Koza w kagańcu - ebook
Koza w kagańcu - ebook
Piąty tom Opowiadań powojennych Stefana Wiecheckiego Wiecha. Tom niniejszy zawiera opowiadania Wiecha publikowane pierwotnie w tomach "Na perłowo" oraz "Spokojna głowa" w latach 1951-53. W tomie tym pominęliśmy opowiadania, które wcześniej znalazły się w tomach "Wiadomo - stolica" i "Pantofelski z flądry"Wiech nie podlizywał się głupcom i mieszczuchom. Jak przed woją tak i po wojnie. Nie znał konformizmu ani grzeczności w stosunku do władz. Wszystkim pokazywał ostry pazur! Dobroduszny i zjadliwy humr Wiecha pasuje też i do naszej rzeczywistości.
Kategoria: | Komiks i Humor |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7998-888-4 |
Rozmiar pliku: | 524 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nota Redakcyjna
Koza w kagańcu
Hotello
Firma „Lalka”
„Letkomyślna siostra”
Nieżyciowy zakaz
Kita, czyli byłem murarzem
Opera w sklepie komisowym
Muszla
Twardoszczak
Doktorski koktajl
Ala ma kota
Telimena nie była żonata
Chabrowe oczy
Maj winien
Sześć jaśków, czyli sposób na spekulantki
Zabytki Targówka
W wagonie
Mleczko
Rekord światowy
Zaczęło się od klipy
Lepy
Gienia – strażak
Przynosi czy nie przynosi?
Ślubna fotografia
Bez sygnału
Wiosna, wiosna!
Dwie uprzejme
Dekatyzacja
Honorowy Zdzisiek
Być albo nie być
Ziemia… ziemia…
Bez pieczywka
Ksiuty w Młocinach
Na wystawę
Konfekcja męska
Głowa gospodarstwa
Muzeum Gieni
Szwagier wygrał pianino
Pierwszy krok
Mama mówiła
Pałasz i pokrywka
Na chińskiej wystawie
Wodny tramwaj
Echa karnawału
W sprawie Krakusa
Dwa potopy
Widz w łóżku
Czterysta kotletów
Ofiara przesądów
Wiosna w zoo
Moje trzy grosze
Na wyścigach
Rybny sportowiec
Gienia na spadochronie
Kobieta z brodą
Co słychać w Warszawie
Walczyk na fujarce
Drewniany koń
Laska to miłość
Prosimy o jasne piwo!
Gienia szoferka
Wynalazek
Proszę ciszej!
Kropidłoszczak W Domu Dziecka
Muszę być narciarzem
Plereza
Niech pan zagra
Przed srebrnym ekranem
Oskard w szatni
Żerań już zasuwa
Baraninka po królewsku
Traktor
Gienia robi wyrzut
Obrażone domy
Obrzydliwy Antoś, czyli Miesiąc Czystości
Tydzień Morza
Dzika facetka
Pechowy wczasowicz
Zdjęcie z głowizną
Harnasie na Szmulkach
Pieczarki
Fatalne spotkanie
Śmiertelny skok
Andzia – mularka
Posuń się, Lucia!
Literat z wózkiem
4:0 dla żony
Klawisz
Niestały lokator MDM
Małoletnie miasteczko
Mindowiak górą!
Pożegnanie z ciuchcią
Gienia Grandzianka
Kiziorków nie potrzeba
Wysiadka
Objeżdżanie satyryków
Termometr za okno
Salon na bieliznę
Morderczy wyścig
Sprzeczka na jury
Żona prowadzi szkolenie
Fanga czy preludium?
W uroczystym dniu
W sprawie odzieży lekkiej
A gdzie Orszulka?
Urlop na dansingu
Nie lekceważyć nerw!Koza w kagańcu
Nie rozumie poniekąd ludzi, którzy się cieszą, że w tak zwanej Warszawie przyszłości nie będzie tramwai, tylko metro, autobusy i trajlebusy.
Jak tam będzie z metrem, nie wiem, bo osobiście jeszcze nie znam. Ale niech kto spróbuje przewieźć autobusem albo trajlebusem trzydźwiowe bieliźniarkie z lustrem, podwójny spacerowy wózek dla bliźniaków albo mleczne koze?
A tramwajem się wozi. Sam raz pomagałem ładować. Przed Cedetem w Jerozolimskiej Alei najczęściej się to odbywa. Jak dają blaszane kubły, wszyscy pasażerowie na tem przystanku z kubłami wsiadają, jak balie, to z baliami.
Jednego dnia dziecinne wózki się w Cedecie pokazali. Patrze, jakaś mamusia podjeżdża pod tramwaj z lemuzynką, dwóch jednakowych chłopaczków, jak dwa jabłuszka, w niej siedzi, totyż przyglądałem jem się z przyjemnością. A ta mamusia jak nie krzyknie na mnie:
– Co pan oczy wytrzeszczasz, zaczem pomóc karmiącej matce? Trzymaj pan Olesia!
To ja łapie na rękie jednego chłopczyka, a drugą targam lemuzynkie do tramwaju. Ale podwójna, za szeroka, nie włazi mnie.
– Jak pan wkładasz? Kółeczkami na bok trzeba. Cały lakier obtarł, ślepa komenda.
To ja, ma się rozumieć, obróciłem kółeczkami na bok, ale przygniotłem troszkie bliźniaka, któren tak mnie zaprawił między oczy grzechotką w kształcie niedużego traktora, że wszystkie gwiazdy mnie się pokazali o dwunastej w południe. Ale jakoś załadowało się lemuzynkie i bliźniaków i pojechaliśmy. Ponieważ że była już na placformie bieliźniarka i maszyna do szycia, bo któś się tramwajem przeprowadzał, stojałem troszkie na wylocie i na każdem zakręcie zmuszony byłem łapać się za olejander, którego trzymał ten ów facet, co się przeprowadzał. Cafnął kwiatek raz i drugi, a koniec końców zaznacza:
– Co pan chcesz, żebym szczawiowe zupe w miejsce pokojowej roślinności przywiózł na nowe mieszkanie?!
I odstawił olejander pod barierkie. Byłby go może dowiózł, żeby nie koza. Bo i koza jechała tem tramwajem. Wszyscy myśleli na razie, że to chart, bo w kagańcu była i za psiem biletem podróż odbywała. Właściciel olejandra tyż się nie połapał i tylko uważał, żeby się stworzenie tyłem do doniczki nie odwracało, bo w razie czego olejander by mu usechł.
Koza na to jak na lato, frontem do kwiatka się ustawiła i mimo kagańca zaczęła go wtrajać. Zaczem spostrzegł, połowe liści wsunęła.
No to ten ów facet skompinował nareszcie, co się święci, i zaczyna raban toczyć, jakiem prawem koza tramwajem jeździ i żeby ją wysadzić. Ale pasażerowie na dwie partie się podzielili, jedni krzyczą:
– Niech koza wysiada!
A insi:
– Niech jedzie dalej, raz bilet posiada, ma takie same prawo jak i pies!
– W ogólności czem koza gorsza od psa?
– Gorsza? Lepsza! Pies bumelant, a koza zwierzyna produkcyjna, z mleczarskiej branży. Niech jedzie!
I pojechała. Tylko ten, co miał olejander, zastawił go swoją osobą. Koza się zdenerwowała i – jak mu nie odpuści „byka” w pierwsze krzyżowe – z olejandra szpinak się został.
Byłoby się może większe nieporozumienie towarzyskie z tego wywiązało, żeby nie to, że dojechaliśmy do Ząbkowskiej i wszyscy zaczęli żywo wysiadać. Kwiatek faktycznie wsiąkł, ale wszystko inne dojechało zdrowo i w całości.
Czy w autobusie albo trajlebusie byłoby to możliwe? – Nigdy w świecie.
Co nam metro pokaże, dopiero zobaczem.Hotello
Pan Piecyk jest zapalonym teatromanem. Wiedziałem o tym od dawna, toteż spotkawszy go w bufecie na „Ladacznicy z zasadami”, przywitałem bez zdziwienia szablonowym pytaniem:
– Jak się panu podoba ta sztuka?
– Murzyni modne! – odrzekł pan Teoś, zaciągając się papierosem.
– Co?
– Nic, mówie, że Murzyni w obecnem czasie w modzie. Do jakiego teatru się pan nie wybierzesz, dwóch, trzech ich przedstawia, a już najmarniej jeden.
Podobnież artyści, co ich podgrywają, nie myją się z czarnej farby już po pare miesięcy – nie opłaci się jem, bo wiedzą, że w następnej sztuce znowuż za Murzynów będą.
Żony jem w domu raban podnoszą, do pościeli nie chcą puszczać, ale żaden się nie myje. Bo faktycznie, za dużo by mieli roboty szorować się i znowuż mazać. A tak wsadzi jeden, drugi łeb w piec, sadzami się przypudruje i gotów na scene.
I to nie tylko w Warszawie, na prowincji masz pan to samo. Pare dni temu nazad byłem interesownie w mieście Łodzi. Koleżka wyciągnął mnie do teatru, troszkieśmy się spóźnili i weszliśmy na sale po ciemku. Blandeka już była podniesiona, rozglądam się po scenie, patrzyć – jest Murzyn! Jeden, ale za to grubszy, w starszem wieku i jak się pokazało później – gienierał.
Stał na środku i mowe zawalał, insze artyści za księży byli poprzebierane, a jeden na biało za ojca świętego.
Rozchodziło się o to, że Turki wojne jemu wypowiedzieli, a że duchowieństwu nie wypada się naparzać, wynajęli księża tego Murzyna, żeby się za nich z Turkamy obleciał. A nazywał się on, uważasz pan, Hotello.
– Ależ panie Teosiu, nie Hotello, tylko Otello nazywał się Szekspirowski bohater, którego pan widział, i nie żadne duchowieństwo to było, tylko wenecki senat, z ubranym na biało dożą.
– Możliwe, ale tu nie o to się rozchodzi, tylko o to, że cham.
– Kto?
– No ten Murzyn. Tak nasz z koleżką zgniewał, żeśmy chcieli się do niego podnieść i na scene wejść, towarzyskiego alibi go nauczyć. Jego szczęście, że na galerii siedzieliśmy, bo przypuszczam, że derekcja musiałaby publice pieniądze za bileta zwrócić, jakby główny artysta w szpitalu się znajdował, ale o tem potem.
Dosyć na tem, że ten ów Murzyn mówi: „Owszem, prosze duchownych osób, mogię knoty Turkom spuścić, ale pod waronkiem, że katolickie kobiete pod tytułem Desdymona za małżonkie mnie dacie”.
„Owszem, prosze bardzo – mówią księża – załatwione” – i dali jem ślub. Ale nadleciał ojciec tej kobiety i mówi, że mowy o tem być nie może, bo by się nie mógł z czarnem zięciem w towarzystwie pokazać. Ale ponieważ że ona się zgadzała, Murzyn zaczął się do teścia stawiać: „Odskocz, tatuś, od nowożeńców, bo będzie niedobrze. Widziałem mentrykie, Desdymona jest pełnoletnia i pozwoleństwa rodziców nie potrzebuje. – Chodź, Mondzia, do domu noc poślubne uskuteczniać!”.
I poszli, pokazało się potem, że stary Desdymony miał racje. Murzyn okazał się skończonem żłobem i niemożebny w pożyciu.
Tak się złożyło, że sąsiadka, cholera, ukradła murzynowej chustkie od nosa, którą on jej dał w prezencie… Co ten lebiega o te chustkie za grandy toczył, to pan pojęcia nie masz. Trzy godziny nas wszystkich męczył, a najwięcej żone.
Na wojne nie chciał jechać – tylko tam i nazad ganiał i gdzie chustka, się ciągle pytał. Żona szuka wszędzie, nie może znaleźć, to koniec końców dla świętego spokoju mówi na jury, że w praniu.
Jak oparzony wyleciał, za chwile jest nazad, widocznie na górze był, przejrzał na sznurach całe pranie i wiesz pan, co zrobił… w morde jej dał przy ludziach.
Wtenczas to właśnie chcieliśmy z koleżką iść do niego na te scene. Kobiete, łobuzie, bijesz o głupie chustkie za dziesięć złotych.
Ale na tem nie koniec. Jeden oficer, któren na posade gienierała lefrektował i chciał Hotella z niej wyślizgać, do pucu mu natrajlował, że jeden podporucznik do Desdymony uderza. Myślał, że Murzyn podporucznika zimnym trupem położy i do mamra go za to zamkną.
Detalicznie wszystko mu streszczał, jak podporucznik się z jego żoną podbawiał. Ten niby tyż to słucha, ale durch powtarza: „Gdzie chustka i gdzie chustka?”.
I wiesz pan, jak się skończyło: przeliczył jeszcze raz bielizne z magla i udusił żone – ponieważ że chustki nie było.
W tym miejscu przerwał nam rozmowę dzwonek na zaczęcie ostatniego aktu „Ladacznicy”.Firma „Lalka”
Na Krakowskim zatrzymała się grupa turystów. Poustawiali na chodniku walizeczki i otoczyli zwartym kołem przewodnika, który donośnym głosem udzielał im objaśnień.
Przystanąłem, nie dlatego, by było w tym coś niezwykłego. Warszawa jest teraz miastem „turystycznym”, nie gorszym od Rzymu, Aten, Łowicza czy Krakowa…
Zafrapowały mnie atoli objaśnienia.
– Jeżeli o wiele rzuciem teraz okiem ciut-ciut na prawo, to cóż my ujrzem? – mówił przewodnik. – Ujrzem na słupie osobe płci żeńskiej w siedzącej pozycji, z arbuzem czyli tyż inszą dynią w ręku. Kto to być może ta kobieta? – zapytamy się sami siebie. Ale wzruszem tylko ramionamy, bo w żaden żywy sposób nie będziem się mogli domyślić, że to nie jest żadna kobieta z arbuzem, tylko niejaki Mikołaj Kopernik osobiście i własnoręcznie. A arbuz nie jest arbuz, tylko globus, któren jest odrobiony z żelaznych giętych flachajz, bo naturalny, czyli dechturowy, długo na deszczu by nie wytrzymał, pomarszczyłby się i wyglądałby jak torba jabłek czy inszych pomidorów. Kto był Mikołaj Kopernik, tego już nie potrzebujem objaśniać, bo każden pętak w szkolnem wieku nam powie, że w charakterze derektora PIM-u się zatrudniał, czyli żył z przepowiadania niepogody.
Dlaczego w damskiej konfekcji jest tu odrobiony, detalicznie nie wiadomo i stanowi to tak zwaną tajemnice historyczną.
Teraz, o wiele spojrzem ciut-ciut na lewo, widziem kamienice dwupiętrowe, osiem okien frontu i zapytanie sobie zrobiem, dlaczego żeśmy się faktycznie na nią spojrzeli.
Bo kamienica jak kamienica i niczem się na oko nie odznacza. A mimo tego stanowi tak zwany zabytek, chociaż jest świeżo od samych fondamentów przez przodowników pracy systemem szybkościowem wybudowana.
Otóż w tem świeżo wybudowanem zabytku niejaki Bolesław Prus kilkadziesiąt lat temu nazad prowadził skład zabawek pod firmą „Lalka”.
Otóż ten Prus Bolesław zaczął uderzać do jednej hrabini. Ta owa hrabinia, chociaż była mocno mortusowa, a Prusoszczak miał forsy jak lodu, z miejsca go obcieła. „Skarz mnie Bóg, fi donc, nie wyjde za prywatne inicjatywe!”.
Bolka nagła krew zalewała, celinder sobie kupił, derożkie na godziny wynajął, stale i wciąż po cukierniach i interesach gastronomicznych przesiadywał, hrabiom kolacje stawiał, z księciamy na per ty był, ale to nic nie pomogło.
Hrabinia owa, choć sama marnego charakteru była, jednak stale i wciąż swoje: „Niech ja skonam, fi donc – nie wyjde za prywatne inicjatywe!”.
I dawaj z hrabiamy do Saskiego Ogrodu na ksiuty uczęszczać.
Bolek za fontanne się chował, widział to i cierpiał na serce.
Rzecz jasna, że w tych waronkach interesu nie mógł jak się należy dopilnować i firma „Lalka” zaczęła podupadać. Subiekci towar pod jesionkamy wynosili i na Kiercelaku opylali. Gumowe piszczące lalki, czyli naguski, szmaciaki w krakowskich strojach, wszystko to za pół darmo na lewo można było nabyć.
A tu podatek za podatkiem leci, licytacja licytacje goni. Trzy razy sztuczne plajty urządzał, ale to nic nie pomagało. Gryzł się, zmizerniał w oczach i krugom się hrabini oświadczał. A ona na to tylko wciąż, że nie i nie!
Coraz niżej ten Prusoszczak upadał – ryze papieru kupił i powieść zaczął pisać w czterech tomach. Pod tem tytułem: Lalka. Tam te hrabinie na perłowo zrobił bez sercowe zemste. Sam pod Częstochowe na letniaki wyjechał, ale przedtem u Spiessa kilo kaliflorku kupił i siarki kilo. Do walizki wsadził i na letniakach kamień wyszukał, dziure w niem kazał wybić. Pigułe z kaliflorku i siarki uskutecznił, list skopiował do Urzędu Skarbowego, że życie sobie zmuszony jest odebrać, i razem z tem kamieniem w powietrze się wysadził.
Rzecz jasna, że do pucu – wybuch faktycznie był, kamień w kawałki się rozleciał, ale on w ostatniej chwili odskoczył i zza węgła na całą eksplozje kapował.
Potem, już jako nieboszczyk, do Radomia się przeniósł i tam fabrykie cukierków założył pod firmą „B. Pruszkowski i S-ka”. Książka była do płaczu i pouczająca, totyż na te pamiątkie w tem danem domu, który tu widziem, tablica się została wmurowana ze streszczeniem całego wypadku.
No ale dosyć o tem Prusie – przerwał przewodnik, spojrzawszy triumfalnie po słuchaczach – teraz pójdziem troszkie dalej i pokażem państwu szanownemu, co się robi z ulicą Świętokrzyską. Nowa trasa tamtędy poleci, na tle zazdrości.
– Dlaczego na tle zazdrości? – zapytał jeden z wycieczkowiczów.
– Dlatego na tle zazdrości, że inszych inżynierów zazdrość wzięła na tych, co Trase Wuzet wybudowali, i mówią: „My wam pokażem sztukie, ulice Świętokrzyską, gdzie dawniej starzyzne się tylko sprzedawało, w taką trase zamieniem, że wam oko zbieleje”. Tak jem powiedzieli i już machają.
Ruszyłem z wycieczką w stronę Świętokrzyskiej. Po drodze zagadnąłem przewodnika:
– Bardzo pana przepraszam, pan jest tu z czyjego ramienia?
– Z żadnego ramienia, tylko z Powązek jestem. Warszawski rodak z dziada pradziada samodzielnie Warszawe ludziom pokazuje, bo się kręcą jak w przeręblu i sami nie wiedzą, gdzie się obrócić. Ja jeden wiem, co warto zobaczyć, a teraz tak się buduje, że naprawde jest co oglądać!„Letkomyślna siostra”
– Teatr Rozmaitości! Tylko szybko, bo późno – zawołałem do szofera lekko rozklekotanej taksówki warszawskiej.
Mechanik, poważny tęgi pan, nie śpiesząc się, nacisnął starter, obejrzał się na mnie i rzekł:
– Zdążemy, kupa czasu. A pozwoli pan szanowny, że koleżkie po drodze na plac Zbawiciela podrzuce?
– Proszę bardzo!
Kierowca skinął na stojącego nie opodal szczupłego skromnie ubranego blondyna.
– Panie Kwiatek, walcuj się pan.
Pan Kwiatek wsiadł i ruszyliśmy. Po drodze między znajomymi zawiązała się dyskusja. Okazało się, że mechanik, oczekując na jakiegoś pasażera, był przed kilku dniami na Lekkomyślnej siostrze, w teatrze, do którego właśnie śpieszyłem. Dzielił się teraz z kolegą wyniesionymi ze sztuki wrażeniami.
– Jeden facet z prywatnej inicjatywy miał siostre Manie. Ciężka w pożyciu była to osobistość, a już jak wiersze zaczęła pisać, było widoczne, że źle skończy. I faktycznie, męża z dzieckiem przy piersi rzuciła, do miasta Wiednia pojechała i tam za tak zwane nocne życie się zatrudniała.
– To znaczy się, że za kogo? – zapytał pan Kwiatek.
– Znaczy się, że na letkomyślny chleb poszła.
– Jaki to jest letkomyślny chleb?
– To z pana chomąt, jak pragne zdrowia… No nie wisz pan? Kontrolną się została.
– Teraz rozumie.
– No i uważasz mnie pan, dokąd siedziała w tem Wiedniu, rodzina nic nie mówiła. Ale ona od razu, ni z tego, ni z owego, buch w pociąg i do Warszawy jedzie. Wtenczas, ma się rozumieć, w rodzime się zakotłowało. Mojra niemożebnego dostali, co to będzie.
– Czego się zlękli?
– Jak to czego? Nieprzyjemności i kompromitacji.
– Z jakiego powodu?
– Z powodu podchodu. Wyobraź pan sobie, że ta Mania zrobi kogoś na podchód, że rąbnie zegarek czyli tyż pekiel z forsą, bo taka się z niczem nie liczy. To do kogo Urząd Śledczy przyjdzie? Do rodziny! U nas na Marymoncie jeden krawiec miał taką letkomyślną siostre, co lubiała „siódme” zrobić, to jak jednemu kolejarzowi kazionny zegarek z portretem parowozu wyrzeźbionem na kopercie podwadziła, to zaraz przyszli do rodziny z rewizją. Zegarek co prawda śledzia zjadł, kamień woda, ale szwagier tej letkomyślnej i tak sześć miesięcy zarobił, bo bimbrownie nowocześnie urządzoną mimowolnie u niego znaleźli – aparat na chodzie i dwie beczki zacieru.
To się pytam pana szanownego, może taka rodzine skompromitować czy nie może? Miała się rodzina tej owej klawiutkiej Mani czego obawiać czy nie miała?
– No faktycznie, że miała.
– Totyż, uważasz mnie pan, jak w drugim akcie drzwi się roztwierają i wchodzi ta kontrolna, w bratowe jej jakby pieron trzasł. Sczerwieniała się, a potem zrobiła się blada jak prześcieradło i krzyczy:
„Prosze wont stąd! Niech kontrolna wyjdzie! Mój mąż poważne interesa prowadzi i komisje specjalne może nam kontrolna na łeb ściągnąć!”.
– No a te nocne życie co na to?
– Usiadło i siedzi, mówi, że nie tylko nie wyjdzie, ale na stałe swoje firme do Warszawy przeniesie.
Bratowa o mały figiel nie zakitowała na serce, ale nadleciała cała rodzina oraz jakiś szpicbródka, podobnież bywszy mąż tej Mani, i taki jej dali popęd, że koniec końców pojechała nazad do tego Wiednia.
– No i na tem koniec?
– Ale gdzie! Uważasz pan, potem w kurierze przeczytali, że jakiś austryjacki gienierał w starszem wieku zakochał się w tej Maniusi i w krótkich abcugach kojfnął. Ale przedtem destament skopiować kazał, że pół miliona tej swojej miłości zapisuje.
– To niemożliwe.
– Co niemożliwe, żeby kojfnął?
– Nie, żeby zapisał forse takiej lepszej facetce.
– Niemożliwe? Życia pan nie znasz, na Bródnie przed wojną starszy przodownik tak się w jednej takiej „Feli” zamazał, że budkie z wieńcami pod smentarzem przy samej bramie jej założył. Miłość nie dostrzega czarnej książki.
– No i co było później, rodzina jej, ma się rozumieć, przebaczyła?!
– Jak byś pan zgadł, telegrame pchli do niej, żeby do Warszawy żywo przyjeżdżała. Kolacje i kwiaty naszykowali. Rzecz jasna forse chcieli od niej nażyć. Weksle już byli przygotowane, już sobie kieszenie na te kafle i górale szykowali, ale ona była cwańsza, niż jem się zdawało.
Przyjechać przyjechała, kolacje wrąbała, kwiaty wzięła, ale grosza jem nie dała. „Nie przyjęłam tego spadku – mówi – nie chce takiej forsy”.
Nie masz pan pojęcia, co się wtenczas działo. Rodzina o mały figiel oknami nie powyskakiwała. A ona, ma się rozumieć, chodu.
– Rzecz jasna, że z tem nieprzyjęciem spadku to puc?
– Wiadomo – bajer! Forse wzięła i rodzine do wiatru wystawiła. Szemrana! – skończył szofer z uznaniem.
Jakoś niechcący wciągnąłem się do tej ciekawej rozmowy.
– A jak się panu podobała wykonawczyni głównej roli, nasza znakomita Eichlerówna?
– Owszem, nie można powiedzieć, bardzo doskonale odgrywa. Tylko taka jakaś troszkie jakby była śpiąca.
– Co pan chcesz! – wtrącił się znajomy kierowcy. – To z tego trybu życia: w nocy nieczasowa, a w dzień co to za spanie… Sam wiem, bo piekarz jestem!
W teatrze potem stwierdziłem, iż to, co szofer i pan Kwiatek brali za senność Mani – było mistrzowsko oddanym przez Eichlerównę przemęczeniem życiowym bohaterki sztuki.