Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Krótka historia pewnego żartu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 1999
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Krótka historia pewnego żartu - ebook

Chwilami nostalgiczna, chwilami żartobliwa opowieść o spotkaniu kilkuletniego chłopca z demonami XX wieku, rozgrywająca się w scenerii powojennego Gdańska. Życie w poniemieckim „mieście wrogów” staje się dla bohatera duchowym wyzwaniem, spotkaniem z niepokojącą zagadką piękna i zła, wtajemniczeniem w urodę rzeczy naznaczonych piętnem obcości, przygodą młodej duszy uwodzonej przez nowoczesne ideologie.

 

Lektura ważna nie tylko dla tych, którzy są ciekawi, w jakich okolicznościach duchowych i historycznych zrodził się artystyczny zamysł Hanemanna.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-89859-15-0
Rozmiar pliku: 2,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dokąd, duszyczko, teraz?

Duszyczko ulotna, miła, gościu, druhu mego ciała,
dokąd się wybierasz teraz, blada, smutna,
zagubiona, bez swej dawnej wesołości?

PRZYPISYWANE HADRIANOWI

„Najważniejsze to urodzić się w dobrym miejscu i czasie – mawiała Babcia Celińska, obierając jabłko. – Cała reszta przyjdzie sama".

Więc jak to było z nami, ludźmi, którzy balansują dziś na kruchej granicy między czterdziestką a pięćdziesiątką? Urodziliśmy się parę lat po wojnie, dzieciństwo nasze przypadło na lata pięćdziesiąte. Kiedy szykowałem się do przyjścia na świat, było już po wszystkim: spalono właśnie pięć milionów ludzi, plan Marshalla został odrzucony, a w Szczecinie ogłoszono socrealizm. Mama chodziła na Dębinki z wysokim brzuchem, w którym zapewne rozważałem wszystkie za i przeciw, łudząc się, że – o ile rzeczy nie potoczą się po mojej myśli – zdążę się jeszcze cofnąć, tak jak się cofa nogę przed zbyt gorącą wodą w wannie. W tym samym czasie Hilary Minc stawiał na przemysł ciężki. Potem godzina wybiła. Łóżko było żelazne, kwiecień, zimno, akuszerka w białym czepku, Ojciec w przedpokoju, mój krzyk. Uderzono mnie mocno, bym nabrał w płucka świeżego powietrza, które pachniało mrozem i mokrym śniegiem. Tak właśnie poczułem smak życia. Wkrótce zostałem sfotografowany na flanelowym kocyku z UNRRY. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiła Babcia Celińska, gdy zobaczyła moje zdjęcie, na którym leżałem z uniesionymi ku niebu piętami, wpatrzony w czarny obiektyw lustrzanki nieznanego fotografa, było zamalowanie wiecznym piórem mojej męskości, podyktowane, ogólnie rzecz biorąc, umiłowaniem tradycji.

Poród był podobno łatwy i szybki. Mama na godzinę przed rozwiązaniem zjadła grubą czekoladę ze szwedzkich darów. Pierwsze wrażenia wspominam dobrze. Nagrzany pokój, zapach kaloszy akuszerki, które ustawiono pod ciepłym piecem, smakowita okrągła pierś z brązową sutką, której słodycz zapamiętałem na zawsze. Potem bywało różnie, a czasem, gdy zaczynało być już bardzo różnie, pod wpływem kolejnych doświadczeń ogarniało mnie nieprzeparte pragnienie, by zmienić się w kulkę małą jak wszechświat przed Wielkim Bang i znaleźć się tam, gdzie – jak mi kiedyś powiedział znajomy Hindus – miałem przebywać przed swoim ziemskim początkiem. Niestety, rosłem z zadziwiającym uporem, karmiony sokiem z czereśni, który Babcia Celińska wyciskała przez płócienną szmatkę do szklanki ze srebrnym brzeżkiem, aż po jakimś czasie głową sięgnąłem ponad powierzchnię stołu, co pozwoliło mi znacząco poszerzyć horyzonty. Oko miałem kochające, ostre i dziwnie nieczułe. Przypatrywałem się wszystkiemu bacznie. Ujrzałem świat dorosłych.

Dzieciństwo spędziłem tak jak wszyscy: w celi albo, jak kto woli, w klatce. Cela była przestronna, z widokiem na Bałtyk, Tatry, rzekę Odrę i rzekę Bug, miała sufit z chmur i pomimo licznych niewygód dawało się w niej jakoś żyć. Czas był raczej spokojny, w dziejach nie zdarza się to za często (choć groza kolejnej światówki wisiała nad głową i łajdactw lokalnych nie brakowało), co jednak dzisiaj zrobić z tym kawałkiem życia, który musieliśmy spędzić pod czerwonym kloszem, to przyciskanym, to unoszonym, jak pokrywka garnka, w którym wrze kipiatok? Moje pokolenie ma z tym trochę zmartwień.

Powiedzieć, że czas jest dla życia zawsze niedobry, bo z życiem zawsze jest tak, że ma ono zawsze wymagania większe niż te, które czas może zaspokoić, to powiedzieć tylko część prawdy. Oczywiście i dawniej, na przykład w wieku dziewiętnastym, czas nie był raczej przychylny życiu na środkowoeuropejskiej równinie i dawał się naszym przodkom we znaki. Czy jednak ten czas, który między Jałtą a zburzeniem Muru musieliśmy spędzić pod czerwonym kloszem, był jakąś szczególnie pozbawioną sensu jałowizną do przeczekania, której dzisiaj należy się dla duchowego zdrowia wyprzeć, uznając, że wstyd to prawdziwy wpisywać do swojego CV: „urodzony w niewoli, okuty w powiciu"? Czy brak wolności to znaczy oddechu – spychał nas do suteren świata, gdzie tylko płacz, patriotyzm i zgrzytanie zębów, choć nam się zdawało, że wzlatujemy? Czy presja – nieustanna, trwająca całe dziesięciolecia – jakiej byliśmy poddawani, czasem jawna, czasem ukryta, ta presja, której i ja także byłem poddawany, paczyła duszę, zmieniając ją w obolałe dziwadło? I wreszcie: jaką właściwie wartość miały wtajemniczenia, których wówczas – w latach pięćdziesiątych i później – dostąpiliśmy?

Do dziś nie wiem, czy to, co przeżywałem, było wspólne całemu mojemu pokoleniu, czy też było tylko moje własne, urodziłem się bowiem – inaczej niż moi rówieśnicy z miast położonych w głębi środkowoeuropejskiej równiny – w miejscu dość szczególnym.

Miasto mojego urodzenia było miastem ruin, a każde miasto ruin wpływa raczej wątpliwie na duchowy rozwój mieszkańców, było to jednak – jak sądzę – „dobre" miejsce, choć Babcia Celińska pewnie by się zdziwiła, gdybym je tak nazwał. Było to „dobre" miejsce dlatego, że było Złym Miejscem na Ziemi, to znaczy takim miejscem, w którym można się przyglądać temu, co naprawdę ważne.

To właśnie tu, nad zatoką zimnego morza, u ujścia powolnej rzeki wypływającej spod Karpat, historia zatoczyła malownicze koło. We wrześniu 1939 roku wybuchła tu największa w dziejach świata wojna (wątpliwy tytuł do chwały) i tu też ta wojna naprawdę się skończyła w sierpniu 1980 roku (tytuł do chwały większy), bo Mur, którym przegrodzono na całe dziesięciolecia Europę, został śmiertelnie ugodzony właśnie tutaj, w sierpniu 1980 roku, a nie później i gdzie indziej, o czym nie wszyscy chcą pamiętać. Czas, w którym pewnego kwietniowego dnia ujrzałem światło dzienne w podziurawionym kulami domu na nadmorskich przedmieściach zburzonego miasta, również – jak sądzę – został wybrany nieźle: ani to było za wcześnie, ani za późno, właściwie: w sam raz. Druga połowa lat czterdziestych. Europa już obeschła z krwi, ale jeszcze nie obeschła całkowicie. Pamięć o tym, co się właśnie zdarzyło, umierała pośpiesznie, jak nakazuje mądrość ludowa, ale jeszcze niezupełnie umarła, przeciwnie: była bardzo żywa. Znalazłem się więc na skrzyżowaniu dróg, w bardzo dobrym punkcie obserwacyjnym, z którego widać było rozległe perspektywy, obejmujące nie tylko miasto, lecz i świat. Można tu było prowadzić studia nad esencją wieku, połączone z eksperymentami na własnej skórze, co nie było bez znaczenia dla myśli, która lubiła prawdę uogólnienia łączyć z soczystością osobiście odczutego konkretu.

Miasto, na którego przedmieściach ujrzałem światło dzienne, miało dziwną strukturę tektoniczną. Pod spodem zduszona niemieckość, mennonickie ślady, cudem ocalałe rodzynki krzyżackich budowli i pruskich banków, na wierzchu białoczerwony lukier polskości z powtykanymi pośpiesznie czerwonymi chorągiewkami, świeży napis: „Byliśmy. Jesteśmy. Będziemy", a nad tym wszystkim katolicki krzyż, skrzydła orła białego, któremu zdążono już odpiłować koronę, czerwona gwiazda z żarówek, sierp i młot, i światowe potęgi, które zaczęły właśnie toczyć nad naszymi głowami nieprzejednany bój, zwany wkrótce „zimną wojną". Kościół katolicki wziął w posiadanie protestanckie zbory, porzucone przez uciekających na Zachód rodaków Goethego, Himmlera i Tomasza Manna, które rysunkiem ewangelickich dachów i wież broniły się przed złoconym wdziękiem jezuickiego baroku. Część z tych budowli została przez nowe władze przerobiona na kina, w których zaczęto wyświetlać kreskówki Mosfilmu. Polskie napisy, które pojawiły się na czerwonych tramwajach jak ciepła obietnica upragnionej stabilizacji, i kojące napisy „Min niet!", które lejtnant Kuzniecow wymalował cyrylicą na podmurówkach ocalałych restauracji, gryzły się z zębatymi rządkami gotyckich liter, które czerniały na ścianach kamienic, uparcie przeświecając spod świeżej farby. Po ulicach spacerowali sowieccy oficerowie w piaskowozielonych bluzach z drelichu, mijając wyrozumiale katolickiego księdza przeznaczonego do likwidacji. W porcie, za blaszaną bramą rozbrzmiewały języki krajów zakazanych, a więc także do likwidacji przeznaczonych, choć czasem na ulicy widziało się marynarzy z Danii czy Holandii, którzy rozmawiali nieprzyzwoicie głośno, tak jak to robią zwykle ludzie, dla których wolność jest stanem naturalnym. Żelazną kurtynę można było zobaczyć w każdą niedzielę z plaży, gdzie przechadzały się patrole młodych wopistów z lakierowanym paskiem pod brodą i pepeszą na ramieniu: miała ona barwę stalowych chmur, które wznosiły się nad morzem wysoką ścianą. Znajdowało się za nią niewidoczne państwo o nazwie Szwecja.

Podstawowym doznaniem tamtego czasu było doznanie przemocy i bezsilności, ale ono dotyczyło przede wszystkim naszych rodziców. Jeśli bowiem chodzi o nas, to presje; aczkolwiek równie stanowcze, były dużo subtelniejsze i sięgały głębiej.

Dziwne to doświadczenie: dowiadywać się, że komuś zależy na naszej duszy. Bo nie chodziło tylko o nagi przymus, proste wymuszenie posłuszeństwa, jak to się czasem mówi. Wszyscy chcieli zdobyć naszą duszę. Rodzina, Kościół, Szkoła, Partia, Stalin, Hitler i ci zza oceanu od Statui Wolności. Czy już wtedy wyczułem, że to się odbywa poprzez produkowanie różnych kuszących odmian piękna, które mają mnie uwieść, oczarować i zrobić „swoim"? Że moja dusza, moja mała dusza, ulotna jak bielinek kapustnik, dusza polskiego chłopaka, mieszkającego gdzieś w połowie drogi między Moskwą a kanałem La Manche w zburzonym mieście nad zatoką zimnego morza, skupiła na sobie uwagę Potęg, które chcą ją złowić na haczyk Piękna?

Przede wszystkim chciało mnie uwieść i oczarować miasto. Wiedziałem, że to było miasto Zła – niemieckiego Zła, które eksplodowało tu prawie na cały świat – wiedziałem też dobrze, jak straszliwe było to Zło. Ale równocześnie – inaczej niż mieszkańcy krain położonych w głębi lądu, zasiedziali mieszkańcy Krakowa czy Sandomierza, Ciechanowa czy Siedlec – miałem najgłębiej osobisty wgląd w prywatność tego Zła, bo tak się złożyło, że spałem w łóżku Zła i kąpałem się w wannie Zła. Dom, w którym zamieszkali moi rodzice po ucieczce z Wilna i Warszawy, i w którym się urodziłem, od komina do piwnic był do szpiku poniemiecki, włącznie z meblami, firankami, wycieraczkami i pościelą, ale szybko dostrzegłem, że coś tu się nie zgadza. Niemieckie Zło było straszliwe, nigdy w to nie wątpiłem, ale domy, które to Zło zbudowało, potrafiły mnie zachwycić. Więc jakże to tak? Chodziłem po ulicach, zaglądałem do starych ogrodów, łazienek z wielkimi wannami, ceglanych piwnic, wykafelkowanych spiżarni, sypialni i salonów z mahoniową boazerią, w których raz po raz natrafiałem na gotyckie napisy i muszę to przyznać, że gdy się tak plątałem po tym obcym mieście, do którego trafili przypadkiem moi rodzice i w którym nie czuli się dobrze, zdarzało mi się popadać w rodzaj pięknego snu, ponieważ to miasto potrafiło mnie uwieść i oczarować, a potrafiło mnie uwieść i oczarować tym bardziej, im bardziej nowe domy, które właśnie zaczęto budować, były niepodobne do domów, które zostały zbudowane za cesarza Wilhelma. To właśnie tutaj dowiedziałem się, co znaczą dwa słowa: „piękne miasto". Zostało mi to na całe życie i dziś, gdy sporo podróżuję, tamtą miarą mierzę miasta, które oglądam. Poezja miasta, która odsłoniła się przede mną wcześnie, miała jednak dziwne aromaty. Warzyły się we mnie sekretne mieszaniny wpływów i nacisków. Bo właściwie kto chciał mnie oczarować? Czyżby właśnie to Zło, strojąc się w sztukaterie i gipsowe girlandy, kute balkony i rzeźbione werandy, z głębokości czasu wysuwało ku mnie kuszącą dłoń – bym, uwiedziony i oczarowany, przeszedł na niedobrą stronę, ulegając urokowi ulic, które pod strzyżonymi lipami biegły ku tajemniczemu morzu?

Byłem zbyt młody – a więc okrutny, bo młodości obce są cnoty caritas – by prawdziwie współczuć tym, którzy zostali skrzywdzeni przez niemieckie Zło, czy jednak właśnie nie ta nieobecność jasnych cnót caritas pozwoliła mi dostrzec, że ci, którzy zostali skrzywdzeni przez to Zło, wcale nie chcą wiedzieć, co to było za zło? Zła nienawidzono i pogardzano nim, ale jakby zbyt pośpiesznie i na wyrost, tak by nie wniknąć w jego tajemnicę? Nikt z dorosłych, których znałem, nie patrzył na to, co Niemcy robili w latach trzydziestych i czterdziestych, jako na wielkie, straszliwe doświadczenie ludzkiej myśli. Ważne, że oni – „Szwaby" – nas dręczyli, a reszta to były głupstwa. Tymczasem mnie bardzo wciągała ta wielce zawikłana sprawa związków między miastem i Złem, i kto wie, może już wtedy, odnajdując gotyckie napisy na fasadach kamienic z miedzianymi wieżyczkami, przeczuwałem, jak daleko sięgają jej splątania. Miasto podsunęło mi zatem pytania, które miały zaprzątać moją uwagę przez wiele lat? Czym jest w swojej istocie pragnienie piękna? W jaką stronę prowadzi? Dlaczego marzenie o zbudowaniu doskonałego Miasta i stworzeniu świata ludzi fizycznie doskonałych co jakiś czas nawiedza ludzką duszę? Co sensownego można mu przeciwstawić, jeśli racja zawsze jest po stronie piękna, bo piękna pożądają wszyscy, nawet ci, którzy padają jego ofiarą?

Jednym z najsilniejszych przeżyć mojego dzieciństwa była chwila, w której dowiedziałem się o tym, co Niemcy zrobili z ułomnymi Niemcami. Zdjęcia, które znalazłem w którejś z niemieckich książek, przeraziły mnie, chociaż właściwie nic się na nich nie działo. Ot, zwykła scena: mężczyzna w białym kitlu robi kilku roześmianym, dobrze zbudowanym mężczyznom pomiary głowy, czoła, nosa, powiek, uszu. Do pomiarów służą mu sierpowate kleszcze z podziałką w milimetrach, dzieło sławnych majstrów od Zeissa, a rzecz się dzieje w jakimś ładnym, świeżo odmalowanym gimnazjum, gdzieś pod Dusseldorfem czy Hanowerem, w środku słonecznego dnia, pewnie przed obiadem. To, że takie pomiary lubili robić nie tylko Niemcy, lecz i starożytni Grecy, którzy także marzyli o „doskonałych proporcjach", było kolejnym zastanawiającym odkryciem. A więc już oni? Więc już na nich działała magia „złotego podziału"? W starym podręczniku historii natrafiłem na rycinę antycznego posągu podzielonego na ponumerowane odcinki. Na podobne ponumerowane odcinki została podzielona też twarz bogini „Wenus z Milo". Ale – i to było kolejne odkrycie – przecież nie było chyba artysty, który nie robiłby podobnych pomiarów choćby w myślach! Dobrze pamiętałem rysunek człowieka wpisanego w obsypane cyferkami koło, sporządzony przez włoskiego malarza „Leonardo da Vinci".

Czy jednak podobnych pomiarów nie robiłem także ja sam w kolejowym przedziale albo na przystanku autobusowym, namiętnie wypatrując wśród twarzy, które mnie otaczały, tej jednej jedynej, pięknej, promiennej twarzy, o której wszyscy marzymy w snach? I czy nie robiłem takich pomiarów przed oliwską Katedrą, gdy idąc na mszę, uważnie przyglądałem się ludziom bez rąk i nóg, którzy siedzieli przed głównym wejściem, z miedzianą miseczką zawieszoną na piersiach? Tylko że tym niemieckim „artystom" z lat trzydziestych nie wystarczało samo dumanie i patrzenie, oni zrobili krok dalej, wyciągnęli z tego patrzenia i dumania praktyczne wnioski, zmieniając marzenie o świecie „doskonałych proporcji" w twardy czyn, który przeorał pół świata, rzeźbiąc w żywej materii nowe kształty ludzkości? I nagle miasto, które tak cieszyło moje oczy, chwiało się w posadach, jakby ktoś spod kamienic z witrażami i wieżyczkami wyciągnął kamienne fundamenty. Wszystko nagle zmieniało swój sens. Więc to z powodu tego wypatrywania piękna oni udusili parę milionów ludzi, bo kształt twarzy, nosa, uszu, czoła tych paru milionów ludzi nie zgadzał się z „doskonałymi proporcjami", które wspólnie wymarzyli sobie gospodyni domowa Hildegarda Muller, rolnik Johann Pelz, policjant Heinrich Himmler i myśliciel Alfred Rosenberg? Więc to właśnie wyczucie formy, dojrzewające w niemieckich duszach przez stulecia, kierowało bagnetem i dźwignią komory gazowej w Auschwitz?

I czy właśnie to samo wyczucie formy powołało do istnienia to wspaniałe miasto, którym się tak zachwycałem? Co miało jedno do drugiego i czy w ogóle miało cokolwiek? Pytania takie mógł postawić oczywiście tylko człowiek dorosły, bo wtedy wszystko rozgrywało się w sferze niepokojów, fascynacji i lęków, było mgliste, niepewne, niejasne i wyraźniejszych kształtów nabrało dopiero dużo później. Nie opuszczało mnie jednak wrażenie, że coś się ciągle nie zgadza. Wrogość Hitlera do Słowian i Żydów, o której dorośli krzyczeli bez przerwy? Czy jednak istota Zła zmieniłaby się, gdyby Hitler wpadł na pomysł, by do komór gazowych posłać parę milionów wysokich blondynów o niebieskich oczach? Czy samą istotą Zła nie było raczej oparcie polityki na ideale eugenicznym, w ostatecznym rachunku zaś na pewnym estetycznym obrazie ludzkiego ciała, wzorcu antropologicznym, przy którego pomocy „życie warte życia" zostało ostrą, czerwoną linią oddzielone od „życia niewartego życia"? I czy to, że wybrany został właśnie wzorzec germański, było rzeczywiście najważniejsze? Potem dowiedziałem się dużo więcej, co sprawę komplikowało jeszcze bardziej. Idea „oczyszczenia" świata nie była tylko ideą Hitlera, powracała uporczywie w różnych miejscach i czasach (cenili ją na przykład Anglicy i Amerykanie, którzy już w latach dwudziestych utworzyli Towarzystwo Eugeniczne, by bronić Nowego Kontynentu przed „wadliwą genetycznie" populacją imigrantów z Europy Środkowowschodniej), ale to właśnie Niemcy uczynili z niej podstawę polityki na przemysłową skalę. Więc dorośli okłamywali mnie i okłamywali samych siebie, żeby tylko nie zbliżyć się do niebezpiecznych pytań? Że to wcale nie nienawiść do Polaków i Żydów napędzała Hitlera, lecz marzenie o „czystym" świecie zdrowia i fizycznego piękna, a Zło było tylko straszliwym odpryskiem tego marzenia? Że Polaków Hitler nienawidził tylko „przy okazji", bo miał na uwadze cele znacznie rozleglejsze? Nikt z dorosłych, których znałem, nie traktował Hitlera poważnie, ośmieszano go, nienawidzono jako „polakożercy", zdziczałego nacjonalisty niemieckiego, demona na usługach niemieckiego kapitału, co jeszcze podsycała propaganda, dobrze wyczuwając, że nie należy ujawniać, iż Hitler chciał stworzyć Nowego Człowieka (nie tylko: Nowego Niemca), bo myśl o stworzeniu Nowego Człowieka plątała się też po głowie Stalinowi, co było analogią raczej niewskazaną.

Całej tej fantazji Nowego Świata i Nowego Człowieka, która wyłoniła się z niemieckiej wrażliwości lat trzydziestych, na szczęście nie udało się zrealizować, zamiast polityki eugenicznej – a więc obrony wzorca antropologicznego przez państwo metodami administracyjno-medycznymi – demokratyczna ludzkość wybrała pluralizm piękna, czy jednak wszystko dobrze się skończyło na zawsze? Bo sprawdzanie kształtu uszu, powiek i warg ma nadal dla niejednego nieprzeparty urok, a komputerowe opracowanie matrycy ciała o „doskonałych proporcjach", to znaczy wzorcowej matrycy wyposażenia genetycznego człowieka, do czego też nie brakuje dzisiaj chętnych, mogłoby sprawie nadać nowy wymiar, badania prenatalne zaś, które dają już możliwość coraz pełniejszego wglądu w wyposażenie genetyczne płodu, wcześniej czy później pozwolą w porę wykryć, czy na świat wybiera się ktoś pożądany, czy raczej ktoś, kogo przed zjawieniem się na świecie należy powstrzymać. I nie będzie potrzebna do tego żadna selekcja na rampie. Wszystko może się odbyć w ciszy medycznego laboratorium.

Czy wiek XXI będzie czasem powrotu do dawnego marzenia, trudno wyrokować. Niemniej pokusa polityki eugenicznej, której ludzka myśl niejeden raz już zaznała, choć dzisiaj wydaje się fantomem przeszłości, może zyskać szczególną atrakcyjność w sytuacji kryzysu duchowego, w jaki co pewien czas popadają społeczeństwa demokratyczne, marząc bezskutecznie o „misji" czy „wielkiej idei", która nadałaby sens ich zbiorowemu życiu. Społeczeństwa te politykę uważają za – obojętnie: złe czy dobre – ale tylko „organizowanie życia społecznego w dobrobycie", nic nadto. Podtrzymywanie gatunku w dobrobycie jako idea kierunkowa – to się jednak może okazać w jakimś kryzysowym momencie czymś grubo za mało. Myśl o „uszlachetnieniu" gatunku w takim momencie może społeczeństwom, w których rola religii słabnie, a istnienie ludzkiej jednostki traci wartość sakralną, dać namiastkę sensu, złudnie wynosząc politykę na metafizyczne wyżyny, o jakich nigdy dotąd nie mogła nawet marzyć żadna demokracja, z natury praktyczna, sceptyczna i świecka. Inżynieria genetyczna daje tu nowe możliwości, bo ukrywając etyczną dwuznaczność pewnych decyzji, marzenie o biologicznym „uszlachetnieniu" człowieka może urzeczywistniać dyskretnie już na intymnej płaszczyźnie mikrobiologii.

Mój powrót do dzieciństwa w Krótkiej historii pewnego żartu był więc badaniem dramatycznej materii własnego wspomnienia (a także dokumentów, tekstów, fotografii z lat trzydziestych i pięćdziesiątych.), lecz wszystko to zostało prześwietlone niepokojem współczesnej świadomości, która wie i czuje znacznie więcej niż „dziecko".

Dlatego pisząc Krótką historię, myślałem też o Potędze smaku Herberta, ale myślałem o niej źle. Dziewczyny z ZMP, które pewnego czerwcowego popołudnia zobaczyłem przez uchylone okno klasy w „szkole ćwiczeń", nie miały nic wspólnego z „samogonnym Mefisto", o którego odpychającej brzydocie Herbert pisał. Były piękne, miały jasne warkocze, piaskowozielone bluzy, czerwone krawaty – i to one były ustami Stalina.

W czerwcowe popołudnie mówiły o nowym świecie i nowym człowieku. Że będzie to świat bez bogatych i biednych. Że nikt nie będzie w nim głodny. Że fabryki będą własnością wszystkich ludzi, każdy będzie miał pracę i nikt nikim nie będzie pomiatał. Wszyscy będą pracować wspólnie i wspólnie będą się dzielić owocami swojej pracy. Tylko człowiek o sercu z kamienia przyjąłby obojętnie te słowa płynące z poziomkowo-wilgotnych ust i myślę, że słodycz marzenia, jakiej wówczas zaznałem, będzie jeszcze niejeden raz ludziom uderzać do głowy, chociaż dziś wydaje się, że czar już prysnął na zawsze.

Podkradaliśmy się przez gąszcze żółto kwitnących akacji pod okna „szkoły ćwiczeń", by patrzeć w gasnącym świetle letniego dnia na te piękne mundurowe panny z pierwszego roku studiów, które mówiły naszym starszym kolegom o „Kraju Rad", długim kijem do wskazywania na mapie wodząc po kolorowych widokach Uniwersytetu Łomonosowa, sadów Miczurina i śnieżnobiałych kaskad Dniepropietrowska, które rozwieszono w klasie, a ja chłonąłem ten balet delikatnych gestów, to odsłanianie opalonych na złotawy kolor łokci, to gładzenie powietrza palcami, miękkim ruchem wspierającymi barwę dobrze wyważonych słów, które – to jasne – nie mogły nie trafiać do serca.

I to dziwne współbrzmienie idei, które narzuciło się nagle z porażającą oczywistością, budząc lęk i radość zakazanego odkrycia. Wiadomo było, że Kościół walczy z Partią, a Partia z Kościołem, że jest to walka śmiertelna między tymi, którzy wierzą w Boga, i tymi, którzy w Boga nie wierzą, wiadomo też było, po której stronie trzeba stanąć, bo razem z rodzicami chodziliśmy co niedziela do Katedry, ale piękno, piękno samej idei, po obu stronach promieniowało dziwnie podobnym blaskiem. Kiedy dziewczyny w piaskowozielonych bluzach mówiły o przyszłym, lepszym świecie, o nowym człowieku, o wspólnej pracy na wspólnym, natychmiast stawały mi przed oczami sceny z życia pierwszych chrześcijan, które wikary Mulak w natchnieniu malował podczas wielkanocnej katechezy, piętnując w nas zgubną skłonność do grzechu egoizmu.

Były to sceny, w których z całą siłą objawiało się piękno życia wspólnotowego, piękno dzielenia się wszystkim, piękno łamania się chlebem z ubogimi, piękno wspólnej własności, i to piękno wspólnotowego życia pierwszych gmin chrześcijańskich wyraźnie współgrało z marzeniem o nowym człowieku, w którego mieliśmy się przerodzić po przyjęciu Pierwszej Komunii. Jak dziwnie brzmiały obok siebie te słowa, niczym zawstydzone siostry przyłapane na tym, że czeszą się podobnie, chociaż jedna jest brunetką, a druga blondynką, te dwa słowa: „komunizm" i „Komunia", choć gryzły się i kąsały do krwi, bo przecież należały do wrogich światów, a jednak z oddalenia promieniowały tym samym patosem samowyrzeczenia i żarliwą niechęcią do egoizmu bogatych, którym – nikt w to nie wątpił – trudniej będzie wejść do Królestwa Niebieskiego niż wielbłądowi przejść przez ucho igielne.

