- W empik go
Krawędzie czasu - ebook
Krawędzie czasu - ebook
Rzeczywistość bywa fantastyczna.
Opowiadania Małgorzaty Todd prezentują, jak codzienność podszyta jest niesamowitością. Można tu znaleźć wątki paranormalne, a także historie wywołujące dreszczyk grozy. Wszystko to jednak zostaje zakotwiczone w prozaicznych wydarzeniach i okolicznościach. Wiarygodni bohaterowie widzą i czują więcej niż podpowiada rozum. I na tym polega uczciwość ich psychologicznej konstrukcji!
Autorka jest laureatką Nagrody im. Witolda Hulewicza za rok 2020.
Pozycja obowiązkowa dla miłośników niesamowitości w wydaniu Edgara Allana Poe czy Stefana Grabińskiego.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-284-0051-7 |
Rozmiar pliku: | 349 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
— Słuchaj, wpadłam na świetny pomysł — głos Mabel w słuchawce był pełen niekłamanej ekscytacji. Od kiedy zaczęła samodzielnie prowadzić małą agencję, praca zawodowa pochłaniała ją bez reszty. — Chcę żebyś reklamowała najnowszy środek nasenny.
— Ja? — spytałam zaskoczona. — Przecież nie jestem modelką.
— Nie w tym rzecz. Badania skuteczności reklamy wykazały niezbicie, że najlepiej sprzedaje się towary polecane przez osoby znane. Kawa pita przez ulubionego aktora smakuje klientom lepiej niż ta, której używa piękna, ale nikomu nie znana modelka. Pomyślałam więc sobie, że najlepiej będzie, jeżeli ty opiszesz swój sen po zażyciu LUNALUX-u.
— Chwileczkę. Nigdy o nim nie słyszałam.
— Nic dziwnego. Zaczniemy go sprzedawać dopiero z chwilą wydrukowania relacji o twoich przeżyciach.
— Będę miała jakieś przeżycia? — zdziwiłam się.
— Ależ tak! — Mabel najwyrażniej postanowiła nie dostrzegać ironii w moim głosie. — LUNALUX daje wspaniałe sny.
— Jest narkotykiem?
— Zupełnie nieszkodliwym.
— Ale ... w takim razie ...
— Och! Po prostu zgodziłam się, żebyś to lekarstwo nazwała narkotykiem, ale naprawdę nim nie jest. Zresztą, co ci będę tłumaczyła, skoro obydwie nie znamy się na chemii ani farmacji.
— Mam nadzieję, że ten nowy środek został gruntownie przebadany.
— Oczywiście. Nieszkodliwy nawet dla dzieci. No co? Zgadzasz się?
Jestem z natury sceptyczką i czyjś entuzjazm nie znajduje łatwo odbicia w moich uczuciach. Powiedziałam, że się zastanowię. Dalszymi naleganiami Mabel wymogła tylko obietnicę, że nie będę się namyślać zbyt długo.
Bezsenna noc skłoniła mnie do podjęcia decyzji już nazajutrz.
— Świetnie! — krzyknęła w słuchawkę telefonu Mabel. — Mam dla ciebie niespodziankę, coś w rodzaju premii za szybką zgodę.
— Intrygujesz mnie.
— Nigdy nie zgadniesz, co wykazały najnowsze badania LUNALUX-u. Właśnie miałam do ciebie zadzwonić.
— Co wykazały?
— Jak mi będziesz przerywała, nigdy nie skończę. No więc, można mieć wspólny sen! Bomba, nie?
— Jeżeli to prawda ...
— Proponuję żebyśmy razem spróbowały.
— Czy to wymaga wspólnej sypialni? — zaniepokoiłam się.
— Nawet nie. Wystarczy umówić się co do godziny zażycia i próbować utrzymać więź telepatyczną.
— Myślisz, że nam się uda?
— Na pewno. Czy nie jest tak, że dzwonię do ciebie w chwili, gdy masz zamiar zrobić to samo?
Przyznałam jej rację.
Mabel przywiozła fiolkę LUNALUX-u. Umówiłyśmy się, że zażyjemy po pastylce dokładnie o jedenastej wieczorem i będziemy o sobie nawzajem myślały.
Tak też zrobiłam. Zasnęłam wkrótce, a sen, jaki miałam, był najbardziej realistyczny z tych, które kiedykolwiek śniłam, pomimo całkiem obcej scenerii.
Mabel zobaczyłam w tłumie kupujących. Targowała się o wstążki. Zastanawiające, po co jej wstążki? Po chwili zrozumiałam to dziwne upodobanie. Długa suknia, którą miała na sobie, przybrana była mocno podniszczonymi wstążkami i koronkami. Sama ubrana byłam podobnie, tylko skromniej — w długą spódnicę i białą płócienną bluzkę. Na ramionach miałam dużą czarną chustę, a na nogach drewniaki.
— Daj spokój — powiedziałam do Mabel. — Lepiej kupmy trochę soczewicy. Jestem okropnie głodna.
Mabel odłożyła wstążki, a przekupień domagał się, żeby je jednak kupiła. Zaczęła otaczać nas coraz większa ciżba. Poczułam coś w rodzaju zagrożenia. W tłumie panowało bliżej nieokreślone podniecenie.
— To obce — powiedział ktoś z tłumu.
— Nigdy ich tu nie widziałem— przyznał inny.
— Straże wpuszczają teraz do miasta każdego. Nie dziwota, że pomór i nieszczęścia na wiernych ściągają.
Pomruki tłumu stawały się coraz bardziej złowrogie.
— Tędy — szepnęłam do Mabel. Przecisnęłyśmy się między straga nami i wbiegłyśmy na wąziutką, brukowaną kocimi łbami uliczkę. Moje drewniaki niemiłosiernie hałasowały. Spojrzałam na stopy Mabel — były bose.
— Nie zimno ci? — spytałam.
— Nie, tylko okropnie bolą mnie nogi.
— Może czymś zawinąć?
— Nie ma czasu — Mabel odwróciła głowę, żeby sprawdzić, czy nie jesteśmy ścigane. W jej oczach zobaczyłam strach. Przyspieszyłyśmy kroku.
— Z prawej strony powinien być zaułek, który wygląda na ślepy, ale jest w nim przejście — powiedziałam.
— Skąd wiesz?
— Nie mam pojęcia — odparłam zgodnie z prawdą.
Uliczka rzeczywiście wyglądała na ślepą, ale za ukrytym między domami przejściem ciągnęła się dalej — długa i wąska, najwęższa jaką kiedykolwiek widziałam. Środkiem płynęły ścieki, a bruk uformowany został w taki sposób, żeby nieczystości nie rozlewały się na boki. Uliczka stromo pięła się ku górze. Szłyśmy z trudem. Odór fekalii i rozkładających się śmieci sprawiał nam dodatkową przykrość. Droga skręciła jeszcze raz w prawo i znalazłyśmy się ponownie na rynku, ale od innej strony. Tym razem ludzie wcale nie zwracali na nas uwagi.
— Czy myślisz, że mogłybyśmy kupić sobie coś do jedzenia? — wskazałam na płaskie, okrągłe placki poukładane na drewnianej tacy.
Mabel wyjęła z sakiewki pieniążek i podała go sprzedawcy, a ja sięgnęłam po największy z placków.
— Mało — przekupień wyciągnął rękę w stronę Mabel. Podała mu następną monetę, ale sprzedawca był nienasycony.
— W mieście jest głód i zaraza — wyjaśnił.
Żałowałam, że ugryzłam placek. Apetyt sam mi przeszedł. Mabel wreszcie zapłaciła.
— Chcesz? — spytałam podając placek.
— Nie.
Na rynku powstał jakiś tumult. Po chwili zobaczyłyśmy grupę żebraków i kalek, energicznie zdążających w naszym kierunku. Za żebrakami biegły dzieci, obdarte i umorusane. Cały ten pochód zmierzał do okazałego kościoła. Zaczęto zwijać kramy. Przekupnie pośpiesznie chowali towar.
— Co tu się szykuje? — spytałam mężczyznę z halabardą, wyglądającego na strażnika.
— Jesteście nietutejsze?— przyjrzał się nam uważnie.
— Tak, panie — odrzekłam.
— Za chwilę będzie procesja, żeby Bóg ulitował się nad miastem i odwrócił od nas pomór — powiedział halabardnik.
— Przy takim stanie higieny żadne procesje nie pomogą — zauważyła Mabel.
— Mów ciszej — szepnęłam. — Nie wiadomo, co może im się nie spodobać.
Ogromne wrota kościelne otwarły się szeroko i najpierw wyszły karły w bajecznie kolorowych strojach z dzwoneczkami zamiast guzów. Później szli giermkowie, rycerze, wreszcie zakonnicy, a cały ten tłum poprzedzał postać najważniejszą: duchownego w złotej szacie wyszywanej drogocennymi kamieniami. Niósł krucyfiks. Był podtrzymywany przez innych duchownych w odpowiednio mniej strojnych szatach. Orszakowi towarzyszyły dzwonki i kadzidła.
Ludzie pobożnie klękali. Tam gdzie stałyśmy, nie było skrawka suchej ziemi. Utrzymywałam równowagę na kamieniu wystającym z błota. Miałam nadzieję, że kiedy nadejdzie właściwy moment, przykucnę pozorując klęczenie. Na ten sam pomysł wpadła Mabel. Ale kiedy skuliłam się na swoim kamieniu, ktoś mnie potrącił. Wpadłam w błoto pociągając za sobą Mabel i robiąc przy tym wiele hałasu. Takie zachowanie nie mogło ujść płazem.
Zauważyłam, że jesteśmy otoczone przez złowrogo milczący tłum, który nasze próby wycofania się z rynku skutecznie, chociaż w milczeniu udaremniał, aż do czasu, kiedy procesja weszła z powrotem do kościoła. Wtedy zaczęło się na dobre.
— Wszystkiemu winne czarownice! — zawołał ktoś w tłumie.
— Rzucają uroki na miasto. Spalić je!
— Tu są — zapiszczała stara kobieta o wyglądzie wiedźmy. Wskazywała wyraźnie na nas.
— Też coś — powiedziała Mabel. — Sama jesteś czarownicą.
— To one — potwierdził mężczyzna około czterdziestki. Przyglądał się nam rozgorączkowanym wzrokiem.
— Na pewno — zawtórował inny.— Słyszałem nawet ich diabelskie zaklęcia.
— Jakie synu? — zakonnik w białym habicie i głęboko nasuniętym kapturze przejął inicjatywę w tłumie.
Mężczyzna był niezdecydowany.
— Nie obawiaj się powtórzenia słowa, którego używały. W twoich ustach nic ono nie znaczy — zapewnił duchowny.
— „Higieny” — wyrecytował świadek.
Miałam nadzieję, że zakonnik wytłumaczy mu, co to słowo znaczy, ale albo sam nie wiedział, albo wolał uznać je za obciążające.
— Do rzeki z nimi!
— Na stos! — wołano ze wszystkich stron.
Zakonników było teraz kilkunastu. Od nich zależała decyzja.
— Nie jesteśmy czarownicami. Każ nas puścić, panie — prosiłam tego, który przewodził innym. Spod kaptura spojrzały na mnie inteligentne, złe oczy. Wydawało mi się, że dostrzegłam iskierkę rozbawienia. Może to tylko żarty? Nic nie odpowiedział na moje słowa. Prowadzono nas do bramy miasta. Kto wie, czy nie zostaniemy po prostu tylko wyrzucone.
Kiedy mijałyśmy bramę, nadzieje prysły. W dole zobaczyłam skłębione wiry wielkiej rzeki i ogarnęło mnie przerażenie. Prowadzono nas na most.
— To fatalna pomyłka! Nie jesteśmy czarownicami — Mabel pozwoliła wykręcić sobie rękę, żeby móc to powiedzieć naszemu zakapturzonemu sędziemu.
— Mów za siebie, grzesznico.
— Dlaczego „grzesznico”?
— Nie bluźnij. Bóg rozstrzygnie, czy mówiłaś prawdę.
— W jaki sposób?
— Jeżeli wypłyniesz z nurtów tej rzeki, znaczy to, że jesteś w zmowie z diabłem, który ci pomógł.
— Przecież to absurd ... Zanim skończyła zdanie, dwóch oprawców zrzuciło ją z mostu. Pomruk tłumu wyrażał aprobatę. Gorączkowo myślałam jak ratować życie, ale nic sensownego nie przychodziło mi na myśl. Raptem poczułam, że jestem unoszona do góry i zanim zdążyłam krzyknąć, spadałam w otmęty rzeki z coraz większą prędkością. Instynktownie wyciągnęłam ręce. Umiejętność skoku z trampoliny przydała się. Wypłynęłam parę metrów dalej. Długa spódnica niemiłosiernie utrudniała ruchy, a pobliski wir ciągnął mnie w swoją stronę z piekielną mocą. Walczyłam jak oszalała, mimo ogarniającego mnie zmęczenia.
Kiedy wreszcie wypłynęłam na nieco spokojniejszą wodę rozejrzałam się za Mabel, ale nie zobaczyłam jej nigdzie. Prawy brzeg rzeki był bardzo daleko, a od lewego oddzielał mnie nurt z niebezpiecznymi wirami. Postanowiłam zbliżyć się do odległego brzegu pozwalając unosić się fali i oszczędzając sił. Nareszcie poczułam piasek pod stopami. Byłam jednak tak wyczerpana, że z trudem utrzymywałam się na nogach. Udało mi się tylko dowlec do trzciny porastającej brzeg. Siły uchodziły ze mnie, jak powietrze z nakłutego balonu. — Ta czerwona spódnica zgubi mnie — pomyślałam, zanim straciłam przytomność.
Otworzyłam oczy, ale nadal nic nie widziałam. W ciemności namacałam wiązkę słomy, na której leżałam. Zapach stęchlizny wyraźnie wskazywał, że jestem w piwnicy. Nie pamiętałam okoliczności, w jakich mnie tu umieszczono, ale nietrudno było się ich domyśleć. Nadal miałam na sobie tę samą bluzkę i spódnicę, ale już prawie suche. Skądś z daleka dochodziły ludzkie głosy i hałas towarzyszący jakiejś pracy. Po pewnym czasie zauważyłam nikłe światło w piwnicy. Nad moją głową było maleńkie okratowane okienko. Znajdowało się dość wysoko, ale pochyły w tym miejscu mur pozwolił mi się wspiąć i wyjrzeć na zewnątrz.
Krzątający się na rynku układali drewno i słomę wokół potężnego pala. Zrozumiałam natychmiast, co znaczy ten stos. Nie!!! Usiłowałam krzyczeć, ale z mojego gardła wydobył się tylko ochrypły charkot. Opadłam na posłanie ze słomy.
Nie leżałam długo. Zaraz otworzyły się drzwi i zakapturzony zakonnik w towarzystwie dwóch halabardników wyprowadzili mnie z celi. Szliśmy długimi, mrocznymi korytarzami. Wreszcie znalazłam się w ogromnej sali. Surowy charakter nadawały pomieszczeniu proste meble i gołe ściany. Na stole, za którym siedzieli duchowni, stał czarny krzyż, drugi większy wisiał na frontowej ścianie. Twarze moich sędziów były surowe i wyrażały bezwzględność. Czułam ogarniającą mnie bezsilność. Ostatnie zapewnienia Mabel, że nie jest czarownicą, przyjęto zapewne, według tego dziwacznego kodeksu za prawdę, ale co z tego. Swoją śmiercią udowodniła tylko własną niewinność. Z pewnością uważają, że mnie pomógł szatan i jestem już skazana. Chyba, że ... Wpadłam na pewien pomysł, który mógł przynieść ocalenie.
Spojrzałam w oczy przewodniczącego. Wyczytałam w nich fanatyzm, ale również dostrzegłam iskierkę inteligencji. To dawało mi szanse.
— Chcę się wyspowiadać u wielebnego ojca — powiedziałam nie spuszczając ani na moment wzroku z jego twarzy.
Nastąpiła chwila konsternacji, ale przystano na moją prośbę. Znalazłam się z tym człowiekiem sam na sam w niedużej celi obok sali sądowej. Wolno mi było usiąść na twardym krześle z wysokim oparciem. Wykorzystałam tę okoliczność, żeby przybrać pozę grzesznicy wcale nie skruszonej.
Kapłan przyglądał mi się w milczeniu.
— Masz ogromne szczęście, mój księże — powiedziałam. — Oto schwytałeś prawdziwą czarownicę. Te różne palone na stosach dziewczyny i kobiety nie są czarownicami. Dobrze o tym wiesz i wiesz również, że ich śmierć zarazy ani głodu nie powstrzyma. Prawdziwa czarownica, taka jak ja, jest jedna na tysiąc. Czy wiesz czcigodny ojcze, dlaczego nie utonęłam? Wcale nie dlatego, że umiem pływać ani że pomógł mi diabeł. Nie utonęłam, bo woda nie jest naszym żywiołem. Prawdziwą czarownicę sama wypycha ze swych nurtów. Inaczej ma się sprawa z ogniem — żywiołem piekieł. On łapczywie pożera nasze ciała, ale ma cudowną moc potęgowania ducha. Nie myśl przewielebny, że moja dusza po spaleniu ciała pójdzie do piekła. O, nie! Zostanie tu po wsze czasy. A czary, jakich może dokonać żywa czarownica, są niczym wobec tych, które czyni jej duch. Najstraszniejsze wojny, epidemie dżumy i cholery powodowały siły wyzwolone ogniem stosów. Na wasze szczęście, jak już mówiłam, czarownic jest niewiele, a palenie zwykłych kobiet niczym nie grozi, ba jest nawet przydatne dla uspokajania nędzarzy. Gawiedź ma igrzyska i nadzieję, że zło ulotni się z dymem stosu. Ty panie wiesz oczywiście, że to niemożliwe — patrzyłam mu w twarz wyzywająco, ale w jego oczach nie wyczytałam żadnej informacji dla siebie. Nie miałam pojęcia, czy mi wierzy. Co jest w nim silniejsze: fanatyczna ufność w słowa Kościoła, czy inteligencja niedowiarka, który jest świadom broni, jaką może zniewalać maluczkich? Obydwie skrajności były jednakowo niebezpieczne. Jeśli bezgranicznie wierzy w konieczność palenia na stosie czarownic w imię Boga, to nie wolno mu przepuścić takiej okazji. Gdyby okazał się cynikiem, który wie, że czyjakolwiek śmierć ma za zadanie jedynie uspokoić wzburzony tłum, to również jestem zgubiona. Ale czy fanatyzm lub cynizm mogą występować w postaci absolutnie czystej? A każda mieszanka tych dwóch postaw daje mi szanse ratunku. Postanowiłam przystąpić do ostatecznego ataku.
— Masz do wyboru — powiedziałam — oświadczyć, że jestem niewinna i zwolnić mnie, a ja przyrzekam puścić w niepamięć dotychczasowe krzywdy, albo ... spalić na stosie. Jeśli to uczynisz — strzeż się! Właściwie co ja mówię, żadne straże nie pomogą, znajdę cię wszędzie nocą i dniem. Będę się rozkoszowała twoimi strasznymi chorobami i klęskami. Kiedy już będziesz cierpiał ponad wszelką miarę, udowodnię ci, że cierpieć można jeszcze bardziej!
Nie spuszczałam wzroku z jego oczu, aż wreszcie wyczytałam w nich strach. Byłam u kresu wytrzymałości psychicznej, ale grałam swą rolę dalej. Na szczęście przerwał mi.
— Zamilknij — rzekł i wyszedł z celi.
Po strasznie długim czekaniu wezwano mnie ponownie przed sąd. Ściągnęłam tasiemkę u bluzki i przybrałam postawę skromnej niewinności, zanim weszłam do sali. Niewiele dotarło do mnie z tego, co mówiono. Zrozumiałam jedno: zostałam uniewinniona!
Świat był przesycony barwami, kiedy wychodziłam z miasta. Soczysta zieleń drzew wyciągała do mnie ramiona. Nigdy dotąd nie czułam tak silne, co to znaczy żyć!
Obrazy znikły, ale radosne uniesienie zostało mimo przebudzenia. Leżałam w swym łóżku i patrzyłam w biały sufit. Wrażenie wywołane przez sen było nadal bardzo silne. Im dłużej o nim myślałam, tym bardziej upewniałam się w przekonaniu, że nie po raz pierwszy miałam do czynienia z sytuacją ze snu. Czyżby ...
Wstałam i poszłam do drugiego pokoju. Wśród dawno przeczytanych książek znalazłam tę, której szukałam, opisującą procesy czarownic. Na stronie dwieście siedemdziesiątej trzeciej była relacja z pewnej rozprawy uniewinniającej. Kiedy czytałam to po raz pierwszy, uderzył mnie brak motywacji uniewinnienia. Skazywano przecież tylko na podstawie pomówień, a tych było wystarczająco wiele. Oskarżoną uniewinniono po spowiedzi. Czyżby powiedziała na niej to właśnie, co ja mojemu prześladowcy?
Zamyślona weszłam do kuchni. Kiedy chciałam zapalić gaz okazało się, że nie zgasiłam go od poprzedniego wieczoru. Szczęśliwie jednak nie postawiłam na nim czajnika. Inaczej mogłam spowodować pożar. Zaparzyłam sobie filiżankę aromatycznej herbaty, nadal z tym dziwnym poczuciem rozdwojenia, jabym miała jeszcze inne życie.
Zamyślona wróciłam do łóżka i sięgnęłam po telefon. Ciekawe, co śniło się Mabel. W słuchawce odezwał się nieznany mi męski głos.
— Nie — powiedział — nie pomyliła pani numeru, jest właściwy, ale Miss Mabel Robins nie żyje. Utonęła podczas kąpieli po zażyciu środka nasennego.TRZY SPOTKANIA Z BERNADETTĄ
Przyszłam do mojej przyjaciółki jak zwykle punktualnie, ale ona jak zwykle nie była gotowa. Rozmawiała jeszcze z ostatnią pacjentką.
— Zaczekam w przedpokoju — zaproponowałam.
— Nie ma potrzeby. Właśnie kończymy — powiedziała Danuta. — Wejdź, przedstawię ci pewną młodą osobę.
W pokoju, który w niewielkim mieszkaniu pani doktor pełnił funkcję również gabinetu psychiatrycznego, zastałam dziewczynę tak nijaką, że trudno ją w ogóle opisać. Szaroblond włosy otaczały także szarą twarz. Drobne rysy były rozmazane, pozbawione cienia indywidualności. Podała mi rękę, miękkością przypominającą łapę kota. Przedstawiła się tak cicho, że usłyszałam tylko imię. Było dźwięczne i jakoś nie pasowało do osoby. Nie znałam wcześniej żadnej Bernadetty, ale byłam przekonana, że powinna wyglądać inaczej.
— Pani jest tą ... — dziewczę z trudem próbowało wykrztusić z siebie słowa.
— Tak, to właśnie ja pisuję o sztuce — pomogłam jej.
— Bernadetta maluje — wtrąciła Danuta.
— Chętnie zobaczę — powiedziałam bez zastanowienia, niemal natychmiast żałując wypowiedzianych pochopnie słów. Czyż nie mam dość zajęć? Po co oglądać wszystko, co ktokolwiek namaluje?
Moja przyjaciółka jest naprawdę dobrym psychologiem. W mig zorientowała się w sytuacji i tak pokierowała rozmową, że nie musiałam dotrzymywać pochopnie danego słowa.
Po wyjściu dziewczyny zapytałam o stan zdrowia Bernadetty, chociaż bez specjalnego zainteresowania.
— Schizofrenia — odpowiedziała moja przyjaciółka — ale ona o tym na razie nie wie. W rozmowach używamy określenia: rozstrój nerwowy.
— Wygląda raczej na osobę całkowicie pozbawioną systemu nerwowego. Czy coś tak nijakiego w ogóle potrafi utrzymać pędzel w ręku?
— Mam tu jeden z jej obrazów.
Wyciągnęła zza szafy niewielkie płótno bez ramy i ustawiła na sekretarzyku.
Był to dziwny portret damy w kapeluszu, z kameą na szyi i bukiecikiem kwiatków w ręku — kwiatków, z których każdy miał twarzyczkę. Wstążka na kapeluszu kobiety była cała we wzorki. Kiedy im się lepiej przyjrzałam, zauważyłam, że są to oczy. Setki wpatrzonych we mnie oczu.
— Dziwny — powiedziałam. — I znacznie lepszy, niż mogłabym się spodziewać, sądząc po wrażeniu, jakie robiła autorka.
— Co do tego, czy obraz jest dobry, czy nie, wiesz z pewnością lepiej. Natomiast dziwny nie jest wcale, przynajmniej z mojego punktu widzenia. Malowanie twarzy, a zwłaszcza oczu jest podręcznikowym niemal objawem schizofrenii.
— Możesz ją wyleczyć? — nagle los Bernadetty przestał mi być obojętny.
— Nie będzie to łatwe.
Upłynęło wiele miesięcy od tamtego pierwszego spotkania i nic nie wskazywało na to, że będę miała sposobność ją jeszcze zobaczyć. Pacjentka Danuty zarzuciła leczenie i nikt nie wiedział, co się z nią stało. Zapraszana na indywidualne wernisaże i wystawy zbiorowe, stale miałam nadzieję zobaczyć któryś z obrazów Bernadetty. Dowiadywałam się nawet u marszandów, ale nikt o niej nie słyszał.
Aż któregoś dnia otrzymałam list od Towarzystwa Spirytystycznego, zapraszający mnie na seans, połączony z wystawą obrazów. Byłam zaskoczona i, nie ma co ukrywać, podniecona perspektywą tak niecodziennego spotkania. Wcześniej nie miałam nawet pojęcia o istnieniu takiego stowarzyszenia. Myślałam, że już dawno zaniechano wywoływania duchów, a entuzjaści wirującego stolika powymierali jeszcze przed wojną. Tym ciekawiej zapowiadało się to spotkanie.
Towarzystwo znalazło sobie schronienie w podziemiach starego zameczku, z którego jedynie piwnice zachowały się do naszych czasów. Dziwne to miejsce z zewnątrz nie pozwalało domyślić się niczego. Ot, zwyczajny skwerek pośród nowoczesnych domów, z tym, że niewielka kępa krzaków otaczała coś, co po bliższych oględzinach wyglądało na szklany dach z bardzo grubego szkła.
Do siedziby towarzystwa wchodziło się przez korytarz w piwnicy stojącej w sąsiedztwie posesji, o czym początkowo nie wiedziałam.
Z zaproszeniem w ręku weszłam na klatkę schodową normalnego mieszkalnego domu i zaczęłam studiować spis lokatorów w nadziei, że przy którymś z numerów znajdę zamiast nazwiska nazwę siedziby. Podszedł do mnie młody, bardzo ascetycznie wyglądający człowiek, spojrzał na trzymany przeze mnie kartonik zaproszenia i bez zbędnych pytań poprowadził schodami w dół.
Kiedy szliśmy długim mrocznym korytarzem, żałowałam przez chwilę, że nikogo nie zawiadomiłam, dokąd się udaję. Po przekroczeniu progu siedziby stowarzyszenia uczucie lęku nie opuszczało mnie nadal. Najwidoczniej spirytyści chcieli wywołać odpowiedni nastrój przez mroczne oświetlenie i surowość wnętrza — próbowałam sobie tłumaczyć.
Przy wielkim, okrągłym stole trzy czwarte miejsc było zajętych, a mimo to panowało kompletne milczenie. Nie chcąc go przerywać, skinęłam tylko lekko głową i zajęłam wskazane mi krzesło.
Ciszę przerywał tylko odgłos kroków następnych przybywających gości. Niezwykła akustyka lochu pozwalała słyszeć każde skrzypnięcie, każdy szelest. Kiedy wreszcie ostatnie miejsce zostało zajęte, starszy mężczyzna o przenikliwym wzroku, który siedział naprzeciw mnie, wstał i powiedział:
— Dzisiejszego wieczoru zapoznacie się państwo z osobą i życiem Antoniny Radziejówny, która zginęła w tragicznych okolicznościach w 1905 roku. Oto ona — teatralnym gestem wskazał ciemną kotarę za swoimi plecami.
Gorączkowo usiłowałam sobie przypomnieć, z czym kojarzy mi się wymienione nazwisko. Z pamięci wydobyłam jakieś secesyjne malowidła, pełne zawiłej ornamentyki ...
Ascetyczny młodzieniec, pełniący tu zapewne wielorakie funkcje, pociągnął za sznur i odsunął kotarę, odsłaniając niewielką niszę, którą prawie w całości wypełniał ogromny fotel z siedzącą na nim stylowo ubraną dziewczyną.
Zrazu nie poznałam Bernadetty. Jej ufarbowane na rudo włosy upięte były wysoko i misternie. Blada twarz nosiła wyraźne ślady różu, a mocno umalowane oczy stały się wielkie i nabrały wyrazu drapieżności, o który z pewnością trudno było posądzić nieśmiałą pacjentkę mojej przyjaciółki. Patrzyła wprost na mnie i to jej uporczywe spojrzenie pobudziło moją pamięć, mimo iż nadal zachowałam resztki niepewności, nawet kiedy przewodniczący zebrania przedstawił ją z imienia i nazwiska.
Mężczyzna o przenikliwym wzroku, otwierający zebranie, okazał się równocześnie hipnotyzerem. Uśpił siedzącą w fotelu Bernadettę i zaczął zadawać jej pytania. Z odpowiedzi dziewczyny wynikało, że uważa się za Antoninę. Mówiła nawet jakby trochę zmienionym głosem.
— Który mamy rok? — spytał hipnotyzer.
— Pierwszy — padła niespodziewana odpowiedź.
— Co masz na myśli?
— Pierwszy dwudziestego wieku.
— Co dzisiaj robiłaś?
— Malowałam zakątek Ogrodu Saskiego. Rano mieliśmy śliczną pogodę.
Pytania i odpowiedzi były banalne i robiły wrażenie wyuczonej lekcji, a mimo to widowisko przeznaczone, jak nadal sądziłam, dla naiwnych zaczynało mnie wciągać. Już wkrótce znalazłam się w ich gronie. Wraz z dwójką aktorów przeżywałam rzeczywiste czy wymyślone doznania Antoniny Radziejówny. Zwłaszcza partia końcowa robiła wrażenie:
— Znów jestem w Ogrodzie Saskim — mówiła dziewczyna.
— Panna Zamoyska pozuje mi do portretu na tle fontanny. Koło cerkwi gromadzą się jacyś ludzie, coś wykrzykują. Panna Jadwiga jest zdania, że lepiej byłoby oddalić się z tego miejsca, ale odmówiłam jej prośbie. Słońce wspaniale załamuje promienie w wodnym pyle fontanny. Koniecznie muszę utrwalić to na płótnie. Nie wiadomo przecież, co przyniesie jutro. Co to za nowy hałas? Słyszę tętent koni! Niesłychane! To nie może być prawdą! Kozacy na rozszalałych rumakach tu, w zamkniętym ogrodzie?! Oni nas stratują! Nie!!!
Krzyk dziewczyny był tak sugestywny, że ja również usłyszałam tętent kozackich koni galopujących wprost na demonstrujących robotników.
Dłuższą chwilę siedziałam bez ruchu, nie zdając sobie sprawy, że otacza mnie znów całkowita cisza. Kiedy zapalono więcej świateł, ocknęłam się i wraz z innymi przeszłam do sąsiedniej sali. Tu czekały na nas obrazy zawieszone na ścianach i wino w wysokich kieliszkach, ustawionych na srebrnej tacy.
Ekspozycja była urządzona z dużym wyczuciem stylu, a same obrazy ... No cóż, nie robiły wrażenia szczególnie oryginalnych, chociaż należały do bardzo dekoracyjnych i ... ważne spostrzeżenie: nie było tu ani jednej zbędnej pary oczu, jakkolwiek tamten wcześniej oglądany obraz malowała z pewnością ta sama ręka. Pejzaże, portrety, kwiaty — wszystko nawiązywało do Belle Epoque, nie będąc jednocześnie bezmyślnym naśladownictwem. Łatwo było wychwycić rys indywidualności w tym, co proponowała Bernadetta. Charakterystyczną modyfikację przechodziły zwłaszcza stroje portretowanych kobiet — niby współczesne, a jakoś tajemniczo odrealnione. W samym końcu sali, w płytkiej wnęce, jakby wstydliwie ukryty, wisiał obraz w seledynowej tonacji: niedokończony portret damy na tle fontanny w Saskim Ogrodzie.
— Podoba się pani? — usłyszałam tuż za sobą.
Odwróciłam się. Przede mną stała autorka z błądzącym na wargach uśmiechem, który można by określić jako cyniczny, jeśli nie był to wyraz zażenowania.
— Nie bardziej niż inne — odpowiedziałam.
— Szkoda — wtrącił męski głos. Prezes przeszył mnie swym przenikliwym wzrokiem. — Proszę — wręczył mi kieliszek z szampanem, który właśnie zaczęto podawać.
— Dlaczego? — spytałam naiwnie, chociaż wiedziałam, co ma na myśli. Skojarzenie opowiadania podczas seansu z obrazem było aż nadto oczywiste.
— Próbowałam odtworzyć obraz, jaki mogła namalować Antonina — powiedziała Bernadetta — ale nie umiem go skończyć. Jakaś siła mi przeszkadza.
— Nie możesz wyjść poza swój kres — powiedział mężczyzna.
— Tak. — Tym razem uśmiech Bernadetty miał w sobie coś demonicznego.
Staliśmy tylko we troje w oddalonym zakamarku piwnicy. Wygaszono światła elektryczne i w migotliwym blasku świec obrazy nabrały jakiegoś szczególnego ożywienia. Dama z nie skończonego portretu miała ten sam dziwny wyraz twarzy, co autorka dzieła. Znowu nabrałam wątpliwości, czy jednak Bernadetta jest tą samą osobą, którą poznałam kilka miesięcy wcześniej.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.