- W empik go
Król naftowy - ebook
Król naftowy - ebook
Powieść Karola Maya, w której ponownie spotkamy najsłynniejszych wojów Dzikiego Zachodu - Winnetou i Old Shatterhanda.
Przypadkowe wplątanie się w kłopoty to ostatnia rzecz, której chcieli goście na amerykańskiej ziemi. Niestety znaleźli się w samym środku wojny o terytorium dwóch zwaśnionych indiańskich plemion i choć ich sytuacja wydaje się dramatyczna, niekoniecznie musi być przegrana, kiedy w pobliżu znajduje się Winnetou i Old Shatterhand.
W niniejszej publikacji zachowano oryginalną pisownię.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-264-2699-1 |
Rozmiar pliku: | 680 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
POKRZYŻOWANE PLANY
Zrobiłeś dobry interes! — rzekł Dick do Sama. — Chętniebym przystąpił do spółki.
— To zbyteczne, jeśli się nie mylę. Uważają nas naprawdę za krawców, _hihihihi!_ A ten herszt nazywa się Buttler!
— A więc mamy przed sobą dwunastu finderów. Złe towarzystwo do kolacji!
— Nie byłem zmuszony przyjąć ich zaproszenia; mamy jeszcze w worku zapasu na cały dzień, co nam starczy do Tucsonu; ale mam własne plany w zanadrzu. Zamierzam ich mianowicie wziąć do niewoli.
— Ale jak?
— To się zobaczy.
— Lepiej byłoby jechać stąd dalej; to bardzo niebezpieczne dla nas miejsce. Zechcą ci na pewno odebrać wygraną!
— Oczywiściel Ale odechce im się prędko. Nie lękam się ich, tem bardziej że przekonali mnie, jak łatwo ich wodzić za nos. Uważać nas za krawców, nas, trójlistek!
— Jesteś szczwanym lisem, stary Samie!
— Jestem wcale zadowolony ze swej oskalpowanej głowy. I ja niegdyś posiadałem własne włosy wraz ze skórą; nosiłem je od urodzenia z dumą i z pełnem prawem, od którego nie mógłby mnie odsądzić żaden adwokat, lecz wkońcu zdybał mnie tuzin, czy dwa tuziny Indjan Pawnee i żywcem zdarli ze mnie sierść. Udałem się wówczas do Tekania i kupiłem nową skórę. Nazywano ją peruką i sprzedano za trzy grube pęczki sierści bobrowej, jeśli się nie mylę. Nic sobie z tego nie robię, gdyż nowa sierść jest czasem praktyczniejsza niż stara, zwłaszcza latem. Mogę zdjąć, kiedy się pocę, i myć ją i czekać, nie drapiąc się w głowę. I jeśli jakiś czerwony zażąda ode mnie skalpu, mogę dać, nie przyczyniając mu trudu, a sobie bólów, _hihihihi!_
— I jakie to głupie, — wtrącił Will Parker — że naprawdę wierzą, iż zamierzamy nad Gila chwytać bobry, a nawet szare niedźwiedzie.
— Nie tak głupie, jak mniemasz, — objaśnił Sam. — Widzieli dokładnie, że jesteś greenhornem, a po takim można się wszystkiego spodziewać, nawet tego, że na strychu spróbuje łowić psy morskie i wieloryby. Powiada, Buttler, że spodziewają się mięsa. Skąd wezmą? Czy aby z Tucsonu? Nie do wiary! Może chcą okraść tych, których — — _behold,_ oto właśnie nadjeżdżają!
Wskazał przed siebie, gdzie na placu ukazał się wóz, a za nim trzy inne. Naprzedzie pędził dobrze uzbrojony jeździec. To był scout. Obok wozu jechali dwaj chłopcy, czy młodzieńcy, noszący noże, rewolwery i dubeltówki. Naganiacze wołów szli pieszo. W dwóch wozach siedzieli wychodźcy, Z ciekawością rozglądali się z poza płótna.
Scout zamierzał zapewne zatrzymać się przed chatą, lecz, ujrzawszy towarzystwo pod szynkiem,, zasępiony pojechał dalej. Wozy, oczywiście, potoczyły się za nim.
— Przekleństwo! — szepnął jeden ze zbirów do gospodarza. — Zdaje się, że trzeba będzie zrezygnować z pieczystego.
— A to czemu?
— Ponieważ jadą dalej. Kto wie, jak daleko stąd urządzą postój.
— Nie ujadą daleko. Widać było, że woły? zmęczone. Czyście zauważyli twarz scouta?
— Nie.
— Zasępiła się, skoro was ujrzał. Nie ufa wam, ponieważ zapewne badaliście go zbyt natarczywie. Na pewnoby się tutaj zatrzymał i tylko przez was pojechał dalej, ale niedaleko; chyba do skraju pastwiska,
— Zobaczę.
— Jeśli cię spostrzeże, umocni się w podejrzeniach.
— Prawda — potwierdził Buttler. — Musimy czekać, aż się ściemni. Wówczas ja z dwoma ludźmi pójdę za nimi. Puszczą na popas woły; uprowadzimy jednego i zarzniemy.
— I nakryją was! — dorzucił gospodarz.
— Co nazywasz nakryciem? Jeśli kto przyjdzie, zastanie nas u ciebie na zjadaniu pieczeni; to wszystko. Uprowadzony wół będzie leżał pod wioską. Kto może dowieść, żeśmy go zarżnęli?
— Będziemy jeść akurat ten kawał mięsa, którego będzie brak u zarzniętego wołu!
— To nie dówód; wszak mogliśmy go kupić u nieznanego Indjanina. Jeżeli zechcą się mimo to naprzykrzać, to mamy strzelby i noże.
— Ci trzej krawcy biorą udział w kolacji?
— Tak. Wiesz, Paddy, co za myśl strzeliła mi do głowy? Upoimy ich!
— Aby ich następnie — — —?
— Tak, aby ich następnie — — — tak, jak myślisz.
— U mnie w domu?
— Tak, w pokoju, Tu na powietrzu nie można. Może kto zobaczyć.
— Ale narażacie mnie na niebezpieczeństwo! Coś podobnego w moim domu, w moim pokoju — —
— Milcz! Dostaniesz z tego trzysta dolarów. Dosyć za tę małą fatygę — czy godzisz się?
— Tak, niema innej rady. Ale obawiam się że trudno ich będzie upić.
— Przeciwnie, bardzo łatwo! Czyś nie widział, jak wyleli gorzałkę?
— Na to ma oko każdy gospodarz.
— A więc nie są pijusami i nie wytrzymają wiele wódki. Po kilku szklankach będą strąbieni jak cztery dziewki.
— Nie są pijusami i nie będą pili. Jakże ich upić?
— Ach, i to możliwe! Czy nie masz nic innego, prócz sznapsa?
— Dla dobrych przyjaciół i za dobrą zapłatę mam także beczułkę bardzo gorącego wina kaliente z Kalifornji — —
— Wino kaliente? Do piorunów, dawaj na stół! — krzyknął Buttler. — Jeden jedyny litr tego wina powali tych krawców, a dla nas będzie ten napój prawdziwą rozkoszą. Ile ma kosztować?
— Czterdzieści litrów — sześćdziesiąt dolarów.
— Trochę za drogo, ale zgoda. A więc dostaniesz z łupu trzysta sześćdziesiąt dolarów.
— Poco tyle krygów z tymi krawczykami, sir? Zaprosić ich, jeść z nimi, gawędzić, upić i tak dalej? Czy niema lepszych i prostszych sposobów?
— Owszem, ale, Paddy, chcę ci powiedzieć: coś jest w ich zachowaniu, co mi nasuwa podejrzenie, że nie są krawcami. Zastanowiłem się nad tem. Strzały tego małego były mistrzowskie, nawet pierwsze chybione. Widzieliśmy, jak celował w papier, a jednak niedostrzegalnym ruchem skierowywał lufę ku kątowi. Spójrz, jak tam siedzą! Ani razu tutaj nie spoglądają, — uchowaj Boże! — ale powiadam ci, że widzą tak, jakgdyby nie spuszczali z nas oka. Znam te zamaskowane spojrzenia szpiegowskie. A ich postawa? Jakgdyby każdej chwili gotowi byli wypalić z rewolweru. Niełatwo na nich napaść — zaskoczyć tak, aby nie mogli chwycić za noże i broń palną.
— Ale dwunastu, a nawet trzynastu na trzech; wynik nie może ulegać wątpliwości!
— Stanowczo. Ale z nas dwunastu kilku zostanie zranionych, a może nawet zabitych. Zaskoczyć ich w odurzeniu, to najpewniejsze i najbezpieczniejsze — — —
Buttler urwał, wskazał przed siebie i rzekł:
— Oto nadchodzi cudaczna osobistość, która jechała za wozami. Została wtyle, straciła z oczu karawanę i nie wie, dokąd się skierować.
Wyrażenie „cudaczna osobistość“ było jeszcze za mało dosadne. Jadąc powoli, w krótkich, odmierzonych odstępach czasu postać ta czyniła ruchy wahadłowe na koniu, to pochylając głowę naprzód i odsuwając nogi wtył, to znowu naodwrót, odsuwając głowę, a wyciągając nogi. Ciało tkwiło w długim szerokim płaszczu gumowym, głowa była okryta; dużą wiedeńską chustką, której końce spadały aż na grzbiet konia, nogi okryte butami do wciągania; nad jednem ramieniem sterczała flinta, a z pod płaszcza wyglądała szabla. Twarz pod chustą była bezbroda i czerwona, więc istotnie, zwłaszcza wobec tego ubioru, niepodobna było powiedzieć, czy to mężczyzna, czy też kobieta siedzi na powolnym, chudym kłusaku. A wiek zagadkowej istoty? Gdyby ta kobieta była mężczyzną, mogłaby mieć trzydzieści pięć lat; gdyby zaś ten mężczyzna był damą, to na pewnoby już rozpoczął czwarty dziesiątek. — Postać zbliżyła się do stołów, osadziła konia na miejscu i powitała wysokim dyszkantem:
— Dzieńdobry, moi panowie! Może widzieliście cztery wozy?
Dotychczas naturalnie mówiono po angielsku; ta herodbaba, czy też ten zniewieściały mężczyzna posługiwał się niemieckim, którym nie władali zagadnięci. Dlatego nie dostał odpowiedzi. Skoro pytanie zostało powtórzone tonem przekreślonego _d,_ podniósł się Sam Hawkens, zbliżył do konia i odpowiedział po niemiecku:
— Czy nie rozmawia pan po angielsku?
— Nie, tylko po niemiecku.
— Czy mogę wiedzieć, kim pan jesteś?
Odpowiedź w przekreślonem _f_ brzmiała:
— Jestem pan kantor _emeritus_ Mateusz Aureljusz Hampel z Klotzsche pod Dreznem.
— Klotzsche pod Dreznem? A więc jest pan Sasem?
— Tak, rodowitym, teraz jednak emerytowanym.
— A ja także, aczkolwiek oddawna błąkam się po Ameryce. Podróżuje pan z owemi czterema wozami, panie kantorze?
— Tak. Proszę Jednak bardzo, abyś wyrażał się dokładnie: powiedz pan raczej, panie kantorze _emeritus!_ Wtedy każdy będzie wiedział, że skwitowałem z organów i kościelnej służby, aby poświęcić moje _facultates_ wyłącznie harmonicznej bogini muzyki.
Oczki Sama zabłysły wesoło, lecz odrzekł poważnie:
— Dobrze, panie kantorze _emeritus,_ wozy już dawno przejechały i, jak przypuszczam, zatrzymają się pod wioską.
— Ile taktów mam jeszcze ujechać?
— Taktów?
— Hm — — hm — — kroków, chciałem powiedzieć.
— Nie wiem, gdyż jestem tu po raz pierwszy. Pozwoli pan, że pana zaprowadzę?
— Chętnie, mój szanowny panie. Jestem melodją, a pan akompanjamentem. Jeśli po drodze nie zrobimy długich ćwierć-pauz i fermat, to z finałem staniemy u celu.
Sam przerzucił Liddy przez plecy, gwizdnął na Mary, która poszła za nim, jak posłuszny pies, uchwycił konia dziwaka za uzdę i poszedł śladem wozów.
— A więc komponuje pan, panie kantorze _emeritus?_
— Tak, i dniem i nocą.
— Co?
— Wielką operę na trzy spektakle w dwunastu aktach, po cztery na każdy wieczór, wie pan, coś _in genere_ „Pierścienia Nibelungów“ Ryszarda Wagnera, ale tym razem skomponowane nie przez niego, lecz przez pana kantora _emeritus_ Mateusza Aureljusza Hampela z Klotzsche pod Dreznem.
— Czy nie może pan w domu komponować? Co pana zapędziło do Ameryki, a zwłaszcza do Arizony, najniebezpieczniejszej miejscowości Dzikiego Zachodu?
— Co mnie zapędziło? Duch, Muza, któżby inny? Przybrany syn Muzy musi słuchać rozkazu bogini.
— Nie rozumiem. Nie słucham żadnej bogini, tylko rozumu.
— Bo nie jesteś natchniony. Nie komponuje się opery rozumom, lecz jeneralnym basem i kontrapunktem, oczywista, o ile się ma odpowiednie libretto, odpowiedni tekst. I właśnie ten tekst jest sprężyną, która mnie rzuciła na łono Ameryki.
— Jakto, panie kantorze?
— Proszę pana bardzo raz jeszcze kantor _emeritus!_ Naprawdę, jedynie przez wzgląd na dokładność. Można pomyśleć _quod semper debeo_ grać na organach w Klotzsche pod Dreznem, _quamvis_ w istocie od dwóch lat już mam następcę. Moja opera jest w głowie zupełnie gotowa, ale brak mi odpowiedniego tekstu. Trzeba mi mocnej, gigantycznej, cyklopicznej akcji, albowiem moja opera ma być heroiczna. Sam więc musiałem szukać bohaterów, ale, niestety, nie znalazłem odpowiednich. Pragnę wszakże nowych, oryginalnych bohaterów, takich, jakich nigdy nie widziano w _teatrum_. Otóż więc wpobliżu Drezna mieszka czasem mój przyjaciel i protektor Hobble-Frank i ten — — —
— Hobble-Frank tam mieszka? Zna go pan? — zapytał ze zdumieniem Sam,
— Tak. Pan również?
— Bardzo dobrze nawet, bardzo dobrze! Dalej, dalej!
— I ten zwrócił moją uwagę na bohaterów, jakich szukam.
— Co pan mówi, panie kantorze!
— Monituję pana po raz trzeci, a może nawet czwarty: pan kantor _erneritus!_ Naprawdę, tylko przez wzgląd na dokładność. Możnaby pomyśleć, że roszczę sobie prawo do urzędu, którego już od dwóch lat nie piastuję. A zatem Hobble-Frank zwrócił moją uwagę na takich odpowiednich dla mnie bohaterów, _primo_ więc na siebie samego, a _secundo_ na innych ludzi, wraz z którymi dawniej tu, na Dzikim Zachodzie, dokazywał cudów i _exemplów_ bohaterstwa, a z którymi _certe_ znowu się teraz spotkał.
— O kim to mowa?
— O wodzu Apaczów, zwanym Winnetou, o dwóch białych myśliwych, imieniem Old Shatterhand i Old Flrehand, I o wielu innych. Czy zna pan może ten triumwirat?
— Myślę, _hihihihi!_ Powiadam panu — ode mnie dowiesz się tyle o tych gentlemanach, że będziesz miał materjał do dwudziestu oper. Muzykę, oczywiście, będziesz pan musiał sam dorobić.
— Naturalnie, naturalnie! hobble-Frank opowiedział mi wszystkie ewenementy, które przeżył wraz z owymi mężami: będę bardzo rad, jeśli usłyszę od pana przygody inne, — jeśli zbogaci to mój materjał twórczy.
— Dowie się pan więcej, niż się spodziewasz. Ale czy nie powiedział pan przed chwilą, że Hobble-Frank znowu się z nimi spotkał?
— Tak, powiedziałem; tak przypuszczam, aczkolwiek nie mogę stwierdzić _magna cum certitudine_. Nię było mnie kilka dni w domu. Kiedy wróciłem, znalazłem kilka wierszy od niego. Prosił, abym czem prędzej do niego przybył, jeśli zamierzam towarzyszyć mu do Ameryki, aby osobiście poznać bohaterów swej opery. Rozumie się, że bezzwłocznie odwiedziłem go, aliści przybyłem za późno, gdyż willa _Sadło Niedźwiadzie,_ w której mieszka, była zamkniętą na wszystkie spusty. Życie wymarło, pustka zupełna. Dopiero sąsiad mnie poinformował, że Hobble-Frank wyjechał na dłuższy czas. Pomyślałem sobie, że do Ameryki, i podążyłem za nim.
— Ale czemu właśnie do dzikiej Arizony? Skąd przypuszczenie, że Frank udał się tutaj?
— Opowiadał często o Arizonie i Nevadzie; wspominał, że natychmiast tam wyruszy, skoro dostanie wiadomość o przybyciu jednego z dawnych towarzyszów, z którym koresponduje. Ponieważ wyjechał tak nagle, nie czekając na mnie, przeto _censeo,_ że dostał już tę wiadomość.
— I na tem się opierając, tylko na tem, przedsięwziął pan tak daleką podróż?
— Czemu nie? Każdy kraj jest krajem, czy się nazywa Saksonją, czy Arizoną. Na jakiej zasadzie tutaj trudniej byłoby się spotkać, niż gdzie indziej?
— Co za pytaniel Po pierwsze, chodzi o to, że Arizona, a także Nevada jest dwadzieścia razy większa od Saksonji, a następnie — inne tu panują stosunki. Czy ma pan wyobrażenie, ile tu mieszka plemion indjańskich?
— Cóż mnie obchodzą!
— Czy zna pan bezdroża kraju, dzikie przepaście i kanjony, pustkowia obszarów górskich, beznadziejność pustyni, zwłaszcza zawartej między Kalifornją, Nevadą i Arizoną?
— Nic sobie z tego nie robię!
— Czy zna pan mowę Indjan, mowę tutejszych białych?
— Nie znam i nie chcę znać! Moją mową jest muzyka.
— Lecz dziki Indjanin nie będzie z panem rozmawiał i postępował melodyjnie! Jak mi się zdaje, nie wie pan nawet, na jakie się niebezpieczeństwa wystawiasz, szukając Hobble-Franka.
— Niebezpieczeństwa? Powiedziałem panu, co o tem sądzę. Miłośnik sztuki, syn Muz, nie lęka się niebezpieczeństw. Jest tak wyniesiony ponad zwykłe życie, jak skrzypce ponad bas; żyje i oddycha eterem niebiańskich akordów, i nic sobie nie robi z ziemskich dysonansów.
— _Well!_ Pozwól pan, żeby ci Indjanin zdarł skalp z głowy, i wówczas powiedz mi, jakie słyszałeś niebiańskie akordy! Tu istnieje tylko jedna muzyka, ta oto! — uderzył dłonią po strzelbie, poczem dodał: — Pod tego instrumentu tony tańczy się w Arizonie i Nevadzie i — — —
— Tańczy się — — — _fuj!_ — przerwał kantor. — Kto mówił o tańcu i kto wogóle będzie o tem mówił! Artysta — przenigdy. Taniec to szybka i nieustanna zmiana stałego punktu równowagi, która pociąga za sobą nieestetyczne potnienie.
— Życzę panu, abyś wbrew swej woli artystycznej nie stracił punktu stałej równowagi, a wraz z tym punktem coś więcej, może nawet życie. Niestety, już teraz należy się obawiać, że wkrótce będzie pan zmuszony hopsać, co się nie obejdzie całkiem bez potu.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.