Dlatego zawsze mnie irytowały łatwe wybrzydzania na „totalitarny kicz". Żaden totalitaryzm nie miał monopolu na kicz. Był kicz totalitarny, zgoda, ale – nie ma rady – piękno totalitarne to było czasem piękno autentyczne. Wiedziała coś o tym Leni Riefenstahl, wiedział też Siergiej Eisenstein. Ulubionym dziełem Stalina był Iwan Groźny, arcydzieło światowego kina, trudno więc Czerwonego Władcę posądzać o zły gust, choć, jak wiadomo, gustował on też w pieśni Suriko, która przynależała do rejonów znacznie niższych, ale Suriko prawdziwie kochał i Suriko całą duszą śpiewał przy akompaniamencie mandoliny także mój Ojciec, który po ucieczce z Wilna miał ze Stalinem zadawnione sprawy. Gdy słuchałem jego drżącego głosu, jak wysoko wyciąga słodkie allegro czułego refrenu, były to – tak! – jedne z piękniejszych chwil mojego dzieciństwa. Nucąc kaukaską pieśń, jednoczyliśmy się w pięknie, my, ofiary, i on, wielki pan Kremla, ocierający rękawem munduru łzę, co mu skapała na wąsy.

Piękno więc tylko po części trzymało się polityczno-moralnych pryncypiów. Ma swój kicz i demokracja, może nawet czasem większy, bo totalitaryzmy, przynajmniej w sztuce monumentalnej, trzymały się niezłych kanonów surowego klasycyzmu, co niekiedy, przy ogólnym bziku, chroniło je przed skrajnymi aberracjami. Dlatego daleki jestem od tego, by się wypierać fascynacji, z jaką śledziłem postępy budowy Pałacu Kultury, która mojemu dziecięcemu sercu dostarczyła wielu prawdziwie mocnych wzruszeń. Rację ma zresztą Franciszek Starowieyski, że na tle obecnej zabudowy Warszawy jest to jeden z piękniejszych budynków i należy go – to już dodam od siebie – chronić przed patriotyczną dewastacją, bo jest wart zachowania, podobnie jak była warta zachowania niegdysiejsza cerkiew na placu Saskim, znacznie ciekawsza niż politycznie słuszny hotel „Victoria". I jej także bym nie rozbierał. Narodowy pejzaż tylko by na tym zyskał, bo duchowe zdrowie zbiorowości na tym między innymi polega, że się wrogie symbole traktuje swobodnie, to znaczy z góry, trzymając się z dala od reakcji nerwicowych, świadczących zwykle o tym, że z poczuciem własnej wartości nie jest dobrze.

Pozostaje jednak pytanie, jak sowiecko-rosyjska totalitarna presja wpłynęła na nasze dusze. Oczywiście wpłynęła różnie, nie ma tu żadnego schematu. Co to znaczy być przez wiele lat w rękach Rosji? – długo jeszcze będziemy nad tą sprawą rozmyślali, bo rzeczy wcale nie są jasne. (Ojciec nigdy nie mówił inaczej, tylko: „Rosja", chociaż to nie była tylko Rosja, zresztą nikt nie mówił inaczej, to nauczyciele i radiowi spikerzy starannie sylabizowali „Z S R R", a „Kraj Rad" słodko rozbrzmiewał wyłącznie w głosie konferansjerów koncertu życzeń Radia Moskwa).

Pamiętam od dziecka to „wejdą, nie wejdą", chociaż dawno już weszli. Niewidzialność Rosji i jej zamaskowana obecność. Po roku pięćdziesiątym szóstym zniknęły z ulic – jak mawiała Babcia Celińska – „ruskie oficery". Ale gdzieś pod skronią ciągle pulsowała ta świadomość, że oni są, że siedzą w lasach.

I ten ucisk w gardle, gdyśmy zbiegli z nasypu, uciekając przed lokomotywą, za którą toczyły się po szynach lory i wagony bydlęce z haubicami, czołgami T-34 i piechotą, a oni mieli nogi w owijaczach wywieszone za drzwi, siedzieli na skrzyniach, twarze rumiane, opalone, dużo jasnych, krótko ostrzyżonych głów, obojętne gapienie się, trochę uśmiechów. Jeden nam nawet coś rzucił z wagonu, ale to potoczyło się po nasypie i wpadło do rzeczki. Błyszczące. Okrągłe. Nieduże. Staliśmy potem nad wodą. Janusz kijem grzebał wśród wodorostów. Ale w mule nie było nic.

Właściwie nikt z nas się ich nie bał, tylko czuliśmy się trochę nieswojo. Byli młodzi, czasem skośne oczy, czasem ciemna cera, rozluźnieni, część drzemała na plandekach dział, grzejąc się w słońcu. Oficer stał w drzwiach – wysokie buty, czapka z wielkim denkiem, papieros w palcach. Nawet nam pomachał. A potem ziewnął. Staliśmy z uśmiechem na twarzach, patrząc na oddalający się wagon, z którego dolatywał obcy śpiew.

To dopiero parę lat później zaczęliśmy poznawać najtrudniejszą sztukę życia, o której nie miały pojęcia dobrze odżywione narody z kolonialną przeszłością. Jak słaby może przeżyć w domu zajętym przez silnego? Zgłębialiśmy do dna kształcący sekret bezsilności. Było to doświadczenie uniwersalne, bo podobny kłopot, w mniejszym czy większym stopniu, miało trzy czwarte ludzkości, to znaczy każdy naród, który nie był mocarstwem. Oceniam dzisiaj ten wpływ jako negatywny.

Ale może były i pożytki, choć brzmi to trochę dziwnie. Bo mnie to dotknięcie Rosji, także dzięki Ojcu, obdarzyło serioznością duszy, czego nie oceniam źle, choć mieć duszę seriozną dzisiaj to nie jest pomysł najlepszy. Miałem duszę seriozną, bo czułem, że żelazny uścisk Rosji umieszcza nas w przestrzeni rzeczy ostatecznych, gdzie sprawy stawiane są na ostrzu noża, i że moje życie, choć zupełnie bez znaczenia, ma jednak znaczenie nawet bardzo znaczne. Wszyscy chcieli mnie przeciągnąć na swoją stronę i chciała tego także Rosja, a to już nie były żarty. Walczyły o mnie wielkie potęgi, które chciały połknąć moją duszę i zatrzymać ją dla siebie, jakby była z dukatowego złota, co wzmacniało mnie od środka, choć może karmiłem się złudzeniami, przeceniając cudze apetyty.

Bardzo wcześnie pojąłem, że nie dam mojej duszy nikomu. Pomogli mi w tym moi rodzice, Kościół i właśnie Rosja, która swoją nieudolnością oczarowywania ofiar wyzwalała spontaniczny sprzeciw wobec samej siebie. Ci od Statui Wolności byli o niebo lepsi. Mój stanowczy, acz nie demonstracyjny opór wobec wszelkich prób skolonizowania narażał mnie na samotność, ale cena nie była wygórowana, zważywszy na jakość kruszcu, którego w sobie broniłem, choć może mi się tylko zdawało, że obrona jest skuteczna, bo podstępne fluidy przenikały mnie raz po raz i nie wszystko potrafiłem odrzucić.

Był to więc świat zupełnie inny niż ten, w którym dzisiaj żyjemy. Tam chciano moją duszę zdobyć naprawdę, chodziło o to, by mieć ją naprawdę na własność i przerobić na własne kopyto, teraz moją duszę chce się zdobyć tylko na chwilę, bym sięgnął do portfela i zgodnie z cudzymi życzeniami wybrał coś z rozkosznej obfitości rzeczy opakowanych w złotko i sreberko. Tam chciano ze mnie zrobić Nowego Człowieka, teraz chce się ze mnie zrobić wzorowego osobnika z ankiet i rankingów, który będzie nieomylnie korzystał z karty kredytowej, a co będzie myślał i czuł, to jego sprawa i nikomu nic do tego. Niech sobie będzie, kim chce, byleby tylko pracował wydajnie, a kupował trafnie. Kiedyś na bilbordach widniały malowane techniką wcierkową twarze demiurgów naszego losu, którzy wyciągali szpony po naszą duszę, teraz na bilbordach uśmiechają się mydlane dziewczyny o zębach ze świeżej porcelany, które namawiają mnie telewizyjnym szeptem, bym kupił nowy wóz LX 2/12C99. Ale na mojej duszy, podobnie jak na duszy moich czterdziestu milionów braci, żyjących w krainie Szopena i mazowieckich wierzb, nie zależy w istocie nikomu. Dusze nasze polatują, kędy chcą, ważne tyle samo, co zeszłoroczny śnieg. Dla tych, którzy mnie kuszą, dużo ważniejsza jest moja zdolność nabywcza niż ona, animula vagula blandula. Nikt nie chce ze mnie zrobić Nowego Człowieka, bo nikt nie wierzy w żadnego Nowego Człowieka. Nie będzie Raju Sprawiedliwości ani Królestwa Bożego na ziemi, będzie zawsze mniej więcej tak samo jak teraz, raz lepiej, raz gorzej – oto nowa wiara, która stopniowo zaczyna zdobywać serca.

Co – zważywszy na doświadczenia, jakich nam w swojej rozrzutności nie szczędziła Historia – nie jest wcale takie złe, choć może wznioślejsze dusze przyjmują to z trudem. Przekonany jestem bowiem – powtórzę raz jeszcze – że smaki, których zaznaliśmy w latach pięćdziesiątych, będą jeszcze niejeden raz uderzać ludziom do głowy, ponieważ „cywilizacji konsumpcyjnej" towarzyszy co jakiś czas poczucie ideowej czczości, z którym nie każda dusza wrzucona w wolny świat potrafi sobie poradzić.

Żal mi tylko Gdańska mojego dzieciństwa, w którym przeżyłem wszystkie te czarne, czerwone i złote wtajemniczenia, a który powoli znika, jak stara fotografia trzymana nad płomieniem świecy przez uśmiechniętego chłopaka w bejsbolówce, z którego telefonu komórkowego dobiega zimny oddech obojętnej na wszystko ciszy.Książki Stefana Chwina

Hanemann

Powieść o gdańskim profesorze anatomii, który po śmierci narzeczonej w katastrofie statku przeżywa głęboki kryzys egzystencjalny, jest świadkiem wojennej zagłady Gdańska, po której – inaczej niż większość niemieckich mieszkańców – zostaje w zburzonym mieście zajętym przez Polaków i Rosjan. Przejmujący obraz dawnego Gdańska jest w tej powieści nie tylko tłem dla ludzkich losów. Obok ludzi jej bohaterami są miasto i rzeczy.

Życie głównego bohatera splata się z losami dwóch słynnych samobójców – Heinricha von Kleist oraz Stanisława Ignacego Witkiewicza. Ta powieść o miłości, śmierci i samobójstwie daleka jest jednak od pesymizmu. Prześwietlona światłem odradzającej się woli życia łączy w sobie ducha melancholii z fascynacją materialnym pięknem świata. Talent literacki autora współgra z malarską wyobraźnią, dając niezapomnianą opowieść o trudnych tajemnicach ludzkiego życia.

Złoty pelikan

Jakub, wykładowca jednego z uniwersytetów, dowiaduje się, że dziewczyna, którą oblał na egzaminie, prawdopodobnie popełniła samobójstwo. Okoliczności sprawy pozwalają mu nie poczuwać się do żadnej winy. Jakub jednak przeżywa głębokie załamanie. Traci wszystko. Z sali uniwersyteckiej i eleganckiego mieszkania trafia na dworzec kolejowy, gdzie zaczyna żyć jak bezdomny.

Ta utrzymana w konwencji moralitetu „powieść idei”, nawiązująca do średniowiecznej legendy o św. Aleksym, mówi o poszukiwaniu duchowego oczyszczenia w cywilizacji nowoczesnej, w której rytuały utraciły swoją oczyszczającą moc a słowo ma rozchwiane znaczenia, nie dając nam oparcia w sytuacjach kryzysowych. Jej finał – utrzymany w ironiczno-melodramatycznym duchu – zostawia czytelnika przed otwartymi pytaniami o naturę prawdy, dobra i zła.

Kartki z dziennika

Burzliwie przyjęta przez krytykę i publiczność autobiograficzna opowieść, łącząca narrację o życiu autora z refleksją filozoficzno-moralną. Sugestywne portrety osób ważnych w biografii duchowej Stefana Chwina, obrazy z historii Polski drugiej połowy XX wieku przepuszczone przez pryzmat osobistych doświadczeń, sceny z życia prywatnego, wielość sprzecznych tonacji i stylów, zmienność nastrojów, kontrowersyjne opinie – wszystko to czyni tę książkę daleką od konwencji „dziennika uczuć i myśli ze wszechmiar słusznych”.

Kartki z dziennika – przyjmowane przez jednych z entuzjazmem, przez innych z zaciekłą wrogością – nikogo nie pozostawią obojętnym. Zachęcają do sporu, niezgody, żywej wymiany myśli.

Żona Prezydenta

Krystyna, żona prezydenta, zdradzona przez męża, ucieka z pałacu prezydenckiego. W miejscowości, gdzie się ukrywa, poznaje Mistrza, przywódcę grupy religijnej, dążącej do naprawy świata. Mistrz, który w oczach jednych jest przestępcą, w oczach innych Wysłannikiem z „tamtej strony”, chce dość dwuznacznymi metodami uzdrowić sytuację na świecie. Gdy zostaje aresztowany, Krystyna, związana z nim uczuciowo, decyduje się zrobić wszystko, by go ocalić…

W tej utrzymanej w konwencji thrillera powieści political fiction z filozoficzno-religijnym podtekstem akcji współczesnej towarzyszy apokryficzna przypowieść o jednym z uczniów Jezusa, który wbrew woli apostołów ratuje swego Mistrza od ukrzyżowania. Jego metody są równie dwuznaczne…

Dolina Radości

Eryk Stamelmann, bohater Doliny Radości, to tajemniczy makijażysta gwiazd filmowych i polityków. Przychodzi na świat na początku XX wieku w starym Gdańsku, Jego pełne zaskakujących zdarzeń życie biegnie dalej przez Monachium, Berlin, wojenną Warszawę, Moskwę, po czym zataczając wielki krąg na mapie Europy, powraca znowu do Gdańska. Stamelmann – trochę łgarz, trochę przestępca, trochę czarownik – dzięki swojej niezwykłej profesji spotyka sławnych ludzi ubiegłego stulecia, pojawia się w ważnych miejscach historii, z łatwością zmienia swoją tożsamość, a podczas tej niepokojącej podróży poprzez cały niemal ubiegły wiek rozmyśla nad tajemnicami piękna, wierności i zdrady, pyta też o istotę dobra i zła. W jego historii można ujrzeć metaforyczny obraz sytuacji człowieka w nieprzejrzystym świecie XX wieku.

Panna Ferbelin

Jest koniec XIX wieku w Gdańsku. Głównymi bohaterami opowieści są: prokurator Hammels, jego syn Helmut, Panna Ferbelin i jej ojciec oraz Kurt Niemand, przybysz, o którym mieszkańcy Gdańska mówią „Nauczyciel z Neustadt".

Niespodziewane zbiegi okoliczności powodują, iż losy ludzi splatają się w sposób zaskakujący, a w fabułę tej powieści – uwodzicielskiej i niepokojącej – czytelnik wnika jakby był jednym z jej uczestników.

Nigdy jeszcze w żadnej książce Gdańsk nie został przedstawiony tak jak w tej opowieści. Prawda historii łączy się tu z legendą, a losy bohaterów opromienia światło mitu dając wizję poruszającą i wieloznaczną. Ta, pozornie historyczna, opowieść dotyka rzeczy współczesnych dużo bardziej niż niejedna opowieść współczesna. Historia, którą ludzie opowiadają od stuleci, nabiera tu nowych sensów i mieni się niespodziewanymi barwami. Zasadniczym tematem tej powieści, wokół którego oparta jest fabuła jest pytanie: co stałoby się, gdyby dzisiaj pojawił się Jezus, jak zostałby przyjęty i jak potoczyłyby się jego losy?!

Fascynująca opowieść.

Samobójstwo jako doświadczenie wyobraźni

„To, że nie popełniamy samobójstwa, zależy od tysiąca okoliczności i przypadków. Ale im dłużej zajmuję się ta sprawą, tym większej nabieram pewności, że istnieją sytuacje, w których samobójstwo popełniłby każdy” – mówi autor.

Dlaczego ludzie popełniają samobójstwa? Jak przygotowują swoją śmierć i jaką rolę w tych przygotowaniach odgrywa praca wyobraźni?

Sztuka i literatura zna samobójców, którzy byli gotowi odebrać sobie życie z powodów zupełnie niezrozumiałych dla „zwykłych ludzi", a nawet psychologów i psychiatrów, którym samobójcy przedstawieni w literaturze mogą się wydać istotami całkowicie „wymyślonymi". Dla literatury i sztuki prawdopodobieństwo obrazu samobójstwa zwykle nie jest jednak sprawą najważniejszą. Dlatego też nie jest możliwe zrozumienie motywacji czy objaśnienie wewnętrznego świata pisarzy-samobójców i samobójców-bohaterów literackich wyłącznie w kategoriach jakich dostarcza standardowa psychologia.

Aby zbliżyć się do rozwikłania tych tajemnic, Stefan Chwin w swojej książce łączy perspektywę psychologii, historii sztuki, literatury i filozofii. Skupia uwagę na doświadczeniach wyobraźni artystycznej pisarzy i malarzy, a także bohaterów literackich, którzy samobójstwo popełnili, bądź się do niego zbliżali. Szuka odpowiedzi na pytanie, jak sztuka i literatura przedstawiają proces dochodzenia człowieka do samobójczej śmierci. Jak „pracuje" wyobraźnia kogoś, kto się do samobójstwa zbliża? Jakie znaczenia nadają obrazom samobójstwa pisarze i malarze? Czym jest „samobójstwo egzystencjalne", co je odróżnia od innych rodzajów samobójstwa i dlaczego temat „samobójstwa egzystencjalnego" zajmuje tak istotne miejsce w sztuce i literaturze XIX i XX wieku?

Samobójstwo jako doświadczenie wyobraźni można czytać jako studium problematyki samobójstwa w literaturze i sztuce, ale można też czytać tę książkę jako komentarz do całej twórczości Stefana Chwina.

Jak sam Autor wyznaje, to właśnie praca nad powieścią Hanemann stała się dla niego inspiracją do głębszych badań nad światem duchowym pisarzy-samobójców i poprowadziła go do napisania tej książki.

Samobójstwo i „grzech istnienia"

„Grzech istnienia” to jedna z najbardziej zadziwiających idei cywilizacji europejskiej. Czym był dla pisarzy, filozofów i artystów? Jakie miejsce zajmował w kulturze romantyzmu? Jak idea „grzechu istnienia” łączyła się z myślą o samobójstwie, czasem prowadząc ludzi w śmierć? Kim byli samobójcy z piętnem „grzechu istnienia” w polskiej i europejskiej literaturze? Czy doświadczenie „grzechu istnienia” możliwe jest w świecie bez Boga? Na te pytania szuka odpowiedzi Stefan Chwin, dając obraz „samobójstwa romantycznego” daleko wychodzący poza tradycyjne ujęcia.

Dziennik dla dorosłych

Dziennik dla dorosłych to kolejna opowieść Stefana Chwina o sobie samym - ryzykowna, szczera i niezależna, daleka od konwencji „dziennika uczyć i myśli ze wszechmiar słusznych”.

„Jeśli nie jesteś po żadnej ze stron - twoja sytuacja jest najtrudniejsza, a to, co piszesz, wymaga skromności, pychy i odwagi” - powiedział Autor w jednym z wywiadów.

I taka jest właśnie ta książka.

Miłosz. Interpretacje i świadectwa

Książka ta zawiera historycznoliterackie interpretacje wybranych problemów twórczości Miłosza, które dotąd nie przyciągnęły uwagi badaczy w stopniu, na jaki zasługują, to znaczy nawet jeśli się nimi zajmowano, nie poświęcono im osobnych studiów.

Tekst pierwszy – „Dachau koników polnych". Miłosz i „ukąszenie darwinowskie" – jest poświęcony zawiłej kwestii stosunku Miłosza do teorii Darwina. Jest to jedna z kwestii kluczowych dla zrozumienia jego poetyckiego światopoglądu. Postawa Miłosza wobec darwinowskiej wizji świata była ambiwalentna. Z jednej strony możemy mówić o „darwinowskim ukąszeniu", podobnym do późniejszego „ukąszenia heglowskiego", a więc o silnym przejęciu się teorią Darwina, z drugiej o zmaganiu się poety z Darwinem, a więc o szukaniu alternatywy dla darwinowskiej wizji świata i życia. W swojej twórczości Miłosz wiele razy wyrażał poczucie, że Darwin może mieć rację, że w swojej teorii walki o byt, przedstawionej w dziele O pochodzeniu gatunków, mówi prawdę o przyrodniczym porządku istnienia i strukturze ludzkiej rzeczywistości, ale też bardzo starał się spod darwinowskiego wpływu wyzwolić. Przez całe życie miał udręczające poczucie, że ludzki porządek wartości jest głęboko sprzeczny z porządkiem przyrodniczym świata, że koliduje z podstawową ontologiczną strukturą rzeczywistości, która – jak Miłosz to formułował w duchu manichejsko-darwinowskim – jest całkowicie sprzeczna z potrzebami ludzkiego serca, wartości moralne są bowiem tylko wyrazem bezsilnego protestu ludzkiej wrażliwości wobec „kamiennej" pustki kosmosu. Szło za tym pytanie podstawowe: czy żelazne prawa rządzące przyrodą są całkowicie odmienne od praw rządzących historią, czy raczej przeciwnie: obie domeny – przyroda i historia – podlegają temu samemu, twardemu prawu przyrodniczej konieczności, którego działanie opisali Newton i Darwin.

Druga część książki zatytułowana Miłosz i pomnik zawiera teksty, które są próbą zrekonstruowania zawiłej historii związków Miłosza ze słynnym, wzniesionym w 1980 roku w Gdańsku, Pomnikiem Poległych Stoczniowców 1970, jednym z najważniejszych pomników polskiej historii, na którym zostały umieszczone fragmenty wiersza poety. Autor szuka tutaj odpowiedzi na pytanie, jak w ogóle doszło do tego, że na pomniku znalazł się wiersz Który skrzywdziłeś człowieka prostego, czy Miłosz chciał, by wykorzystano ten właśnie wiersz, a nie inny, czy też sprawy związane z wyborem fragmentów Miłoszowskiego tekstu oraz zgodą poety na jego wykorzystanie przez budowniczych pomnika były dużo bardziej skomplikowane. Szczegółowo zrekonstruował przebieg zdarzeń związanych z projektowaniem pomnika, jego budową i umieszczaniem na nim płaskorzeźby z wierszem poety. Osobny tekst poświęcił ważnemu epizodowi z lat osiemdziesiątych, a mianowicie toczącym się w środowisku pierwszej Solidarności gwałtownym sporom, czy na Pomniku Poległych Stoczniowców obok krzyża z wierszem Miłosza należy umieścić pełną listę ofiar Grudnia 1970, czy też tylko listę ograniczoną, spory te bowiem rzutowały na symboliczną wymowę pomnika i pośrednio także na symboliczną wymowę tekstu poety umieszczonego na jednym z pomnikowych krzyży. Starał się też zrekonstruować z wielu perspektyw pierwszą wizytę Miłosza w Gdańsku, do jakiej doszło w czerwcu 1981, a więc w kulminacyjnym punkcie ofensywy Solidarności, analizując, jak Miłosz zachowywał się w radykalnie nowej dla siebie sytuacji podczas swojego pierwszego od trzydziestu lat pobytu w Polsce. Przyjrzał się też temu, jak komunistyczna Służba Bezpieczeństwa widziała gdańską wizytę Miłosza oraz jak opisywała i oceniała ze swojego punktu widzenia zachowania poety w czerwcu 1981 roku.

Miłosz. Gdańsk i okolice. Relacje. Dokumenty. Głosy. Pod redakcją Krystyny Chwin i Stefana Chwina

W żadnym innym mieście nie ma takiego miejsca, gdzie Miłosz zostawiłby po sobie równie istotny, przeznaczony dla publicznego oka ślad swoich myśli, obaw i nadziei, związany z wielkimi wydarzeniami polskiej historii. To właśnie w Gdańsku, na Pomniku Poległych Stoczniowców przed bramą Stoczni, widnieją słowa biblijnego wersetu wybrane i przełożone przez Miłosza oraz strofy jego wiersza Który skrzywdziłeś człowieka prostego.

Czesław Miłosz odwiedzał Gdańsk i okolice parokrotnie. Wizyty te odbywały się w różnych okresach jego życia. Dotyczyły one spraw osobistych, ale miały też charakter zawodowy, a nawet ściśle literacki. Świadectwa tej obecności znajdujemy zarówno w tekstach Miłosza, jak i w relacjach wielu osób. O sprawach z Gdańskiem związanych – czasem wykraczających daleko poza wymiar lokalny – Miłosz pisał także w swoich książkach, esejach, listach i uwagi czy komentarze dotyczące tych spraw są rozproszone w całej jego twórczości. Zebraliśmy je w tej książce, by ułożyły się w całość, objaśniającą zakres i treści gdańsko-pomorskiego doświadczenia poety.

Srebrzysko. Powieść dla dorosłych

Srebrzysko, nazwane przez jednego z recenzentów „thrillerem teologicznym”, łączy w sobie quasi-sensacyjną fabułę z problematyką filozoficzno-moralną, dając formę literacką, jakiej dzisiaj nikt z polskich pisarzy nie uprawia. Srebrzysko jest tylko z pozoru realistyczne. To raczej opowieść symboliczno-paraboliczna, w której przenikanie się różnych płaszczyzn rzeczywistości, daje niepokojący efekt poznawczy „świata trudnego do odczytania”.

Bohaterem powieści jest warszawski adwokat, Piotr Semen, scenarzysta filmowy, laureat wielu nagród, który pada ofiarą medialnego linczu, zorganizowanego przez „nieznanych sprawców”. Kompromitujące go nagranie strąca go ze szczytu kariery na dno życia. Dochodzą też do tego klęski rodzinne, śmierć żony i córki. Piotr dowiaduje się, że ma przed sobą co najwyżej miesiąc życia, zastanawia się więc, jaką wybrać ars moriendi, by pożegnać się ze światem.

Bohater, trochę przypominający Hioba, odrzuca jednak hiobową pokorę. Wychowany w duchu katolickim, nie ma zamiaru być bezbronnym inteligentem, który poddaje się uderzeniom losu. Spotyka kobietę, która znajduje się w podobnej sytuacji. Oboje – w obliczu zbliżającej się śmierci – działają „poza dobrem i złem”, łudząc się, że naprawiają świat.

Akcja symboliczna powieści krąży wokół etycznych konsekwencji zerwania z chrześcijańskim światopoglądem, który przesuwa rachunek krzywd na czas pośmiertny. Piotr, który zrobił majątek, broniąc różnych ludzi, w finale chce zamknąć swoje życie jakimś „jednoznacznie jasnym akcentem”. Staje jednak przed pytaniem, czy czyny, których dokona, umieszczą go po jasnej czy ciemnej stronie życia.

Doświadczenia bohaterów mają za tło zaginiony scenariusz filmowy Piotra poświęcony życiu i śmierci Jezusa, daleko odbiegający od Biblii, całkowicie zmieniający sens ofiary Krzyża. W finale powieści kulminują sprzeczności ludzkiego losu. Piotr mając możliwość wymierzenia zemsty na swoim domniemanym prześladowcy, rezygnuje z wykonania wyroku. Nie wiadomo, czy jest to gest chrześcijański, czy wynik twardej kalkulacji zysków i strat.

Wątki powieści są prowadzone tak, by stawiać czytelnika przed kluczowymi pytaniami doświadczenia moralnego, których literatura polska dzisiaj dość stanowczo unika.Książki wydane nakładem Wydawnictwa „TYTUŁ”

Proza

Stefan CHWIN, Krótka historia pewnego żartu

Stefan CHWIN, Hanemann

Stefan CHWIN, Esther

Stefan CHWIN, Złoty pelikan

Stefan CHWIN, Kartki z dziennika

Stefan CHWIN, Żona prezydenta

Stefan CHWIN, Dolina Radości

Stefan CHWIN, Dziennik dla dorosłych

Stefan CHWIN, Panna Ferbelin

Stefan CHWIN, Srebrzysko. Powieść dla dorosłych

Książki naukowe

Stefan CHWIN, Samobójstwo jako doświadczenie wyobraźni

Stefan CHWIN, Samobójstwo i „grzech istnienia”

Stefan CHWIN, Miłosz. Interpretacje i świadectwa

red. Krystyna CHWIN, Stefan CHWIN, Miłosz. Gdańsk i okolice. Relacje. Dokumenty. Głosy

Poezja

Krystyna LARS, Umieranki i inne wiersze

Stefan CHWIN, Krystyna LARS, Wspólna kąpiel

Krystyna LARS, Zaprosimy do nieba cały świat

Krystyna LARS, Proste wiersze o szczęściu

Księgarnia internetowa Wydawnictwa „TYTUŁ”
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: