- W empik go
Krew wojowników. Tom 2. Książę - ebook
Krew wojowników. Tom 2. Książę - ebook
Rok 1521. Król Francji i Cesarz Niemiec prowadzą grę o władzę nad Italią. Kondotierzy prowadzą legiony najemników do bitew, a przebiegłe i piękne kurtyzany okazują się groźniejsze, niż armie.
Pewien tajemniczy kalabryjski książę dzierży w swojej dłoni sznurki do wielkich wydarzeń. Aby zmienić bieg przeznaczenia, potrzebuje wykonawcy. Wojownika z dalekiej krainy, któremu będzie mógł zaufać... Jarosław Burzyński, polski rycerz-wygnaniec przybywa do Rzymu, stolicy Państwa Kościelnego, które mało jednak ma wspólnego ze świętością. Rzym to miasto zbrodni i tajemnic, podejrzanych interesów, ladacznic, bandytów i zdeprawowanych kardynałów.
Spis treści
I. Pieczęć
II. Cudzoziemiec
III. Miasto nocy Rzym
IV. Tercio
V. Książę
VI. Mondragone
VII. Wenecja
Posłowie od autora
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-964077-0-2 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdźwięczały się gongi, ognie buchnęły, rozbrzmiała muzyka i głosy zachwytu. Hucznie i żywiołowo rozpoczął się tegoroczny karnawał we Florencji.
Ulicami miasta sunęły wozy ozdobione kolorowymi lampionami. Odziani w szkarłatne szaty paziowie wznosili radosne okrzyki. Dalej jechały rydwany, a na każdym barwne postacie – grajkowie, śpiewacy, przebierańcy. Nawet muły ciągnące pojazdy pomalowano na jaskrawe kolory i obwieszono girlandami. Tłumy widzów wiwatowały. Wszyscy rozkrzyczani, poprzebierani za bohaterów mitów i legend, ukrywający twarze za maskami. Co chwilę wybuchały ładunki prochu, wyrzucając w powietrze kolorowe konfetti, którego płatki wirowały wśród ludzi i wozów.
Na czas karnawałowych nocy zawieszano surowe prawa moralne. Zamykały się wierzeje kościołów, a ulice pachniały perfumami, winem i pożądaniem. Jak głosiła popularna zasada – w karnawale był odpust na wszystkie grzechy.
Rydwany jeden za drugim przejeżdżały obok zamkniętych na głucho drzwi pałacu. Rezydencja najbogatszej florenckiej familii miała skromną, surową fasadę, a zaproszeni na bal goście wpuszczani byli dyskretnie wejściem od ogrodów. Na ulicach pospólstwo cieszyło się wyzwoleniem, mogąc się tylko domyślać, co dzieje się w te dni w pałacowych wnętrzach. Podsycane zazdrością plotki powtarzano w całej Italii, a im dalej wędrowały, tym większej nabierały przesady. Szeptano o najwykwintniejszych potrawach, o znanych i potężnych gościach oddających się wyrafinowanej i niehamowanej niczym rozpuście, o grach hazardowych, w których przegrywano całe królestwa, a nawet o tajemnych mordach i otwartym kulcie szatana. Przewracając oczami, powtarzano sumy, jakie pochłaniała organizacja pałacowego balu, sięgające podobno setek tysięcy dukatów.
W salach pałacu i w jego ogrodach setki służących obsługiwały około stu przedstawicieli znamienitych szlacheckich rodzin. Bawiono się jednak wstrzemięźliwie. Przez całą noc na sali nie pojawił się gospodarz. Książę Lorenzo II Medyceusz, przedstawiciel najbogatszej rodziny Italii, leżał teraz bezwładnie w jednej z górnych komnat. Odegnał medyków, ściany kazał udrapować czarną materią. Przed komnatą czuwał ksiądz, który na pierwsze wezwanie miał mu udzielić ostatniego namaszczenia. Książę umierał na syfilis.
Gdy odzyskiwał świadomość, widział wkoło siebie czarną draperię i dochodziły go odgłosy muzyki i śmiechów z głównej sali. Nie żałował, że go tam nie ma. Modlił się tylko o to, aby przed śmiercią móc zobaczyć swoje pierworodne dziecko, które jego żona miała powić już za kilkanaście tygodni.
„Być może ten atak choroby nie będzie ostatni. Boże, daj mi siłę. Spraw, aby ten atak minął, tak jak poprzednie, które przeżyłem przez te lata. Może nawet odzyskam na tyle energii, aby pokazać się gościom na balu. i tak jeszcze miesiąc, może dwa… Tyle mi wystarczy. Jeśli narodzi się chłopiec, umrę spokojny o przyszłość. Otrzyma imię Lorenzo III, na cześć mojego dziadka, któremu nigdy nie dorównałem. Zasługuje na to imię. Pamiętam swoje prorocze sny i pamiętam słowa rzymskiego wróżbity, który przepowiedział, że moje dziecko osiągnie wielką pozycję.
Mój dziadek był wielkim władcą, silnym, mądrym i otaczanym szacunkiem. Władcą, który uczynił Florencję piękną, bogatą i sławną. Mój ojciec zmarnował dzieło dziadka. Okazał się chwiejnym durniem, którego własny naród wygnał z Florencji na poniewierkę i aby znowu rządzić, musiał on sprzymierzyć się z cesarskimi najemnikami. Odzyskał władzę, lecz ceną było wplątanie się w intrygi, z których już chyba nigdy się nie wyzwolimy.
My, Medyceusze, potrzebujemy syna, który wyrośnie na władcę godnego Florencji. Który weźmie wszystko w garść. Który dokona tego, czego ja nie mogłem dokonać z powodu choroby. a przecież miałem zadatki. Gdy tylko się urodziłem, nadano mi przydomek «Wspaniały», po wielkim dziadku. To mnie ten nieszczęsny sekretarz dworu Niccolò zadedykował swój traktat o sprawowaniu władzy. Traktat, w którym opisał rzeczy oczywiste i każdemu wiadome, których napatrzył się u różnych władców. Dar przyjąłem i przeczytałem, a potem wyśmiałem jego autora. Na cóż komu takie dzieło? Przecież on sam swoich nauk nie potrafił przedzierżgnąć w czyn. Łatwo jest pisać dzieła o tym, co się poznało, ale niełatwo sprawiać, by świat poddał się naszym działaniom. Pamiętam, Niccolò, twoje baczne spojrzenie, gdy dałeś mi rękopis traktatu i oczekiwałeś w zamian wybaczenia tego, że jako urzędnik signorii1 zwalczałeś naszą familię. Dwulicowy łotrzyku. Popieranie naszych wrogów nazwałeś młodzieńczą naiwnością, akurat! Po prostu my okazaliśmy się silniejsi od signorii, a ty postanowiłeś do silniejszego dołączyć. Oczekiwałeś pochwał i zaszczytów w zamian za swoją marną książkę. Oczywiście niczego nie dostałeś. Dyplomatycznymi słowy oddalono twoje roszczenia i jak niepyszny musiałeś wrócić do swojej chaty w wiosce i żyć tam w biedzie, z dala od dworskich przyjemności i bez możliwości dalszego obcowania z ludźmi władzy. Czyż nie wiesz, że złoto i łaska panów nie służą do tego, aby je trwonić na myślicieli? Okazałeś się zwykłym nieudacznikiem.
Smutne, że takim samym nieudacznikiem okazałem się ja. Ot, książę bez tytułu księcia, bogacz nieumiejący pomnażać bogactwa. Niby władca, a w istocie marionetka, popychadło Viscorolego. Dziecko wielkich Medyceuszy niepotrafiące sprostać wyzwaniom. Niby młody i silny mężczyzna, bo przecież mam ledwie dwadzieścia sześć lat, ale już wyniszczyła mnie straszliwa choroba i jestem na skraju śmierci. Ja, w którego tak wierzono. Któremu doradzano, jak ma zjednoczyć całą Italię, który miał prowadzić zwycięskie bitwy i zadziwiać świat – a który zdycha teraz jak pies, bo kiedyś pokusił się na jakąś metresę, uprzednio zapewne zgwałconą przez przeklętych francuskich żołnierzy2. Przeżyjesz mnie, Niccolò, i przeżyjesz jeszcze wielu władców, którzy wpadli w szpony szalonego hazardu, w którym wygraną są wpływy, a przegraną pogarda historii. Ty w tej swojej wiejskiej posiadłości dożyjesz w pokoju sędziwego wieku, bezpiecznie i nie szarpiąc nerwów. Tak, wiem, że nigdy się z tym nie pogodzisz. Wszak człowiek, który poczuł smak władzy, nie potrafi już bez niego żyć.
Słyszę muzykę, słyszę głosy. Wy, tam na balu, bawcie się, pijcie wino i obmawiajcie mnie. Wyśmiewajcie moją chorobę. Obwiniajcie mnie o grzechy, które popełniłem, i o te, których nie popełniłem. Popuszczajcie pasa, oddawajcie się plugawym przyjemnościom. Knujcie intrygi i liczcie złoto. Bawcie się, korzystajcie z życia, póki możecie, bo nie wiecie, ile wam jeszcze czasu pozostało. Na pewno będzie go za mało…
Ciekawe, gdzie teraz jesteś i co robisz, ohydny Viscorole. Manipulancie, podły uzurpatorze. Wiem, że nie ma cię na balu. Za to twoi ludzie są w moich komnatach i na pochłoniętych karnawałem ulicach. Obserwują, obmawiają, słuchają plotek, które ci potem przekażą i dzięki którym mocniej zaciśniesz swoje chciwe palce na Florencji, na Rzymie, na całej Italii.
Viscorole, człowiek pod herbem węża. Jak bardzo go nienawidzę i jak bardzo się go boję. Wiem, że gdyby mógł poznać, co naprawdę o nim myślę, bez trudu uczyniłby moje ostatnie chwile piekielnymi. Ach, gdyby żył mój wielki dziadek. Poradziłby sobie z Viscorolem tak, jak signoria poradziła sobie z tym szalonym mnichem Savonarolą. Prymitywnie, lecz skutecznie. Ale i ty, Viscorole, wiecznie żył nie będziesz. Nie uratuje cię twoja fałszywa moralność, nie uratuje to, że trzy razy dziennie chodzisz na modły do katedry, nie uratują zastępy strażników, którymi się otaczasz. Nie umrzesz na chorobę ani nie umrzesz ze starości. Czyjaś ręka pewnego dnia wrazi sztylet w twoje serce i uwolni świat od jeszcze jednej kreatury.
Czuję się teraz nieco lepiej, tak jakby nienawiść dodała mi sił. Głowa wciąż mnie boli, brzuch rozdyma. Obrzydliwe białe krosty pokrywają skórę. Jeśli założę maskę i rękawiczki, nie przestraszę gości na balu. Ale nie mam sił, aby tam zejść. Nie ma tematów, na które chciałbym z nimi rozmawiać. Unika mnie moja żona Magdalena. Wiem, że budzę w niej tylko odrazę. Mój kuzyn Giulio nigdy nie przyjeżdża na bale w pałacu. Wymawia się obowiązkami arcybiskupa, ale wiem przecież, że woli spędzać czas w pałacu Pittich przy Viscorolem, którego nawet on sam uważa za prawdziwego władcę Florencji. Jeżeli Magdalena urodzi mi syna, będzie to jedyna nadzieja dla naszej rodziny i dla miasta. Nie będę schodził na bal. Nie ma po co. Jutro, gdy odzyskam siły, pojadę do pałacyku w Careggi. Świeże powietrze i spokój, z dala od nienawistnych ludzi. Tam moje zdrowie się poprawi. a teraz pomodlę się o pomyślną przyszłość, o przyszłość dla mojego syna, bo on będzie jedynym, który po mnie pozostanie…”
Lorenzo nie mógł znać przyszłości. Gdyby ją poznał, dowiedziałby się, że nie jego syn (bowiem Magdalena miała urodzić córeczkę), a zupełnie inny człowiek miał zmienić przyszłość Italii. i co ciekawe, tej właśnie nocy był on jednym z gości na balu.
Siedział na głównej sali, w małej loży w kącie. Samotny mężczyzna odziany w czerń popijał wino z kielicha. Na jego twarzy malowało się zamyślenie.
Książę Damiano Dimarco, dziedzic Reggio i zarządca posiadłości Mondragone, gościł na balu w pałacu Medyceuszy już po raz trzeci. Przybył w zastępstwie swojego ojca i tylko dlatego, aby swoją nieobecnością nie spowodować ujmy w protokole. Nie był miłośnikiem rozpustnych zabaw, w których lubowały się bogate rody Italii. Pochodził z Kalabrii, surowej krainy rodzącej mocnych i gwałtownych ludzi, gardzących dworskimi swawolami. Wychował się wśród hiszpańskich wojsk i rycerzy, gdzie przywykł do bezwzględnego porządku, nabrał dyscypliny i samozaparcia, a potem zdobył wiele doświadczeń, które słabszego psychicznie człowieka by zabiły, natomiast jego uczyniły tylko silniejszym.
Książę Damiano był jednym z niewielu gości na balu, którzy nie mieli twarzy skrytej za maską. Obserwował obojętnie i ze znudzeniem wystrojone pary tańczące na środku sali, patrzył na grajków, na stoły, na których piętrzyły się góry wymyślnych potraw.
Nieco przed północą do księcia podszedł posłaniec i wyszeptał mu do ucha kilka słów. Książę wstał i ruszył przez salę, idąc spokojnie i godnie, a za nim, w pewnym oddaleniu, postępował Gallardo, jego najbardziej zaufany strażnik.
Większość gości nie znała księcia Dimarco. Nie był człowiekiem sławnym, przynajmniej nie wśród szerokich mas. Jednak choć na balu był tylko jednym z wielu, to zwracał na siebie uwagę. Jego niewysoka, odziana na czarno postać roztaczała wokół siebie niewidzialną aurę. Szedł przez salę, a tłum rozstępował się przed nim. Jego ruchy i spojrzenia znamionowały pewność siebie. Mówiły: oto mężczyzna, który nie zna ani strachu, ani wahania i który zawsze osiąga to, czego pragnie. Wystarczy, że popatrzy, wystarczy jeden gest. Nieprzenikniona była jego twarz, nie wyrażała żadnej emocji. Dworskie damy i udające, że też nimi są, specjalnie sprowadzone na bal weneckie kurtyzany obserwowały go dyskretnie i z ciekawością. Żony wielmożów, którzy jedli lub bawili się w innych salach, rozochocone winem i pewne siebie dzięki maskom obiecującym dochowanie tajemnicy, szeptały między sobą: „Któż to jest?” i kusiły zza masek zalotnymi spojrzeniami wielkich ciemnych oczu.
Przeszedł przez salę balową i przez część jadalną, nikogo nie zagadując, nie zatrzymując wzroku na żadnej z pięknych dam na tyle długo, aby mogło to zostać odczytane jako zachęta. Wyszedł z sali, która na powrót zaczęła żyć balem. Dworskie fircyki zalecały się do dam i do siebie nawzajem. Wielcy panowie, przedstawiciele potężnych włoskich, hiszpańskich i francuskich familii, omawiali sprawy polityczne i finansowe, obserwując swoich rywali z konkurencyjnych rodzin. Kupcy przechwalali się bogactwem, a posłowie z najdalszych królestw – wspaniałością swoich władców i przepychem ich pałaców. Artyści obiecywali swym mecenasom stworzenie dzieł, które zadziwią świat. Skrybowie omawiali z sekretarzami, które wieści należy zapisać w kronikach, aby stały się częścią historii, a które przeinaczyć lub skazać na zapomnienie. Kanonicy z kolei nie rozprawiali o sprawach Biblii, lecz o korzyściach płynących z kardynalskich i biskupich pozycji, o przetasowaniach w otoczeniu papieża czy też o nowych wyskokach jednego z kardynałów.
Tymczasem książę Dimarco, a za nim jego milczący strażnik, przeszedł na tył rezydencji.
W ogrodzie, w labiryntach żywopłotów i sadów, odbywały się rzeczy najciekawsze, bo skryte, przynajmniej pozornie, przed wścibskimi oczami niewtajemniczonych. Wśród licznych bawiących się tu gości zgromadzonych przy stołach z jadłem i napitkiem, dla których przygrywali pojedynczy muzycy, na uboczu, wśród różanych krzewów i przystrojonych w kokardy drzewek, zbierały się pary i małe grupki, w których zawiązywano spiski i sprzysiężenia tudzież nabierały żarliwości potajemne romanse. Książę szedł alejką, a do jego uszu docierały strzępki rozmów, chichoty, westchnięcia i szepty.
„Oto elita władzy i posiadania w całej okazałości – pomyślał. – Oto zaplecze każdego władcy. Staw pełen ryb; można tu dzielić i rządzić, a raczej dzielić, aby rządzić, można tkać z nich niczym wielki pająk sieci powiązań i stopniować podległość, nagradzać za wierność i karać za niezdecydowanie. Staw pełen ryb, a wiele z tych ryb to rekiny. Poselstwa z dalekich krain, dowódcy wojsk o kwadratowych twarzach, szpiedzy o gładkiej mowie i czujnym uchu, zdrajcy czekający na okazję do zarobku, sługusi czekający na okazję do działania, chytrzy manipulanci o rozbieganych oczkach, zepsuci niemoralnością synowie wielkich familii… i najprzebieglejsze z nich wszystkich: inteligentne damy, które nauczyły się wpływać na wydarzenia w świecie rządzonym przez mężczyzn”.
Książę nie wierzył w przydatność dworu. Nienawidził tej zbieraniny kreatur, która miała jedynie stwarzać pozory, że władza nie należy do jednego człowieka. Książę wierzył tylko w pojedynczych ludzi, którym można było zaufać w pełni. w takich jak jego strażnik Gallardo, któremu książę kiedyś uratował życie i który spłacał ten dług swoją służbą. Książę znał się na ludziach. Potrafił jednym spojrzeniem przeniknąć człowieka, bezbłędnie rozpoznać jego motywacje i cele. To, jakie ma słabości i jakie ma zalety. Nie dawał się nabrać na żadne kłamstwo, był głuchy na pochlebstwa, a tym bardziej na groźby. Książę wiedział, że ludzie są z natury tchórzliwi, chciwi, słabi i leniwi. Cenił tych, którzy mieli tych wad po prostu mniej niż reszta.
Ucichły dźwięki muzyki i głosy ludzkie. Książę wraz z Gallardem znaleźli się na skraju ogrodów. Gallardo niósł zdjętą ze ściany pochodnię. Przeszli przez bramę, strażnik przepuścił ich bez słowa.
Po drugiej stronie czekał młody mężczyzna odziany w ubłocony skórzany kubrak. Gdy zobaczył księcia, rzucił się przed nim na kolana.
– Książę Dimarco! – wysapał i wyciągnął nad głowę tubę z lakierowanej skóry. – List z Rzymu, z Zamku Świętego Anioła. Nie przekazano mi, kto jest nadawcą.
Książę zmarszczył brwi. Gallardo już stał przy nim, nachylił pochodnię, aby oświetlić twarz posłańca. Młody chłopak, zapewne służący od niedawna. Miał opuchnięte oczy, a twarz i odzienie umazane zaschniętym błotem.
– Dlaczego jesteś taki brudny? – zapytał Dimarco.
– Jechałem z Rzymu bez przerwy, panie, zmieniałem tylko konie. Za Terni miałem nieprzyjemną przygodę, ale lepiej o niej nie opowiadać…
Książę w świetle pochodni skontrolował pieczęć, potem ją przełamał i otworzył tubus. w środku był tylko mały płat pergaminu, na którym zapisano kilka zdań. Damiano przebiegł przez nie wzrokiem, odczytując szyfr.
Tam gdzie ostatniego dnia. Trzecia noc po nowiu. Przybądź, jeśli czujesz się godny mych nauk.
Serce zabiło w nim szaleńczo. Pamiętał, co oznacza miejsce „tam gdzie ostatniego dnia”. To było Monte Bacasa koło Grosseto. Ale jak tam zdążyć? Trzecia noc po nowiu, a dzisiejsza była pierwszą! Jakim sposobem ma dotrzeć tak daleko w dwa dni, które zostały do spotkania? Księcia ogarnęła złość.
– A teraz nie kłam. Kiedy wyruszyłeś?
– Panie mój, w niedzielę rankiem. Kazano mi jechać bez ustanku, aby dostarczyć ci list jak najszybciej. Powiedziano, że to sprawa życia i śmierci.
– Ta sprawa jest o wiele ważniejsza – rzekł książę i tym razem, gdy na niego spojrzał, dostrzegł kilka zaschniętych, ciemnych kropli. – Dlaczego na jelcu twego miecza są ślady krwi?
– Na mokradłach za Terni napadli mnie bandyci. Chcieli zrabować mi konia i tubus. Myśleli, że w środku jest złoto. Ściągnęli mnie z konia, ale ugodziłem jednego mieczem i uciekłem.
Książę obserwował go bacznie. Chłopak nie kłamał. Naprawdę jechał przez trzy dni i trzy noce bez przerwy, naprawdę walczył w obronie listu i zabił w tej obronie człowieka. i on też ma szansę dotrzeć na czas na miejsce spotkania – jeśli wyruszy natychmiast i będzie jechał bez przerwy.
Książę pokiwał głową.
– Jak cię zwą?
– Rito, panie.
– Gdy odpoczniesz, wrócisz do Rzymu na Zamek Świętego Anioła. Tam pójdziesz do majordoma rodziny Dimarco. Powiesz mu, że nakazałem wypłacić ci trzydzieści skudów. a jeśli szukasz dobrej służby, możesz trafić do mojej kompanii.
– Dzięki ci, panie. Służę w gwardii papieskiej i nie chcę zmieniać służby.
– W takim razie jesteś wolny.
Książę nie wrócił do pałacu Medyceuszy. Kazał Gallardowi wezwać czterech przybocznych. Wsiedli na konie i omijając karnawałowe ulice wyjechali z miasta. Wyruszyli na zachód, w kierunku wybrzeża. Jechali przez resztę nocy, cały kolejny dzień i następną noc. Na drogach podróżni rozstępowali się, dając im przejazd. Sześciu potężnych jeźdźców na bojowych rumakach, odzianych w czerń, uzbrojonych po zęby. Był to widok, który każdego zatrważał. Książę wydał rozkaz i jechali bez przystanków. w drodze nic nie jedli i tylko oszczędnie popijali wodę z bukłaków. Nie skarżyli się, bo książę tego nie akceptował, i nawet nie rozmawiali ze sobą. Książę cały czas milczał, pogrążony w ponurych wspomnieniach.
Trzeciej nocy po zmierzchu przejechali obok opactwa w Grosseto. Przez okienka w grubych murach dochodziło światło świec, ale żadnych dźwięków. Kopyta ich koni trzaskały na bruku przed budynkiem, a potem wjechali ścieżką pomiędzy skały i zniknęli niczym zjawy.
Przed północą dotarli na miejsce. Monte Bacasa wznosiło się przed nimi w rozgwieżdżone niebo. Za masywem góry fale morza rozbijały się z łoskotem o skalne klify.
– Rozłóżcie obóz – rozkazał książę. – Ale pod bronią i przynajmniej dwóch wystawiać na warty.
Zszedł z konia i ściągnął siodło. Potem odłożył na ziemię sakwy i swój pas z mieczem. Bez broni i bez pochodni ruszył wąską ścieżką w kierunku góry. Ledwie oddalił się od obozu, zgubił drogę, ale zaczął krążyć i znowu ją odnalazł. Kwadrans później znalazł też jaskinię, czarną czeluść pachnącą zgnilizną. Wszedł do środka, macając przejście przed sobą. Jego stopy brodziły w szlamie. Huk fal rozbijających się o skały rezonował we wnętrzu pieczary niczym wystrzały z falkonetów. Damiano zacisnął zęby i zapamiętale parł naprzód. Nienawidził wąskich przestrzeni. Wydawało mu się, że minęła cała wieczność, nim przedostał się do wylotu jaskini. Spojrzał w dół i w świetle księżyca zobaczył płaszczyznę morza. Fala z wściekłym łomotem uderzyła o skałę, bałwany rozpełzły się wokół, opryskała go słona piana. Wymacał nogą wykutą w skale ścieżkę, która biegła samą krawędzią przepaści. Ostrożnie stawiał kroki. Jego jeździeckie buty, oblepione szlamem z jaskini, ślizgały się na kamieniach. Wreszcie dotarł do szerokiej skalnej półki. Przy palenisku siedział już ten, który zaprosił go na spotkanie. Odziany był w ciemny płaszcz, na głowę nasunął kaptur. Pod kapturem w świetle ognia widać było starczą twarz i usta, które w tej chwili rozchyliły się w łagodnym uśmiechu.
– Witaj, czcigodny panie – rzekł Dimarco głośnym tonem, aby przekrzyczeć huk fal. – Zdziwiłem się, gdy zobaczyłem list od ciebie. Czekałem na niego długo, tyle lat… Straciłem już nadzieję, że ta chwila w ogóle nadejdzie. Zacząłem nawet myśleć, że nigdy się nie zobaczymy. Że to wszystko było tylko senną marą…
Starzec wskazał mu, by usiadł przy ogniu. Dimarco spojrzał najpierw w płomienie, a potem na twarz Mistrza, pokrytą symetrycznymi zmarszczkami, z wąskim ostrym nosem i oczyma jak bezdenne otchłanie. Usiadł przy ogniu. Zapadła cisza.
– Jak długo czekasz na mnie w tym miejscu? – zapytał w końcu Dimarco.
Wśród szumu wiatru i huku fal rozległ się spokojny, szeleszczący głos starca.
– Nie jest ważne, jak długo się czeka, jeśli przyświeca nam osiągnięcie ważnego celu. – Wskazał na gwiazdy. – Nadchodzi godzina Marsa. Jego czerwone oko wyłoni się wkrótce nad światem.
– Dobrze to czy źle?
– Książę, czy zapomniałeś moich nauk? Pojęcie dobra czy zła nie istnieje w świecie bogów.
– Pamiętam. Ale my nie jesteśmy bogami, a ludźmi. Czy to dobrze dla nas?
– Nie powinny nas obchodzić sprawy śmiertelników. Losy całych narodów i cywilizacji to tylko pył na wietrze. Ale ty… nie jesteś tylko człowiekiem. Jesteś jednym z wybranych. Naznaczonym od urodzenia.
– Tak mnie nauczałeś. i wybacz, że to przyznam, ale nigdy nie uwierzyłem w te słowa. Sądzę, że one miały tylko dodać mi odwagi w chwili, gdy byłem nikim. To, że teraz mam pozycję i bogactwo, nic nie znaczy. Jestem tylko zwykłym człowiekiem.
– Wątpić to przywilej mądrych. Pokora to warunek, aby zdobywać wiedzę. Ale znać prawdę i jej nie wykorzystać to głupota. Stosowałeś się do moich wskazówek przez te lata?
– Nie było dnia, abym tego nie czynił.
– Pamiętasz naszą ostatnią rozmowę?
Oczywiście pamiętał. Każdą z nich. Nauki, których słuchał pośród lasów, wrzosowisk, pustkowi i na skalistej wyspie omywanej przez morza. Pamiętał wszystkie, ale ostatnią najbardziej.
– Powiedziałeś, że jeśli będę ściśle stosował się do nauk i postępował właściwie, to być może nadejdzie dzień, w którym…
– …w którym będziesz potrzebny do wielkich czynów. Ten dzień właśnie nadszedł. Czy jesteś gotowy poświęcić wszystko?
Księcia przeszedł dreszcz. Pomyślał o swojej żonie i dzieciach, o pięknym zamku w Reggio i drugim w Mondragone, o stajni pełnej najlepszych koni. Miał ugruntowaną pozycję, cieszył się szacunkiem poddanych. Stosując się do nauk Mistrza, bez trudu uspokoił bunty na Sycylii, potem wybił wszystkich złodziei i bandytów w okolicach Reggio, rozbudował port i zagospodarował nieużytki. Dzięki tym zabiegom skarbiec napełnił się złotem, a hiszpańscy władcy Neapolu szanowali go niczym brata. Miał dwadzieścia cztery lata i wszystko to, o czym zwykli ludzie mogli tylko pomarzyć. Pomyślał o balu we Florencji, o zalotnych spojrzeniach dam, o polowaniach, o przepychu. o tych wspaniałych rzeczach, które na niego czekały, ot, przywileje każdego księcia, wystarczy po nie sięgnąć… Krocząc ścieżką swego przeznaczenia miał zaryzykować utratę tego wszystkiego, a w zamian otrzymać tylko jedno – wpływ na losy świata.
– Czy myślisz nad sprawami śmiertelników?
– Sprawy śmiertelników to tylko pył – odpowiedział książę. – Nie musisz pytać. Wiesz, że jestem gotowy. Tylko na ten dzień czekałem.
– W takim razie przekazuję ci klucz – Mistrz podał mu pierścień – do bram, które masz przed sobą.
Książę obejrzał pierścień. Był ciężki, gdyż wykonano go z mosiądzu, solidny, ale topornie wykuty. w oczku widniała pieczęć z symbolem krzyża i czterech gwiazd, oznaczających planety mające największy wpływ na losy ludzkości. Krzyż to Bóg, Jowisz to istnienie, Saturn to zmiany, Wenus to miłość, a Mars oznacza wojnę. To oczywiście tylko symbole. Dla niego oznaczały jedno – życie podporządkowane wyższemu celowi.
– Idź więc i pokaż, czy sprostasz zadaniu – rzekł starzec.
– Dzięki ci, panie.
Odwrócił się i przeszedł ścieżką nad przepaścią. Tym razem poruszał się pewnie i sprawnie, balansując nad przepaścią niczym urodzony linoskoczek. Przeczołgał się przez jaskinię, jakby to była igraszka, i zbiegł ze wzgórza do obozu. Jego serce rozsadzała szalona radość.
Obudził żołnierzy i nakazał szykować konie.
------------------------------------------------------------------------
1 Signoria – rząd Florencji w czasie średniowiecza i renesansu, składający się z przedstawicieli gildii.
2 Kiła została przywleczona do Europy przez załogi okrętów Krzysztofa Kolumba i szybko się rozprzestrzeniła po całym kontynencie. Choroba ta była ówcześnie nieuleczalna i śmiertelna. Przyjęło się nazywać ją „chorobą francuską”, później zaś syfilisem.Mężczyzna, który nie ryzykuje, jest nic niewart
– włoskie powiedzenie
Moją ojczyzną jest cały świat
– Dante
Rok 1521. Przełęcz Brenner, oddzielająca cesarstwo niemieckie i Italię
Zamieć przetaczała się nad czarnymi skałami przełęczy. Wionęło śniegiem i lodowatym wiatrem. Mróz był taki, że śnieg zmienił się w twarde, zbite bloki, które pękały z głośnym chrzęstem, gdy przebijały go kopyta konia. Podróżni w taką pogodę zamykali się w bezpiecznych wnętrzach oberż w dolinach i grzali się tam przy paleniskach, czekając na lepszą pogodę. Nikt zatem nie napotkał samotnego jeźdźca, który tego dnia przekroczył górską granicę.
Mężczyzna miał ledwie dwadzieścia dwa lata. Jechał na czarnym niemieckim rumaku. To był silny, potężny koń, wart tyle co duża wieś. Zwierzę kroczyło pewnie, nic sobie nie robiąc z zimna. Potężne mięśnie grały pod skórą, boki i zad pokrywał kropierz z czarnego jedwabiu, z którego teraz zwisały sople lodu. Za tym koniem podążał drugi, juczny, wlokący zapasy.
Sam jeździec był odziany w wysokie buty, stalową zbroję, na którą nałożył wzorzysty kaftan i pantalony, jakie nosili landsknechci, i ciepły płaszcz z angielskiego sukna. Na głowie miał hełm z opuszczoną przyłbicą. u pasa zwisał prosty, staromodny miecz z mogunckiej stali.
Podróżny parł naprzód mimo zamieci, jakby nie czuł zimna ani uderzeń wichru. Nie zatrzymywał się na noclegi w karczmach ani zajazdach. Wędrował tak od wielu dni, zatrzymywał się tylko po to, aby spędzić noc pod derką w lesie, zjeść suszonego mięsa i twardego chleba, wstać przed świtem i jechać dalej. Spieszył się, choć niosło go tylko jedno – chęć zobaczenia mitycznych krain południa. Legendarnej Italii, krainy wszelkich bogactw.
W wioskach Tyrolu, przez które przejeżdżał kilka dni wcześniej, miejscowi obserwowali go ciekawsko. Znali takich jak on, chociaż rzadko widzieli, aby ludzie tego pokroju podróżowali w pojedynkę. Wiedzieli jednak, że zbroja, ostrze przy pasie, wzorzysty strój, a do tego brak herbów i sztandaru oznaczają najemnego wojownika. w ostatnich latach, od kiedy rozgorzały wojny domowe w Cesarstwie i w krainach Italii, szlakiem tym ciągle podążali ci ponurzy, gwałtowni ludzie, których życie polegało na zadawaniu śmierci innym.
A on spoglądał obojętnie na wioski i ich mieszkańców – ludzi, dla których całym sensem życia była religia, praca i umiłowanie spokoju. i widział, że w gruncie rzeczy są szczęśliwi. Nie muszą mierzyć się z sumieniem, przeżywać wielkich dylematów. Są tylko niewolnikami wypełniającymi każdego dnia powinność swojego losu, nieodczuwającymi konieczności zastanawiania się nad jego sensem. On nie potrafiłby stać się jednym z nich, nawet gdyby tego zapragnął. To przeświadczenie pchnęło go wiele lat wcześniej w wieczną tułaczkę.
– Ojcze, kto to jest ten konny pan? – zapytał chłopa dziesięcioletni synek w jednej z tyrolskich dolin, gdy odpoczywali obaj po zapędzeniu owiec na łąkę.
Chłop spojrzał spod zmarszczonych brwi na jadącego gościńcem.
– To jeden z tych przeklętych mercenari. Żołnierz służący swemu panu za złoto – mruknął z pogardą.
– A co oni robią, tato?
– Gdy panowie im rozkażą, walczą w bitwach i oblegają miasta. Burzą zamki i palą wioski, gwałcą i mordują. To im daje radość i zarobek.
– A dokąd on jedzie?
– W tę stronę to jedzie do Italii. Do Mediolanu albo do Rzymu, albo do Neapolu. Zaciągnie się pewnie pod jednego z przeklętych książąt i dla nich będzie za złoto śmierć zadawał. Aż i jego w końcu inni zabiją.
– Zabiją go?
– To pewne, bo mało kto się w takim życiu długo utrzyma. Jadą tak po tym gościńcu jak stare wilki szukające śmierci. i tak samo ten jedzie, i śmierć na pewno odnajdzie. Ona już na niego tam czeka. To dlatego starzy ludzie mówią na ten gościniec „szlak potępionych”. Zabiją go, a potem jak wszyscy mu podobni prosto do piekła trafi.
– A dlaczego ci ludzie to robią?
– Bo to ludzie przez diabła opętani są, synku. w ich duszach nic, tylko zło i szaleństwo…
Zamilkł jednak chłop nagle, bo jeździec był już dość blisko i mógł go usłyszeć, a może i zrozumieć. Stał więc tak tylko wśród swoich owiec, uśmiechając się, a jeździec obrzucił ich obojętnym spojrzeniem i pojechał dalej, ku wznoszącym się na horyzoncie czarnym, złowrogim górom oddzielającym świat Północy od krain Południa.
A teraz, u szczytu przełęczy, Jarosław jechał przez zamieć. Żaden z przydrożnych wieśniaków ani pasterzy, ani wędrownych kupców nie mógłby zrozumieć motywów tego mężczyzny ani pojąć zawikłanych losów, które poprowadziły go na ten szlak. Zresztą kogo obchodziłaby ta historia? Gościńce były pełne wszelkiej maści awanturników. Każdy z nich miał swoją dramatyczną opowieść, każdy zmagał się ze swoimi demonami. Niespokojne duchy, porwane szaleństwem i poszukujące swojego miejsca…
Napotkał taką bandę kilka dni wcześniej. Jechali zgrają we dwudziestu. Pijani, radośni, obładowani łupami. w przeciwną stronę niż on, bo na północ.
– Hoy! – krzyknęli do niego pozdrowieniem landsknechtów.
– Hoy! – odkrzyknął. Śmiali się, wznosili toasty bukłakami z alkoholem. Jak zobaczył, jednego wieźli na wozach w taborze.
– Ten co, ranny czy zabity?
– Ogłuszony… jałoowcówką!! – wrzasnął ktoś i wszyscy wybuchnęli rechotem. – Już trzy tygodnie wracamy spod Rzymu i ten chwat jeszcze ani dnia nie pozostał trzeźwy, taka jego radość z przeżycia tylu potyczek!
– Gdzieżeście wojowali i jak było? – Jarosław przyjął podany mu bukłak i wlał w usta mocny trunek, od którego od razu rozpaliły go wnętrzności.
– A to już różnie! – krzyknął jeden. – W Italii nic pewnego nie ma, każda siła gotowa zdradzić swego pana i do konkurentów przejść, jeśli lepiej zapłacą. Ja zacząłem od służby dla diuka Urbino. Zdobyliśmy dla niego Pesaro, ale potem z winy Medyceuszy i nowego papieża diuk postradał pozycję i nie miał z czego nam płacić, więc przeszedłem do armii księcia Sieny, który toczył walkę o władzę ze swoim bratem. Potem bracia się pogodzili, a armię rozpuszczono, więc wraz z mym oddziałem przeszliśmy pod kondotiera Giovanniego. Okrutnik z tego pana, ale walki i łupów nam przy nim nie brakło nigdy!
– Ja służyłem Aragończykom z Neapolu – odezwał się drugi, odziany w szkarłatny kaftan rumiany dwudziestoparolatek – ale gdy Wenecjanie pochwycili mnie żywcem, aby za okup sprzedać, przekonałem ich, aby mi pozwolili u siebie służyć. Tak do armii Wenecji trafiłem i wojowałem na lądach i morzach – opowiadał z uśmiechem i dumą. – A potem, gdy zajęcia nie mieli i mnie zwolnili, też do Giovanniego przystąpiłem. Wojowaliśmy o Pesaro i Urbino. Cały rok był wojowania, zbierania łupów i żołdu. Dobre to czasy były.
– Pies pluł na ich żołdy, toć na łupach jest zarobek żołnierza! – zawołał pewien jednooki najemnik. – Ale jedno do drugiego, i nie było tam po co dłużej siedzieć. Wieziemy ze sobą łupy, które starczą na dostatnie życie. a i mogiły, i kaplicę dla poległych postawimy, co kamraci?!
– Pewnie, że postawimy! – zagrzmieli. – Trzymaj się, bracie, i szczęścia na wojnach w Italii! Francuzi z Wenecjanami rządzą północą, południem Hiszpanie, a środkiem papież. Tymczasem drobne wojenki wciąż się iskrzą, zajęcia dla mężnego człowieka nigdy tam nie zbraknie!
– Pamiętaj, panie, dotrzyj na tamtejszy karnawał przed Wielkim Postem, do Wenecji albo jeszcze lepiej do Rzymu! Karnawał to największy cud Italii! – zakrzyknął jeden.
– W karnawale białogłowy o czci zapominają i oddają swoje ciała na ulicach! – wrzasnął drugi i zaśmiał się. Nie wiadomo było, czy żartuje, czy prawdę mówi, bo wiele podobnych niedorzecznych historii Jarosław zasłyszał o Italii w różnych krajach.
– A wy dokąd wracacie, gdzie wasze domy? – zapytał Jarosław.
– Ja do Innsbrucku – odparł wesoło rumiany dwudziestolatek. – Tamten to Wermer, żyje aż w Królestwie Duńskim. a tamci to Niderlandczycy, mało się odzywają co prawda, ale zacni z nich towarzysze na wojaczce i w wędrówce. Jest i z nami jeden Anglik – pokaż się, obrzydliwy!
Blady chudzielec w czepcu z metalowych kółek pomachał mu bukłakiem.
– Jestem Szkot, nie Anglik, psubracie! – wrzasnął w czystej łacinie, połączonej z niemieckim przekleństwem.
– A ty, bracie, skąd? – zapytał któryś Jarosława.
– Jam jest Jarosław z Korony Polskiej!
– Mało twoich w Italii się spotyka. Ale paru spotkałem. i w miastach, i w kompaniach różnych sił – powiedział najstarszy z bandy, odziany w skórzany kaftan nabijany ćwiekami. – W walce niezłomni są, nieustępliwi, a i chłodno myślący zarazem. a po walce zamieniają się w szalonych i piją ile wlezie, a wtedy rozbijają karczmy, wywracają wozy, robią hałas jak legion diabłów. Niewiarygodne, ile wina są w stanie w siebie wlać. Ale mało ich w Italii. Dlaczego?
– Za dobrze im w domu! – odpowiedział Jarosław. – A u nas też wojen nie brakuje. a to Ruś, a to Tatarzy, a to Teutoni, a to magnaci między sobą. Miecz w pochwie za długo nie usiedzi. Mało komu chce się w świat ruszać.
– Dużo u was płacą landsknechtom? – zapytał któryś.
– U nas nie ma landsknechtów, każdy za swoje walczy. Nawet król nic nie płaci. u nas tylko za łupy albo z obowiązku dla króla się walczy! Ale świat jest wielki i nie kończy się na Koronie. Dlatego jadę do Italii, niech tam poznają mój miecz. Powodzenia i wracajcie bezpiecznie!
– Tobie też powodzenia i obyś wracał do domu jak my, żywi, cali i z pełnymi trzosami. a nie wszystkim się to udaje, pamiętaj! – odkrzyknęli i ruszyli swoją zgrają naprzód.
To spotkanie z najemnikami wprawiło go w dobry nastrój.