- W empik go
Kroniki Skolopendry - ebook
Kroniki Skolopendry - ebook
Zarazy, wojna, katastrofy klimatyczne, polityczne konflikty, nienawiść – temu zepsutemu do cna światu potrzebna jest moralna odnowa. A może wręcz porządne tsunami, które podobnie jak w Starym Testamencie oczyści go z wszelkiej nieprawości? Niezłym pomysłem byłoby też przenicowanie go. Czy lewa strona ubrania jest lepsza? Może i nie, ale przynajmniej przez jakiś czas na pewno jest czystsza. To tylko niektóre z planów, jakie względem Ziemi ma Wielka Czwórka: Maryna, Zachary, Tomek i Wojtek. Ekscentryczni, ale nieustępliwi, postanawiają raz na zawsze rozprawić się ze złem czającym się za każdym rogiem miasteczka Wyczyjnuszka. Czy w realizacji tej ambitnej misji przeszkodzi im gigantyczna Skolopendra, która nocą wędruje po miasteczku i pluje jadem?
Pełna czarnego humoru, groteskowych zwrotów akcji i dosadnego języka powieść przeniesie was do świata, którego absurdalność śmieszy i przeraża jednocześnie. Może dlatego, że znamy go aż nazbyt dobrze?
Nie „ku pokrzepieniu serc”, ale dla wzmocnienia umysłów napisała Fitowska ten traktat i alegorię o Wyczyjnuszce, czyli o nas i świecie, w jakim żyjemy. I jeśli ktoś z tej lektury, z tej bijatyki na gołe pięści i zęby z polszczyzną o Polskę nie wyjdzie pokiereszowany, jeśli komuś książka przy lekturze z zachwytu nie wypadnie choć raz z rąk i jeśli czytelnik nie skończy z jasnym zamętem w głowie, ale też i pewniejszy, że nawet współczesny obłęd da się opisać – to znak, że nic nie zrozumiał. Takiemu to i odsłowienie mózgu nic nie da. Koniec i bomba, alleluja i la bamba!
Z posłowia Jakuba Winiarskiego
Barbara Burczyk Fitowska
Urodziła się w 1957 roku. Z wykształcenia jest lekarką. Ukończyła studia podyplomowe z bioetyki. Mieszka w Krakowie, mieście inspiracji. Ukończyła kursy pisania prowadzone przez Jakuba Winiarskiego i zorganizowane przez szkołę kreatywnego pisania Pasja Pisania. W ogólnopolskim konkursie literackim „Przychodzi wena do lekarza” otrzymała wyróżnienie w kategorii Proza 2022 za opowiadanie Nie umarniesz. Kolejna jej powieść pt. Kobieta z fajką czeka na wydanie.
Autorka zaprasza do kontaktu mailowego pod adresem: [email protected].
Kategoria: | Komiks i Humor |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8313-459-8 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Po co?
– Nie „po co”, tylko „dlaczego”. Dlatego, że zbliża się nawałnica. Od przodu endecja, od tyłu ekolodzy, Polacy katolicy od lewej, od prawej lewica. Wszystko za Tocosia.
Stolnica wrzała, nagrzana nienawiścią mieszkańców. Pochód zagęszczał się w jednym miejscu – niedaleko ich domu. Łopotały narodowe flagi. Zachary w wyobraźni widział widły i kłonice.
– Wszyscy wynocha! Brzuch kozy jest własnością nietoperzycy, a komórka jajowa pekińczyka. Klony do domu. Polska dla Polaków. Precz chamskie mordy. Zoofile, pedofile, kurwy, zboczeńcy, nekromanci i pekińczycy! – Słychać było zbliżające się kwiki i wrzaski.
– Jak w świniarni – powiedział Wojtek, zapalając skręta.
Narodowcy krzyczeli najgłośniej, uzbrojeni w tępą nienawiść i pałki. Bez włosów i bez rozumu. Pryskali śliną, odrazą i odrzuceniem.
Dowódca Harkiewicz był bezwzględny. Jeździł po kraju i pilnował porządku, rozsiewając spermę nienawiści. Przyjaźnił się z Proboszczami, Burmistrzami i Pryszczakiem – zarazą tej ziemi.
Dołączyło z kwestą Towarzystwo Znęcania się nad Zwierzętami. Z tyłu nieśmiało Koło Gospodyń Miejskich. Też chciało ugryźć coś dla siebie. Potrząsali puszkami. Śmierdziało gniewem, dymem z rac i petard, zgnilizną znad rzeki. Siąpiło. Było szaro i zimno. Ściemniało się.
Wyrzucali ich wszyscy, chociaż nie wiedzieli za co. Inny – nie nasz, wynocha! Protestująco-wyrzucający byli coraz bliżej. Wiało grozą. Za chwilę ruszą z pochodniami!
– Mam szum informacyjny – stwierdziła Maryna u dyszla. – Widzę Pryszczaka, sprawa nabrzmiewa! On jest pryszczem na ludzkiej dupie. Trzeba będzie sporządzić truciznę. Ktoś powinien napluć mu do herbaty.
– Pospiesz się, bo wylądujesz na stosie – powiedział Zachary. – Tocoś w formalinie, Tomek w domu dziecka, a Wojtek będzie się oddawać za darmo. Nie zapomnij mojej trąbki. Ostrogi w lewej szufladzie od góry.
Tomek, leć do Franka, spotkamy się w Wyczyjnuszce u mojej babki. Tutaj mu spalą chałupę. Niech się zbiera. Zajmij się transportem Tocosia na deskorolce.
Zachary wymachiwał rękami, zapalał się, wydając rozkazy.
– A świat? Skurwiony? – zapytał wypłoszony Tomek.
– Przydamy się w Wyczyjnuszce. Niech żyje, nie wiem co?! – wrzasnął kogucim głosem Zachary.
Zamilkł zmęczony, zadumał się i skulił w sobie. Wyglądał jak dynia i Maryna potoczyła go przed sobą.
Martwiła się, żeby go nie wydrążyli. Zbliżał się listopad.
– Ale burdel! – marudziła, nakładając chomąto.
Ciężko było ciągnąć cały dobytek i jeszcze kulać Zacharego – szlacheckiego głupka. Kobiecość i przyjaźń zobowiązywały. Do martwienia się też.
Musieli się wynosić, dlatego że chcieli naprawić świat. Robili to z zapałem, ale dotąd nie udało się ani razu.
Przyświecał im cel – moralna odnowa skurwionego świata. Nie zgadzali się co do sposobu. Pierwotnie chcieli usiąść na skrzynkach po piwie z kartką – robimy złe uczynki za innych. Pomysł upadł z powodu lenistwa i braku skrzynek.
Koła skrzypiały, Maryna czuła pod dłonią przyjemną gładkość dyszla. Wyślizgany, bez drzazg. Chomąto ciężko spoczywało na szyi. Pachniało końskim nawozem. Gładka skóra chłodziła kark. Ze smutkiem spoglądała na puste miejsce po drugiej stronie drąga.
Coraz bardziej zmęczona, spocona i wściekła wymierzała kopniaki Zacharemu, żeby szybciej się toczył.
Wyszli za miasto, wjechali na główną, gdzie był zakaz ruchu furmanek – rysunek konia z wozem przekreślony na czerwono.
Analfabeta by zrozumiał. Maryna, ponieważ nie była analfabetką, zignorowała znak. Szła spokojnie wśród dźwięku klaksonów.
Kilka kilometrów dalej zatrzymała ich drogówka.
– Widziałeś, gnoju, konia przed wozem? Nie? No to nie jest furmanka. Bujaj się!
– Nie wolno chodzić po autostradzie.
– A widziałeś człowieka chodzącego po autostradzie z chomątem i u dyszla? Jak nie, to też spadaj!
Rozzłoszczonej Maryny nie należało bardziej złościć. Policja się oddaliła.
Zachary dostał dodatkowego kopniaka, ale się nie rozwinął, dziarsko się toczył.
Zbierał błocko z drogi. Wielka kula błota nie przypominała warzywa. Przyklejały się do niego liście, zgubione śruby, żwir i kawałki gumy pokrywające się warstwą mokrej ziemi i smarów.
Gwizdały koła aut, nie ustawały klaksony. Migały światła. Deszcz zacinał, pachniało siarką i dymem z mijanej spalarni.
Za nimi podążał Franek z Frankową i Tocoś ciągnięty na deskorolce, którą pomagał pchać Wojtek.
Lało. Wszyscy byli przemoczeni.
W koziarni panowała ciasnota i ciemność. Małe okienko pod dachem – prawie czarne – zasłaniał wiszący u sufitu nietoperz. Jechało sianem i kozimi bobkami. Na głowy opadały pajęczyny z przyczepionymi trocinami i szkieletami owadów.
Koza rodziła bąki zamiast klona, którego zarodek wszczepili jej pięć miesięcy temu. Pobekiwała i głośno stękała. Wydalała dwutlenek węgla i metan. Każde z innego końca.
Trącali się głowami w ciemności i przepychali, zaglądając z nadzieją w kozi zad.
– Maryna, nastąp się – usłyszała.
– Ty do mnie czy do kozy, chamie?
Tomek wyciągnął z koziej dupy coś malutkiego, biało-brązowego z kępkami dłuższej sierści, pyszczkiem pekińczyka i skrzydłami nietoperza zamiast uszu. Miało psie łapy.
– Jak to się stało? – spytała Maryna.
Popatrzyli na Zacharego, który miał pobrać komórkę jajową od suki.
– Myślałem, że może być nietoperzycy, suka nie współpracowała – wyjąkał.
Zaczęli wrzeszczeć. Tomek zwariował i usiłował karmić Tocosia piersią. Od kilku lat propagowano naturalne karmienie noworodków.
– Maryna, może ty?
Maryśka wzięła zamach…
Pięć miesięcy temu Zachary Wyczyjnuszycki namówił ich, żeby sklonować pekińczyka sąsiadki. W ramach naprawy skurwionego świata. Pekińczyk dogorywał, a Zacharego kłuło w tyłek powołanie.
Niedoszły medyk, tak jak reszta Wielkiej Czwórki, pragnął chwalebnego czynu.
Sąsiadka rozpaczała nad psim dogorywaniem.
Ofiarował się, że pobierze potrzebną komórkę jajową od suki. Nie pobrał, użył komórki nietoperzycy, która mieszkała w kącie koziarni.
Zachary, najgłupszy z Wielkiej Czwórki. Mógł świętować narodziny swojego dzieła.
Zachary Wyczyjnuszycki, Wojtek Pijoszwodzki, Tomek Boroky i Maryna Smarkosz – czworo przyjaciół na śmierć i rzycie. Cztery rzycie.
Przyjaźnili się od czasu, kiedy w przedszkolu wylewali niesmaczną zupę do tej samej szuflady.
Hrabia Wyczyjnuszycki miał trąbkę, babkę i ułańskie zapędy.
Wojtek zieloną grzywę, spokój i inteligencję, skręty, cukierki i LSD.
Maryna czerwone szpilki, skołtunione włosy i wąsy. Wyglądała jak dziwactwo Almodóvara. Pachniała paczulą i jutą.
Tomek miał najmniej – zaskórniaki i trądzik.
Nie mieli co robić, więc naprawiali rzeczywistość. Obecna im nie smakowała.
Zarodek wyhodowany w pobliskim prosektorium zaimplantowali kozie. Urodziła Tocosia i nie wiedzieli, co z nim zrobić.
– Niech was szlag! – krzyczała Maryśka.
W hałasie nie zorientowali się, kiedy wszedł Franek – zaprzyjaźniony alkoholik. Miał jaszczurowatą twarz z wągrami i bliznami po ospie, trochę zębów i włosy pożyczone z lewa na prawo. Jedna połowa twarzy przypominała powierzchnię Marsa, ponieważ po pijaku – właściwie zawsze był po pijaku – odebrał żelazko zamiast telefonu. Utykał na prawe kolano.
Pracował w prosektorium, gdzie Wielka Czwórka robiła swoje eksperymenty. Systematycznie poili go dyktą, żeby był spolegliwy. Śmierdział aldehydem z poprzedniego dnia i starym potem.
Popatrzył na Tocosia. Wydawało się, że wypadną mu oczy, wysunęły się do przodu. Przytulił się do kozy i zapłakał.
– To coś jest prawdziwe? – zapytał po chwili.
– Prawdziwe, panie Franku, jak cholera prawdziwe.
– Aleście narobiły! Dajcie, wezne do domu, moja stara je wykarmi.
Wędrówka do Wyczyjnuszki przypominała wojnę. Zastanawiali się, kiedy nadlecą sztukasy. Padało, wiatr się wzmagał, było coraz ciemniej. Ogłuszeni hałasem dusili się w smrodzie rur wydechowych.
Maryna miała dość. Dotkliwie kopnęła Zacharego, żeby się rozwinął.
Stanęło przed nią coś jakby mężczyzna. Był głupkowaty, ale kochała się w nim skrycie.
Zrobił się podwójny – od przodu Zachary, z tyłu warstwa błota i odpadków, która nie chciała spaść.
Zarzuciła mu bezlitośnie – choć nie bez wyrzutów sumienia – chomąto na szyję, a sama usiadła na wózek z dobytkiem.
Na wierzchu kiwały się szabla i trąbka. Trąbka była stara, zardzewiała i powyginana, zielonkawa. Atrybuty patrioty.
Przechodzili przez niewielką wioskę, Zachary zauważył stoisko odpustowe przed rozświetlonym kościołem. Dzwony dzwoniły, baby zawodziły.
Pokłusował z entuzjazmem w kierunku straganu.
Owionął ich zapach waty cukrowej – denaturatu z maszynki i palonego cukru.
– Popatrz Maryna, ile pięknych rzeczy! Babka opowiadała, że dawnej były gliniane gwizdki, cukier lodowaty, śledzie i ogórki z beczki. A teraz, jak pięknie! Tyle kolorów, święte figury na ubraniach… O! Majtki, skarpety i duży papież. Można go postawić w ogrodzie.
– Co duże: papieże czy majtki? – zainteresował się Tomek, który jechał na dziecięcym rowerku, uderzając się kolanami w brodę.
– Zachary, dupku, zaprzęgaj się i ruszamy, deszcz pada – oprzytomniał Wojtek.
– Dobrze, dobrze.
Franek ciągnął kozę i Tocosia na deskorolce. Wojtek nieobecny myślami pomagał pchać. Nie zwracał uwagi na to, co dookoła. Od czasu do czasu sięgał do kieszeni po cukierka.
Maryna denerwowała się, że się zadławi.
Frankowa pochlipując, szła obok z tobołami. Wycierała twarz fartuchem, nie chciała z nikim rozmawiać, smutno patrzyła na Tocosia. W połowie drogi ryknęła.
– Co się stało? – Maryna zeszła z wózka.
Frankowa stała nad gruzami nocnej lampki w kształcie Matki Boskiej, która na głowie miała niebieski abażur i wypsnęła się z tobołka na asfalt. Kobieta łkała i zbierała skorupy do fartucha.
– A niech cholera tych ze Stolnicy, świętego nie uszanują! Żarówka do niczego. – Kopnęła resztki do rowu.
Po kilku kilometrach okazało się, że nienawiść ich nie goni, więc mogli odpocząć i napić się wody z rowu. Miała różne smaki i zapachy. Głównie chemiczno-szambiarskie. Była sycąca.
Skręcali w coraz węższe dróżki, co zwiastowało rychły koniec mordęgi.
– O, popatrz, Maryśka, papieże w ogrodzie. Mogliśmy kupić babce z wdzięczności zamiast krasnala.
– Jakbyś mi kupił papieża do ogrodu, z wdzięczności wywaliłabym cię przez zamknięte okno na grządkę – powiedziała rozzłoszczona Maryna.
Rzeczywistość przerosła oczekiwania. Stali przed walącą się drewnianą ruderą w zarośniętym ogrodzie.
Brudne, nieotwierane okna, grząska ścieżka do drzwi, waląca się brama. Ściany gdzieniegdzie chlaśnięte wapnem z farbką, pokryte grzybem. Zeschłe liście bluszczu oplatające krzywy ganek. Krzaki ostrężnic chwytające zdradliwie za stopy. Mokro, zimno, smród meliny pomieszany z zapachem bagna i otwartych zwłok.
Nikt ich nie witał. Niedaleko widać było światła miasteczka. W obejściach szczekały psy, niosły się pijackie okrzyki.
Kiedy próbowali otworzyć bramę, ochlapało ich jadące z prędkością światła czerwone bmw wydające z siebie coś na kształt muzyki: „Umc, umc”.
– Szkoda, że nie kupiłeś papieża – powiedziała Maryna.
– Po co? – zapytał Zachary uginający się pod ciężarem chomąta.
– Rzuciłabym w ten samochód, może by się rozleciał.
– Samochód czy figura?
– Samochód, durniu, figura wyglądała atletycznie i solidnie.
Wprowadzali się do chałupy. Drzwi zawisły na dolnym zawiasie, skrzypiąc i odsłaniając czarną czeluść. Oświetlona latarką Wojtka okazała się być przedpokojem.
Maryśka, która weszła pierwsza, zapadła się po piersi.
– Wyciągnijcie mnie, wpadłam do piekła, ratunku, wyciągnijcie!
– Nie wierć się, Maryśka, głębiej wpadasz, a ciężka jesteś, kobieto!
Wrzucili klamoty do dziury i położyli się na nich wycieńczeni. Za chwilę chrapali. Najgłośniej Maryna.
Wózek został w ogrodzie. Chomąto Zachary z satysfakcją cisnął do błota. Maryna, zasypiając, pomyślała, że zapomniała bata ze Stolnicy.
Frankowie zajęli sąsiednią stodołę.
Tocoś nie wiedział, gdzie się ma podziać, biegał truchtem w obie strony, popiskując, aż Frankowa zwabiła go na kawałek gruszki.
Maryna obcasami wryła się w chodnik. Trzymała się słupa, żeby jej nie zwiało.
Przy rynku stały trzy latarnie. Żadna nie świeciła. Czwartą miesiąc temu skasował syn Burmistrza czerwonym bmw.
Wiatr historii miotał po Wyczyjnuszce dobrymi uczynkami wypierdniętymi przez dzieci. Puszczanie gazów wpływało na społeczność.
Z nadętych, którzy się wstrzymywali, wyrastali przywódcy, działacze i podobna menażeria. Łapali dobre uczynki, poddawali recyklingowi i łakomie żarli. Była niewielka nadzieja, że będą pękać jak prezerwatywy.
Rodzice chcieli mieć nadęte dzieci.
Wśród uczniów krążyła _Sztuka pierdzenia_. Bibliotekarze cieszyli się, że młodzież czyta osiemnastowieczne dzieła. Do tego francuskie!
Koło głowy Maryśki gwizdnęło „staruszką przeprowadzaną przez jezdnię”. Kiedy trochę zelżało, puściła się do budki telefonicznej przy przystanku autobusowym.
Z pobliskiej piekarni pachniało chlebem i bułkami. Nie należało obracać się w kierunku rowu, bo stamtąd zajeżdżało ludnością.
– Przepraszam, ja w sprawie historii. – Wdarła się bez kolejki.
– Nie dość, że na wygląd dziwactwo, to jeszcze się ryje – huknęła za nią główna nadęta Wyczyjnuszki, Kizia Kurwatura.
Miała spiczasty, długi nos, zawsze wilgotny, stąd brało się nieustanne smarkanie. Chodziła po mieście w niebieskim płaszczu przeciwdeszczowym i pilnowała nadęcia u dzieci i młodzieży, wyłapywała puszczających bąki.
Wlókł się za nią kamienny zapach kredy i smród szarego mydła. Włosy strąkami opadały na twarz. Usta wąskie, zaciśnięte, z białą wydzieliną w kącikach, jakby toczyła pianę. Nogi Kizia miała owłosione, na stopach czarne skarpetki z papieżem i trumniaki.
Z różańcem w ręku, który dzieciom przypominał kańczug, pętała się po mieście jak pies z łańcuchem. Kochała się skrycie w Pryszczaku i często do niego jeździła.
Była z nadętych i cierpiała na zatwardzenie. Miała także kłopot z hydrauliką. Zapach moczu zwiastował jej nadejście. Niektórzy z tego powodu nazywali ją – Kizia Zwiastowanie.
Proboszcz usiłował spolszczyć łacińskie nazwisko Dyrektorki-Kuratorki na Krzywizna, ale się nie przyjęło. Zmieniła tylko urzędowo pisownię z „c” na „k”. Ludzie nie umieli czytać. Curvatura wymawiana przez „c” brzmiała jak „ceres”. Przez „k” kojarzyła się z fryturą, co boleśnie ją dotykało.
– Zachary, znowu wieje – powiedziała Maryśka do wydartej Kurwaturze słuchawki.
– Dużo pęka?
– Niedużo. Bardzo wieje, musiałam trzymać się latarni.
Kizia stukała ją kościstym palcem po plecach i Maryna traciła wątek. Próbowała kopnąć babę w goleń, ale nie trafiła. Rozmowa się nie kleiła.
– Co robiłaś pod latarnią? Mówiliśmy ci, żebyś się nie łajdaczyła!
Rzuciła słuchawką i poszła, stukając czerwonymi szpilkami. Niby to niechcący stanęła obcasem na trumniaka Kurwatury.
Wpadła do domu. Zaklęła szpetnie – szpilka utknęła w spróchniałej podłodze sieni.
Domem nazywali ruderę po Wyczyjnuszyckich. Resztówkę, walący się czworak, w którym zatrzymali się po ucieczce ze Stolnicy. Ogarnęli ją nieco, ale wszystko się sypało, trzymało się na pleśni i kornikach.
– Wojtek, zróbmy coś! Nadęci łapią dobre uczynki i nie chcą pękać.
– My, ludzie prości, przykujemy się – powiedział Wojtek i zapalił skręta.
– Prosty i durny, gdzie się przykujesz?
– Poradźmy się Franka, zna życie, do tego katolik – mruknął Tomek.
– Nie katolik, tylko alkoholik, pajacu! – Maryśka usiłowała wyciągnąć buta z podłogi. Wyskoczył jak korek z siwuchy.
Tocoś, kiedy ich zobaczył, wypuścił z mordy cycek Frankowej. Struga zielonkawego mleka trafiła Maryśkę w oko.
– Coś piekące. – Popatrzyła na babę pytająco.
Franek siedział przed domem na kupie dobrych uczynków i wciągał perfumy córki. Machał gołymi stopami, żeby wywietrzały.
– Widzieliśta? I co będziemy robić? – powiedział, celując gumiakiem w uciekające „zakupy dla dziadka”. – Gniotę ich, żeby nadęci nie żarły – dodał.
– Może nimi karmić Tocosia? – wypalił Tomek.
Frankowa się sprzeciwiła. Schowała cycek do brudnego stanika i puściła Tocosia na trawę.
– Posiejem!
– Przecież na wiosnę więcej wyrośnie! To już lepszy recykling!
– Zrobimy wyciąg ze złych uczynków i zaprawimy przed siewem – powiedział Wojtek.
– O, to, to! – ucieszył się Franek.
Wyczyjnuszka miasto porządne – o złe czyny było trudno. Zaczęli myśleć. Maryna cudzołoży.
– Maryśka, bździj do wora!
– Odbiło ci? Cudzołóstwo – czyn miłosierny.
– Na liście nie ma, dawaj gazy!
Zachary i Wojtek dopełnili worek. Sprawdzili, czy nie ma dziur. Tomka nie prosili, a Franek odmówił.
Odpowiednio doprawioną butelkę denaturatu dali Frankowej i powiedzieli, żeby łapała, co trzeba. Mieszankę wypróbowali na kocie sąsiadki. Kiedy zaczął przeklinać, zawieźli ekstrakt pijaczynie.
Frączakowa, właścicielka kota, przeklęła ich bez ekstraktu.
Czerwcowego wieczoru rozdygotany Franek wpadł do knajpy przy rynku, gdzie siedziała Czwórka.
– Delirka? – ucieszyli się.
– Jaka tam delirka, kutasy wyrośli! – zakrzyknął.
Na polu rosły środkowe palce – Franek źle widział po denaturacie. Tomek wyrwał jeden, pod spodem zwinięta pięść i korzonki. W każdej pięści dobry uczynek, cholera!
– Żąć trzeba – zachłysnął się przerażony Franek.
Nie zżęli, wykopali. Garście rzucili do ogniska, a dobre uczynki powiesili u powały na strychu i zostawili na przyszłość. Spierali się o to, co będą z nimi robić. Wisiały i cicho pokwikiwały, machały drobnymi nóżkami.
Tomka wezbrało na Maryśkę. Maryna się szlajała, leczyła krosty, liszaje i inne paskudztwa, a on czuł do niej zwierzęce pożądanie.
Wyobrażał sobie, jak mu się oddaje w składziku przy kuchni pachnącym lizolem, pośród szczotek, przy dźwięku potrąconego wiadra. Jak osiągnąć cel? Na Wojtka i Zacharego nie mógł liczyć, wyśmialiby go i jeszcze Maryśce donieśli.
Przyrżnęłaby mu w łeb. Pamiętał, jak go palnęła kilka miesięcy temu, kiedy strzelił jej z ramiączka od stanika. Strzelanie ćwiczył dwa tygodnie na gumie z kalesonów.
Dlaczego Maryśka nie chciała się z nim łajdaczyć? Przystojny był, trądzik pudrował, łysinkę zaczesywał, brzuch wciągał. Nie miał stu sześćdziesięciu centymetrów wzrostu, ale niski nie był. Maryna urosła raptem o dwadzieścia więcej. Był wypierdnięty!
Nawet raz powiedziała: „Ty wypierdku cholerny!”. Wyrażała się górnolotnie. „Pocałuj mnie w dupę” – budziło nadzieję.
Myślał tydzień, jak to zrobić? Czas mijał, a Maryśka nie dawała się zwabić.
Zrozpaczony powlókł się pobawić z Tocosiem. Szedł z rękami w kieszeniach, kopiąc po drodze kamienie. Myślał i myślał. Nie wiadomo, dlaczego się spocił. Do Franków było niedaleko.
Klon rozmiarem przypominał kozę. Stał na ganku i przeżuwał hamburgera. Patrzył wyłupiastymi oczami pekińczyka, a skrzydła nietoperza na głowie obracały mu się we wszystkie strony jak radar. Koza musiała zeżreć szczotkę do mycia butelek, bo przy ogonie Tocosiowi wyrosła kępka plastikowego włosia.
– Frankowa, skąd on ma hamburgera?
– Włóczy się po nocy i poluje, proszę Tomka. – Była zdegustowana i zaniepokojona.
– Szczeka? – zaciekawił się.
– Beczy jak kozioł. Najgorsze przywlókł dwie noce temu. Niech Tomek patrzy!
Otwarła wrota stodoły. W środku siedział pingwin cesarski.
– Dam wam za niego dwa dobre uczynki – wyszeptał. – Będziecie mieć dla córki.
– Trzy!
Tomek zaczął grzebać w kieszeniach. Z jednej wyciągnął „posłuszeństwo”, z drugiej dwa „sprzątania łazienki”.
Nie przyznawał się przyjaciołom do pokątnego handlu. Dobre uczynki się liofilizowały i po zalaniu można było żreć z powrotem. Cichaczem podbierał je ze strychu.
Wszyscy w Wyczyjnuszce chcieli, żeby dzieci wyrosły na nadętych, piastowali, rządzili i mieli.
Frankowa chciała mieć córkę posłankę obojętnie do czego, byle odpowiednio nadętą w środku i z przodu. Poobracała kadłubki w rękach, spróbowała zębami czy prawdziwe – „posłuszeństwo” kwiknęło – i włożyła do kieszeni fartucha.
Tomek pożyczył taczki, zapakował opierającego się ptaka. W domu schował go w komórce za szczotkami.
– Maryś! Chodź ze mną do składziku, pokażę ci coś – zaskamlał.
Przyczesał blond włosy i chuchnął w dłoń, czy mu nie śmierdzi z paszczy. Poczuł woń czosnku, którą zignorował.
– Walnę cię, to zobaczysz planetarium!
Maryna krzątała się w kuchni koło dziurawego pieca z czerwonych cegieł, z kominem i przypieckiem. Omijała dziury w podłodze. Dość wyszarpywania obcasów ze spróchniałych desek!
Myślała, czym nakarmić cztery żołądki. W kredensie były resztki _Faraona_. Miała zamiar zrobić z Prusa mielone. Co by tu jeszcze? Może sałatka z pokrzywy wymieszana z kolorowymi gazetami?
_Życie w czasach zarazy_. Brr, ryzyko ma swoje granice. Wzięła następną – _Kumpel odgryzł mi penisa_. E tam, pewnie mu przyszyli, nieprzydatna. _Zabijał i pożerał kebaby_. O, to, to. Wycięła kebaby i pocięła na malutkie kwadraciki. Pokrzywa nabrała wyglądu kolorowanki. _Pobił matkę krakowską_. Wycięła krakowską.
Wystarczy, popatrzyła z uznaniem na swoje dzieło.
Przypomniała sobie, że Tomek coś od niej chciał. Spojrzała niechętnie. Nie miała czasu na głupoty!
_Dalsza część dostępna w wersji pełnej_