Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kresy i bezkresy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 listopada 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
24,90

Kresy i bezkresy - ebook

 

Piękna pod każdym względem powieść przedstawia losy Polaków pod zaborem rosyjskim na Wileńszczyźnie od upadku Powstania Styczniowego aż do życia w wolnej Polsce po odzyskaniu niepodległości.

Książka zawiera opis losów Józefa Olsiewicza (1870-1936), zaś równocześnie, na tle jego perypetii życiowych, ukazana jest panorama życia Polaków od czasów popowstaniowych aż po Wielki Kryzys lat 30. XX wieku, z takimi  zjawiskami owego czasu, jak: emigracja Polaków za ocean, walka o katolickość, odzyskanie niepodległości, wreszcie pobożność, zwyczaje i - codzienne życie. Dodatkowo, książka dokładnie oddaje topografię Wileńszczyzny przełomu XIX i XX wieku. Pisząc o życiu prostych ludzi, autorka opisała wytrwałą i nieugiętą walkę Narodu Polskiego o wolność i niepodległość. Całą książkę i losy jej bohatera przenika duch, który można podsumować słowami, będącymi wyznaniem wiary naszych ówczesnych Rodaków: "Bóg, Honor, Ojczyzna".

Wracajmy, choćby przez lekturę tej powieści, do Polski zawsze wiernej Bogu i Ewangelii, która tam, na porośniętych lasem zakolach Wilii, głęboko ukryta, a jednak żywa właśnie dzięki takim jak powieściowy Józef Olsiewicz, przecież na nas czeka.

* * *

Ta książka posiada dwa ogromne walory w jednym: jest to powieść na wskroś arcypolska i zarazem na wskroś arcykatolicka, a przy tym niezwykle prawdziwa i pięknie napisana. Gorąco ją polecam.

Paweł Toboła-Pertkiewicz, Wydawca

 

Osią powieści jest zatem to, co przydarza się praktycznie każdemu człowiekowi w ciągu jego życia. Ale czy jest to banalne i zwykłe? Moim zdaniem nie, jak pisał bowiem Chesterton właśnie te ,,typowe" wydarzenia, ta rutyna życia, jest czymś najbardziej niezwykłym na świecie, darem od Boga, o którym dzisiaj, w świecie pędzącym ogromną prędkością (ale dokąd?) często zupełnie zapominamy. Skupiamy się na niezwykłościach, zapominając, że cuda są na wyciągniecie ręki, tylko musimy chcieć je dojrzeć.

Kamil Eckhardt, www.weszlowoko.blogspot.com

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65546-05-0
Rozmiar pliku: 754 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Babie lato de­li­kat­nie ko­ły­sa­ło się i snu­ło w po­wie­trzu, jak wi­szą­ce bu­jaw­ki.

Po­god­ny czas koń­ca wrze­śnia zwia­sto­wał nad­cho­dzą­cą porę kró­lo­wa­nia je­sie­ni, a ra­zem z nią ko­lo­rów sta­re­go zło­ta, moc­nej czer­wie­ni, tu­dzież sło­necz­nych żół­ci i ja­snych od­cie­ni brą­zów. Ła­god­ne pro­my­ki słon­ka po­zwa­la­ły cie­szyć się pięk­nem wy­grza­nej po go­rą­cym le­cie przy­ro­dy, roz­świe­tla­ły i do­da­wa­ły cie­pła bar­wom. Roz­ło­ży­ste ja­bło­nie, gru­sze i śli­wy, nad po­dziw ob­fi­cie owo­cu­ją­ce tego roku, do­stoj­nie dźwi­ga­ły ob­cią­żo­ne owo­ca­mi ga­łę­zie.

Skoń­czył się czas doj­rze­wa­nia, zi­ści­ła się na­dzie­ja na plo­ny i oto przy­szedł czas koń­co­wych zbio­rów.

W sa­dzie, pod ni­ską roz­ło­ży­stą ja­błon­ką, leży wy­wró­co­ny ły­ko­wy ko­szyk i wy­sy­pa­ne z nie­go, lek­ko mu­śnię­te czer­wie­nią zło­te jabł­ka, ka­wa­łek da­lej rzu­co­na nie­dba­le bia­ła lnia­na za­pa­ska. W po­bli­żu nie wi­dać ży­wej du­szy, je­dy­nie dwa wy­grze­wa­ją­ce się koty le­ni­wie roz­cią­gnię­te na wiel­kim ka­mie­niu, tuż przy dro­dze wio­dą­cej od bra­my do ni­skiej cha­ty strze­chą kry­tej.

Jeź­dziec do­sia­da­ją­cy ka­re­go ko­nia za­trzy­mał się przed otwar­tą bra­mą, ro­zej­rzał uważ­nie wo­kół, jak­by spraw­dzał, czy ktoś go wi­dzi, i po chwi­li wje­chał na po­dwó­rze. Za­pro­wa­dził ko­nia do staj­ni i zbli­żał się już do domu, gdy usły­szał do­bie­ga­ją­ce przez otwar­te drzwi wo­ła­nie:

– Ooo…, Jezu mój…

Męż­czy­zna, za­trwo­żo­ny, szyb­ko wbiegł do środ­ka.

W izbie ku­chen­nej, przy­trzy­mu­jąc się sto­ją­ce­go przed nią stoł­ka, klę­cza­ła mło­da ko­bie­ta w sta­nie bło­go­sła­wio­nym.

– Boże mój, Łu­cyj­ko – za­wo­łał męż­czy­zna – to już?! Wy­bacz mi...

Wy­raź­nie umę­czo­na ko­bie­ta, bla­dziut­ka na twa­rzy, mimo cier­pie­nia de­li­kat­nie się uśmiech­nę­ła:

– Ja­nie…, je­stem go­to­wa. Dzię­ki Bogu, już je­steś.

– Co mam ro­bić?! – Jan był wy­raź­nie prze­ra­żo­ny.

– Po­móż mi wstać, chcę się po­ło­żyć.

Jesz­cze tej nocy, pod wy­gwież­dżo­nym nie­bem Wi­leńsz­czy­zny, przy­szedł na świat pier­wo­rod­ny syn Łu­cji i Jana Ol­sie­wi­czów, któ­re­mu dano na imię Jó­zef, a było to w 1870 roku.

* * *

Czuł, jak­by wszyst­kie smut­ki świa­ta ca­łe­go jego sa­me­go przy­wa­li­ły. Zwy­kle nie my­ślał o so­bie, wi­dział cier­pie­nie in­nych lu­dzi, ro­zu­miał je, współ­czuł i sta­rał się ze swo­jej stro­ny po­móc, ile mógł tym, któ­rzy mają cię­żej, ale wła­śnie dzi­siaj Jó­zef nie po­tra­fił ode­rwać się od po­czu­cia bo­le­ści i sa­mot­no­ści, jaka go do­się­gła.

Umar­ła mat­ka, ta naj­uko­chań­sza, naj­tro­skliw­sza, po­wier­nicz­ka i ra­tu­nek w każ­dej po­trze­bie i o każ­dym cza­sie.

Okres ostat­nich trzech mie­się­cy był cza­sem wal­ki o jej ży­cie, cza­sem jej cier­pie­nia i jej umie­ra­nia.

Każ­dy dzień za­czy­nał się i koń­czył lę­kiem i nie­pew­no­ścią, czy zro­bił wszyst­ko, co po­wi­nien. Noce dłu­gie, ciem­ne, nie­koń­czą­ce się nie przy­no­si­ły ulgi, po­dwa­ja­ły je­dy­nie lęki. Po­mi­mo zmę­cze­nia czu­wał przy niej, bo uwa­żał, że tak po­wi­nien ro­bić, chciał być dla niej na każ­de za­wo­ła­nie. Miał do­pie­ro szes­na­ście lat, ale nie wie­dział, co to zna­czy wiek mło­dzień­czy, był do­ro­sły, bar­dzo do­ro­sły i od­po­wie­dzial­ny. Oj­ciec umarł dwa lata temu. Kie­dy na­gle przy­szła cho­ro­ba mat­ki, jej sio­stra wzię­ła do sie­bie jego małe młod­sze sio­stry – Aga­tę, Elż­bie­tę i Pau­lin­kę. Cię­żar cier­pie­nia mat­ki dźwi­gał sam.

Le­karz prze­stał przy­cho­dzić, nie da­wał cho­rej szans i wy­raź­nie mu to oznaj­mił. Gdy cza­sem za­gląd­nął kto do nich, nie umiał być dłu­go, szyb­ko ucie­kał, nie ra­dząc so­bie z wi­do­kiem przy­tła­cza­ją­ce­go cier­pie­nia. Praw­dą jest też, że nikt, choć­by i naj­bar­dziej chciał, nie mógł im po­móc, bo też jak? By­wa­ły dni, gdy cho­ra czu­ła się le­piej i wte­dy po­ja­wia­ła się iskier­ka na­dziei, że może le­karz nie miał ra­cji, nie­ste­ty zwy­kle ta­kie chwi­le trwa­ły krót­ko. Naj­gor­sze było to, że i Jó­zef nie umiał jej po­móc, co­kol­wiek by ro­bił. Kar­mił ją, przy­go­to­wy­wał je­dze­nie lek­kie, de­li­kat­ne, a ona pa­trzy­ła mu w oczy i wi­dział w nich zdzi­wie­nie, że to, co jej daje, jest mało ja­dal­ne. Za­sta­na­wiał się, czy le­piej, żeby ja­dła, czy le­piej, żeby gło­do­wa­ła, bo wnę­trze było cho­re i w każ­dym wy­pad­ku cier­pia­ła. Nikt mu nie do­ra­dzał, nikt nie pod­po­wia­dał, a sam czę­sto nie wie­dział, jak po­stę­po­wać. By­wa­ło, że le­żąc już do snu, przy­glą­dał się jej zma­ga­niom i mo­dlił o to, żeby cho­ciaż część cier­pień mógł za mat­kę po­nieść. Bła­gał Boga o po­moc, o ulże­nie jej w cier­pie­niu, a dla sie­bie o wy­trwa­nie i cier­pli­wość. Mo­dlił się przy niej na głos i wi­dział, jak jej war­gi bez­gło­śnie się po­ru­sza­ją, wie­dział, że tak jest jej lżej, że mo­dli­twa gło­śna jest wy­sił­kiem. Póź­niej mo­dli­ła się mil­cząc i tak już było do śmier­ci. Nie mó­wił ni­ko­mu, jak umie­ra­ła, wszyst­ko za­cho­wał dla sie­bie. Sta­rał się my­śleć, że Bóg wy­brał dla niej to, co naj­lep­sze, że już nie cier­pi, i że już do­szła tam, gdzie jest szczę­śli­wa, ale dzi­siaj, kie­dy ją po­cho­wał, za­czął się lę­kać sa­mot­no­ści w świe­cie i nie­od­wra­cal­no­ści wy­da­rzeń. Żal, że ode­szła uko­cha­na mat­ka i nie pad­nie do jej ko­lan, i rąk spra­co­wa­nych nie uca­łu­je, że nie bę­dzie miał już ni­ko­go, kto się o nie­go za­trosz­czy i nad nim sa­mym czu­wać bę­dzie. Żal bo­le­sny ogar­nął całą jego isto­tę i po raz pierw­szy za­szlo­chał, a płacz roz­dzie­rał mu ser­ce i ujaw­niał wiel­kość stra­pie­nia, któ­re w so­bie na­gro­ma­dził. Szloch tar­gał jego cia­łem i dech za­pie­rał, a Jó­zef po­pa­dał w co­raz więk­szą nie­moc. Wy­lał ze łza­mi cały swój smu­tek, całe cier­pie­nie i go­rycz prze­ży­tych cięż­kich chwil. Wtu­lił się zmę­czo­ny w pie­rzy­nę i łka­jąc jesz­cze, po­wo­li za­snął. Nikt inny, tyl­ko sam Bóg przy­słał mu na po­cie­sze­nie i uko­je­nie sen do­bry i pe­łen mi­ło­ści. Czuł, jak za ręce bio­rą go ro­dzi­ce i uno­szą w górę, w górę, w górę, a pa­trzą się co chwi­la na nie­go i na sie­bie i uśmie­cha­ją czu­le. Wzno­sił się ku wy­so­kie­mu szczy­to­wi, gdzie sta­nę­li ra­zem, ale jak to we śnie bywa, sam nie wie­dział, dla­cze­go zna­lazł się na­gle przed cha­tą swo­ją, do któ­rej drzwi były za­mknię­te tak, że ni­jak do­stać się do niej nie mógł. Zda­wa­ło mu się, że szar­pie wej­ście co­raz moc­niej i moc­niej, aż na­gle usły­szał:

– Obudź się, Jó­ze­fie.

Ze­rwał się ze snu głę­bo­kie­go na rów­ne nogi i zro­zu­miał, że to nie on szar­pał, tyl­ko jego bu­dzo­no w ten spo­sób.

Przed nim stał Zyg­munt Wy­rwicz.

Wi­dział go dzi­siaj na po­grze­bie mat­ki i w pierw­szej chwi­li nie roz­po­znał, a był to daw­ny zna­jo­my nie­ży­ją­ce­go ojca. Przy­po­mniał so­bie, że wi­dy­wał go w dzie­ciń­stwie i fa­scy­no­wał go wte­dy ten mą­dry i bo­ga­ty czło­wiek. Oj­ciec nie był wy­kształ­co­ny, nie miał bo­gactw żad­nych, ale był przez Wy­rwi­cza nie­zwy­kle sza­no­wa­ny i wi­dział to na­wet mały wów­czas Jó­zef.

Nie­spo­dzie­wa­ny przy­bysz spoj­rzał ser­decz­nie na umę­czo­ne­go chłop­ca, szczu­płe­go, z pod­krą­żo­ny­mi oczy­ma i w tych oczach zo­ba­czył to samo świa­tło, któ­re do­strze­gał u swo­je­go przy­ja­cie­la. No­sił Wy­rwicz w so­bie ogrom­ną wdzięcz­ność wo­bec ojca Jó­ze­fa, któ­re­mu dłu­gu za ura­to­wa­ne od nie­wo­li ży­cie nie spła­cił.

Jak nic sie­dział­by te­raz na Sy­be­rii, gdy­by nie nad­szedł ra­tu­nek i gdy­by garst­ka chło­pów, na cze­le z Ol­sie­wi­czem, nie wy­dar­ła go z rąk ru­skiej stra­ży, któ­ra zła­pa­ła go z bi­bu­łą na dro­dze do Wo­ro­pa­je­wa¹ i już wio­dła do cyr­ku­łu.

– Roz­mó­wić się z tobą przy­sze­dłem w waż­nej spra­wie – po­wie­dział Wy­rwicz.

– Pro­szę usiąść, bar­dzo pro­szę – Jó­zef za­trosz­czył się o przy­by­sza, nie bar­dzo ro­zu­mie­jąc, co go spro­wa­dzi­ło do nie­go sa­me­go, kie­dy już oj­ciec i mat­ka po­mar­li, a on sam prze­cież, kim­że on jest, żeby tak za­cny pan miał do nie­go in­te­res.

– Wi­dzisz, Jó­ziu­ta, roz­ma­wia­łem z ciot­ką two­ją Anną Za­wi­szą, a to w spra­wie przy­szło­ści two­jej i two­ich sióstr. Ciot­ka z mę­żem swo­im po­sta­no­wi­li, że dziew­czyn­ki wy­cho­wa­ją i sami swo­ich dzie­ci nie ma­jąc, przyj­mą je jako swo­je. O to­bie po­my­śla­łem z moją żoną, że już masz swo­je lata i by­ło­by le­piej dla cie­bie, że­byś nie sie­dział tu sam je­den, tyl­ko ze­chciał z nami za­miesz­kać w Po­sta­wach², wię­cej zo­ba­czyć, po­znać... Hmm, a co my­ślisz o pro­po­zy­cji?

Jó­zef za­marł, nie mógł po­jąć, że to, co sły­szy, jest praw­dą, że to o nie­go cho­dzi. Opadł na krze­sło i oparł­szy ręce o stół, uchwy­cił w nie sil­no gło­wę.

– Och – wy­rwał się z nie­go jęk. – Ja nic nie my­ślę – od­parł ża­ło­śnie, wy­raź­nie przy­gnę­bio­ny i cier­pią­cy. Dzień ten był naj­trud­niej­szym do prze­ży­cia, a ostat­nie mie­sią­ce były rów­nie trud­ne. Wszyst­ko prze­ży­wał na bie­żą­co, dzień za dniem mi­ja­ły i nie miał cza­su na my­śle­nie o so­bie.

Wy­rwicz, wi­dząc za­kło­po­ta­nie Jó­ze­fa, szyb­ko kon­ty­nu­ował to, co za­czął.

– Oczy­wi­ście, ty się spo­koj­nie za­sta­no­wisz, po­my­ślisz o tym, co po­wie­dzia­łem, ale pa­mię­taj, że my z żoną by­li­by­śmy bar­dzo ra­dzi móc w ja­ki­kol­wiek spo­sób do­po­móc ci. Już przy­szło­ścią się nie martw. już nie martw.

To już cał­kiem nie mie­ści­ło się w gło­wie Jó­ze­fa, któ­ry o przy­szłość do tego cza­su ni­g­dy się nie mar­twił, mało tego, nie my­ślał o niej, ale rze­czy­wi­ście, nie był to czas po­dej­mo­wa­nia de­cy­zji. Przy­tak­nął więc, że tak, że prze­my­śli to i po­dzię­ko­wał Wy­rwi­czo­wi za oka­za­ną tro­skę i wspa­nia­ło­myśl­ność, a gość słu­cha­jąc tych kur­tu­azji po­my­ślał, że może za wcze­śnie chłop­cu za­wra­cał gło­wę. Za­nim ży­cie za­cznie to­czyć się da­lej w mło­dym czło­wie­ku, czas uspo­ko­je­nia musi po­trwać, a póki co, ża­ło­ba w nim pa­nu­je i nie ma na nic in­ne­go miej­sca.

Koń­czył się dla Jó­ze­fa dzień pe­łen prze­żyć i wiel­kie­go cier­pie­nia z roz­łą­ki z mat­ką, dzień, kie­dy ko­cha­ją­ce się oso­by spla­ta świat tak ży­wych, jak i umar­łych. Nie­zwy­kły to stan, w któ­rym nie wia­do­mo, gdzie czło­wiek chce być, kro­czy wszak po zie­mi, a mi­łość, któ­rą da­rzy zmar­łą oso­bę, po­cią­ga go w wiecz­ność i się­ga da­le­ko w świat du­cho­wy. Cho­ciaż wie, że zo­stać tam nie może, to jesz­cze szu­ka wspól­no­ty z du­szą ode­szłą do Boga i po­cie­sze­nie znaj­du­je u stóp Tego, któ­ry jest obec­ny i w tym, i w tam­tym świe­cie, u Tego, któ­ry za­wsze JEST.

Mija­ły dni, pod­czas któ­rych Jó­zef sprzą­tał dom. Upo­rząd­ko­wał wszyst­ko, a co nie­po­trzeb­ne spa­lił. Na­wet naj­głęb­sze za­ka­mar­ki przej­rzał i ogar­nął, a ścia­ny we­wnątrz cha­łu­py po­bie­lił.

Sie­dział na łóż­ku któ­re­goś ko­lej­ne­go rana i roz­my­ślał, na­gle wstał, pod­szedł do sta­rej, pa­kow­nej oku­tej skrzy­ni i pod­niósł jej cięż­kie wie­ko.

Wy­cią­gnął z niej skó­rza­ne, z wy­so­ki­mi cho­le­wa­mi, sta­re buty ojca. Przy­mie­rzył, pod­sko­czył i uznał, że będą dla nie­go do­bre.

– Do­ro­słem już – po­wie­dział sam do sie­bie.

Oj­ciec Jó­ze­fa, Jan Ol­sie­wicz, był ran­ny w za­miesz­kach cza­sów Po­wsta­nia Stycz­nio­we­go, wów­czas, kie­dy na Li­twie rzą­dy spra­wo­wał strasz­ny Mu­raw­jow³, Wie­sza­tie­lem na­zy­wa­ny.

O tym Wie­sza­tie­lu oj­ciec Jó­ze­fa opo­wia­dał, że ma­wiał on, iż nie na­le­ży do tych, któ­rych wie­sza­ją, ale do tych, któ­rzy wie­sza­ją. Mó­wił tak­że, ten­że Wie­sza­tiel, że przy­dat­ni dla Ro­sji Po­la­cy, to po­wie­sze­ni Po­la­cy. Ni­g­dy od ojca się nie do­wie­dzie­li, jak do­szło do po­ra­nie­nia, wia­do­mo tyl­ko, że za­miesz­ki były, bi­twy i po­tycz­ki zbroj­ne i że Jan wcze­śniej kon­takt z par­ty­zant­ką utrzy­my­wał. W pa­mię­ci mie­li tyl­ko na­zwi­sko waż­ne­go czło­wie­ka, o któ­rym Ol­sie­wicz wspo­mi­nał, a brzmia­ło ono: Da­lew­ski⁴. Ja­kie łą­czy­ły ich re­la­cje, co waż­ne­go miał wy­ko­nać Jan Ol­sie­wicz, nikt się ni­g­dy tego nie do­wie­dział, może oprócz żony Łu­cji, któ­ra na ten te­mat nie wspo­mnia­ła na­wet ma­łym słów­kiem, da­jąc do zro­zu­mie­nia, że mó­wić o tym nie bę­dzie. Oj­ciec ni­g­dy już nie do­szedł do sie­bie, rany były zbyt po­waż­ne i do­le­gli­wo­ści trwa­ły, osła­bia­jąc co­raz bar­dziej za­pa­da­ją­ce­go na zdro­wiu męż­czy­znę. Po dłu­giej cho­ro­bie zmarł, po­zo­sta­wia­jąc żonę, któ­ra bę­dąc wą­tłej kon­dy­cji, bar­dzo krót­ko jesz­cze żyła i w dwa lata osie­ro­ci­ła czwo­ro dzie­ci.

Zdjął buty i ob­ło­żyw­szy sto­py fla­ne­lo­wy­mi onu­ca­mi, po­now­nie je wło­żył.

W skrzy­ni mie­ści­ły się świą­tecz­ne ubra­nia nie­ży­ją­ce­go ojca. Sta­no­wi­ły pa­miąt­kę, ale wo­bec cią­głej bie­dy, mat­ka trzy­ma­ła je dla syna, cze­ka­jąc, aż do­ro­śnie. Jó­zef wy­cią­gnął jesz­cze su­kien­ne spodnie ze zwę­ża­ny­mi no­gaw­ka­mi, wią­za­ne w pa­sie, lnia­ną ko­szu­lę bez koł­nie­rza za­wią­zy­wa­ną pod szy­ją trocz­ka­mi i ma­ry­nar­kę z koł­nie­rzem. Wszyst­kie ubra­nia uszy­ła dla ojca mat­ka. Wi­dział ją w pa­mię­ci, jak przy oknie do świa­tła sie­dzia­ła i lek­ko mru­żąc oczy, dłu­ba­ła igłą z de­li­kat­nym uśmie­chem na twa­rzy. Na sa­mym dnie skrzy­ni le­ża­ła oj­cow­ska pe­le­ry­na z du­żym kap­tu­rem, zmie­rzył ją, była do pół łyd­ki i ta dłu­gość wy­raź­nie mu od­po­wia­da­ła. Uszy­ta była z weł­nia­ne­go, bar­dzo gru­be­go suk­na, a do tego pod­szy­ta przez mat­kę lnia­nym płót­nem. My­ślał, że nic już nie ma w skrzy­ni, ale zo­ba­czył jesz­cze na dnie ja­kieś przed­mio­ty. Roz­po­znał oj­cow­ską skó­rza­ną tor­bę z pa­skiem na ra­mię i się­gnął po nią z za­in­te­re­so­wa­niem więk­szym niż po ubra­nia. Gdy oj­ciec wra­cał do domu z wy­jaz­dów, za­wsze w tej tor­bie miał coś dla dzie­ci. Ostat­ni raz jak wró­cił, był po­ra­nio­ny i sła­by, wszyst­ko na nim było brud­ne i skrwa­wio­ne, a przy­tro­czo­na do sio­dła koń­skie­go tor­ba nie in­te­re­so­wa­ła już dzie­ci. Otwo­rzył ją te­raz ze wzru­sze­niem i spoj­rzał do wnę­trza, było pu­ste, nie za­wie­ra­ło ni­cze­go. Przez myśl prze­bie­gły mu sło­wa mat­ki, sły­szał, jak mó­wi­ła je do ojca:

– Prze­cież nic to nie zmie­ni, po co to wszyst­ko, nie jedź, Jan­ku, pro­szę, pro­szę.

– Ci­chaj Łu­cyj­ko, ci­chaj – uspo­ka­jał oj­ciec i za­wsze ro­bił swo­je, a mat­ka z trwo­gą cze­ka­ła jego po­wro­tów.

Gdy wró­cił po raz ostat­ni, pie­lę­gno­wa­ła go, mil­cząc i nie na­rze­ka­jąc. Pa­mię­tał, jak czu­wa­ła przy nim no­ca­mi, ukrad­kiem po­pła­ku­jąc. Wszyst­kie ubra­nia, w któ­rych wró­cił, wy­czy­ści­ła, po­pra­ła i cze­ka­ły na po­wrót Jana do zdro­wia, ale on już nie wy­do­brzał.

– Chro­ni­ła nas wszyst­kich i wy­próż­ni­ła na­wet tor­bę, żeby śla­du nie było po kon­spi­ra­cji ojca – po­my­ślał o mat­ce.

Odło­żył tor­bę i się­gnął po ta­jem­ni­czą, jak oj­ciec mó­wił, „fran­cu­ską” ma­nier­kę. Oczy mu się za­szkli­ły. Przy­po­mniał so­bie, jak kie­dyś oj­ciec wró­cił do domu i po­zwo­lił mu ją po­no­sić, ba­wił się wte­dy w spra­gnio­ne­go wody po­szu­ki­wa­cza skar­bów na pu­sty­ni. „Do­sia­da­jąc” kija, obie­gał po­dwó­rze i wo­łał: „Wody, wody, wody!”. – To było jak­by wczo­raj – po­my­ślał z roz­rzew­nie­niem.

Usiadł na pod­ło­dze i opie­ra­jąc się o skrzy­nię, oglą­dał to „cudo”, któ­re tak oży­wi­ło wspo­mnie­nia. Przy­po­mi­nał so­bie, jak oj­ciec przy­niósł ją, zna­la­zł­szy w le­sie, i cie­szył się jak dziec­ko, że skarb uświad­czył cen­ny.

Jak Na­po­le­on szedł na Mo­skwę, zie­mie tu­tej­sze do­świad­czy­ły wie­lu nie­szczęść od prze­cho­dzą­cych głod­nych wojsk. Jó­zef sły­szał opo­wie­ści dzie­jo­we od star­szych lu­dzi, któ­rzy bez­po­śred­nio na so­bie od­czu­li przej­ście Fran­cu­zów. Pa­mię­ta­li oni, jak z ca­łym swo­im do­byt­kiem zmu­sze­ni byli chro­nić się na ba­gnach przed ra­bun­kiem ze stro­ny woj­sko­wych, do dziś po­zo­sta­ły po­bu­do­wa­ne tam kry­jów­ki i miej­sca prze­trwa­nia. Nie dość, że Fran­cu­zi żyw­ność lu­dziom za­bie­ra­li, to przede wszyst­kim ko­nie, któ­rych nie po­tra­fi­li utrzy­mać i co chwi­la zdy­cha­ją­ce po­zo­sta­wia­li w ol­brzy­miej licz­bie po dro­dze. Naj­gor­sze, że i sami żoł­nie­rze tra­ci­li ży­cie, zwłasz­cza z gło­du i cho­rób. Nie otrzy­maw­szy od swo­ich po­mo­cy, po­zo­sta­wia­ni na stra­ce­nie, umie­ra­li po­rzu­ce­ni.

– Po­zwól, Ja­nie, daj, zo­ba­czysz, tak bę­dzie le­piej – mat­ka tłu­ma­czy­ła ojcu, że war­to uszyć na ma­nier­kę „ubran­ko” fil­co­we.

– Za­wra­ca­nie gło­wy, Łu­cyj­ko, nie­po­trzeb­na mi jest ta ma­nier­ka, ale po­do­ba mi się. Zo­bacz, jak to po­my­śle­li ci Fran­cu­zi, żeby ta­kie przed­mio­ty ro­bić ze sta­li, a nie le­piej, żeby to mie­dzia­ne było? Miedź zdro­wa, wodę za­cho­wa do­brze, prze­cież to wia­do­mo od lat... Hmm, pew­nie nie po­tra­fią. No, ale jest, to się przy­da. ale cudo – za­chwy­cał się oj­ciec.

Mat­ka uszy­ła „ubran­ko” z fil­cu i był to bar­dzo do­bry po­mysł, bo woda w środ­ku za­cho­wy­wa­ła dłu­żej swo­ją tem­pe­ra­tu­rę. Jó­zef zdjął je te­raz ostroż­nie z ma­nier­ki i przy­glą­dał się, jak też Fran­cu­zi wy­ko­na­li to oj­cow­skie „cudo”.

Ma­nier­ka była sta­lo­wa, ocyn­ko­wa­na, w kształ­cie owa­lu, spłasz­czo­na od góry i od dołu. Mia­ła dwa otwo­ry na gó­rze, je­den był mniej­szy, a dru­gi więk­szy, a oba były moc­no za­tka­ne ko­recz­ka­mi na sznu­recz­kach umo­co­wa­nych do bocz­nych uszek ma­nier­ki, do któ­rych był też przy­mo­co­wa­ny skó­rza­ny pa­sek.

– Cudo – gło­śno stwier­dził Jó­zef, na­peł­nia­jąc ma­nier­kę wodą i odło­żyw­szy ją na bok, za­brał się do po­sił­ku przed po­dró­żą. Nie było już w domu ni­cze­go oprócz sło­ni­ny i ka­wał­ka su­che­go chle­ba, któ­ry jadł, ma­cza­jąc w wo­dzie.

Gdy skoń­czył po­si­łek, wło­żył na sie­bie oj­cow­skie ubra­nia, za­pa­ko­wał do tor­by sło­ni­nę i swój ko­zik, wziął oj­cow­ski ku­bek cy­no­wy, przy­mo­co­wał ma­nier­kę Fran­cu­zów, zgar­nął ja­kieś nie­zbęd­ne dro­bia­zgi przy­go­to­wa­ne wcze­śniej i usiadł na zy­dlu. Był go­to­wy do opusz­cze­nia pu­ste­go ro­dzin­ne­go domu.

Cała chu­do­ba z go­spo­dar­stwa była już za cho­ro­by mat­ki wy– sprze­da­na i zje­dzo­na.

Ukląkł, jak w zwy­cza­ju miał oj­ciec przed każ­dym wy­jaz­dem z domu, i po­mo­dlił się gło­śno i po­boż­nie. Czu­jąc po­wa­gę chwi­li, po­wie­rzał się Bo­żej Opatrz­no­ści i pro­sił, by za­wsze wia­ry oj­cow­skiej do­cho­wał.

– Tak mi do­po­móż Boże Oj­cze Wszech­mo­gą­cy w Trój­cy Je­dy­ny i Wszy­scy Świę­ci – wy­po­wie­dziaw­szy mo­dli­twę, za­koń­czył ją zna­kiem krzy­ża świę­te­go i po­wstał z klę­czek.

Drzwi domu za­mknął na sko­bel, fur­tę bra­my za­su­nął i ru­szył raź­nym kro­kiem. Wie­dząc, że opusz­cza dom już na za­wsze, zer­k­nął ką­tem oka w jego kie­run­ku, ale nie chcąc na­wet przed sobą sa­mym oka­zać tkli­wo­ści, moc­niej za­czął sta­wiać kro­ki w bu­tach spad­ko­wych po ojcu.

Szedł na prze­łaj, zna­jąc do­brze mie­dze i ście­żyn­ki, któ­re szyb­ciej do­pro­wa­dzić go mia­ły do za­mie­rzo­ne­go celu. Po­go­da była wy­jąt­ko­wo cie­pła, jak na ma­rzec. Zbo­czył z dro­gi do lasu, gdzie wie­dział, że stru­mień bije.

Słoń­ce było już wy­so­ko, gdy wszedł do boru so­sno­we­go, w któ­rym wia­tru nie było czuć ani tro­chę. Po­wie­trze sta­ło nie­ru­cho­mo.

– Las bez okien – po­my­ślał z uśmie­chem, zmie­rza­jąc do miej­sca, któ­re było bar­dziej po­ro­śnię­te zie­le­nią. Las nie szu­miał, kró­lo­wa­ła w nim ci­sza, bo i ptac­twu le­śne­mu o tej po­rze nie chcia­ło się fru­wać, ani śpie­wać. Świa­tła sło­necz­ne­go bar­dzo mało prze­bi­ja­ło się przez sta­re ko­ro­ny so­sen, któ­re ro­snąc zbyt gę­sto, wy­so­ko pię­ły się do pro­mie­ni.

Sły­chać było tyl­ko trzask ła­ma­nych ga­łą­zek i świsz­czą­ce pod no­ga­mi igli­wie.

Przy­spie­szył kro­ku.

Po chwi­li usły­szał mru­cze­nie, szmer ja­kiś – to jak­by de­li­kat­ne dzwo­necz­ki, jak­by bry­lan­to­we ka­mie­nie prze­su­wa­ły się wody źró­dla­ne i ni­czym dia­men­ty rzu­ca­ły chwi­la­mi iskier­ki od­bi­tych, z tru­dem prze­do­sta­ją­cych się pro­mie­ni sło­necz­nych. Po ka­my­kach o ob­łych kształ­tach, wodą przez lata ob­ro­bio­nych, pę­dził czy­sty jak krysz­tał stru­mień. Wy­mył już daw­no zie­mię, na boki ją prze­su­wa­jąc, oczy­ścił mi­ja­ne po dro­dze ko­rze­nie, dla sie­bie przy­spo­so­bił ko­ry­to, żeby po­mie­ścić się cały i wy­pły­nąw­szy gdzieś spod zie­mi, pę­dził do dal­szych miejsc, wszyst­kim da­jąc nie tyl­ko orzeź­wie­nie, ale i zdro­wie przy­no­sząc w swo­jej ży­wej wo­dzie.

Za­chwy­co­ny wi­do­kiem czy­ste­go stru­mie­nia Jó­zef schy­lił się i ob­mył w nim dło­nie, a na­stęp­nie na­brał bar­dzo zim­nej wody i uniósł do spra­gnio­nych warg. Nie wyj­mo­wał kub­ka, nie po­trze­bo­wał, wy­star­czy­ły mu wła­sne ręce. Wy­da­wa­ło mu się, że już się na­sy­cił i prze­sta­wał pić, ale po chwi­li po­now­nie na­bie­rał błysz­czą­cych krysz­ta­łów i pił, i pił, i pił. Już od­cho­dził, a jed­nak zno­wu wra­cał. Uga­siw­szy pra­gnie­nie, usiadł na brze­gu i przy­po­mi­nał so­bie, jak to lu­dzie mó­wi­li, że gdy kto w cho­ro­bie pod­upa­da, to trze­ba go na­po­ić żywą wodą ze stru­mie­nia, to i zdro­wie, i siły wró­cą, ale trze­ba pić, aż do cał­ko­wi­te­go na­sy­ce­nia. Na wszel­ki wy­pa­dek na­pił się jesz­cze raz ze zdro­ju i ru­szył w dal­szą po­dróż.

Po go­dzi­nie wszedł z pól w szer­szą dro­gę z ko­le­ina­mi, po jej bo­kach usta­wio­ne były pło­ty z dłu­gich nie­oko­ro­wa­nych żer­dzi przy­mo­co­wa­nych do wbi­tych w zie­mię pa­li­ków, a w od­da­li, spo­nad drzew owo­co­wych, ster­cza­ły sło­mia­ne da­chy i ko­mi­ny do­mów w Pan­fi­łowsz­czyź­nie⁵. Za wsią, po le­wej i pra­wej stro­nie, cią­gnę­ły się gę­ste, bar­dzo błot­ne lasy, przez któ­re wiej­ska dro­ga bie­gła da­lej na pół­noc. Wio­ska, skła­da­ją­ca się z kil­ku­na­stu go­spo­darstw, tęt­ni­ła ży­ciem. Sły­chać było od­gło­sy z mi­ja­nych obór i po­dwó­rek, a to zwie­rzy­ny, a to dzie­cia­ków, któ­rych peł­no było wszę­dzie.

Dzia­twa z cie­ka­wo­ścią wy­glą­da­ła na dro­gę, żeby przyj­rzeć się przy­by­szo­wi. Z jed­nej bra­my wy­pa­dły dwie dziew­czyn­ki i ob­ła­pi­ły Jó­ze­fa z ra­do­ścią, pisz­cząc i szcze­bio­cząc jed­no­cze­śnie – były to sio­stry Jó­ze­fa, Agat­ka i Elż­biet­ka.

Chło­pak, stę­sk­nio­ny za ro­dzi­ną, cie­szył się, że do­szedł do domu ciot­ki, gdzie miesz­ka­ją jego krew­ni. Roz­pro­mie­nio­ny i ro­ze­śmia­ny od ucha do ucha, po raz pierw­szy od wie­lu mie­się­cy wy­glą­dał na szczę­śli­we­go, ale roz­glą­dał się jesz­cze wo­kół, szu­ka­jąc uko­cha­nej, naj­młod­szej Pau­lin­ki. Spo­strzegł, jak uchy­la­ją się drzwi domu i wy­chy­la się z nich ślicz­na zło­to­wło­sa dziew­czyn­ka.

– Pau­lin­ko ma­leń­ka – za­wo­łał ra­do­śnie do dziec­ka, pod­biegł do niej i schwy­cił na ręce, tu­ląc ją moc­no do sie­bie. Była naj­młod­szym dziec­kiem Łu­cji i Jana Ol­sie­wi­czów, mia­ła nie­ca­łe pięć lat.

– Jó­ziu­ta! – za­wo­ła­ła. – Ty gdzie by­łeś? Nie ma cie­bie i nie ma, a ja szu­ka­łam cały czas. Jó­ziu­ta... je­steś – ob­ję­ła go rącz­ka­mi, a jemu łzy sta­nę­ły w oczach ze wzru­sze­nia i ser­ce ści­snę­ło się na myśl, że bę­dzie mu­siał zo­sta­wić to uko­cha­ne dzie­ciąt­ko, tę kru­szyn­kę, któ­rą wy­lu­lał na swo­ich rę­kach i któ­rą uko­chał naj­moc­niej, i od któ­rej czuł się tak ko­cha­ny.

Póź­nym wie­czo­rem, kie­dy dzie­ci już spa­ły, usiadł Jó­zef do po­waż­nej roz­mo­wy z sio­strą mat­ki, Anną.

– Cio­ciu dro­ga, ja chcia­łem cio­ci po­dzię­ko­wać ser­decz­nie.

– Za cóż ty mi dzię­ko­wać chcesz, Jó­ziut­ko – ode­zwa­ła się ciot­ka. – Bóg tak chciał. Ty sam na­dźwi­ga­łeś się tru­du strasz­ne­go, ja nie­wie­le ci mo­głam po­móc – wes­tchnę­ła.

– Oj, cio­ciu, co też cio­cia mówi, dziew­czyn­ki mia­ły. mają tu dom i opie­kę, to tak dużo. to wszyst­ko…, ja do koń­ca ży­cia nie wy­wdzię­czę się, dzię­ku­ję – wy­po­wie­dział te sło­wa i rzu­cił się do stóp ciot­ki, za ręce schwy­cił i uca­ło­wał je z sza­cun­kiem. Chciał wszyst­ko zro­bić jak na­le­ży, chciał, żeby ro­dzi­ce w nie­bie wie­dzie­li, że zro­bił to, co po­wi­nien.

– Taka trud­na sy­tu­acja nas spo­tka­ła, to nic, że­ście krew­ni, nie mu­sie­li­ście, a jed­nak szla­chet­nie przy­gar­nę­li­ście dzie­ci, sie­ro­ty, z do­bre­go ser­ca. Niech do­bry Bóg wam za to za­pła­ci – dzię­ko­wał wzru­szo­ny, ca­łu­jąc dło­nie ciot­ki.

Anna zna­ła Jó­ziu­tę i bar­dzo ce­ni­ła go za szla­chet­ność i do­broć. Wie­dzia­ła, że wy­jąt­ko­wy z nie­go mło­dzie­niec, któ­re­mu nie w gło­wie były pso­ty i za­ba­wy, któ­ry przez swo­ją po­sta­wę wy­ka­zał się doj­rza­ło­ścią więk­szą niż nie­je­den do­ro­sły.

Ze swo­jej stro­ny Anna zro­bi­ła, co mo­gła, przy­ję­ła pod swój dach dzie­ci sio­stry, gdy ta ob­łoż­nie za­cho­ro­wa­ła i po jej śmier­ci nad nimi prze­ję­ła opie­kę. Wła­sne­go po­tom­stwa jesz­cze nie mia­ła i ufa­ła, że po­do­ła, ra­zem z mę­żem, wy­cho­wa­niu trzech dziew­czy­nek, cho­ciaż trud to wiel­ki bę­dzie i ob­cią­że­nie, przyj­mo­wa­ła go jak obo­wią­zek, któ­ry spadł na nią, jako sio­strę, z woli nie­ba.

– Wola Boża. Ci­cho, ci­cho Jó­ziut­ko, wiem, że ci cięż­ko, wiem... wstań, dziec­ko – po­wie­dzia­ła do nie­go gło­sem po­dob­nym do mat­ki, a jemu ser­ce ści­snę­ło się z tę­sk­no­ty za ro­dzi­ciel­ką. Wstał, nie da­jąc po­znać po so­bie wzru­sze­nia. Szyb­ko prze­szedł do in­ne­go te­ma­tu, bo roz­czu­le­nie dła­wi­ło mu krtań, a chciał ciot­ce po­ka­zać swo­ją do­ro­słość i od­po­wie­dzial­ność, żeby ma­jąc pod opie­ką jego ro­dzeń­stwo, cho­ciaż o nie­go była spo­koj­na.

– Zo­sta­nę u was, je­śli trze­ba co po­móc, a póź­niej ru­szę da­lej w dro­gę. do Po­staw.

– Czy ty za­my­ślasz iść do Wy­rwi­czów? – spy­ta­ła ci­chym gło­sem.

– Tak cio­ciu. Dom i całe go­spo­dar­stwo zo­sta­wiam na za­wsze dla was. Jest po­sprzą­ta­ne w środ­ku, wy­bie­lo­ne. to już wa­sze, zrób­cie z nim, co chce­cie – od­po­wie­dział, a po chwi­li do­dał gło­sem sta­now­czym, pew­nym, jak­by to nie była waż­na de­cy­zja:

– Sko­rzy­stam z pro­po­zy­cji pana Wy­rwi­cza i pój­dę do nie­go.

– Oj, Jó­ziut­ko – cio­cia Anna wes­tchnę­ła wzru­szo­na.

– Niech cio­cia się nie mar­twi o mnie, on mi po­mo­że zdo­być ja­kiś fach, prze­szko­lę się, to za­ro­bię coś pie­nię­dzy i wam po­mo­gę.

– Sy­necz­ku, taki je­steś do­bry i taki dziel­ny. Nie myśl ty o nas, obyś po­ra­dził so­bie w ob­cym, o mój Boże, ta­kim nie­bez­piecz­nym świe­cie – za­mar­twia­ła się o nie­go szcze­rze. – Jak­byś chciał, to i z nami zo­stać mo­żesz, two­ja wola, tyle że roz­ma­wia­łam z pa­nem Wy­rwi­czem i my­ślę so­bie, że ty tam wię­cej zdo­bę­dziesz. Pan Zyg­munt to nie­zwy­kle szla­chet­ny czło­wiek i jak ze­chciał cię za­pro­sić, i obie­cał po­moc, to po­mo­że, trze­ba ko­rzy­stać z otwar­tych drzwi na świat, a na­wet jak jest lęk i strach przed tym, co obce, to za­ufać trze­ba Bogu.

– Tak, cio­ciu – po­wie­dział jak­by do sie­bie, bez prze­ko­na­nia, jak­by py­ta­jąc, ale z na­dzie­ją, że tak bę­dzie, że so­bie po­ra­dzi, że wy­peł­ni za­da­ne ży­cie, mimo lęku przed nie­wia­do­mym.

Szep­ta­li ra­zem jesz­cze dłu­go w noc.

Zo­stał z ro­dzi­ną kil­ka dni, w obej­ściu po­mógł na­pra­wiać dach sta­rej sto­do­ły i po­że­gnaw­szy się czu­le, ru­szył w dro­gę swo­je­go do­ro­słe­go ży­cia.

Poran­na rosa okry­wa­ła tra­wy, błysz­cząc jak szkla­ne ko­ra­li­ki i two­rząc ko­bier­ce ro­ze­sła­ne po roz­le­głej rów­ni­nie. Mgła za­snu­wa­ła wszyst­ko wo­kół jak we­lo­nem, kła­dła się na pola, łąki i lasy, ota­cza­ła gdzie­nie­gdzie sto­ją­ce po­je­dyn­cze drze­wa i kępy krza­ków. Jak zza mu­śli­nu wi­dać było roz­my­te słoń­ce, któ­re gdy mgła opad­nie, rzu­ci przez czy­ste po­wie­trze sno­py pro­mie­ni, ostro i go­rą­co do­się­ga­jąc nimi na­wet naj­mniej­szych za­ka­mar­ków. Wte­dy, przy bra­ku po­wie­wu, trud­no bę­dzie iść po­dróż­ne­mu, któ­ry odzia­ny w cięż­kie buty i gru­bą ma­ry­nar­kę ma­sze­ru­je, od­dy­cha­jąc rześ­kim jesz­cze na ra­zie po­wie­trzem.

Jó­zef bar­dzo wcze­śnie wstał tego dnia, opusz­cza­jąc ostat­nie zna­ne so­bie miej­sce. Obej­rzał się jesz­cze za sie­bie i przez chwi­lę po­pa­trzył na po­zo­sta­wio­ną w od­da­li wieś.

Mło­de ser­ce za­czę­ło wa­lić moc­no w pier­si, krtań ści­snął szloch, a z oczu mi­mo­wol­nie po­la­ły się pie­ką­ce, wiel­kie jak gro­chy łzy.

– Gdzie ja idę? – wy­po­wie­dział te sło­wa łka­jąc i szyb­ko za­milkł, nie chcąc ich sły­szeć, bo w ci­szy czuł wię­cej pew­no­ści sie­bie.

– Le­piej nie wie­dzieć, gdzie, co i jak, trze­ba iść do przo­du, a choć­by i bez­myśl­nie – do­dał so­bie od­wa­gi.

Mi­jał pola i wsie, wy­szedł już za Mo­sarz⁶, w któ­rym po­zo­stał jego ko­ściół, i po­my­ślał, że ni­g­dy da­lej nie był, wszyst­ko przed nim było te­raz nowe, obce i nie­pew­ne.

Szedł dróż­ka­mi przez lasy i pola, żeby jak naj­da­lej od go­ściń­ców, na któ­rych wię­cej ob­cych spo­tkał­by, a nie­do­świad­czo­ny w ze­tknię­ciu z po­li­cją car­ską, wo­lał zro­bić wszyst­ko, żeby jej unik­nąć, bo też ta po­tocz­nie zwa­na ochra­na, już nie­jed­ne­mu zni­we­czy­ła pla­ny.

Na bez­dro­żach jed­nak ni­g­dy nie było bez­piecz­nie, bywa prze­cie, że i ci, co nie­cne za­my­sły mają, wy­bie­ra­ją ubo­cza do prze­miesz­cza­nia, to­też na­le­ża­ło za­cho­wać ostroż­ność i nie być lek­ko­du­chem.

Szedł mil­cząc. Mi­ja­ne miej­sca sta­rał się za­cho­wać w pa­mię­ci, bo gdy bę­dzie od­wie­dzał krew­nych, a za­mie­rza cho­ciaż­by raz na rok, przy­da się zna­jo­mość tra­sy. Roz­my­ślał nad cu­dow­no­ścią przy­ro­dy, nad za­pa­cha­mi na­tu­ry, któ­re wraz z nad­cho­dzą­cą wio­sną po­ja­wia­ły się co­raz czę­ściej.

Idąc tak, za­ob­ser­wo­wał z dala bia­łe cie­nie ob­ło­ków, a po chwi­li wi­dział już nad­cią­ga­ją­ce co­raz więk­sze chmu­ry, któ­re z każ­dą chwi­lą za­cią­ga­ły się bar­dziej na nie­bie, gęst­nia­ły i zni­ża­ły, do zie­mi przy­bli­ża­jąc. Wiel­kie chmu­ry, jak pie­rzy­ny pu­cha­te, całe w ko­lo­rze gra­na­tu prze­cho­dzą­ce­go w sza­rość czar­nie­ją­cą, groź­nie po­mru­ki­wa­ły, po­hu­ki­wa­ły i da­wa­ły znać, że po­ka­żą, oj, po­ka­żą swo­ją siłę.

– W mar­cu, gdy są grzmo­ty, zbo­ża po­nad pło­ty – Jó­zef przy­po­mniał so­bie, jak mat­ka ma­wia­ła.

Chło­pak roz­glą­dał się od ja­kie­goś cza­su, szu­ka­jąc schro­nie­nia przed nad­cho­dzą­cym desz­czem i bu­rzą. Wie­dział, że nie­bez­piecz­nie jest cho­wać się pod sa­mot­nym drze­wem, a z da­le­ka doj­rzał ich kil­ka ra­zem sto­ją­cych. Wy­gląd mia­ły drzew owo­co­wych.

– Jak nic musi i do­mo­stwo ja­kieś tam się skry­wać – po­my­ślał i ru­szył w kie­run­ku drzew bar­dzo szyb­kim kro­kiem.

Rze­czy­wi­ście, za ma­łym sa­dem owo­co­wym było sie­dli­sko, nie­ste­ty po­żar stra­wił więk­szą jego część, po­zo­sta­wia­jąc je­dy­nie ster­czą­ce zglisz­cza.

– Co ro­bić, co ro­bić? – roz­glą­dał się, go­rącz­ko­wo ści­ga­jąc z nad­cho­dzą­cą bu­rzą i szu­ka­jąc miej­sca na schro­nie­nie. Wy­szu­ki­wał oczy­ma by­stro pa­trzą­cy­mi zie­mian­ki, bo prze­waż­nie każ­de go­spo­dar­stwo taką mia­ło. Po dru­giej stro­nie zglisz­czy za­uwa­żył pa­gó­rek po­ro­śnię­ty tra­wą i krzacz­ka­mi, po­nad któ­ry­mi ster­cza­ło tak­że kil­ka mło­dych brzó­zek. Ru­szył więc w tam­tą stro­nę, za­szedł od tyłu wznie­sie­nia, scho­dząc w dół, gdzie było ob­ni­że­nie te­re­nu i po­mi­mo co­raz więk­szych ciem­no­ści zo­ba­czył uci­na­ją­cą pa­gó­rek ścia­nę z uło­żo­nych war­stwa po war­stwie wiel­kich po­lnych ka­mie­ni i fu­try­nę zro­bio­ną z klo­ców gru­be­go drew­na, a w niej za­war­te drzwicz­ki. Kil­ka me­trów przed drzwia­mi zie­mian­ki za­czy­nał się krza­cza­sty gąszcz buj­nych, kłu­ją­cych wą­sów je­żyn i ma­lin, któ­ry da­lej prze­cho­dził w roz­ło­ży­ste lesz­czy­ny i gło­gi. Żywa za­po­ra ukry­wa­ła schro­nie­nie i Jó­zef ucie­szył się, że tu­taj tra­fił. Pchnął lek­ko zmur­sza­łe wej­ście i oczom chłop­ca uka­za­ło się ciem­ne wnę­trze, któ­re­go nie po­tra­fił do­brze obej­rzeć, do­pó­ki nie przy­wykł do ciem­no­ści. Buch­nę­ło ze środ­ka zim­ne, zie­mią pach­ną­ce po­wie­trze. Do­strzegł, że w głę­bi jest dużo miej­sca i kil­ka gru­bych dech le­żą­cych na ka­mie­niach. Za­mknął za sobą do­kład­nie drzwi, bo deszcz moc­ny­mi kro­pla­mi pa­dał już na dwo­rze, a grzmie­nie bu­rzy było pra­wie nad nim. Zdjął kil­ka de­sek z ka­mie­ni i uło­żył je na zie­mi. Przy­go­to­wał so­bie w ten spo­sób le­go­wi­sko. Tor­bę po­ło­żył pod gło­wę i przy­krył się oj­cow­ską pe­le­ry­ną. Małą chwil­kę my­ślał o tym, że mu cie­pło i przy­tul­nie pod przy­kry­ciem, szyb­ko jed­nak zmo­rzył go sen twar­dy i głę­bo­ki. Bu­rza na ze­wnątrz sza­la­ła, gro­żąc z wy­so­ka i wy­sy­ła­jąc pio­ru­ny, jak­by ob­ra­żo­na, że uciekł jej wę­dro­wiec, że deszcz zmo­czyć go nie może i że za­snął nie­świa­dom jej zło­wiesz­cze­go wy­gra­ża­nia.

Spał snem ka­mien­nym, nie sły­sząc sza­ru­gi, któ­rej koń­ca nie było wi­dać. Roz­pła­ka­ne nie­bo wy­le­wa­ło na­gro­ma­dzo­ne wody na prze­su­szo­ną, spra­gnio­ną zie­mię. Nie była to do­bra po­go­da do wę­dro­wa­nia, ale też Jó­ze­fo­wi wca­le nie spie­szy­ło się do no­we­go, nie­zna­ne­go miej­sca. Sen przy­niósł mu uko­je­nie, po­ukła­dał ja­koś ży­cio­we pro­ble­my i po­ma­gał uspo­ko­ić to, co wzbu­rzo­ne, nie­spo­koj­ne.

Ile cza­su spał, nie wie­dział, na­gle, przez sen jesz­cze, usły­szał ja­kiś dziw­ny chro­bot i to bli­sko nie­go. Uniósł się lek­ko na swo­im po­sła­niu i przez chwi­lę na­słu­chi­wał, chcąc ro­ze­znać, co sły­szy, na­gle ze­rwał się i aż krzyk­nął prze­ra­żo­ny, za­ty­ka­jąc so­bie jed­no­cze­śnie usta ręką:

– Boże mój!

W mro­ku zie­mian­ki, pra­wie tuż obok sie­bie, zo­ba­czył le­żą­cą po­stać. Po­mi­mo ru­mo­ru, jaki Jó­zef zro­bił, zry­wa­jąc się gwał­tow­nie, obcy spał.

– Nie musi być groź­ny – po­my­ślał chło­pak. – Spa­łem jak wszedł i nic mi nie zro­bił... scho­wał się tak jak ja, ucie­ka­jąc przed desz­czem – uspo­ka­jał się cał­kiem roz­waż­nie, nie wpa­da­jąc w pa­ni­kę. Jed­nak nie po­tra­fił już spo­koj­nie się po­ło­żyć, nie bar­dzo też pa­so­wa­ło mu wy­cho­dze­nie z zie­mian­ki w deszcz ulew­ny. Przy­klęk­nął więc na de­skach i pró­bo­wał doj­rzeć wię­cej szcze­gó­łów w mro­ku piw­ni­cy.

Obcy był bar­dzo schlud­nie ubra­ny, nie wy­glą­dał na ob­wie­sia, ani na dzia­da. Spra­wiał wra­że­nie nie­wie­le star­sze­go od Jó­ze­fa. Buty miał so­lid­ne i przy­kry­ty był rów­nie do­brą, jak dla wę­drow­ca, pe­le­ry­ną. Na twa­rzy miał za­rost, ja­sne wąsy i bro­dę, bo­ko­bro­dy, ale nie ro­sną­ce byle jak, tyl­ko ure­gu­lo­wa­ne, a brwi zro­śnię­te. Gło­wę trzy­mał na du­żej tor­bie, a pe­le­ry­ną był okry­ty pra­wie po uszy. Po­now­nie roz­legł się dźwięk, któ­ry go wcze­śniej obu­dził. Zro­zu­miał, że to z ust śpią­ce­go wy­do­by­wa­ły się nie­wy­raź­nie brzmią­ce sło­wa.

– Gada przez sen – uśmiech­nął się spo­koj­niej­szy już Jó­zef. Prze­stra­szył się jed­nak po chwi­li, gdyż le­żą­cy za­czął się szar­pać i wo­łać gło­śno, nie­zro­zu­mia­le.

– Co się dzie­je, pi­ja­ny czy co?

Jó­zef po­wo­lut­ku na­chy­lił się w kie­run­ku śpią­ce­go, chcąc spraw­dzić, czy czuć al­ko­hol, po­czuł jed­nak, że od nie­zna­jo­me­go bije go­rą­co, się­gnął ręką do czo­ła ob­ce­go i po chwi­li zro­zu­miał, że jest on w ma­li­gnie.

Wes­tchnął głę­bo­ko. Zno­wu cho­ro­ba przy nim, zno­wu po­moc jest po­trzeb­na, a nie ma ni­ko­go, kto by to zro­bił, tyl­ko on, Jó­zef. Musi coś wy­my­ślić, prze­cież nie zo­sta­wi ob­ce­go nie­przy­tom­ne­go, w go­rącz­ce.

Się­gnął po swo­ją pe­le­ry­nę i otu­lił nią cho­re­go. Wy­cią­gnął z tor­by ko­zik i ro­zej­rzaw­szy się po zie­mian­ce wy­brał naj­gor­szą de­skę, któ­rą po­sta­no­wił za­mie­nić w szczap­ki. Pra­co­wał wy­trwa­le, roz­dzie­ra­jąc wil­got­ne od zie­mi drew­no, szczę­ściem przy­naj­mniej nie było zmo­czo­ne desz­czem. Przy­pa­try­wał się daw­niej, jak mat­ka po­ma­ga­ła ojcu w cho­ro­bie i umiał po­móc, gdy ona za­cho­ro­wa­ła. Znał spo­so­by na ból i go­rącz­kę i wie­dział, jak jej za­ra­dzić, w do­dat­ku był na to przy­go­to­wa­ny.

– Masz ty czło­wie­ku szczę­ście, że na mnie tra­fi­łeś – mruk­nął po ci­chu sam do sie­bie, nie prze­sta­jąc pra­co­wać.

Z de­ski na­łu­pał dość spo­rą ilość szcza­pek. Do­brze, że lu­dzie mie­li w zwy­cza­ju bu­do­wać zie­mian­ki, ma­ją­ce pa­le­ni­ska i dym­ni­ki – wszyst­ko mógł przy­go­to­wać, nie wpusz­cza­jąc do środ­ka zmo­czo­ne­go przez deszcz, wil­got­ne­go po­wie­trza. Po­trze­bo­wał za­go­to­wać wodę. Miał jej w sta­rej fran­cu­skiej ma­nier­ce cał­kiem jesz­cze dużo.

– Wy­star­czy – po­my­ślał, po­ru­sza­jąc ma­nier­ką.

Na pa­le­ni­sku uło­żył sto­sik ze szcza­pek i ka­mie­nie, na któ­rych po­sta­wił swój cy­no­wy ku­bek z wodą.

– Masz ty, czło­wie­ku szczę­ście, oj masz – mru­czał pod no­sem.

– Wy­ka­ra­skam cię z tej bie­dy, wy­ka­ra­skam.

Pa­ku­jąc się do wyj­ścia z domu, wy­bie­rał wszyst­ko to samo, co oj­ciec brał, wy­cho­dząc w świat na dłu­żej. Miał za­pa­ko­wa­ne­go bły­sko­por­ka⁷ z brzo­zy, któ­ry to grzy­bek nisz­czy bied­ne drze­wo, de­for­mu­je i pa­so­ży­tu­je na nim, a wy­su­szo­ny sta­je się wspa­nia­łą hub­ką, któ­rą ma­leń­ka na­wet iskier­ka bły­ska­wicz­nie roz­pa­la. Grzy­bek trzy­mał ra­zem z krze­mie­niem i krze­si­wem w skó­rza­nym wo­recz­ku, któ­ry miał za­wie­szo­ny na szyi, dla bez­pie­czeń­stwa, żeby w ra­zie cze­go nie za­mókł, miał tam tak­że kil­ka pió­rek, żeby uzy­skać ła­two pło­myk.

Wziął do ręki krze­mień i uło­żył na nim grzy­bek, przy­trzy­mu­jąc pal­ca­mi, za­czął te­raz ude­rzać krze­si­wem w krze­mień, a po­wsta­ją­ca iskra roz­ża­rzy­ła bły­sko­por­ka. Jó­zef szyb­ko odło­żył krze­si­wo i przy­ło­żył do żaru piór­ka, któ­re chwy­ci­ły pło­mień i dały po­czą­tek ognio­wi pod­pa­la­ją­ce­mu uło­żo­ne na pa­le­ni­sku szczap­ki. Wszyst­ko wy­ko­ny­wał w wiel­kim na­pię­ciu, bał się, czy za­pa­mię­tał do­brze na­uki ojca, któ­ry uczył go, jak ra­dzić so­bie w po­trze­bie bez ni­czy­jej po­mo­cy. Na szczę­ście wszyst­ko po­szło do­kład­nie tak, jak ocze­ki­wał i za chwi­lę woda w kub­ku wrza­ła. Zdjął ją z żaru, ale ogień zo­sta­wił pło­ną­cy, żeby za­grzać po­wie­trze w zie­mian­ce i żeby cho­re­mu było cie­plej.

Do cy­no­we­go kub­ka wsy­pał szczyp­tę su­chej, sprosz­ko­wa­nej kory wierz­bo­wej, któ­rą za­brał z domu ro­dzin­ne­go, a któ­rą zro­bił dla mat­ki z mło­dych ga­łą­zek wierz­by i po­da­wał jej, gdy go­rącz­ko­wa­ła, i gdy ją bo­la­ło. Uznał, że ten pro­szek to pa­na­ceum na wszyst­ko, dla­te­go za­brał nie­zu­ży­ty z opusz­cza­ne­go ro­dzin­ne­go domu jako za­bez­pie­cze­nie dla sie­bie w ra­zie na­głej po­trze­by.

Zdjął szyb­ko filc z ma­nier­ki i za­krył nią ku­bek, żeby za­pa­rzyć korę.

Nie go­rą­cym, ale jesz­cze bar­dzo cie­płym na­pa­rem spró­bo­wał na­po­ić cho­re­go. Nie było ła­two, bo cho­ry w ma­li­gnie ma­chał rę­ka­mi, wy­ry­wał się, jak­by prze­stra­szo­ny i nie po­zwa­lał się unieść. Jó­zef spró­bo­wał więc in­ne­go spo­so­bu. Wziął de­li­kat­nie rękę le­żą­ce­go i za­czął tłu­ma­czyć:

– Słu­chaj, czło­wie­ku! Je­steś cho­ry, masz go­rącz­kę, ma­ja­czysz. Chcę ci po­móc, po­dam ci le­kar­stwo, mu­sisz wy­pić – po czym po­wo­li po­ło­żył dłoń męż­czy­zny i za­czął go lek­ko uno­sić na ręce, a dru­gą ręką po­da­wał mu do ust wy­war. Cho­ry za­czął po­słusz­nie pić. Le­kar­stwo nie było smacz­ne, ale wy­pił wszyst­ko.

Jó­zef uło­żył go po­now­nie na po­sła­niu, do­kład­nie otu­la­jąc pe­le­ry­na­mi. Usiadł obok, pa­trząc w tlą­ce się jesz­cze szczap­ki, a po chwi­li uło­żył gło­wę na swo­jej tor­bie i za­snął.

Mi­nę­ła noc, mi­nął dzień i ko­lej­na noc.

Jó­zef rano i wie­czo­rem po­da­wał nie­zna­jo­me­mu le­kar­stwo.

W dzień wy­cho­dził z zie­mian­ki, szu­kał po le­sie źró­deł, żeby sa­me­mu na­pić się wody i uzu­peł­nić ma­nier­kę.

Dużo się mo­dlił i roz­my­ślał, czu­wa­jąc przy cho­rym. Po raz pierw­szy w ży­ciu czuł się nie­za­leż­ny. Nikt na nie­go nie cze­kał, do ni­ko­go nie mu­siał się spie­szyć, nikt nie wy­ma­gał ni­cze­go od nie­go, a je­dy­nym jego obo­wiąz­kiem był ten cho­ry, któ­re­go pil­no­wał. Przyj­rzał się do­kład­nie ru­inom spa­lo­ne­go domu, oglą­dał, jak był po­sa­do­wio­ny, jaki miał ob­rys, cie­ka­wi­ło go, z ja­kie­go zo­stał wy­ko­na­ny drew­na. Zdu­miał się, że był z mo­drze­wia, mu­siał być pięk­ny, co też mo­gło się wy­da­rzyć, że jest spa­lo­ny? Szu­ka­jąc stru­mie­nia, któ­ry zna­lazł w głę­bi lasu, po­znał mniej wię­cej oko­li­cę. Czuł się tu już do­brze i bez­piecz­nie. Gło­du nie do­świad­czał. Cio­cia Anna na­peł­ni­ła jego tor­bę su­cha­ra­mi i kieł­ba­są, a on jadł jesz­cze sło­ni­nę ze swo­je­go domu wzię­tą.

Ko­lej­na noc mi­nę­ła, aż obu­dził go na­gle głos nie­zna­jo­me­go:

– Gdzie ja je­stem?! Kto tu?!

– Spo­koj­nie, nie bój się. Wszyst­ko w po­rząd­ku – po­wie­dział ła­god­nym pół­gło­sem, żeby nie prze­stra­szyć cho­re­go.

Obcy w na­pię­ciu przy­glą­dał się mu, wy­raź­nie wzbu­rzo­ny. W oczach miał nie­pew­ność i lęk.

– Ktoś ty?! – spy­tał twar­do i su­ro­wo.

– Zdro­wie ci ra­to­wa­łem. Nie bój się – uspo­ka­jał cho­re­go, jak mógł – ucie­kłem tu przed bu­rzą i za­sną­łem, nie wiem, kie­dy ty wsze­dłeś. Mia­łeś go­rącz­kę, ma­ja­czy­łeś cią­gle.

– Mó­wi­łem?! Co mó­wi­łem?! – nie­zna­jo­my wy­raź­nie się za­nie­po­ko­ił.

– E tam, mó­wi­łeś... ma­ja­czy­łeś bez ładu i skła­du, nic nie ro­zu­mia­łem. Prze­stań krzy­czeć, ślę­czę przy to­bie jak niań­ka już dwie noce, gdy­by nie moje na­pa­ry, źle by z tobą było. Uspo­kój się.

– Co mi da­wa­łeś? – za­py­tał za­nie­po­ko­jo­ny.

– Cu­dow­ny lek, ha­ha­ha – za­śmiał się Jó­zef, a po­waż­nie­jąc, wy­ja­śnił: – Na­par z kory wierz­bo­wej.

Nie­zna­jo­my za­sta­no­wił się, coś so­bie przy­po­mi­nał i po chwi­li po­wie­dział:

– Dzię­ku­ję. Po­mo­głeś mi, prze­pra­szam.

– Nie ma za co, niech ci na zdro­wie wszyst­ko wyj­dzie, a ty kto? Zresz­tą nie mów, bo wi­dzę, że prze­stra­szasz się nie­po­trzeb­nie. Mnie wo­ła­ją Jó­zef – lek­ko i od nie­chce­nia przed­sta­wił się ob­ce­mu.

– He­he­he, mnie też Ziuk – nie­zna­jo­my za­śmiał się szcze­rze. – Mów, skąd i do­kąd idziesz?

Jó­zef opo­wie­dział cho­re­mu swo­ją hi­sto­rię z grub­sza, a on wy­słu­chaw­szy, po­wie­dział:

– Aaaaa, to taka hi­sto­ria. – i za­milkł, a po chwi­li do­dał: – Moja mat­ka też zmar­ła. dwa lata temu.

Za­mil­kli obaj, a po chwi­li Ziuk za­py­tał:

– Wiesz ty, gdzie jest Mo­sarz?

– Prze­cho­dzi­łem tam­tę­dy idąc od Łu­żek⁸, to i za­sze­dłem na chwi­lę po­mo­dlić się, bo to świę­te miej­sce, a ty co, do ko­ścio­ła idziesz?

– Tak py­tam. Da­le­ko jesz­cze? – py­tał i uno­sił brwi zro­śnię­te ra­zem, spo­glą­da­jąc na Jó­ze­fa nie­uf­nie.

– Nie, tyl­ko trze­ba wie­dzieć, któ­rę­dy iść, żeby nie wejść w ba­gna.

– Dam so­bie radę.

– Chwi­la, chwi­la, jesz­cze nie te­raz, mu­sisz le­żeć, nie spiesz się, bo i tak nie dasz rady na no­gach ustać. Su­cha­ry mam, zro­bię na­po­ju, pod­kar­mię cię, po­ga­da­my – rzu­cił Jó­zef.

Cho­ry już tego nie sły­szał, za­snął po­now­nie, cho­ro­ba i sła­bość zmo­gły go, nie tak szyb­ko bę­dzie szy­ko­wał się do dro­gi.

Jó­zef zno­wu nie miał z kim roz­ma­wiać, ale ostat­ni­mi mie­sią­ca­mi przy­zwy­cza­ił się do mil­cze­nia. Za­sta­na­wiał się, kim też jest cho­ry, bo po praw­dzie to on sam opo­wie­dział jemu o so­bie do­kład­nie wszyst­ko, a ten dru­gi to tyl­ko, że jest Ziuk i że in­te­re­su­je go Mo­sarz, tyle..., a może aż tyle?

– Jak to jest, że tak szcze­rze wszyst­ko opo­wie­dzia­łem o so­bie? – du­mał. – Nie mó­wił­bym, gdy­bym miał coś do za­ta­je­nia, a cho­ry nic nie opo­wie­dział. Wy­ni­ka z tego, że ma coś do ukry­cia, na pew­no. Wy­zdro­wie­je i każ­dy pój­dzie w swo­ją stro­nę – po­my­ślał i przy­po­mniał so­bie, że idzie w miej­sce nie­zna­ne, do ob­cych osób – Czy one też będą skry­te, jak ten tu­taj? – my­ślał. – Może ja za dużo mó­wię? Może je­stem za bar­dzo od­kry­ty?

Jó­zef uznał, że nie bę­dzie ob­ce­go wy­py­ty­wał, to nie jego spra­wa.

Cho­ry, le­żąc, czę­sto ob­ser­wo­wał Jó­ze­fa, cza­sem coś pod­py­tał, a to czy mu do­brze na świe­cie, czy wszyst­ko się mu po­do­ba, a czy chciał­by coś zmie­nić, a je­że­li, to ja­kim spo­so­bem?

Jó­zef czuł, że cho­ry nie jest bied­ny, że na­wet le­żąc, chęt­nie rzą­dzić lubi i jest wład­czy, wy­ma­ga po­słu­szeń­stwa.

Po­my­ślał so­bie na­wet, czy gdy­by le­żą­cy nie był cho­ry i w po­trze­bie, to czy roz­ma­wiał­by z nim, nie­ma­ją­cym ni­cze­go sie­ro­tą?

Spę­dzi­li ra­zem w zie­mian­ce czte­ry dni i roz­sta­li się, a każ­dy po­szedł w swo­ją stro­nę. Na po­że­gna­nie Ziuk wy­cią­gnął rękę do Jó­ze­fa i pod wą­sem mruk­nął zdaw­ko­we po­dzię­ko­wa­nie.

– Dzię­ku­ję za tro­skę. Jak­byś był kie­dy w po­trze­bie, to zwróć się do mnie – i ru­szy­li w swo­je dro­gi.

Jó­zef za­sta­na­wiał się, gdzie by to miał w świe­cie szu­kać Ziu­ka, o któ­rym nic wię­cej nie wie­dział, tyl­ko że on Ziuk, i idąc le­śną dróż­ką, ro­ze­śmiał się w głos, a echo le­śne po­rwa­ło ten śmiech i na­gle ze­rwa­ły się do lotu wszyst­kie pta­ki, za­trze­po­ta­ły skrzy­dła­mi spło­szo­ne, jak­by strzał się roz­legł i dał sy­gnał do uciecz­ki.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Sprze­daż książ­ki w In­ter­ne­cie:
Przypisy

Wo­ro­pa­je­wo – mia­sto na Wi­leńsz­czyź­nie.

Po­sta­wy – mia­sto na Wi­leńsz­czyź­nie.

Mi­cha­ił Mu­raw­jow – ro­syj­ski ge­ne­rał, gu­ber­na­tor wi­leń­ski w cza­sie tłu­mie­nia Po­wsta­nia Stycz­nio­we­go (1863–1865), ze wzglę­du na spo­sób wy­ko­ny­wa­nia wy­ro­ków zwa­ny Wie­sza­tie­lem.

Ty­tus Da­lew­ski – pol­ski dzia­łacz pa­trio­tycz­ny, je­den z przy­wód­ców Po­wsta­nia Stycz­nio­we­go na Li­twie (1863–1865).

Pan­fi­łowsz­czy­zna – mała wieś na Wi­leńsz­czyź­nie.

Mo­sarz – wieś na Wi­leńsz­czyź­nie. W tu­tej­szym ko­ście­le pw. świę­tej Anny od 1838 r. znaj­du­ją się re­li­kwie świę­te­go Ju­sty­na, wcze­śniej, od 1754 r., prze­cho­wy­wa­ne w Mia­dzio­le w ko­ście­le oo. Kar­me­li­tów. W miej­sco­wo­ści mie­ści się fol­wark ro­dzi­ny Pił­sud­skich.

Bły­sko­po­rek – grzyb pa­so­ży­tu­ją­cy naj­czę­ściej pod korą brzo­zy, na­zy­wa­ny ina­czej czar­ną hubą.

Łuż­ki – mała wieś na Wi­leńsz­czyź­nie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: