- W empik go
Kraków, Moskwa i Meksyk - ebook
Kraków, Moskwa i Meksyk - ebook
Wspomnienia i ciekawostki z życia autora, którego los związał z trzema tytułowymi miastami. Pracował jako naukowiec w krakowskiej AGH oraz moskiewskim Instytucie Problemów Sterowania Automatycznego. Próbując jakoś odciąć się od znienawidzonego systemu komunistycznego, poszukiwał możliwości wyjazdu. Otrzymał zaproszenie od Narodowego Uniwersytetu Meksyku, i tam osiadł na stałe.
Czytelnik znajdzie tu opisane z humorem absurdy życia w PRL i ZSRR, jak i sporo o realiach mieszkania we współczesnym Meksyku.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7564-430-2 |
Rozmiar pliku: | 982 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
moja karykatura, narysowana przez Ojca,
ś.p. Stanisława Raczyńskiego, w 1963 roku.
Jemu też dedykuję tę książeczkę.
Jestem niezmiernie wdzięczny Kazimierzowi Robakowi,
który przyczynił się znacznie do edycji tej książki, podając również odpowiedzi na niektóre dręczące mnie i ważne pytania, postawione w jej treści.
Była kiedyś mała dziewczynka, która bardzo lubiła gwiazdki, a zwłaszcza te spadające. Nie miała żadnej, a bardzo chciała mieć jedną, aby się z nią bawić i odpoczywać… Kiedyś zobaczyła jedną z nich. Wspięła się na drzewo i wzięła ją sobie. Koniec.
(Natalia, 6 lat, z konkursu opowiadań dziecięcych,
tłumaczenie z hiszpańskiego)
Jeśli ktoś będzie czytał to, co tu napisałem, niech pamięta proszę, że nie jest to mój pamiętnik ani historia mojego życia, choć napisanie pamiętnika byłoby może i przydatne. Gdybym dostał Alzheimera, mógłbym sobie przeczytać pamiętnik, żeby wiedzieć, skąd się wziąłem. Ale to byłoby przydatne tylko dla mnie, bo co ewentualnego czytelnika mogłoby obchodzić, co robiłem, na przykład, w styczniu 1964?
O czym więc traktuje ten tekst? Pewien wydawca zapytał mnie, czy jest to książka podróżnicza, czy też książka o klozetach. Otóż ani jedno, ani drugie. Dla mnie to rozważania o sensie naszego życia, choć może jest to tylko moja skromna opinia.
Jedno mogę powiedzieć z pewnością: w tym tekście nic nie jest zmyślone (może tylko niezbyt dokładne; niektóre imiona i nazwiska zmienione). Egzotyki meksykańskiej też nie będzie tu wiele. Życie codzienne w mieście Meksyk nie ma wiele z egzotyki, jest trudne i szare. Praca taka jak wszędzie gdzie indziej, te same problemy. Są oczywiście pewne różnice, ale żeby je dobrze poznać i zrozumieć, trzeba tu żyć i pracować.
Co do tego krótkiego opowiadanka dziecięcego na początku, to muszę powiedzieć, że nie ma ono dużo wspólnego z resztą tej książki. Ale wydało mi się ono przepiękne, zwłaszcza czytane przez moją wnuczkę Natalię (lat sześć) na literackim konkursie szkolnym. Uczestniczące dziecko musiało własnoręcznie napisać opowiadanie i przeczytać je zgromadzonej publiczności. A może jednak każdy/a z nas ma taką małą gwiazdkę, o której marzy przez całe życie i nie chce się do tego przyznać?Autobus
Środki lokomocji pobudzają mnie do myślenia. To tak jak w tej piosence kolumbijskiej:
Czasami siadam i myślę,
ale częściej tylko siadam…
Jedno jest pewne: w autobusie, pociągu, samolocie albo prowadząc samochód, myślę o różnych rzeczach. Teraz JADĘ, WIĘC MYŚLĘ: co ja tu robię na pustyni De Altar w Sonorze (Meksyk)? Po jakiego grzyba tu się znalazłem? To nie jest, na szczęście, sytuacja z filmu Oko za oko, gdzie dwaj faceci wykończają się nawzajem, idąc w pustynię bez końca. Pustynię oglądam przez okno autobusu, jest chłodno i mgliście, jedziemy równo i względnie szybko. Jedyne, co mi dokucza, to problemy z siedzeniem. Po trzydziestu godzinach jazdy autobusem linii meksykańskich Transportes Del Norte pośladki zdecydowanie odmawiają posłuszeństwa i trzeba szukać pozycji dość dziwacznych, żeby przetrwać.
Powinienem był jednak lecieć samolotem. Autobus przebywa trasę miasto Meksyk – Tijuana (trzy tysiące kilometrów) w czterdzieści osiem godzin. W Tijuanie muszę się przesiąść na autobus linii Greyhound, żeby „przeskoczyć” granicę i dojechać do San Diego w Kalifornii. Wiedziałem, że to szaleństwo, ale wybrałem autobus z dwóch przyczyn: po pierwsze – ze skąpstwa, co pozwoliło mi trochę zaoszczędzić, po drugie – ze względów turystycznych. Wprawdzie na zwiedzanie okolic nie ma czasu i trzeba się zadowolić widokiem z okna autobusu, ale zawsze to coś więcej niż z okna samolotu. Postoje są częste, ale bez większych walorów turystycznych. Pozwalają zwiedzić dworce autobusowe, a w nich klozety w stanach Queretaro, Jalisco, Nayarit, Sinaloa, Sonora i Baja California Norte. Ktoś słusznie zauważył, że o kraju świadczą jego wychodki. Te z meksykańskich stacji autobusowych nie są reprezentatywne. Są zdecydowanie poniżej standardu krajowego, który tu jest wyższy niż w wielu krajach europejskich. Powoduje to dodatkowe problemy: jak zmniejszyć do minimum użycie tych miejsc bez uszczerbku dla zdrowia? Częściowe rozwiązanie, jakie znalazłem, było dziecinnie proste: nie jeść. Co nie weszło, nie może wyjść. Można przy tym zeszczupleć trochę, co w moim przypadku byłoby korzystne.
Kierowców jest dwóch i śpią na zmianę. Jeden z przedziałów bagażowych w dolnej części autobusu przerobiony jest na „sypialnię” dla jednej osoby. Postoje są częste i czasem przydługie. Autobus zatrzymuje się w większych miastach i w wielu przydrożnych jadłodajniach z emblematem linii autobusowych. Prawdopodobnie ich właściciele mają jakieś układy z kierowcami, co daje obu stronom wymierne korzyści. Meksykanie lubią dobrze zjeść i nikt się nie skarży. Mój sąsiad autobusowy twierdzi, że będzie kilka godzin opóźnienia. Okazało się, że nie miał racji. Dojeżdżamy do Mexicali, ostatniego większego miasta przed Tijuaną. Jest noc, czuję, że autobus wspina się pod górę. Nad nami jakby w niebie błyskają światła – myślę, że to samoloty, gwiazdy, UFO, albo coś mi się wydaje. Dopiero w drodze powrotnej zrozumiałem, że to były światła samochodów, które wspinały się serpentynami po zboczach gór między Mexicali i Tijuaną. Wracając za dnia, mogłem widzieć drogę dokładniej. W przepaści (pięćset – siedemset metrów) leżało dwadzieścia siedem wraków samochodów. Zwalniamy. Jakiś autobus (taki jak nasz), zawieszony nad przepaścią, wystraszeni pasażerowie zgromadzeni przy drodze, policja, dźwig usiłujący wciągnąć autobus na szosę. Tym razem obyło się bez ofiar.
Autobus pobudza moje szare komórki bardziej niż pociąg. Może dlatego, że przedział w pociągu prowokuje podróżnych bardziej do rozmowy niż do rozmyślań. Pociąg na trasie Warszawa – Moskwa i z powrotem miał właśnie to szczególne działanie. Życie towarzyskie w jego wagonach zaczynało się, zanim jeszcze ruszał z Warszawy lub z Moskwy. Nie byłoby to tak uciążliwe, gdyby nie to, że było niezwykle trudno dojechać do miejsca przeznaczenia w stanie trzeźwym. Ten „alkoholizm kolejowy” był nie do uniknięcia dla najwytrwalszych abstynentów. Stwarzało to czasem sytuacje kłopotliwe, zwłaszcza na trasie Warszawa – Moskwa. Pociąg odchodził z Warszawy o godzinie trzeciej po południu i dojeżdżał do granicy pod wieczór. Wymieniano podwozia w wagonach (inna szerokość torów w Rosji) i w tym czasie odbywała się odprawa celna i paszportowa. Słynne były opowiadania o incydentach w „pociągach przyjaźni”, którymi jeździły grupy młodzieżowe, aby zacieśniać kontakty. Pewnego razu żołnierzy służby granicznej, którzy weszli do wagonu, aby sprawdzać paszporty, powitał chór nagich postaci, śpiewających Wieczorny dzwon. Kierownik grupy usiłował wyjaśnić sprawę, tłumacząc, że to chór studencki, który właśnie ma próbę, aby jak najlepiej wypaść na występach w Moskwie. Rozebrali się, bo w wagonie jest gorąco, a okien nie można było otworzyć.
Jechałem kiedyś w towarzystwie grupy pracowników, którzy mieli zmienić załogę budującą słynny „rurociąg przyjaźni”. Mój sąsiad nie dotrzymał do granicy, padł i zasnął. Problem zaistniał dopiero, gdy radzieccy „wopiści” przynieśli sprawdzone paszporty, aby je wręczyć właścicielom. Żołnierz, który wszedł do naszego przedziału, zapytał: A ten to kto? Powiedziano mu nazwisko, znalazł paszport, po czym zażądał, aby obudzono śpiącego. Po długich wysiłkach osiągnięto tylko tyle, że otworzył jedno oko. Na pytanie wopisty o nazwisko zdołał tylko coś wybełkotać i ponownie zasnął. I tu powstał problem nie do rozwiązania. Biedny żołnierz nie mógł wręczyć paszportu, ponieważ regulamin wymagał, aby jego właściciel odpowiadał wizerunkowi na fotografii i aby powiedział swoje nazwisko. Nasz zaspany sąsiad nie był w stanie nic powiedzieć, z jego ust wydobywał się tylko bełkot. Sprawę wreszcie załatwiono z przełożonym, po długich pertraktacjach.
Na pytanie „co ja tu robię?” nie znalazłem odpowiedzi. Nasze drogi są niezbadane, może zupełnie przypadkowe i zwariowane, a może z góry wytyczone i zaplanowane? A właściwie, czy to ma znaczenie? Jestem TU, a nie TAM. Czy pięć lat temu mogłem przypuszczać, że będę uczył automatyki w Meksyku i wygłaszał referaty o symulacji komputerowej w San Diego? Mówią, że do wszystkiego można się przyzwyczaić. Myślę, że prawie do wszystkiego. Nie przyzwyczaiłem się do komunizmu i chęć wyjazdu gdziekolwiek narastała we mnie od dzieciństwa (lata czterdzieste) aż do 1983. Rozumiem doskonale uczucia Czesława Miłosza, który zwierzył się, że jego kiszki nie wytrzymywały tego, co się działo w PRL w latach pięćdziesiątych. Może to było zjawisko bardziej medyczne niż psychiczne? Jedno jest pewne: na widok Gomułki, Gierka, Jaruzelskiego i innych w telewizji lub na ścianach miejsc publicznych, zawsze chciało mi się rzygać.
Dlaczego nie zostałem, żeby walczyć, jak wielu innych? Po pierwsze: nie jestem bohaterem, po drugie: żyłem w PRL ponad czterdzieści lat, w tym przepracowałem dwadzieścia i uważam, że to wystarczy. Po trzecie: w 1983 nie było widać żadnego rozsądnego rozwiązania dla tego, co się działo. Osobiście wierzyłem zawsze, że ZSRR rozpadnie się jak zgniły pomidor, ale większość ludzi z mojego otoczenia nie podzielała tego optymizmu. Mniejsza zresztą o mnie, ale moje dzieci? Czy to ich wina, że urodziły się w komunie?
Dlaczego Meksyk? Po prostu przez przypadek: pierwsze zaproszenie, jakie otrzymałem, przyszło z Narodowego Uniwersytetu Meksyku (UNAM), gdzie chciano, abym pomógł w organizowaniu studiów magisterskich i doktorskich. Nie zastanawiałem się długo. Pewien idiota, kilka dni przed wyjazdem, dowiedziawszy się, że wyjeżdżam, powiedział: „Każdy ma swoją cenę, nic za darmo, jak się chce wyjechać, trzeba coś dać albo zapłacić”. Otóż w tym czasie wyjechać z PRL nie było aż tak trudno, aby trzeba się było ześwinić, komuś się oddać albo dać łapówkę. Poza tym Meksyk nie był zbyt atrakcyjny. Czekałem na paszport tylko rok, ale doczekałem się. Sytuacja na uczelniach była tak zła (brak funduszy, etatów, perspektyw rozwoju i motywacji), że władze chętnie pozbywały się nadmiaru kadry. Na pytanie, dlaczego Meksyk, często odpowiadam: pojechałem tam, aby żyć spokojnie. Może to brzmi trochę dziwnie, ale tak jest. Tu życie było o klasę spokojniejsze niż w PRL, pod groźbą podejrzeń UB lub najazdu Sowietów. Na Meksyk nikt nie napadł przez osiemdziesiąt lat i nikt chyba nigdy nie napadnie. Wbrew powszechnemu wyobrażeniu, bandytyzm i bezprawie jest tu nie większe i nie mniejsze niż w innych krajach. Trzeba się przystosować i wiedzieć, jak i gdzie żyć.
Niedawno czytałem wspomnienia Sławomira Mrożka o dzikim Meksyku, gdzie grożono mu śmiercią, tak że w końcu musiał wrócić do Ojczyzny. To raczej sprawa wyboru miejsca i sposobu życia. Tu nie da się po prostu kupić domu na wsi i mieszkać tam spokojnie, tworząc literaturę w cieniu palm. Wieś meksykańska ma swoje problemy, miejscowe mafie i układy, do których przybysz z dalekiej Europy po prostu nie pasuje i musi, wcześniej czy później, podpaść. Aby żyć spokojnie w Meksyku, trzeba kupić lub wynająć mieszkanie w mieście, na osiedlu, w normalnym bloku mieszkalnym, przyzwyczaić się do hałasu i lokalnych problemów. Tak żyję przez prawie trzydzieści lat i muszę powiedzieć, że może nie jest to sielanka, ale pozbyłem się wielu stresów i napięcia nerwowego, które odczuwałem w PRL.
W Polsce mdłości na widok Jaruzelskiego i innych figur wzmagały się z dnia na dzień. Jedynie poczucie humoru, jakie mamy wrodzone, pozwalało mi, jak wielu innym, przetrwać w stanie względnie normalnym. Myślę, że ten humor to broń nie do odparcia dla każdej dyktatury czy systemu przemocy. Oczywiście, wszystko ma swoje granice: trudno wymagać poczucia humoru od kogoś, kogo tłuką na śmierć pałkami w gmachu Urzędu Bezpieczeństwa, albo od kogoś, kto znalazł się w łagrze w „regionach północno-wschodnich” ZSRR.
Humor w narodzie ma różne oblicza: „humor intelektualistów” sączony w kabaretach, filmach i innych publikacjach, odporny na nożyce tępych cenzorów. „Humor władców” – niezamierzony, będący rezultatem ich własnej, naturalnej śmieszności.
Największą jednak rolę odegrał „humor powszechny”, żyjący w społeczeństwie i niezniszczalny. Co skłania podróżnego, żeby w ustępie dworca kolejowego w Katowicach (Stalinogrodzie, lata sześćdziesiąte) napisać „tu się robi ser dla ZSRR”? Te miejsca zawsze skłaniały ludzi do szczerości. Klozet obok siedziby komórki PZPR na Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie był skarbnicą „złotych myśli”. Nie zamazywano ich, dopóki nie ukazał się napis: MYŚL LENINA WIECZNIE ŻYWA. Widocznie potraktowano go jako wyjątkowo niebezpieczny.
Władcy, a zwłaszcza dyktatorzy, nie zdają sobie na ogół sprawy, jacy są śmieszni. To, że nie są po prostu wyśmiani i przegonieni gdzie pieprz rośnie przez swych poddanych, ma dwie przyczyny. Po pierwsze (i to chyba wystarczy): dyktatura dopóty istnieje i rządzi, dopóki zabija. Terror utrzymuje się sam swoim działaniem, inaczej nie byłby terrorem. Imperium sowieckie było tego najlepszym przykładem. Ten system był stabilny tylko do chwili, kiedy jego terror był silny i przerażający. Gdy tylko osłabł odrobinę, był to początek jego końca. Gdy patrzę na zdjęcie Hitlera, mam uczucia mieszane: z jednej strony chce mi się rzygać, z drugiej śmiać. Ale to teraz, w wieku XXI. Za jego czasów nie było to nic śmiesznego, przynajmniej dla większości jego poddanych. Tak sobie myślę, że gdyby Niemcy mieli w latach trzydziestych trochę poczucia humoru, nigdy nie doszłoby do drugiej wojny światowej.
Ludzie obdarzeni wyjątkowym poczuciem humoru powinni być otoczeni opieką i poważaniem. Nie wszyscy znają powiedzenie Jasia Muniaka, wspaniałego muzyka i humorysty (on sam zresztą prawie nigdy się nie śmieje), „gdyby nie ten humor, to by człowiek umor”. Humor pozwala nam stawiać czoła stresom i otaczającej nas rzeczywistości.