Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Królowa - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
30 listopada 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,00

Królowa - ebook

Przed wami powieść przygodowa w konwencji płaszcza i szpady osadzona w czasie powstania styczniowego. Na ziemi konińskiej w okolicach Ślesina w 1863 roku doszło do krwawych bitew i kilku mniejszych potyczek. Wcześniej, bo w 1850 roku, na tych terenach, a konkretnie w lesie grąblińskim, miały miejsce objawienia maryjne.
Kazimierz, syn pasterza i wizjonera Mikołaja Sikatki, bierze udział w bitwie pod Ignacewem. Wzięty do niewoli przebywa w tym samym areszcie, w którym wcześniej znalazł się jego ojciec, uwięziony za szerzenie niebezpiecznych dla zaborcy treści niepodległościowych, które usłyszał z ust Matki Bożej. W wydarzeniach, dla których tłem jest powstanie, biorą udział młody carski oficer, handlarz z Grąblina oraz chłop o imieniu Marceli, mieszkaniec pobliskiej Wygody. Przeżywają niesamowite perypetie, wzloty i upadki, żeby na koniec wyciągnąć wnioski na życie. Przez karty książki przewija się pozytywna energia oraz nadzieja, która ma źródło w objawieniach.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8159-879-8
Rozmiar pliku: 1 008 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

*

– Zabiję cię, eeech, odechce się wam podnosić rękę na cara, eeeech.

Ciężko oddychali, Kazimierz bronił się ostatkiem sił. Za każdym razem, kiedy Moskal uderzał w niego szablą, zasłaniał się odruchowo i czekał na ostatni cios. Bitwa właściwie była przegrana, broniły się niedobitki. Chłopi i to całe zebrane pospólstwo nie byli nauczeni walki, taktyki. Na placu bitwy działali chaotycznie w porównaniu z karnymi jednostkami wroga. Wyszkolona konnica rozjeżdżała przerażonych kosynierów, jak miano o nich mówić. Ta bitwa teraz była skazana na porażkę, chociaż nie można było odmówić powstańcom waleczności i desperacji. Może gdyby nie nadejście z odsieczą oddziału generała Nikołaja Krasnokutskiego od strony Sompolna, bitwa miałaby inne oblicze. Powstańcy pod dowództwem Edmunda Taczanowskiego zatrzymali się, żeby przyjąć atak w dogodnym dla siebie miejscu otoczonym lasami i z jednej strony bagnem. Postawili zasieki, mieli czas na przygotowanie szyków obronnych. Walka była wyrównana. Teraz, po kilku godzinach jej przebiegu, kiedy bitwa miała się ku końcowi, rozkaz był wyraźny: wyrżnąć wszystkich, nie brać nikogo do niewoli. Kazimierz otarł rękawem krew z przeciętej brwi, zalewającą mu oczy. To trwało już dłuższą chwilę. Nagle poczuł, jakby to nie on wycierał twarz, tylko biała niczym śnieg delikatna ręka.

– Kim jesteś, pani? – wyszeptał, z bólem odwracając twarz w kierunku światła, ale nie usłyszał odpowiedzi.

Leżał twarzą do ziemi, czekał na cios, ale ten nie następował. Kiedy się odwrócił, zobaczył, że jego przeciwnik klęczy i zakrywa rękoma oczy. Kazimierz podniósł się resztką sił, wziął do ręki szablę i przyłożył ostrze do jego gardła. Rozejrzał się.

– Jeśli nie puścicie ich wolno, zabiję go! – zawołał i czekał przerażony na reakcję po tych słowach.

Panowała cisza. Słychać było głębokie oddechy. Ktoś charczał, kaszlał. Trawa była czerwona od krwi, która lała się z trupów i pozostałych przy życiu nielicznych rannych.

– To panicz, puśćmy ich wolno, niewielu ich zostało, nie ma siły, żeby zerwali się ponownie – powiedział jeden z oficerów.

– Możecie odejść, ksiądz musi zostać.

– To taki sam żołnierz jak inni, niech idzie wolno – odpowiedział Kazimierz.

– Wygląda na dowódcę. Ja bym go zostawił, może puścić parę i wydać innych – rozmawiali ze sobą Moskale.

W końcu całe powstańcze dowództwo zdołało się ewakuować z placu bitwy. Kazimierz zagapił się, a w tym czasie wyrwano mu szablę z dłoni. Jeden z carskich siepaczy chciał go zabić, ale w ostatniej chwili ten, którego przed chwilą Kazimierz jeszcze miał na końcu szabli, zawołał:

– Zostaw go!

– Chciał cię przebić?

– Zostaw go, jest mój.

– Co z nim zrobisz, paniczu?

– Nie twoja rzecz. Związać go i pozostawić żywym.

Ktoś go po drodze kopnął, inny uderzył kolbą od muszkietu. Młody Moskal kazał mu iść za sobą. Milczał przez dłuższą chwilę. Kazimierz miał ponad pięćdziesiąt wiosen. Był niemłody, a teraz jeszcze wycieńczony kilkugodzinną bitwą, w której stanął jak inni okoliczni chłopi, żeby wesprzeć powstańców. Był kosynierem. Walka szablą też nie była mu obca, chociaż nie miał wprawy. Nie potrafił sobie wytłumaczyć, jakim cudem zebrał się na odwagę i przyłożył szablę do szyi wroga. Zginęło ich prawie dwustu, reszta uciekła albo trafiła do niewoli tak jak on. Z tą różnicą, że jego prowadził sam syn namiestnika – generała Andrieja Brunnera – młody oficer, ale zaprawiony w walkach z powstańcami. Waleczny i ambitny, chciał pokazać, że swojej pozycji nie zawdzięcza ojcu, lecz własnym umiejętnościom. Teraz przydarzyła mu się historia, która podważała jego władzę i narażała go na śmieszność. Przez niego puszczono wolno powstańców i to znaczących, a zwycięską bitwę przez chwilę narażono na szwank. Wstyd mu było przed wojskiem i przed ojcem generałem. Mógł roznieść chłopka, który mu groził, ale coś go powstrzymywało. Podświadomie wiedział, że to jakaś nadzwyczajna siła doprowadziła do tej sytuacji. Nie był wierzący, ale chciał wyjaśnić, dlaczego stracił wzrok.

– Mogłeś mnie dobić – powiedział Kazimierz.

– Sam nie wiem, dlaczego tego nie zrobiłem.

– Zabić człowieka to nie jest takie proste.

– Prostsze, niż ci się wydaje, mogę ci zaraz pokazać.

Dalej wędrowali w milczeniu, Brunner jechał, a Polak szedł związany za nim. Minęli groblę pomiędzy jeziorami i dotarli do Gosławic. Tam Kazimierza wtrącono do aresztu.

– Jeńca wzięliście? – dziwił się komendant, zamykając go w pojedynczej celi.

– Nie wiem, czemu to zrobiłem. – Konstanty przemilczał to, że tamten miał go na końcu szabli, przez co samo w sobie było wątpliwe, kto kogo miał zabić.

– Teraz będzie na naszym żołdzie – powiedział z sarkazmem w głosie komendant.

– Nie mów, że dobrze karmicie tu osadzonych – ironizował, chowając wzrok, generalski syn.

Komendant przemilczał tę uszczypliwość. Konstanty czuł, że powinien coś powiedzieć, ale najpierw długo poprawiał mundur. Czyścił ręką nogawkę, aż w końcu zwrócił się do komendanta po imieniu. Znał go i cenił u niego dobry humor i spokój.

– Widzisz, Ambroży, kiedy miałem zadać ostateczne cięcie, coś mnie oślepiło, ale to nie było słońce.

– Mamy przecież wiosnę. Słońce świeci wysoko i potrafi przygrzać.

– Przez dłuższą chwilę nic nie widziałem – kontynuował, nie zwracając uwagi na to, co mówił stary komendant. – Ten chłopek wykorzystał moment mojej słabości i mnie rozbroił. Mam z nim do pogadania. Nie rozumiem, jak to się mogło stać, i zanim obedrę go ze skóry, pierwej go przesłucham.

– Kiedy z nim będziesz rozmawiał?

– Zaraz. Muszę to wyjaśnić, dopóki dobrze pamiętam. Może to jakaś broń albo podstęp. Nie uważasz, że to podejrzane i trzeba być czujnym? Oślepili mnie lustrem.

– Pomieszało ci się w głowie. W cuda chyba nie wierzysz?

– Nie wierzę, ale coś dziwnego się ze mną działo, a przez to puściliśmy wolno ich oficerów. Dopadnę ich jeszcze. – Konstanty wykonał gest zaciśniętą pięścią, jakby chciał komuś pogrozić. – Najbardziej zajadły był ksiądz – dodał po chwili.

– Tłukł was szablą?

– Nie, ale wrzeszczał jak stado zdziczałych psów. Z jego oczu ziała nienawiść. Ranny był, krew mu ciekła po głowie, ale żyw.

– Nie rozumiem, weź mi strzel w łeb! – Ambroży nie wytrzymał. – Wygraliście bitwę, a nie wzięliście ich do niewoli albo szablą nie pocięliście?

– Od godziny próbuję ci wytłumaczyć, co się stało, a ty nic nie rozumiesz. Bitwa wygrana, ale ten chłopek trzymał szablę na mojej grdyce. Kiedy chciałem go zabić, straciłem wzrok, a później ku mojemu zdumieniu role się odwróciły. Zanim się ocknąłem z letargu, poczułem ostrze. Gotów był mnie zabić, więc puściliśmy ich wolno. Mam z nim do pogadania. Teraz kapujesz?

Ambroży nic nie odpowiedział, spojrzał w oczy młodzikowi, jakby chciał się przekonać, czy go widzi. Wyciągnął z celi Kazimierza, zanim ten zdążył się z nią oswoić.

– Gadaj, co takiego zrobiłeś, że straciłem cię z oczu?

Kazimierz milczał.

– Nie chcesz gadać? I tak zginiesz, ale może oszczędzę ci męczarni.

– Przecież mogłeś mnie dobić – odpowiedział jeniec. Rosjanin zeźlił się, że ten, gadając, nie zwraca się do niego per pan. Miał go za to kopnąć, ale powstrzymał się. – Była tam młoda, piękna pani.

– Pani w tym błocie, wśród rzezi? – zdziwił się Konstanty. – Jaka pani?

– Wytarła mi twarz. Byłem cały zakrwawiony, a teraz nie mam ran na głowie. – Na dowód, że nie kłamie, Kazimierz pochylił głowę, żeby ją lepiej pokazać.

Moskal patrzył na wroga i próbował przypomnieć sobie, jak ten wyglądał, kiedy starli się w lesie koło Ignacewa.

– Faktycznie, krew się z ciebie lała jak woda z konewki – przypomniał sobie Konstanty – ale to nie ma z tym nic wspólnego.

– Mówię prawdę, samemu jest mi trudno uwierzyć. Mój ojciec, kiedy żył, rozmawiał z piękną panią, która przyszła z nieba. Może to była ona. Kiedy o tym powiedział, zamknęliście go w tym samym miejscu co mnie teraz.

– Pani? O jakiej pani mówisz?

– To było kilkanaście lat temu. Ojciec, kiedy pasł bydło nieopodal wioski Grąblin, zobaczył jasną kobietę. Szła, ale jakby nie dotykała stopami ziemi. Mówiła, że przyszła z nieba, aby nas ostrzec i wezwać do pokuty.

– Jak wyglądała?

– Jak z obrazka, tego, co wisiał przybity na sośnie. Smutna, ale piękna.

– Powiadasz: jak z obrazka, gdzie on wisi?

– Teraz w Licheniu, ale poprzednio wisiał przybity na sośnie w lesie.

– Skąd ty to wszystko wiesz?

– Mówiłem, że mój ojciec miał widzenie i prawił mi o tym.

– Dość tego, słyszałem już to. Ambroży, zamknij go i strzeż, aby nie uciekł! – zawołał komendanta, a ten przywołał strażnika i Kazimierz z powrotem wylądował w celi.

– O czym tak z nim deliberowałeś, paniczu? – zapytał komendant.

– Mówiłem ci, że coś mnie oślepiło.

– Słoneczny majowy dzień, szabla odbiła promień i przez chwilę widziałeś gwiazdeczki.

– Nic nie widziałem i to musiało być dłużej niż chwilę, bo mnie chłop rozbroił i to na oczach całego wojska. Przez to wydarzenie musiałem wypuścić z rąk ich dowódcę, tego księdza.

– Toż księdza mieliby za dowódcę, nie mieli oficerów?

– Mieli, tylko ci prysnęli, zobaczywszy idącą ku nam odsiecz.

– Tarejwa.

– Co Tarejwa?

– Nazwisko księdza, taki buntownik, jak i ksiądz.

– Powinno się ich zaraz rozstrzelać albo wieszać. Powiedz mi lepiej, co wiesz na temat rzekomych objawień w tych okolicach.

– Ludzie opowiadali, że ponad dziesięć lat temu pasterzowi koło Lichenia objawiła się Matka Boska. Nikt do tego nie przykładał większej wagi, ale kiedy przyszła zaraza i ludzie zaczęli padać jak muchy, nie wiedząc, co czynić, żeby się ratować, chwytali się wszystkiego jak tonący brzytwy. Powiadali, że leżeli krzyżem przed obrazem, co wisiał w lesie, i prosili o pomoc z nieba.

– Nie powiesz, że pomogło.

– Wielu padło, ale morowe powietrze odeszło. Można wierzyć lub nie.

– Jak się nazywa ten jeniec, co go przyprowadziłem?

– Sikatka.

– To może być prawda, co mówi, że jest synem pastucha, wizjonera?

– No tak jakoś podobnie się tamten nazywał. Sikacz albo Sikatka. Siedział tu krótko. Obłąkany był. Namiestnik kazał go zamknąć, żeby te jego historie nie doprowadziły do jakiegoś buntu. Okazało się, że ma nie po kolei w głowie, i go wypuściłem.

– Żyw jeszcze?

– Nie, zmarł kilka lat temu.

– Wierzysz w to, co mówił?

– Czy ja wyglądam na takiego, że bym uwierzył? Byłem jedynie ciekaw, bo o tym gadano po okolicy i wieść się rozniosła. Później wspominano jeszcze te wydarzenia podczas zarazy, ale w kolejnych latach po śmierci Sikatki kurz jakby opadł i skończyło się jeno na modlitwach wśród wieśniaków.

– Nie ma to nic wspólnego z powstaniem?

– Nie sądzę, a chcesz przeprowadzić śledztwo? Podobno…

– Co podobno?

– Nic. Coś mi się przypomniało, ale nie ma to nic wspólnego z buntem.

Do pomieszczenia komendy wszedł żołnierz carski. Na progu zasalutował i wygłosił rozkaz:

– Poruczniku, generał pana szuka, jest pan potrzebny w polu.

– Oni wiedzą, gdzie się podziewasz? – zapytał komendant aresztu. – Generał karze za niesubordynację.

– Ojciec?

– Ojciec nie ojciec, dowódca oddziału, a nawet całego okręgu kaliskiego.

– Zawsze był surowy. Żołnierzu, proszę przekazać… albo nie… Wrócimy razem – rzucił po namyśle Konstanty.

– Co z więźniem? – zapytał komendant.

– Nic. Niech siedzi i czeka na mnie. Gdzie stacjonuje nasz oddział?

– Koło Ślesina, ale wywiadowcy ze szpicy donoszą, że część rozbitego oddziału powstańców próbuje wykorzystać nasze rozproszenie i podjazdem uderzyć na nas.

– Mało im wojaczki, ale to lepiej, że atakują – wybijemy ich wszystkich.

W dwójkę wracali drogą pomiędzy jeziorami Gosławickim i Pątnowskim w kierunku Ślesina. Na wysokości wsi Honoratka zza drzew znienacka wyskoczyły jakieś draby. Żołnierz, który przyjechał z rozkazem, ściągnął konie i salwował się ucieczką, nie oglądając się na oficera. Nikt z napastników nie próbował go nawet zatrzymać. Konstanty dobył szabli i siekł raz z jednej, raz z drugiej strony. Jego koń stawał na tylnych nogach i atakował przednimi kopytami. Walka trwała w najlepsze i początkowo napadnięty miał przewagę. Napastników było trzech, a czwarty stał z boku i przypatrywał się im. W pewnej chwili jeden z nich skoczył na konia, który pod jego ciężarem zachwiał się i zrzucił jeźdźca z siodła. To był koniec. Wykorzystali to rozbójnicy i zaatakowali jednocześnie. Konstanty zasłonił twarz, ale i tak pięści dosięgały jego głowy.

– Dosyć! – zawołał ten, który stał z boku i przyglądał się walce.

Na te słowa napastnicy powoli, leniwie zaczęli się odsuwać. Konstanty nie podnosił się, chociaż był żywy. Dopiero po chwili otworzył oczy, rozejrzał się i wstał.

*

Nieopodal Lichenia we wsi Wygoda mieszkał Marceli Szczepankiewicz. Kilka lat temu na świat przyszedł jego syn, któremu dano na imię Antoś. Chłopczyk miał jeszcze starszą siostrę, Marysię. Chłop był ambitny i miał marzenia. Marzyła mu się podróż za ocean. Nasłuchał się opowieści o dobrych pieniądzach, które można było stamtąd przywieźć. Zakupiłby za nie więcej ziemi, stałby się samodzielnym gospodarzem i nie musiałby dorabiać za grosze na pańskiej ziemi w majątku Macieja Mielżyńskiego, rozmyślał. Przed wyjazdem powstrzymywało go jednak to, że miał małe dzieci i młodą żonę, której nie chciał zostawiać samej. Nie miał też na podróż odłożonych pieniędzy, najbardziej jednak ze strachu przed nieznanym nie podjął ryzyka wyjazdu daleko za ocean. Bał się także, że może wrócić na te ziemie zaraza, która przed jedenastu laty przetrzebiła lokalną społeczność. Jednak jak się nagle pojawiła, tak też nagle odeszła.

– Hej, Marceli! – zawołał do niego tutejszy chłop.

Marceli na początku nie dosłyszał, był pochłonięty zrywaniem komosy na polu kartofli. Zielsko miał przeznaczyć na paszę dla swoich dwóch świń. Dopiero kiedy jeszcze raz usłyszał imię, podniósł się i odwrócił w kierunku wołającego.

– Co tam cię sprowadza? – Zostawił kupę wyrwanego przed chwilą zielska i podszedł do drogi.

– Konia potrzebuję, kosę.

– Po co ci, Władek, kosa, nie masz swojej?

– Dałem powstańcom. Mam drugą, ale nie wyklepałem jej jeszcze, a siano chciałem skosić.

Na wsi na kilkanaście gospodarstw były trzy konie. Jednego miał Szczepankiewicz. To był stary koń i dlatego go oszczędzili i nie zabrali na wojaczkę. Pozostałe dwa były jeszcze młode i zrywne, nie było czasu ani chętnego, żeby je ujeździć. Zostawili je, bo więcej mogłyby narobić szkody, niż byłoby z nich pożytku.

– Ano weź. Pamiętaj tylko, że koń ma już swoje lata i nadmiernie go nie eksploatuj.

– Siano tylko przywiozę, ale najpierw muszę skosić, dlatego kosa też mi jest potrzebna.

– Mokre chcesz wozić?

– Niewiele go rośnie, wyschnie w stodole, zapowiada się na deszcz, a siano dojrzałe.

– Chodźmy po konia.

Kiedy weszli na podwórko, wyszła ku nim Hela, żona Marcelego. Przebywała w domu, ale widziała ich przez okno.

– Witam dobrodziejkę. – Władek zdjął kaszkiet i się ukłonił.

Marceli nic nie mówił, tylko skierował się po konia. Oporządził go i lejce podał gospodarzowi.

– Zaczekaj, dam ci jeszcze kosę.

Gdy wrócił z kosą, powiedział:

– Jaki z ciebie gospodarz, skoro nie masz czym oporządzać ziemi?

– Przecież wiesz, że wszystko miałem. A tobie kosy nie zabrali?

– Chcieli mnie nająć razem z kosą, ale powiedziałem, że mam małe dzieci, a Antoś ma dopiero kilka lat, to dali spokój, a o samą kosę to nawet się nie zapytali.

Kiedy się pożegnali i Marceli już wracał na pole, gdzie dopiero co zerwał trochę zielska z pola ziemniaków, mało co na niego nie wpadli ludzie, którzy wieźli na koniu jeńca.

– Co tu robicie? – zapytał przestraszony.

– Jeńca mamy, musimy go tu schować.

– U mnie? Mam małe dzieci.

– Musisz go przetrzymać choćby do rana, jutro wymyślimy, co z nim zrobić.

– Najlepiej oddać go wojskowym, oni najlepiej będą wiedzieć, co z nim zrobić.

– Jutro zawieziemy go do Ślesina albo Bieniszewa. Tam podobno jest nasze wojsko.

– Kto to jest? Po co go trzymacie, toż narobi nam kłopotu.

– Kazia nam uprowadził, chcieliśmy go odbić, ale siedzi w areszcie.

– Którego Kazia?

– Z Grąblina, syna Mikołaja, naszego wizjonera.

– Sprowadzicie na mnie wojsko i utną mi głowę.

– Nikt o nim nie wie.

Moskal miał zawiązane usta. Był obity, ale nie krwawił. Po mundurze widać było, że to nie zwykły żołnierz, ale ktoś znaczniejszy.

– Muszę pogadać z kobitą, sam tu nie mieszkam. – Marcel cały się trząsł ze zdenerwowania.

– Weź go do stodoły, jak się będzie stawiał, to zabierzemy go wieczorem. Pójdziemy poszukać innego miejsca.

W końcu Marceli nie zapytał się żony, co ona na to, tylko kazał położyć jeńca na klepisku ganku w stodole. Leżała tam słoma przeznaczona dla świń i pod konia na wyściółkę i na niej go ułożyli. Hela widziała, co się działo, i słyszała całą rozmowę. Kiedy chłopi odeszli, zaczęła rozprawiać z mężem.

– Jesteś chory? Po co się zgodziłeś go przyjąć?

– Przecież nie puszczę go wolno tylko dlatego, że się nie zgodziłem, bo powiedzą, że kolaboruję z wrogiem.

– A jak go ruscy znajdą, to nas rozstrzelają albo powieszą wszystkich, łącznie z dziećmi.

Ta rozmowa jeszcze bardziej wzburzyła Marcelego. Każde słowo żony było jak ostry sztylet. Przypomniał sobie o zielsku i poszedł na pole. Tam ochłonął trochę i się uspokoił. Gdy później wrócił do domu, Hela nie chciała z nim rozmawiać.

– Słuchaj, kobito, czasy są trudne. Co miałem zrobić? Jakbym go nie przyjął, pomyśleliby, że sprzyjam Moskalom – powtórzył. – W wojaczce nie brałem udziału, kosy i konia nie dałem. A w końcu jestem Polakiem – dodał, jednak powiedział to tak niepewnie, jakby się obawiał, że go kto usłyszy.

– Patriota się odezwał.

– Już myślałem, że się nie odezwiesz.

– Jutro rano ma go tu już nie być, rozumiesz?

– Mają go zabrać wieczorem, a jeśli nie, to najpóźniej rano, tak mi obiecywali. Podobno uprowadził do niewoli Kazimierza, tego, co to ojciec był tym wizjonerem z Grąblina. Widział Świętą Panienkę. Chcieli się zemścić albo zaszantażować, żeby wymienić jeńców.

Hela poszła do synka, bo zaczął płakać. W tym czasie ich córka Marysia bawiła się z małymi kurczakami i kaczuszkami, które trzymali w kuchni w przegrodzonym i przygotowanym dla nich miejscu. Marceli wrócił na podwórko i ciął zerwane wcześniej zielsko na sieczkę dla świń. Oprócz świń mieli jedną krowę. Dzięki niej mogli nakarmić mlekiem dzieci i jeszcze nadwyżkę sprzedać sąsiadom. Mieli małe gospodarstwo, ale radzili sobie. Latem Marceli chodził na odrobek do dziedzica do Piotrkowic, a po robocie wracał na swoje pole i kosił żyto. Ziemia była słaba i nic lepszego na niej nie rosło. Ziemniaki były marne, trawy rzadkie, a zboże niskie. Marceli miał konia i mógł na zimę trochę gnoju odłożyć, coby nim nawozić pole.

Mówiło się w okolicy, że inicjatorem zrywu patriotycznego był dziedzic. Skrzyknął chłopów i wystawił do wojaczki oddział kosynierów. Syn dziedzica brał czynny udział w walkach, przeto jego dwór często najeżdżali Moskale i straszyli, że puszczą go z dymem. Trudne to były czasy. Bieda aż piszczała. W tej sytuacji wydawało się, że wydarzenia sprzed kilkunastu wiosen dają nadzieję na lepsze czasy.

– Kim jesteś, Pani? – zapytał onieśmielony Mikołaj, gdy zobaczył piękną jasną postać schodzącą ku niemu z pobliskiego wzgórza.

– Przychodzę z nieba – odpowiedziała na jego pytanie.

– Jesteś Maryja?

– Nie zwracaj się do mnie w ten sposób.

– Wszyscy tak mówią.

– Jestem Maria, nie ma takiego imienia jak Maryja.

– Dlaczego jesteś taka smutna?

– Wasze życie mnie smuci, nie jesteście zbyt bogobojni. Nie pamiętacie o modlitwie, pokucie i poście. Przenieście ten obrazek do kościoła, tam przychodźcie do mnie i się módlcie do Boga.

Najświętsza Panienka miała na głowie koronę, a na piersiach białego orła. Przychodziła do pasterza Mikołaja jeszcze kilka razy, wspomniała o zarazie, która zdziesiątkuje miejscową ludność, jeżeli ta nadal będzie żyła bez modlitwy i z dala od kościoła. Prosiła Mikołaja, żeby powtórzył okolicznym ludziom to, co od niej usłyszał.

Konstanty długo leżał nieprzytomny, poturbowany przez chłopów. Zbliżał się wieczór, nikt jednak do tej pory nie przyszedł, żeby go zabrać.

– Mówiłeś, że zanim wieczór nastanie, jego tam nie będzie.

– Tak mówiłem, ale skoro nie zabrali go dzisiaj, to pewnie rano to uczynią. Słońce jeszcze wysoko, wszakże to maj. Zaczekajmy, może po niego przyjdą, tak jak powiedzieli.

Hela wyszła na podwórko zebrać suche pranie. Co chwilę spoglądała na wrota do stodoły. Była ciekawa, jak wygląda prawdziwy Moskal. W końcu z ciekawości zajrzała do stodoły, uchyliwszy wcześniej wrota. Na klepisku leżał młody człowiek ubrany w mundur oficerski i przyglądał się jej. Zawstydziła się i otworzyła usta ze zdziwienia. Pospiesznie wycofała się i już miała wyjść ze stodoły, kiedy leżący oficer kiwnął do niej głową, żeby podeszła. Hela, przestraszona, znieruchomiała jakby zahipnotyzowana.

– Nie bój się, podejdź bliżej, bo nie będę krzyczeć – powiedział półgłosem łamaną polszczyzną, pomimo zasłoniętych ust sznurkiem.

Stała blisko niego i nie wiedziała, co zrobić.

– Przetnij mi więzy, nikt się nie dowie, że mnie wypuściłaś. Przynieś mi trochę chleba i kiełbasy – poprosił ruski oficer i uśmiechnął się do niej, żeby nabrała nieco odwagi.

Hela wróciła do domu, ale odtąd stała się dziwna. Cały czas przed oczami miała twarz młodego i przystojnego oficera. Nie powiedziała o tym, że była w stodole i rozmawiała z uwięzionym, raczej czekała na okazję, żeby mu pomóc uwolnić się z więzów. Liczyła jednak na to, że sprawa rozwiąże się sama i ktoś po niego przyjdzie.

– A jak go zabiją? – zapytała od niechcenia.

– Kogo?

– Żołnierza.

– To nasz wróg, nas też zabijają.

– A jak powieszą go na naszym podwórku?

– Nie martw się na zapas, zabiorą go stąd, a co z nim zrobią, to ich sprawa. Pewnikiem wymienią go na syna wizjonera, który siedzi w areszcie.

Hela przyszykowała kawałek chleba i pęto kiełbasy. Owinęła w czysty kawałek starej koszuli po Marcelim, którą miała przeznaczyć na ścierki.

Kiedy Marceli położył się i odpoczywał przed wieczornym obchodem po gospodarstwie, Hela ukradkiem wyszła z domu.

Żołnierz leżał w tej samej pozycji, w której widziała go poprzednim razem. Stała przed nim z nożem, jakby miała go dźgnąć. Widząc to, Konstanty przewrócił się na brzuch i odsłonił zawiązane na plecach dłonie. Hela rzuciła obok niego zawinięte w szmatę jedzenie i drżącą ze strachu ręką zaczęła się mocować ze sznurkiem. Trochę to trwało, zanim go przecięła. Konstanty gwałtownie się odwrócił, złapał kobietę i przycisnął swoje usta do jej ust. Na początku była szamotanina, Hela, czując, że fizycznie jest słabsza, przestała się mocować. Kiedy Moskal ją puścił, poprawiła spódnicę i uciekła ze stodoły. Z powodu zamieszania zostawiła w stodole nóż. Kiedy wychodziła, zauważył ją Marceli.

*

Oddział Taczanowskiego próbował się oddalić od Ignacewa, gdzie doznał dotkliwej porażki. Zdając sobie sprawę, że Rosjanie nie depczą im po piętach, ale liżą swoje rany po bitwie, krążyli po okolicach i przegrupowali się w mniejsze oddziały. Część z nich przedzierała się w kierunku południowo-zachodnim. Sam Taczanowski w tym czasie udał się do Kalisza, gdzie miał odebrać awans na naczelnika województwa kaliskiego i organizować kolejne oddziały. W tym czasie dowództwo objął Jan Działyński. Jednym z oddziałów kosynierów dowodził Michał Sokolnicki. Pomiędzy powstańcami wywiązała się rozmowa.

– Chłopi mówili, że w wiosce nieopodal Lichenia trzymają zacnego oficera i to nie byle kogo, bo syna rosyjskiego dowódcy – powiedział jeden z kosynierów.

– Którzy to mówili? – zapytał Michał Sokolnicki.

– Ludzie spod Lichenia, ale nie wiem dokładnie skąd. – Po chwili się poprawił: – Przypomniało mi się, że z Izabelina byli.

– Jak to trzymają, tak sobie, gdzie? Ich generał pozwoliłby na to? Może oni go utłukli?

– Tego nie wiem. Jak się zwiedzieli, że Kaźmierza wtrącił do więzienia, to wpadli na pomysł, żeby go odbić.

– Którego Kazimierza?

– Nie pamiętasz, kto nam dupę uratował? Co szablę trzymał na grdyce tego młokosa.

– O tego ci chodzi.

– To syn Mikołaja, któremu podobno ukazała się Matka Boska, Królowa z orłem na piersi.

– Mówże jaśniej, od razu trzeba było tak gadać. Wstawajta, chłopy, idziemy po tego młodego oficera. Zrobimy z niego przynętę… – zastanawiał się Sokolnicki – albo przyda się na wymianę jeńców.

– Za takiego to i dziesięciu naszych byśmy odbili.

– Lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu, na razie to tylko gdybanie. Najpierw musimy go odnaleźć, idziemy na Licheń – rozkazał Michał.

Wszyscy byli obolali i zmęczeni. Niemrawo się podnosili. Do Lichenia nie było daleko. Przy dobrej widoczności było widać z daleka wieżę tamtejszego kościoła. Rozlokowali się w okolicach Ślesina. Planowali przeczekać, aż się wszystko uspokoi. Liczyli na to, że większe oddziały ruskich przeniosą się w okolice Konina albo i dalej.

– Wiesz ty chociaż w przybliżeniu, gdzie go trzymają?

– Jakbym wiedział, tobym powiedział, ale pewnie od kogoś się dowiemy – odpowiedział Gienek, jeden z powstańców. – Nawet nie wiem dokładnie, kto za tym stoi. Tylko tyle mi wiadomo, że to jacyś znajomi Kazimierza Sikatki i tyle.

Licheń leżał nad rozległym, ale wąskim jeziorem i żeby wejść do miejscowości, trzeba było je obejść albo z północy, albo od południa – innej drogi nie było, chyba że wpław. Kolektywnie postanowili, że krócej będzie okrążyć jezioro od południa. Trudność polegała na tym, że znajdowało się tam więcej bagien i lasów. Niemniej wybierając krótszą, ale trudniejszą drogę, powstańcy mogli się czuć bezpieczniej. Carscy, nie znając tych terenów, raczej unikali ryzyka zabłądzenia wśród lasów i mokradeł. Nie każdy jednak był przekonany o tym, czy słusznie uczynili, idąc taką, a nie inną drogą.

– Michale, zdecydowałeś, że tędy pójdziemy, ale gdyby przygotowano na nas zasadzkę, to nie mamy gdzie uciekać, chyba że przez bagna albo głębokie jezioro.

– Wolelibyście iść przez otwarte pole? Ich szpice wypatrzyłyby nas, a potem żołnierze wybili jak kaczki. W Ignacewie była wielka bitwa, wszędzie jest pełno szpicli, którzy tylko czekają, żeby za garnek zboża donieść, gdzie trzeba. Czyż nie jest tak?

– Masz pewnie rację. Jednak to dziwne, że ktoś się zdecydował podnieść rękę na carskiego oficera – stwierdził Gienek. – Może ta pogłoska to zasadzka na nas.

– Którego to dzisiaj mamy?

– Ósmego maja – podpowiedział Janek Haremza.

– Pospieszmy się, żeby zdążyć przed zachodem słońca.

*

– Co robiłaś w stodole? – zapytał Marceli.

Hela nie spodziewała się, że mąż ją tam widział.

– Przed chwilą jeszcze leżałeś zmęczony – stwierdziła zdziwiona.

– Zadałem ci pytanie. Tam znajduje się nasz wróg, jest bardzo niebezpieczny.

– Drzwi były uchylone, podeszłam zobaczyć z ciekawości. Sam wiesz, że byłam temu przeciwna, że go tu przywlokłeś.

– To nie ja.

– Ale zgodziłeś się, nie pytając mnie, co ja o tym myślę. – Hela mówiła coraz głośniej i zachowywała się zadziornie.

Marceli widział, że jej nie przekrzyczy, i spuścił z tonu.

– Już ja ci wybiję tę ciekawość. Bez mojej zgody masz tam nie wchodzić – powiedział spokojnie na koniec.

Kobieta ze spuszczoną głową wróciła do domu. Kiedy zamknęła za sobą drzwi, on także zajrzał do stodoły. W miejscu, gdzie leżał ranny żołnierz, nie było nikogo.

„Co u licha”, powiedział sam do siebie. Chciał przeszukać stodołę, ale żeby to zrobić, musiałby wejść głębiej, tymczasem stał na samym progu. „Jeszcze się na mnie rzuci”. Obleciał go strach. Rozległa stodoła była doskonałym miejscem do tego, żeby się gdzieś zaszyć i zaatakować znienacka. Marceli widział, że położyli go przy samych drzwiach, gdzie leżało trochę słomy przygotowanej na wyściółkę dla jałówki i konia.

Gdy on tak stał i zastanawiał się, co się stało, Hela była zajęta karmieniem młodego drobiu. Nachyliła się nad kurczakami, gdy ktoś znienacka złapał ją i zasłonił jej usta. Początkowo myślała, że Marceli chce ją nastraszyć. Kiedy jej nie puszczał, zaczęła się szamotać, nie robiła tego jednak głośno, żeby nie obudzić dzieci, które położyła spać.

– Nie krzycz, to cię puszczę – powiedział Konstanty ściszonym głosem. – Daj mi jakieś ubranie i sobie pójdę.

Hela ze strachu i dlatego, że miała zasłonięte usta, łapała powietrze jak ryba wyciągnięta z wody. Kiedy doszło do niej, czego od niej chciał Moskal, wyjęła pierwsze z brzegu spodnie i koszulę męża. Rzuciła mu nimi w twarz.

– Dzięki – powiedział, uchylił drzwi i wyszedł na zewnątrz.

Kiedy Marceli wrócił ze stodoły, usiadł na łóżku i milczał.

– Co jesteś taki markotny? – zapytała Hela, po której już nie było widać, co przed chwilą przeżyła, choć jeszcze czuła się zmieszana i rwał się jej głos.

– Moskal zniknął – odpowiedział. – Widocznie był słabo związany. Trzeba, Hela, zamknąć drzwi do chałupy.

– Zawsze je zamykamy.

– Szkoda, że nie mamy psa. Sukę nam ktoś otruł. Jak widzisz, wciąż jest tu niebezpiecznie.

– Mamy wojnę przecie, codziennie się biją o nasz kraj, a ty siedzisz w domu.

– Wysłałabyś mnie na wojnę? – zapytał zdziwiony. – A jakbym poległ?

– Marcel, przepraszam, cieszę się, że jesteś cały i zdrowy z nami. Ten ranny pewnie uciekł i już tu nie wróci.

– Nie byłbym taki pewny. Słyszał, co mówiliśmy, i widział, kto go pobił i uwięził. Wróci, i to nie sam. Przyjadą na koniach ruscy i zabiją nas wszystkich. Wcześniej wyciągną ode mnie zeznania, bijąc i torturując, a o tobie lepiej nie mówić, co ci mogą zrobić.

– Słyszysz? – Hela przystawiła palec do swoich ust.

– Cicho, Hela. Końskie kopyta. Już tu są.

Marceli z przerażeniem w oczach wyszedł z domu i zamknął za sobą drzwi. Hela próbowała wypatrzeć przez okno, kto to przyszedł.

Po jakimś czasie chłop wrócił do domu.

– To nasz sąsiad, Władek. Przyprowadził siwka i oddał kosę. Przez to całe zdarzenie zapomniałem o tym, że pożyczyłem mu konia. Chwilę pogadalim i sobie poszedł.

– Co mówił?

– O bitwie pod Licheniem, słyszał tylko, że była ciężka, ale jak się zakończyła, nic nie wiedział. Pewnie za wcześnie jeszcze. Toć do potyczki doszło prawie że przed chwilą. No może kilka godzin temu.

– Miałeś rację z tym Moskalem, co to leżał u nas w stodole. Oni wciąż tu są.

– Dzisiaj bili się pod Ignacewem i nie tylko tam, ale też, mówił Władek, w Licheniu. To wszystko dzieje się blisko nas.

– Za blisko – powiedziała Hela.

– A my żyjemy sobie tu, jakby nic się nie stało, a tam przelewają krew. Gdyby nie ten, co leżał u nas w stodole, tobym siał, orał, o wojnie bym nawet nie wspomniał. On mi dał do zrozumienia, że jesteśmy Polakami.

– Marceli, czy ty aby nie chcesz iść się bić?

– Nie, ja się nie nadaję do wojaczki. Jestem chłopem z pokolenia na pokolenie, nic innego nie umiem, jedynie, do czego mnie ciągnie, to do Ameryki.

– Nawet nie wiesz, gdzie to jest.

– Wiem jeno z opowiadań, daleko za wodami. Tam są inne pieniądze. Jak pracujesz uczciwie, to wiesz przynajmniej za co. Pojechałbym dla nich. – Marcel spojrzał w kierunku izby, w której spały dzieci.

Nagle usłyszeli hałas na podwórku.

– Słyszysz? Co to było? – zapytała kobieta.

Marceli wzdrygnął się i poczuł, że włosy stają mu dęba.

– Może sąsiad się po coś wrócił. Gdybyśmy mieli psa – powtarzał to często ostatnimi czasy – bylibyśmy bardziej bezpieczni, przynajmniej szczekaniem by nas ostrzegł, a i nie dałby wejść obcemu na nasze podwórko.

– Wyjrzyj, Marceli, zobacz, żeby kto nas nie okradł, jeszcze dzieci nam obudzi.

Nie miał tęgiej miny chłop, założył jednak kaszkiet na głowę i otworzył zamek u drzwi.

*

Ten dzień nie zapisał się szczęśliwie w dziejach powstania. Bitwa pod Ignacewem została sromotnie przegrana. Teraz oddział Michała Sokolnickiego, który został zaskoczony pod Licheniem przez wojsko rosyjskie, miał wielkie kłopoty z utrzymaniem się przed totalnym rozbiciem.

– Chłopy, nie mamy nic do stracenia. Bij wroga! – podgrzewał do walki Mały Antek, nazwany tak prześmiewczo, bo miał prawie dwa metry wzrostu i był z niego kawał chłopa.

Zasięg jego ramion powodował, że w miejscu, w którym walczył, zrobiła się spora przestrzeń. Walił kosą na oślep. Oddział powoli był osaczany ze wszystkich stron, a Moskale zachowywali się tak, jakby nie mieli zamiaru nikogo brać do niewoli. Robiła się jatka. W końcu najsilniejszy Antek stracił siły i raz za razem otrzymywał bolesne pchnięcia bagnetem. Najpierw śmierć Michała podcięła im skrzydła, kolejni padali jak muchy. Zginął Antek i Janek, i inni. Praktycznie po majowej ofensywie carskich wojsk na tych ziemiach powstańcy byli w rozsypce. Ci, co pozostali przy życiu, ukryli się przed coraz bardziej agresywnymi Moskalami i liczyli na Edmunda Taczanowskiego, że wróci z nowymi siłami.

W Licheniu po skończonej potyczce żołnierze ruscy prowadzili związanego młodego mężczyznę. Był jednym z nielicznych, którzy przeżyli krwawe starcie.

– Kim ty jesteś? Mówisz po rusku, a biłeś się z naszymi? – pytał dowódca oddziału.

– Rozstrzelać go, to szpicel – naskakiwał inny z żołnierzy.

– Jestem rosyjskim oficerem – bronił się Konstanty.

– Gdzie twój mundur, twoja szabla, karabin, bagnet?

– Jeszcze rano brałem udział w bitwie pod Ignacewem – tłumaczył. – Później złapałem jeńca, którego osadziłem w areszcie, a jak wracałem do mojego oddziału pod Ślesin, zostałem napadnięty przez zgraję chłopów. Zamknęli mnie w stodole, ale udało mi się zbiec.

– Kłamie jak z nut – zauważył jeden z żołnierzy ruskich, któremu nieprawdopodobne wydawało się, żeby carski oficer jeńca prowadził do aresztu.

– Nazwisko? – pytał dowódca.

– Brunner.

– Brunner? Łżesz jak pies. Nasz naczelnik jest Andriej Brunner.

– Jestem jego synem.

– Kłamiesz – zawołał inny.

– Pożałujesz, chamie, odpowiesz przed moim ojcem – zareagował ostro na rzucane nań oszczerstwa.

– Gdybyś był tym, za kogo się podajesz, nie wyglądałbyś jak obdartus. Zna ktoś z was tego człowieka? – zawołał dowódca.

Zanim jeszcze ktoś odpowiedział na pytanie, Konstanty wykorzystał szansę, że przez chwilę pilnujący go żołnierze poluzowali więzy i spuścili go z oczu. Wyrwał się gwałtownie i zaczął uciekać, ile sił w nogach.

– Za nim, strzelać! – rozkazał dowódca.

– Bij psubrata! – słychać było odezwy innych.

Konstanty, chociaż obity, i tak przewyższał wszystkich szybkością. Wskoczył na stojącego konia i zdołał zbiec. Skierował się przez pola w kierunku Grąblina, małej wioski, która leżała zaraz za Licheniem. Co chwilę oglądał się za siebie. W końcu zgubił pościg, zwolnił i wjechał w las. Teren, przez który się przemieszczał, był pagórkowaty. Znajdowały się w nim nawet wysokie wzniesienia. Konstanty nie znał tych okolic, więc kiedy dostrzegł, że nie jest w lesie sam, podjechał bliżej przyjrzeć się, kto jeszcze oprócz niego kręci się pomiędzy drzewami na skraju lasu.

– Co to za wioska? – zapytał chłopca, który prowadził owce i dwie krowy.

Pastuszek przestraszył się, słysząc ruski język. Przyspieszył kroku, nie reagując na pytanie, tak jakby go nie słyszał albo nie rozumiał. Przeczuwał jednak, że ta maskarada nic nie da, tym bardziej że prowadził ze sobą zwierzęta.

– Powtórz, panie, bo nie rozumiem.

– Nie jestem stąd, co to za wioska? – ponowił indagację Konstanty.

– Grąblin – odpowiedział chłopiec zadowolony, że zna odpowiedź i że będzie mógł się za chwilę oddalić. Szedł w końcu zakołkować krowy. Tymczasem Konstanty, który już kawałek odjechał, zawrócił konia.

– Podobno tu gdzieś w tej wiosce albo w jej okolicach miały miejsce objawienia. Wiesz coś na ten temat?

– Ano, powiadają ludzie, że tu w tym lesie – wskazał palcem kierunek – ze wzgórz zeszła kobieta. Niektórzy nazwali ją po prostu Matka Boska.

– A czemu tak?

– Była piękna jak z obrazka – rozgadał się chłopczyna – ale podobno smutna.

Konstanty, widząc, że nikt za nim nie jedzie ani nie idzie, poczuł się bezpieczny i nabrał ochoty, żeby obejrzeć to miejsce. Słyszał o nim od Ambrożego, komendanta aresztu, a Sikatka, którego wsadził za kratki, opowiedział mu o spotkaniu jego ojca z niebiańską Panią. Skoro tu był, chciał sprawdzić, czy to tylko plotka, jakich wiele, czy prawda. Niezrozumiała dla niego siła przyprowadziła go tutaj. Zamiast walczyć u boku ojca, generała, jeździł po okolicy i o mały włos nie zostałby rozstrzelany przez carski pluton. Najdziwniejsze dla niego było to, że swoi ludzie nie rozpoznali w nim rosyjskiego żołnierza. Nie zerwał się przecież z choinki, nieraz stał u boku ojca i jeśli nie wszyscy, to prawie każdy carski żołnierz znał go albo osobiście, albo przynajmniej z widzenia.

Zawrócił do lasu, żeby poszukać jakiegokolwiek dowodu, który przekonałby go lub dałby mu do myślenia, że właśnie tu znajduje się to dziwne mistyczne miejsce. Po chwili zauważył drzewo ozdobione różańcami i obrazkami. To był pień sosny ogrodzony drewnianym płotem. Ludzie w czasach panującej na tym terenie cholery zrywali z drzewa korę, wierząc, że posiada cudowne właściwości i ochroni ich przed zarazą. W lesie panowała cisza. Słychać było tylko szum chwiejących się na wietrze drzew. Oprócz niego w innej części lasu pastuch, od którego dowiedział się o tym miejscu, pasł spokojnie krowy. Konstanty czuł się bezpiecznie. Zsiadł z konia, wziął głęboki wdech i stanął naprzeciwko drzewa, a właściwie tego, co po nim pozostało. W głowie kłębiły mu się różne myśli, od fascynacji aż po zwątpienie, czy zaistniało tutaj jakiekolwiek nadprzyrodzone zjawisko. Kiedy wracał do pozostawionego za sobą konia, doznał wrażenia, że słyszy kobiecy śpiew. Najpierw pojedynczy głos, a potem jakby żeński chór. Obrócił się dookoła siebie. „Może to tylko wiatr poruszał wierzchołkami sosen” – pomyślał. Wtedy ogarnęło go dziwne uczucie. Poczuł pilną potrzebę, żeby wrócić do aresztu i jeszcze raz spotkać się z owym Sikatką, którego sam do celi wtrącił. Ostatni raz spojrzał na ogołocone z kory drzewo, wskoczył na konia i pogalopował, jak mu się zdawało, w kierunku Gosławic. Nie znał dobrze tych terenów. Działał po omacku i chaotycznie, nie tak jak na carskiego oficera przystało. Do Lichenia nie mógł wracać, żeby się nie natknąć na tych samych ludzi, którzy mu nie uwierzyli, że jest carskim oficerem. Ujechał już kawał drogi, kiedy zauważył człowieka pracującego na polu. Zatrzymał się.

– Nie bój się – uprzedził go, widząc przerażenie w oczach wieśniaka. – Wskaż mi drogę albo powiedz, czy aby dobrze jadę do Gosławic.

– Dobrze, panie, tylko… – Chłop się zawahał.

– Mówże wreszcie. – Konstanty popędzał go, gdy ten zachowywał się, jakby nabrał wody w usta.

– Dobrze, panie – powtórzył – tylko tam są bagna i jeziora.

– Znaczy, że dojadę, znajdę drogę? – Konstanty dopytywał się o szczegóły.

– Jest tam droga, ale jeśli się pobłądzi, to można ugrzęznąć w bagnach – postraszył go chłop.

Być może, gdyby wiedział, że ma do czynienia z wrogiem, nie ostrzegałby go. Język rosyjski był obowiązujący dla wszystkich i na ogół rozumiany nawet przez pospólstwo. Kostek nie wyglądał na carskiego oficera, ubrany był bowiem w zwykłe chłopskie ciuchy, które otrzymał od Heli, żony Marcelego.

Konstanty nie pytał już o nic. Pogalopował przed siebie, aż dotarł do zalesionych terenów. Tutaj zwolnił i szukał dalszej drogi, którą mógłby bezpiecznie przejechać przez mokradła. Kilka razy zapuszczał się w głąb zarośli i po jakimś czasie zawracał z obawy, że straci konia i narazi siebie na utonięcie w bagnach. Ściemniało się i warunki do dalszej jazdy stawały się coraz bardziej uciążliwe. Obleciał go strach i w końcu poczuł w sobie skruchę. Na głos wypowiedział kilka zdań, które wyglądały na modlitwę. „Jeśli wyjdę z tego cało, nie zabiję Sikatki”. Nie skończył na tych słowach, po chwili dodał jeszcze: „Zbuduję kapliczkę w miejscu, gdzie znajduje się drzewo”. Konstanty nie należał do ludzi religijnych w przeciwieństwie do swojej matki, która była wierną prawosławną chrześcijanką. W tej trudnej dla siebie chwili wspominał dom rodzinny, gdzie na ścianach wisiały stare ikony przedstawiające Matkę Boską. Jej szczególny kult panował w rodzinie ze strony matki, a wcześniej jego dziadków, którzy mieli szlacheckie korzenie. Jeden z jego przodków parał się nawet malarstwem sakralnym na drewnie. Słyszał jeszcze przed bitwą pod Ignacewem, że na tych terenach, zwłaszcza w miejscowości o nazwie Skulsk, mieszkali ludzie, którzy handlowali dewocjonaliami. Posługiwali się oni oryginalnym językiem kupieckim, zwanym gwarą ochweśnicką.

Jadąc powoli, Konstanty dotarł po omacku do rozległego wylewiska. Było to jezioro. Nie odważył się zawracać, żeby kompletnie nie pobłądzić. Zsiadł z konia i usiadł na brzegu w miejscu, gdzie nie rosło sitowie i znajdował się dobry dostęp do wody. Wrócił jeszcze do konia, który stał niespokojnie, i przywiązał go do drzewa. Ponownie usiadł i postanowił, że zostanie tu do rana. Nie było zimno, ale majowe noce nie należały też do ciepłych. Konstanty był zaprawiony w boju i nieraz musiał nocować w trudnych warunkach. Słychać było plusk wody poruszanej lekkim wiatrem. Wcześniej dotkliwie obity przez chłopów i zmęczony poczuł, że zamykają mu się oczy. Miał wrażenie, że rozlega się taki sam śpiew jak w grąblińskim lesie. Ocknął się, dopiero gdy zaczęło świtać. Obudził go trzask łamanych gałązek i suchej trawy pod czyimiś stopami.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: