny znów szalał – wściekłość, pomieszana w jego chorej głowie z rozpaczą, znalazła ujście w złości na nieszczęsną Helenę, która z rozkazu władcy miała osiąść i dokonać żywota zamknięta w monasterze.

Chociaż car obwiniał synową, wiedział doskonale, że to on sam i jego własny, niepohamowany gniew pogrzebały nadzieje wiązane z przyszłością dynastii. Młody Iwan Iwanowicz od dziecka wychowywany był na następcę tronu, razem z ojcem uczestniczył w wojnach, egzekucjach i przyjmował zagraniczne poselstwa. Nadto, każdy kto go tylko ujrzał i posłuchał, z przekonaniem mówił, że wielki to będzie władca i wódz, zwłaszcza że był rozważniejszy i spokojniejszy od ojca.

Dziedzicem tronu został teraz wykpiwany i lekceważony przez rodziciela Fiodor. Spokojny, pobożny i niezbyt rozumny książę nie był wymarzonym kandydatem na przyszłego władcę i troski cara zmalały dopiero, kiedy siódma z jego żon wydała na świat Dymitra Iwanowicza. W nim teraz sędziwy Iwan ulokował swoje nadzieje na przyszłość Moskwy, nie doczekał jednak momentu, w którym chłopiec osiągnie wiek dorosły, bo osiemnastego marca roku Pańskiego 1584 zmarł trafiony apopleksją.

Na tronie zasiadł Fiodor, ale był on tylko marionetką. Faktyczną władzę objął Borys Godunow, pierwszy minister i doradca zmarłego Iwana Groźnego, na dodatek szwagier Fiodorowy. Ambitny bojar nie tylko rządził całym państwem, ale w głębi serca liczył na bezpotomną śmierć cara i nałożenie na swoje skronie Czapki Monomacha – Korony Carów. Jego nadzieje zresztą wydawały się uzasadnione – chorowity Fiodor nie sprawdził się jako mężczyzna i wielkoksiążęca kołyska pozostawała pusta. Aby dopomóc szczęściu, ambitny minister zesłał ostatniego przedstawiciela dynastii – małego Dymitra – do dalekiego Uglicza, gdzie ów zmarł w tajemniczych okolicznościach, w wieku zaledwie dziewięciu lat.

Klątwa spoczywająca na rodzinie carskiej dopełniła się siedemnastego stycznia 1598 roku, kiedy bezpotomnie zmarł car Fiodor i tak oto dynastia wywodząca się od Ruryka wygasła, a Wielkie Księstwo Moskiewskie pogrążyło się w walkach o władzę między bojarami. Nastała Wielka Smuta.

Tron zdobył Godunow, ale przekleństwo ostatnich Rurykowiczów przeszło teraz na niego. Tragiczna kilkuletnia susza doprowadziła do wielkiego głodu, który pochłonął pół miliona istnień ludzkich. Chłopi porzucali ziemię, tworzyli kupy zbrojne, napadali na swoich panów i na kupców. Inni – oszalali z głodu – zjadali własne dzieci, a potem siebie nawzajem. Ludne wsie pustoszały, po chałupach dziki zwierz przemykał, a gościńce, na które bali się wyruszać podróżni, zarosły trawą. Wokół cara zaś zacieśniała się sieć intryg bojarów, którzy niechętnie patrzyli na wywyższenie jednego spośród równych im stanem.

Nadzieję ludzi udręczonych wielką suszą, głodem i napadami chłopskich grasantów rozbudzały tylko powracające z uporem pogłoski o tym, że carewicz Dymitr tak naprawdę nie zginął – że to inne dziecko spoczęło w carskich kryptach, a on sam czeka gdzieś ukryty przed intrygami Borysa Godunowa. Najgłośniej wieści owe rozgłaszali bojarzy spiskujący przeciw Godunowowi, a za nimi część prawosławnego duchowieństwa.

Wreszcie jakby słowo stało się ciałem, dusze ludu moskiewskiego, umęczone nieszczęściami niezawodnie wynikającymi z klątwy, nową zapałały nadzieją, a serca mocniej bić poczęły. Oto w sąsiedniej Rzeczypospolitej, na dworze Jerzego Mniszcha, wojewody sandomierskiego, objawił się człowiek podający się za Dymitra Iwanowicza, syna Iwana Groźnego. Byli tacy, którzy wierzyli słowom młodzieńca, byli i inni, którzy postanowili go wesprzeć dla zysków z zapowiadającej się wojny domowej.

W sierpniu 1604 roku Dymitr wszedł w granice moskiewskie na czele dwóch i pół tysiąca ochotników i płatnych wojsk magnackich. Zyskał poparcie części bojarów i chłopskich powstańców, ale pokonany przez carskie wojska musiał cofnąć się spod Moskwy. Wydawało się, że cała wyprawa spełźnie na niczym, znów jednak Opatrzność zdawała się czuwać nad potomkiem Rurykowiczów – w Moskwie zmarł nagle Borys Godunow, a trzy miesiące później ze światem pożegnał się jego syn, uduszony przez bojarskich spiskowców pod wodzą Wasyla Szujskiego.

I tak oto Dymitr triumfalnie wjechał do stolicy, witany wiwatami tłumów. Zaraz potem zasiadł na tronie moskiewskim, a jego skronie ozdobiła Czapka Monomacha – Korona Carów. Słońce zdawało się wstawać ponownie nad krajem moskiewskim.ROZDZIAŁ PIERWSZY

Niewielka rzeczka Iwata, przepływająca kilkanaście mil od Smoleńska, w dawnych czasach rozdzielała dwa rozległe państwa. Po jej zachodniej stronie, na obszarze Rzeczypospolitej, znajdowało się miasteczko Krasne, na wschodzie zaś ostatnią wsią Wielkiego Księstwa Moskiewskiego było Łubno.

Roku Pańskiego 1606, kiedy tylko zeszły śniegi, owa wieś zapełniła się wielkim tłumem wysokich dygnitarzy moskiewskich, bojarów razem z ich dworami i gromadami pomniejszej służby. Czekali oni z rosnącą niecierpliwością, aby przywitać i przyjąć z honorami pewną szesnastoletnią pannę z Polski.

Była nią Maryna, córka wojewody sandomierskiego, od kilku miesięcy oficjalnie małżonka wielkiego księcia moskiewskiego Dymitra. Ślub odbył się w listopadzie roku poprzedniego, ale dopiero teraz młodzi mieli spotkać się i zasiąść wspólnie na moskiewskim tronie. Ceremonia odbyła się w Krakowie, bardzo uroczyście, z udziałem króla Zygmunta III Wazy i biskupa krakowskiego Bernarda Maciejowskiego, a carskiego małżonka reprezentował jego kanclerz i podskarbi Atanazy Własiew.

Sam Dymitr oczekiwał szybkiego przyjazdu małżonki do Moskwy, gdzie miano dopełnić obrządku zaślubin według tradycji prawosławnej, a potem dokonać aktu koronacji. Spodziewając się rychłego spotkania z Maryną, wysłał swoje wielkie poselstwo do nadgranicznego Łubna.

Ponaglając coraz bardziej przyszłą carową oraz jej ojca, posyłał list za listem, posła za posłem, niepokoił się i niecierpliwił. Powiadano bowiem, że pan wojewoda sandomierski niepewny był pozycji zięcia na tronie moskiewskim, że miał się obawiać spisku przeciw Dymitrowi i groźby jego obalenia i zwlekał, aby zyskać pewność, że jadąc do dzikiego w swej naturze kraju, nie narazi życia swojego i córki. W wątpliwościach upewniały go poselstwa bojarów, którzy ostrzegali o zagrożeniach czyhających na młodego cara. Zresztą sama Maryna nie była ochocza do wyjazdu, docierały do niej przecież wieści o tym, że Dymitr, jeszcze do niedawna tak ubóstwiający swoją narzeczoną, znajdował w Moskwie coraz to nowe pocieszenie w ramionach dam dworu i córek bojarskich, przede wszystkim zaś Kseni Godunowej, carewny i córki jego zmarłego poprzednika – Borysa.

Wreszcie dziewiętnastego kwietnia zawrzało w wielkim obozie utworzonym w Łubnie i zaczęto sobie pokazywać wielki tuman kurzu unoszący się od strony rzeki Iwaty. Kanclerz Własiew pchnął czym prędzej konnych, aby wywiedzieli się, kto nadchodzi od polskiej granicy. Gdy ci wrócili z wieściami, zagrały trąbki i wszyscy rzucili się do swoich zadań, ustalonych i powtarzanych już od miesięcy.

Oczom polskim zaraz ukazało się piętnaście setek konnych moskiewskich, którzy stanęli na pagórku opodal gościńca. Na samym gościńcu stała setka Moskwicinów, bez giermaków mimo panującego chłodu, a jedynie w samych kaftanach jedwabnych rozmaitej barwy. Ci trwali w pokłonie w pas, dopóki nie minął ich wóz z carską małżonką. Potem, już wyprostowani, czekali, aż przejedzie cały orszak polski. Trwało to długo, bo też i więcej nad dwa tysiące ludu ciągnęło w orszaku Maryny. Pierwej oczywiście sam pan wojewoda sandomierski, ale też książę Konstanty Wiśniowiecki, bracia wojewodzińscy: Jan, starosta krasnostawski, i Paweł, starosta łukowski, wreszcie i syn Stanisław, starosta sanocki. Było tam także dwóch Tarłów: Zygmunt, chorąży przemyski, i Paweł, starościc sochaczewski, oraz trzech panów Stadnickich: Marcin, Andrzej i Jerzy. Każdy z owych magnatów prowadził liczonych w setki ludzi: domowników, służbę i prywatne wojska, tak że samej husarii podążało więcej nad dużą chorągiew. Maryna zaś miała wokół siebie dwór i fraucymer dwieście dusz liczący.

Ledwie kolasa z Maryną dotarła do wsi, przystąpili do niej dworzanie carscy z listem od Dymitra. Zaraz po nich, kiedy tylko wojewodzianka zasiadła na przygotowanym tronie, poczęli bić pokłony specjalni posłowie carscy – książę Wasyl Massalski oraz Michał Nagi.

Scenom owych powitalnych hołdów z pewnej odległości przyglądała się grupa jeźdźców, która podążała wraz z orszakiem Maryny, ale nie stanowiła ni rodziny przyszłej carowej, ni jej przyjaciół, ni też służby. Jeźdźcy owi nie pili, nie fraternizowali się z otoczeniem, tylko czujnie obserwowali.

Byli to oficjalni posłowie króla polskiego wysłani na ślub carski – Mikołaj Oleśnicki z Bochotnicy, kasztelan małogoski, oraz Aleksander Gosiewski, starosta wieliski. Oficjalnie reprezentowali Zygmunta III Wazę na uroczystościach, nieoficjalnie zaś mieli prowadzić rokowania na temat przyszłego sojuszu Polski z Moskwą, który w zamiarach potomka Jagiellonów powinien na zawsze związać państwa słowiańskie i zniszczyć muzułmańską potęgę Osmanów. Pomagać im mieli dwaj kolejni mężowie, nienależący oficjalnie do poselstwa króla polskiego. Bogaty ubiór pierwszego z nich wskazywał na pozycję równą samym posłom. Był to człowiek w sile wieku, lat pięćdziesięciu dochodzący, postawę jednak miał wyniosłą i władczą, a wiele nitek srebra we włosach i brodzie dodawało mu powagi. Zwał się Stanisław Niemojewski i był podstolim koronnym, któremu sam król specjalne a poufne misje w Moskwie powierzył. Towarzyszył mu zaś oficer młody jeszcze bardzo, o niesfornej blond czuprynie wymykającej spod kołpaka, przyglądający się wszystkim wydarzeniom wesołym, a jednocześnie bystrym i uważnym wzrokiem. Zwiastowało to doświadczonego żołnierza, którym istotnie był rotmistrz Andrzej Kołakowski, weteran wojny inflanckiej.

– Dziw to, że król jegomość wyznaczył młodego oficera do tak poważnej misji – stwierdził z przekąsem pan Niemojewski. – Chociaż chyba bez powodu dowództwa chorągwi młokosom nie dają?

Pan Kołakowski spojrzał na podstolego nieco obruszony i odpowiedział z godnością:

– Młody, nie znaczy, niedoświadczony. Jego królewska mość największą ma świadomość, czegom dokonał podczas wojny inflanckiej i temu zawdzięczam komendę nad pancerną chorągwią nadworną. Mnie zadziwia raczej, że kilkunastu gwardii królewskiej ma eskortować jakoweś klejnoty do Moskwy. Ważniejsze zadania mieliśmy na głowie niźli niewieście fizdrygały.

Rotmistrz dziwił się swojej nowej misji już od momentu wyjazdu z Warszawy. Miał towarzyszyć podstolemu koronnemu, któremu powierzono część klejnotów należących do królewny szwedzkiej Anny, siostry Zygmunta III, które chciano zaoferować do sprzedaży carowi Dymitrowi. Kołakowski nie ośmielił się sarkać na ordynans królewski, ale uważał, że bycie strażnikiem niewieścich precjozów uwłacza mu jako jednemu z bohaterów spod Kircholmu.

Podstoli, który wcześniej mówił z boku do Kołakowskiego, obserwując powitanie Maryny, teraz odwrócił się do niego frontem, spojrzał mu w oczy i rzekł:

– Klejnoty warte siedemdziesiąt tysięcy złotych potrzebują ochrony. Nie masz ku temu żadnego zwątpienia, ale to jeno oblig. Jest rzecz inna, ważniejsza. Musiał król jegomość mieć ufność co do waści eksperiencji, skoro mi ciebie do kompaniji dodał. Teraz, po przekroczeniu granic moskiewskich, mogę ci się z owej misji wywieść.

– Co to ma być, wasza miłość?

– Poselstwo nasze kolokwia ma z carem prowadzić co do przyszłego sojuszu, ale nim jakie zobowiązania poweźmie, musi pierwej wiedzieć, jaką pozycję ma car wśród bojarstwa i ludu. Pan Stanisław Buczyński, sekretarz carski, zapewnia o szerokim poparciu Dymitra. Był też jednak z tajną misją Iwan Bezobrazow, który ostrzega przed buntem i powiada, że postępowanie Dymitra, jego nieustające zabawy z muzyką i hulanki z dziewkami, zgorszenie powszechne budzą. Tak więc musimy języka zasięgnąć i rzecz całą panu Oleśnickiemu wyłożyć.

– Patrząc na owo powitanie, racja wydaje się być przy panu Buczyńskim. Każdy czołem bije przed nową carową.

– Może to być jeno pozór. Spiski bojarskie na dworze moskiewskim są naturalną rzeczą, a ponoć Szujscy i Golicynowie po to jeno wspomogli Dymitra w pozyskaniu tronu, żeby go czym prędzej dla siebie zagarnąć.

Dalsze wypadki zdawały się jednak bardziej potwierdzać opinię młodego rotmistrza niż obawy pana Niemojewskiego. Do Smoleńska Maryna wjeżdżała niczym koronowana już carowa – obyczajem moskiewskim w saniach wykańczanych szczerym srebrem, obijanych drogim czerwonym fajlendyszem, wykładanych od wewnątrz delikatnymi sobolimi futrami, altembasem i aksamitem. Ciągnęło owe sanie dwanaście białych rumaków, a dalej w orszaku podążały wozy dygnitarzy moskiewskich, poczty rodziny wojewody sandomierskiego, wreszcie rota husarska.

Witały ich nieprzeliczone tłumy smoleńszczan i ludu okolicznego, wiwatujące na cześć Maryny. Na przedmieściach, po obu stronach drogi, stały szeregi strzelców. U wejścia do miasta oczekiwali zaś zakonnicy prawosławni, czerńcami z ruska zwani, którzy podali swojej nowej pani do ucałowania ikonę Najświętszej Maryi Panny. Następnie do powitania przystąpili mieszczanie smoleńscy z chlebem i solą, a także darami w postaci przeszło setki skór sobolich. Wreszcie nazajutrz książę Massalski wielką ucztę wydał na cześć Maryny i jej ojca.

W samej stolicy jeszcze godniejsze czekało na Polaków przyjęcie. Z rozkazu cara oddzielne uroczyste wjazdy przygotowano najpierw dla posłów króla polskiego, potem dla pana wojewody sandomierskiego, wreszcie – największy – dla samej przyszłej carowej.

Już panowie kasztelan małogoski i starosta wieliski zdumieni byli honorami, z jakimi witano ich u bram miasta, gdzie przeszli w szpalerze siedmiuset Moskwicinów odzianych bogato w złotogłów. Następnie przystąpili do nich dyak Andrzej Iwanow i kniaź Grzegorz Wołkoński, którzy poprowadzili ich do domu zwanego Poselskim.

Cóż dopiero miał powiedzieć Jerzy Mniszech, wprawdzie wojewoda sandomierski, ale przecież będący jednym z poślednich magnatów Rzeczypospolitej. Naprzeciw niemu wyszedł ubrany po husarsku Piotr Basmanow, hetman carski, na czele półtora tysiąca bojarów i dworzan. Dalej, za rzeką Moskwą, przed pierwszą bramą zamkową czekał już sam car Dymitr w otoczeniu wielkiej liczby Moskwicinów, a także roty polskiej pod komendą pana Domaradzkiego.

Największe honory czekały oczywiście na przyszłą carową. Jeszcze przed wjazdem do miasta przygotowano specjalny obóz z dwudziestoma czterema namiotami, w tym najwspanialszym – jadalnym. W nim do nóg małżonki carskiej przystępowali mieszczanie i kupcy miasta Moskwy, witający ją chlebem i solą i darowujący jej pięć złotych kielichów, roztruchanami zwanych, pięć sztuk złotogłowiu tureckiego i dwieście skór sobolich.

W samej już Moskwie, na jej zachodnim przedmieściu nazywanym Dziewiczym Polem, rozbito kolejne dwa ogromne namioty, w których nową panią mieli witać najznakomitsi panowie moskiewscy. Bojarzy przybyli w przebogatych szatach, lśniących od złota i drogich kamieni, a służba ich i dworzanie nie mniej strojnie byli ubrani. Przed nimi pierwszy kroczył najważniejszy z nich, nerwowo międląc przed sobą tradycyjną wschodnią czapkę obszywaną sobolim futrem. On to przypadł do ziemi przed Maryną, a potem podniósł się do powitania. Dziwnie był przy tym blady, a przygotowaną mowę odczytywał z przerwami, jąkając się niepewnie i ukradkiem zaglądając do pergaminu schowanego w owej futrzanej czapie. Szczególnie zaś bladł i jeszcze bardziej nerwowo ściskał futro w momentach, w których tysiące ludzi wznosiło chóralne okrzyki na cześć Maryny. Wtedy chwiał się niepewnie, szukał jakby jakiegoś oparcia, jak paralityk, niezdolny utrzymać się samodzielnie na nogach.

Wasyl Szujski, on to bowiem stał przed Maryną, przewodził jednemu z kilku rodów rywalizujących o faktyczną władzę nad Kremlem i całą krainą moskiewską. On też walczył o osłabienie pozycji Borysa Godunowa i doprowadził do zabójstwa jego syna Fiodora. On wreszcie dopomógł w wyniesieniu na tron Dymitra i zaraz potem począł knuć przeciwko jego władzy, której w istocie pragnął dla siebie.

Młodzieniec miał być przecież tylko marionetką, pionkiem na szachownicy, na której jako króla Szujski ustawił samego siebie. Nie przewidział, że spragniony powrotu do normalności lud moskiewski z takim entuzjazmem powita tego, który mienił się odnalezionym Dymitrem Iwanowiczem, potomkiem cara Iwana i dziedzicem rządzącej przez siedemset sześćdziesiąt trzy lata dynastii. W tej sytuacji Szujski począł ryć pod władcą, ale spisek szybko został odkryty i zdławiony w zarodku, on zaś został wygnany. Chociaż potem powrócił do łask, chora żądza władzy wciąż nakazywała mu knuć przeciwko Dymitrowi i sięgnąć po jego tron. W tym celu począł buntować innych bojarów i rozpuszczać pośród ludu plotki mające obrócić go przeciw hospodarowi. Czynił to od miesięcy i był pewien, że grażdanie moskiewscy zwrócą się w końcu przeciw Dymitrowi, który wbrew obyczajowi golił brodę, nosił się z polska i jeszcze – o zgrozo – zaprzysiągł ponoć papieżowi wiarę wschodnią porzucić i zmusić pobożnych poddanych do katolicyzmu.

Teraz jednak drżał cały od kolejnych fal okrzyków sławiących Dymitra i Marynę, bo jego plan zdawał się osuwać w gruzy. W zwyczajny, powszedni dzień, kiedy życie toczyło się codziennym rytmem, miał powody sądzić, że wybuch ludu jest bliski, chociaż poczucie to mogło okazać się złudne, bo Moskwa i jej mieszkańcy byli smutni, szarzy, biedni. Okazałe budynki Kremla, a przede wszystkim bajecznie kolorowe, kapiące złotem cerkwie rażąco kontrastowały z chylącymi się ku ziemi zabudowaniami przy ulicach albo raczej – błotnistych ziemnych traktach. Domostwa te zamieszkiwali wbrew pozorom nie tylko biedni wyrobnicy, ale i bogaci kupcy, którzy skrywali swoje bogactwo pod prostymi ubiorami, aby nie paść ofiarą band łotrzykowskich krążących nocami po stolicy, ale też carskich poborców albo sług bojarskich. Każdy – biedny i bogaty, młody i stary, kobieta i mężczyzna – starał się nie rzucać w oczy, być nikim, ledwie trybikiem w wielkiej państwowej czy możnowładczej machinie, wedle maksymy wbijanej przez wieki do głów tego narodu, że im „ciszej budiesz, tym dalej jediesz”. Budził się ten lud z letargu w kilku tylko sytuacjach – wielkiego buntu albo wielkiego święta religijnego lub carskiego.

Tak stało się i teraz, ale zupełnie nie po myśli dumnego bojara – przywódcy rodu Szujskich. Oczekiwał on wielkiego buntu, a tymczasem został świadkiem wielkiego świętowania. Na kolejnych etapach trasy, do których docierał korowód przyszłej carowej, powtarzał się ten sam scenariusz – tłumy prostych wyrobników, rzemieślników, kupców, wreszcie i bojarów wiwatowały na cześć młodej Polki, która miała zostać ich panią. Składały bogate dary, dęły w trąby i rogi, wyrzucały w górę czapki, biły łbami o ziemię, krzyczały radośnie i niemalże same pociągnęłyby wóz carskiej małżonki albo uniosły na własnych ramionach aż za mury kremlowskie, gdyby nie długi szereg halabardników i strzelców oddzielających prosty lud od niedostępnego majestatu.

Szujski zdawał się tym zaskoczony, oszołomiony i przerażony, raz dla klęski swoich planów, a dwa – z obawy, że wyjdą na jaw jego knowania. Po raz drugi car nie okaże mu już bowiem miłosierdzia i w najlepszym razie ześle go na syberyjskie pustkowia, w najgorszym zaś – każe rozerwać końmi po długich torturach.

Kolejne wydarzenia potwierdzały obawy ambitnego bojara. Teraz Maryna jechała wielką karetą ze srebrnym herbem cesarskim, wykładaną wewnątrz złotogłowiem, a z zewnątrz obijaną aksamitem i wykańczaną srebrem. Ciągnęło ten wóz dwanaście koni, każdy z nich tarantowaty, czyli biały z mnóstwem czarnych plamek. Poczet prowadziły roty piesze i konne wojewodzińskie i pana starosty sanockiego w zbrojach husarskich, z długimi kopiami zwieńczonymi czerwonymi proporczykami. Za karetą carską ciągnęło kolejnych kilkadziesiąt: dworu hospodarskiego, fraucymeru Maryny, a także i rodów bojarskich. W jednym z wozów jechał Wasyl Szujski, otwierający coraz szerzej oczy ze zdumienia.

Orszak przechodził kolejno przez Ziemlanoj Gorod, następnie Biełgorod, wreszcie Kitajgorod i Krasną Płoszczad. Wszędzie tam kłębiły się niezliczone tłumy przystrojone odświętnie, wszędzie byli trębacze i bębniści w kotły bijący, wszędzie brzmiały dzwony, niemalże wyrywające się ze swoich okowów.

Triumf młodego cara i jego młodszej żony był ogromny i niepodważalny, jego władza wszechpotężna, a miłość ludu zdawała się nieskończoną i niezachwianą.

Równie szeroko otwarte oczy na wszystko, co otaczało go dookoła, miał rotmistrz Kołakowski. Wiele już przeżył w życiu, zwłaszcza podczas ostatniej wojny w Inflanciech, teraz jednak nie potrafił ukryć zdumienia moskiewskimi obyczajami.

– Inny to zupełnie kraj niż u nas – mówił do pana Niemojewskiego. – Wielka bieda ludu miesza się z wielkim bogactwem hospodara i nie masz nic pomiędzy nimi. Lud taką czcią otacza władcę, jakoby bóstwo to było jakoweś, nie człowiek. Nie do pomyślenia to u nas, aby każdy, od ludu prostego przez książąt najwyższych po biskupów pomazanych przez Boga, na kolanach klękał przez królem i hołdy takowe przed nim odprawiał. Może to być, że aż tak go kochają?

– Dziwny to kraj zaiste, a główną przyczyną pokłonów jest strach, jaki tu panuje od wieków – odpowiedział pan podstoli koronny. – Tak było, kiedy Tatarzy ten lud przez stulecia całe pod butem swym trzymali, tak zostało i później. Tu hosudar nie jest opiekunem narodu, ale jego właścicielem, jakoby lud cały był jego niewolnikiem. Car może każdego wychłostać, odebrać mu majątek, wysłać w mrozy za górami albo i końmi rozerwać. Świeżo zaś mają w głowach to, czego dokonał Iwan Groźny z mieszkańcami Nowogrodu.

– Cóż tam się stało, wasza miłość?

– Wielkie to było miasto, bogate i wolne. Wiec bojarów i kupców sam sobie wybierał księcia, a ten musiał ich prawa szanować.

– Było tedy jako i u nas, gdzie szlachta pana swojego wybiera…

– Ale tam, gdy lud błąd swój spostrzegł, mógł też i złego pana z tronu odwołać – rzucił pan Niemojewski. – Mniejsza z tym jednak. Otóż książęta moskiewscy republikę ową zniszczyli i lud nowogrodzki uciemiężyli. Najgorsze jednak przyszło, kiedy poplecznicy Iwana o zdradzie nowogrodzian przebąkiwać fałszywie poczęli, a ucho hospodarskie czym prędzej myśl tę podchwyciło. Wtedy car ekspedycję karną wielką przedsięwziął i każdego prawie wymordował: bojarów i kupców, bogaczy i biedaków, mężów i niewiasty, starców i dzieci. Ponoć samych bojarów padło ze dwa tysiące, a ogółem ofiar było tak wiele, że i we wszystkich miastach Rzeczypospolitej tylu mieszczan byś nie znalazł. Niektórzy mówią, że z samym Tamerlanem się zrównał, który każdemu ze swoich stu pięćdziesięciu tysięcy żołnierzy kazał przynieść głowę mieszkańca zdobytego Bagdadu.

– Jakże mógł tego dokonać?

– Najpierw mury miejskie otoczono drewnianym płotem, żeby się nikt nie wydostał, a potem każdego dnia przez sześć niedziel wyprowadzano dziesiątkami i setkami mężów i niewiasty, dzieci i starców. Katowano ich nieludzko, a potem ledwie żywych przywiązywano do sań i ciągnięto aż do rzeki, gdzie już wyrąbane przeręble czekały. Tam to wrzucano sponiewierane trupy, a tym, którzy żyli jeszcze i ratować się próbowali, odrąbywano głowy alibo ręce. Sam hospodar Iwan osobiście pilnował tej rzezi i jeszcze syna swego do pomocy zmuszał…

Rotmistrz Kołakowski, choć już nieraz śmierć widział, na myśl o takim okrucieństwie zrobił się nagle jak śmierć blady, czoło zaperliło się mu zimnym potem, na koniec zaś skrył twarz w dłoniach.

Pan Niemojewski spojrzał na młodego rotmistrza i ciągnął dalej:

– Młody jesteś jeszcze, waszmość. Jam już niejedno widział w życiu, a tę opowieść jako pacholę młode słyszałem.

– Nie dziwi tedy ludu tego bojaźń…

– …zwłaszcza że to nie pierwsza i pewnie nie ostatnia taka rzeź na tej ziemi – dokończył Niemojewski. – Ale i hospodarowie nie mogą być pewni dnia ani godziny. Lud tutaj prosty i zabobonny, w każdą plotkę i _calumniare_ uwierzyć gotowy. Nieraz tedy strach w gniew się przemieniał i bunt okrutny wzniecał.

Panu Kołakowskiemu nagle jakoś ciasno zrobiło się na tych bezkresnych ziemiach, zarazem tak ponurych i ciemnych. Zatęskniło mu się też za ciepłym domem rodzinnym, wesołym dworem królewskim, wreszcie za przyjaciółmi pozostawionymi hen, daleko. Ziarenko niepokoju zalęgło się w jego duszy, chociaż zaraz litościwy Bóg zesłał inne zdarzenia, które zaprzątnęły jego myśli.

Oto bowiem orszak Maryny wjechał wreszcie w mury kremlowskie i dotarł do monasteru Wozniesieńskiego, gdzie pośród zakonnic prawosławnych, czyli czernic, mieszkać miała aż do koronacji. Przed owym wschodnim klasztorem witała przyszłą władczynię gromada panien z fraucymeru i córek bojarskich.

Były wśród nich dziewki młodsze i starsze, niższe i wyższe, blondynki i brunetki, wreszcie te piękniejsze i te mniej Afrodycie podobne. Młody rotmistrz rozglądał się chętnie po ich twarzach, napawając się widokiem twarzyczek, zwłaszcza tych gładszych, rumianych i radosnych. Przelatywał jednak tylko wzrokiem jako smakosz po kolejnych butelczynach zacnego węgrzyna albo jako kupiec oceniający drogie sukna na targu. Nagle w umysł zapadł mu pewien obraz. Zbystrzał, cofnął się spojrzeniem i zatrzymał je ponownie na jednej twarzy. Wydała mu się tak piękna, jakby wyrzeźbiona rękoma starożytnych mistrzów. Przeciągnął wzrokiem niżej i jego oczom ukazała się kibić wiotka, kształtna i powabna, a tak gładka, że nawet rzeźbiarz nie wyrzeźbi bogini jako stało się w naturze za boską sprawą. Wrażenie niezwykłości zjawiska pogłębiało to, że w momencie, kiedy całe otoczenie wrzało, krzyczało radośnie, falowało wręcz, ona jedna pozostawała jakby skamieniała w ogromnym smutku i melancholii. Jak Wenus zaklęta w marmurze.

Pan Andrzej stał z zapartym tchem, jakby starając się zapisać w pamięci widok bajeczny, którego może już nigdy w życiu nie zobaczyć. Malował więc niemalże w duszy obraz tej twarzyczki smukłej niezwykle, której pociągłość pogłębiały włosy długie, grube i lśniące, czarne jak skrzydło kruka. Na obliczu bladym, wręcz alabastrowym, uwagę przyciągały oczy jakoby dwa cudne szmaragdy w ciemnej oprawie. Były one jakby rozwodnione, jakby przeszklone łzami, choć wyglądały pięknie niczym szlachetne kamienie, dostrzeżone przez wody mieniącego się słońcem morza. Rotmistrz stał jak zaczarowany, jakby wielka uroczystość – ba! – jakby cały świat wokół istnieć przestały. Widział tylko dziewczynę, tak piękną i tak smutną zarazem. Niezdolny oderwać wzroku od owego zjawiska, nie słyszał gwaru wokół, nie czuł potrącania przez tłum i dopiero cichy, nerwowy szept otrzeźwił go i przywrócił do życia:

– Co waszmość czynisz, Boże wszechmogący?! Pokłoń się natychmiast, bo konfuzji takowej nam nie darują! Chcesz misję całą narazić swoim zagapieniem?!

Kołakowski rozpoznał głos pana Niemojewskiego i pojął, że ma oczy zamknięte. Otworzył je i rozejrzał się dookoła. Wszyscy wokół zgięci byli w ukłonie przed przechodzącą Maryną Mniszchówną. Ciarki mu przeszły po krzyżu, zerwał kołpak z głowy, zgiął się czym prędzej i trwał tak, dopóki inni nie poczęli podnosić się z ukłonu.

Wyprostował się i zaczął rozglądać się nerwowo po tłumie. Szukał wzrokiem twarzy, którą miał już zapisaną w pamięci, ale nigdzie nie zdołał jej dojrzeć. Odwrócił się gwałtownie w stronę Niemojewskiego i rzucił do niego:

– Nie widziałeś jej, waćpan? Zniknęła całkiem z tłumu…

– Kogo? Małżonki hospodarskiej?

– Tej panny tak cudnej, jak smutnej. Tej, której oczy jako szmaragdy świeciły na twarzy alabastrowej, znieruchomiałej jakoby marmur w rzeźbie anielskiej…

– Waść misję dostałeś, którejś o mało nie pogrzebał – warknął zdenerwowany podstoli koronny. – Król ci zaufał, a jam słusznie mniemał, że młokos owego zaufania niegodzien. Miałeś w dyskrecji języka zasięgać, a ty w najgorszy sposób w oczy wszystkim włazisz. Będą nas oskarżać o brak szacunku do Moskwy, bo tyś się na dziewki zapatrzył.

Kołakowski spłonił się jak uczniak na słowa Niemojewskiego.

– Misji swojej jestem świadom, ale też i serce nie sługa – nie patrzy na czas i miejsce. A przy tym tak młodego, jak i starego strzała Kupida dosięgnąć może.

Słuszność miał pan podstoli koronny, bo też czyn młodego rotmistrza nie przeszedł niezauważony, co wydało się jeszcze tego samego dnia, gdy władca moskiewski podjął poselstwo polskie sprawowane przez pana Mikołaja Oleśnickiego, kasztelana małogoskiego, oraz Aleksandra Gosiewskiego, starostę wieliskiego. Posłom towarzyszyli także inni wysłannicy króla polskiego, razem z panami Niemojewskim i Kołakowskim.

Gdy weszli na audiencję, oczom ich ukazał się Dymitr w stroju perłami i szmaragdami zdobionym, w Czapce Monomacha na głowie i z berłem, otoczony dostojnikami moskiewskimi i patriarchami.

Wystąpił pan Oleśnicki do przodu i zaczął jako przedstawiciel całego poselstwa:

– Król jegomość przysłać nas raczył, abyśmy w jego imieniu pokłon braterski uczynili waszej hosudarskiej mości i szczęśliwego panowania na stolicy przodków powinszowali, na dowód czego list naszego pana przekazujemy.

Dymitr spąsowiał na te słowa, berło ścisnął, jakby chciał zgnieść je w przypływie złości. Kazał sobie podać list królewski, przeleciał go szybko wzrokiem i zobaczył, że istotnie władca Rzeczypospolitej tylko księciem, hospodarem, a nie cesarzem go tytułuje. Zgniótł papier i rzucił na ziemię, potem wzrok podniósł, jakby chciał piorunami w oczach spalić polskich posłów.

– Nie masz tu nijakiego hosudara, jeno majestat cesarski panujący na wszelkiej Rusi, któremu król polski ujmę poczynił!

– Zapominasz wasza hosudarska mość, że na tym tronie zasiadłeś przy pomocy mężów z narodu naszego – warknął z kolei zdenerwowany Oleśnicki, któremu w głowie się nie mieściło, aby oficjalny list królewski można było wyrzucić jak śmieć zwykły. – Zamiast wdzięczności, niewdzięcznością, miasto przyjaźni, nieprzyjaźnią nam płacisz! My z Bogiem się świadczym, że nie z naszej winy, lecz twojej może nastąpić rozerwanie przyjaźni z królem naszym i Rzecząpospolitą Polską.

Nie mógł gorzej zareagować, bo miast uspokoić sytuację, większy jeszcze wybuch Dymitra spowodował.

– Król polski, ujmując nam tytułów naszych, nie tylko nas, ale samego Boga i całe chrześcijaństwo obraża. Zamysł nasz, który mieliśmy przeciw poganom, przyjdzie nam przede wszystkim przeciw Zygmuntowi obrócić…!

Dymitr i Mikołaj Oleśnicki stali naprzeciwko siebie, obaj purpurowi na twarzach i dyszący ciężko.

– Nadto widzę, że konfuzję celowo domowi mojemu czynicie, bo już dzisiaj ubliżyliście czci mojej małżonki – wyrzucił z siebie dodatkowo wściekły hospodar.

Zdumiał się teraz szczerze pan kasztelan małogoski, nie był bowiem świadkiem sceny przed monasterem Wozniesieńskim.

– O czym, wasza hospodarska mość, prawisz? – zapytał Oleśnicki, nie kryjąc zdumienia.

Rozwścieczony do granic wytrzymałości Dymitr przystąpił do oponenta na mniej niż łokieć.

– Kpisz sobie?! Bacz, bym o twojej poselskiej godności nie zapomniał…!

W tym momencie z tyłu wysunął się blady jak ściana rotmistrz Kołakowski i runął do stóp hospodara.

– Wasza wysokość, moja to jeno wina, więc o wybaczenie proszę – jęknął.

– Specjalnieś konfuzji zadał, panie kawalerze?

– Bóg mi świadkiem, że nie. Pannę ujrzawszy piękną jak gwiazda na niebie, jedną jedyną na ziemi, o całym świecie zapomniałem i przez to szacunku jej wysokości nie okazałem. Nie dość, że panna zniknęła, tom sobie jeszcze biedy napytał…

Dymitr spojrzał na Kołakowskiego najpierw ze złością, że ów znalazł sobie tak naiwne wytłumaczenie, potem, widząc bladość rotmistrza i szczerość w jego oczach, spoglądał nań z narastającym zdumieniem, wreszcie zaś z nieukrywanym rozbawieniem.

– Toś waćpan na pannę się zapatrzył? – powiedział i roześmiał się szczerym śmiechem. Teraz posłowie spojrzeli zdumieni na hospodara moskiewskiego. – Nie wiedziałem, że panowie Lachy tacy kochliwi. Bardziej bym się tego spodziewał po naszych bojarach. Skoro tak szczerym afektem zapałałeś, że mgłę ci na oczy rzucił, tedy urazy do waści nie chowam. Więcej jeszcze, na uroczystości swoich zaślubin cię zapraszam, abyś miał okazję do odnalezienia swej muzy.

Potem zwrócił się do pana kasztelana małogoskiego:

– Do waszego poselstwa wrócimy po zaślubinach i koronacji. Głowy się zrobią lżejsze, kiedy winem się je solidnie podleje, a wtedy i rozmowy staną się łatwiejsze. _Impossibile_ to bowiem jest, aby tak miłości spragnione narody w dyskordii żyć miały.

Kiedy poselstwo opuściło Granowitą Pałatę, która była dworem zbudowanym dla wszelkich oficjalnych hospodarskich uroczystości, pan Oleśnicki stanął pośrodku dziedzińca kremlowskiego i zwrócił się poważnie do rotmistrza Kołakowskiego:

– Nie wiem, przypadkiem czy z rozmysłem, ale zapobiegłeś waszmość poważnemu kryzysowi. Tupet tego młokosa, zasiadającego na hospodarskim tronie, na chwilę umysł mi zamglił. Miast sojusznika, wroga omal nie wyhodowałem. Kto wie, czy ojczyzna pokoju tobie nie zawdzięcza.

Po tym uściskał pana Andrzeja i, nadal poważny, ruszył w stronę czekającej na nich kolasy.

Pan Niemojewski, który pozostał w tyle z Kołakowskim, w pewnym momencie poklepał go familiarnie po plecach i powiedział z uśmiechem:

– Miał jednak jego królewska mość przeczucie, żeby cię tutaj wysłać. Masz waćpan szczęście, którego w takich misjach wiele potrzeba. Przyjmij moją amicycję, przyjacielem ci chcę być.

– Dziękuję niezmiernie waszej miłości. Obym miał tyle szczęścia, aby ową boginię raz jeszcze na swej drodze spotkać.

Niemojewski roześmiał się na te słowa.

– Znajdziesz ją, znajdziesz. Śmiałym szczęście sprzyja…

***

Słońce chyliło się pomału ku zachodowi, kiedy po ciężkim i pełnym napięcia dniu dotarli do swojej kwatery w domu bojarskim w obwodzie drugich murów moskiewskich. Był to jeden z bardziej okazałych dworów, należący do Iwana Ostrowikina, bojara i członka Dumy.

Moskwa była miastem bardziej do wielkiej i rozległej wsi podobnym, bez piętrowych murowanych kamienic, do których Polacy przywykli we własnym kraju. Cała zabudowa była parterowa, a w perspektywie wystawały tylko bardziej okazałe cerkwie. Wyróżnikiem bogactwa bojarów stała się więc rozległość ich dworów i stawianie ich z kamienia czy cegły, nadto bogatsze domostwa ogrodzone były płotami i palisadami. Samych Moskwicinów owe porządki nie dziwiły, bowiem i na Kremlu stało pełno rozrzuconych bezładnie drewnianych budynków i szop, a i bruk kamienny ułożono tylko w niektórych, najbardziej uczęszczanych miejscach.

Dwór Ostrowikinów był zatem, zgodnie z obyczajem moskiewskim, skryty za wysokim drewnianym płotem. Samo domostwo, wymurowane z ciosanego kamienia, miało niewielkie okienka w większości wypełnione błonami i tylko w największej, reprezentacyjnej izbie kniaź kazał okna oszklić ośmiokątnymi gomułkami. Zabudowania gospodarcze, rozciągające się na tyłach dworca, wzniesione zostały z grubych dębowych bali z wyciętymi w nich małymi otworami, przez które do środka wpadało światło słoneczne.

Kniaź Iwan Ostrowikin osobiście witał polskich gości, choć nie byli to przecież członkowie oficjalnego poselstwa. Początkowo niechętny był obcym, na dodatek łacinnikom, którzy – jak słyszał – przyjechali tutaj wiarę swoją narzucać, nie chciał się jednak sprzeciwiać woli hospodarskiej, która nakazała mu przyjąć Polaków. Teraz zaś dziękował w duchu, że tak się stało i ochoty na gości nabrał takiej, że witał ich bochnem chleba i uniżonymi pokłonami. Usłyszał bowiem od swojego syna Piotra, będącego w służbie na dworze hospodarskim, jak wielką atencją obdarzył samodzierżawca pana podstolego koronnego, a przede wszystkim młodego rotmistrza. Nie wiedzieli obaj, z czego powstała owa atencja; młody Ostrowikin słyszał tylko, że musi to być ktoś znaczny, bo władca wspominał ich bardzo ciepło. Stary liczył więc, że godne przyjęcie tak ważnych gości przybliży syna do tronu hospodarskiego, a córkę do fraucymeru Maryny Mniszchówny.

Podjęto zatem gości na najlepszych komnatach, ucztę przygotowano też obfitą i bogatą, podczas której stoły uginały się od ryb wszelakich i win zacnych, nad wszystkim zaś czuwała córka kniaziowska, Ksenia Ostrowikina. Ona też zajęła się potem szczególnie starannie przygotowaniem komnaty dla rotmistrza Kołakowskiego, a także łaźni, gdzie goście odświeżyć się mieli.

Takie zaangażowanie córki kniazia mogło dziwić, łatwo jednak szło je zrozumieć, patrząc na dziewczynę. Ksenia kipiała wręcz młodością i mogła się podobać mężczyznom. Nie była wysoka i choć raczej szczupła, to jednak mocno zbudowana i hojnie obdarzona przez naturę. Twarz miała jasną, włosy koloru ciemnej miedzi, warkocz gruby i długi, ciągnący się przez całe plecy, a oczy jasnoniebieskie, wręcz rybie, ale za to niezwykle przenikliwe. Mogła onieśmielić każdego mężczyznę, na którego spojrzała, każdy też musiał zrobić wszystko, czego sobie zażyczyła.

W momencie, w którym pan Andrzej Kołakowski przekroczył progi domu Ostrowikinów, natychmiast począł śledzić go drapieżny wzrok córki kniazia. Ksenia wręcz rozbierała w myślach młodego rotmistrza, który imponował jej potężną sylwetką, dumną postawą i wysoką szarżą mimo tak młodego wieku, wreszcie uznaniem w oczach władców. I z każdą chwilą wzbierało w niej uczucie zmieszane z gorącym pożądaniem.

Początkowo tylko obserwowała rycerza, potem zbliżała się do niego coraz bardziej, a kiedy zostali sami w sieni, niemal nachalnie przygwoździła go do ściany i rzekła, patrząc mu prosto w oczy:

– Łaźnia czeka na waszą miłość. Okrutnie pewnie zdrożonyś po długiej podróży i ciężkim dniu dzisiejszym. Powiedz jeno słowo, a posługa będzie na ciebie czekała…

Potem przysunęła się niemal na włos, tak, że młody oficer czuł niemalże jej pierś falującą nienaturalnie szybko.

– Wielce jestem wdzięczny waćpannie za wszystkie dobrodziejstwa, jakie mnie od niej spotkały. Teraz jednak spoczynku jeno potrzebuję – odpowiedział, oszołomiony niezwykłą śmiałością dziewczyny, złapał za jej dłoń i ucałował dwornie, po czym wycofał się jak najszybciej do przygotowanej dla niego komnaty. Tam wsparł się o zamknięte drzwi, oczy wzniósł do nieba i przeżegnał pobożnie.

Tymczasem Ksenia przeciągnęła się i mruknęła do siebie:

– Nie takich dobrodziejstw jeszcze ode mnie zasmakujesz. Czy chcesz tego, czy nie chcesz…

Potem ruszyła żwawo pewna siebie, pełna życia i radości.

***

Tego samego wieczora w innym bogatym bojarskim domu spotkała się grupa mężczyzn, w tym kilkunastu bojarów i setników hospodarskiego wojska. Nastrój wśród nich panował ponury, czemu trudno było się dziwić. Najważniejszy z nich, Wasyl Szujski, począł się bowiem obawiać o powodzenie swoich planów, inni natomiast zaczęli żałować, że postawili na złego konia. Wiedzieli, że gdyby spisek wyszedł na jaw, czekałaby ich kara gorsza od zsyłki, a szybka śmierć byłaby błogosławieństwem.

– Widzieliście wszyscy dzisiejszy wjazd tej lackiej przybłędy. To triumf Dymitra, wielki triumf… Lud go kocha, a szlachta, kupcy, mieszczanie, nawet i patriarchowie do stóp mu padają i czołem biją – mówił kniaź Wasyl Szujski, załamując ręce i rwąc włosy z brody.

Był on jednym z największych panów Wielkiego Księstwa Moskiewskiego. Pozycję tę zaś zapewniły mu całe lata walki o władzę, knowań, intryg i budowania niezliczonych koterii, które doprowadziły do upadku i śmierci Borysa Godunowa, a potem jego syna Fiodora. Wygląd tego niewielkiego, zgarbionego człowieczka o chytrym wyrazie twarzy i rozbieganych niespokojnych oczach, zdawał się potwierdzać jego charakter.

Dymitr miał być ostatnim pionkiem, którego pchnięcie otworzyłoby mu drogę do tronu wielkoksiążęcego, a teraz się zdawało, że pionek ów stał się najpotężniejszą figurą na szachownicy. Wasyl zaś wyglądał jak cień samego siebie, przestraszony i drżący.

– Sameś jej czapkował, pocił się i jąkał przy powitaniu – odpowiedział zgryźliwie brat jego Dymitr. – Mówiłeś, że Dymitr jest tylko samozwańcem, bez żadnych związków z Iwanem, Rurykowiczami i bez praw do tronu. Miał być tylko marionetką, taką jak wcześniej car Fiodor, i że go zaraz z tronu zrzucimy! A teraz co? O mało nas życia nie pozbawił, kiedy chcieliśmy go zniszczyć, a dziś, przy wiwatach na jego cześć, trzęsiesz się jak przy ataku febry. Miałeś być nowym carem Wszechrusi, a jesteś podnóżkiem tego uzurpatora, którego sam wyniosłeś do największych godności.

Po tych słowach splunął pod nogi brata.

Reszta zgromadzonych patrzyła oniemiała na kłótnię między braćmi, będącymi przecież przywódcami spisku przygotowywanego od wielu miesięcy, a właściwie od lat całych.

Do dwóch Szujskich nachylił się ze straszną miną jeden z braci Golicynów i warknął cicho:

– Jedności nam teraz trzeba, przekonania i nowej mocy. Jeżeli wy nie będziecie mogli jej dać, tedy znajdą się inni, którzy was zastąpią… – Potem wyprostował się i powiedział już głośno do ogółu zgromadzonych: – Pozycja nasza jest silna, a dostaliśmy też dodatkowe wsparcie. Jest tutaj z nami Sieńko Koronka, kupiec ze Lwowa. Przywiózł on list, który może bardzo pomóc naszej sprawie.

Naprzód wystąpił tłusty człowieczek ze wzrokiem rozbieganym, niespokojnym, ściskający nerwowo czapkę.

– Zobowiązałem się przywieźć do Moskwy list od ojców naszego Kościoła świętego wschodniego z Przemyśla i Lwowa.

– Cóż jest w owym liście? – zapytał Dymitr Szujski.

– Ostrzeżenie, że Samozwaniec zamierza wprowadzić do Moskwy najgorsze psy papieskie – jezuitów, a potem pozwolić im na nawracanie siłą z naszej wiary świętej pod władzę papieża…

– Przecież to brednia wierutna… – stwierdził z przekąsem Dymitr Szujski. – Samozwaniec posłużył się jezuitami tak samo, jak nami i Polakami.

– A kogo to obchodzi? – rzucił pobudzony nagle Wasyl Szujski. – Rozpuścimy tę wieść po całej Moskwie. Nasi ludzie będą ten list odczytywać po wszystkich placach i targach. Inni zaś po karczmach będą rozpowiadać, że car z dziewkami swawoli, postów naszych świętych nie przestrzega, bawi się przy muzyce pod murami monasterów i cerkwi kremlowskich, wreszcie, że władzę Polakom odda.

– Uwierzą? – spytał Michaił Tatiszczew.

– Lud ciemny i prosty we wszystko uwierzy. A przecież sam widzi, że Polaków w mieście mrowie, nierzadko z pocztami zbrojnymi. Widzi też, że car z polska się nosi, a nawet brodę, tfu, na psa urok, goli…

W tym momencie Szujski, a za nim i inni, pobożnie się przeżegnał i pogładził własną brodę.

– …ważne jest teraz, żeby ten uzurpator niczego się nie domyślał i żył w przekonaniu, że lud nadal go miłuje – mówił dalej. – Panie Ostrowikin, jakie wieści ze dworu carskiego?

Podniósł się teraz Piotr Ostrowikin, mężczyzna młody jeszcze, bo niespełna trzydziestoletni, o cerze równie bladej i włosach równie ciemnych jak u jego siostry. Zajmował na dworze stanowisko pokojowego i w związku z tym miał dostęp do osoby hospodara.

– Dymitr jest zadufany w sobie, nie obawia się żadnego zagrożenia, a dzisiejszy triumfalny wjazd Maryny do Moskwy jeszcze go w pewności siebie utwierdził.

– Utrzymaj go w tym wrażeniu do samego końca, a możesz być pewien, że kiedy będzie już po wszystkim, nagroda sowita cię nie minie – stwierdził Wasyl Szujski.

– Tak panie… – odpowiedział Ostrowikin i skłonił się głęboko.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: