Krzycz! Teraz! - ebook
Krzycz! Teraz! - ebook
Krzycz! Teraz! to pierwsze słowa, które słyszy Miłosz, bohater powieści, po przyjściu na świat, kiedy nie potrafi złapać oddechu. Słowa, być może, ratujące mu życie.
Na stronach niecierpliwie oczekiwanej nowej powieści autora Wszystkich języków świata wraz z bohaterem przeżywamy kolejne punkty zwrotne w jego biografii – rodzinne dramaty, inicjacje emocjonalne i seksualne, perypetie zawodowe i zdrowotne, późno odnalezioną pierwszą miłość. A wszystko to osadzone w Polsce lat 1951–2021 z wiernie odmalowaną całą jej świetlistą i bolesną historią.
Krzycz! Teraz! to przede wszystkim opowieść o zanurzeniu w samotności, o poszukiwaniu głębokich relacji i sensu. To próba odnalezienia odpowiedzi na pytanie „jak żyć w takim świecie”. Historia o paraliżującym lęku przed każdym dniem i każdą decyzją, a jednocześnie o nienasyceniu życiem i niespełnionej potrzebie jego przedłużenia.
Krzycz! Teraz! charakteryzuje wyrafinowana prostota i dojrzałość. Zbigniew Mentzel o tym, co najważniejsze, mówi jasno i wprost. Choć może budzić kontrowersje, a nawet szokować, to proza, którą wyróżnia klarowny, niepodrabialny język i przejmująca szczerość.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6346-8 |
Rozmiar pliku: | 722 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na początku był zapach.
Słodkawy, trochę mdlący; nie wiadomo właściwie: przykry czy przyjemny.
Na początku był zapach.
Zapach prześcieradeł z wyprawy matki szykowanej na ślub, którego nie wzięła. Prześcieradeł było dwanaście. Na każdym znajdował się monogram „JW”, inicjały dwóch imion splecione ze sobą w mocnym uścisku. Monogram wyszyty był jedwabną purpurową nicią. Zdarzało się, że o poranku Miłosz, ledwo otworzywszy oczy, brał go przestraszony za świeżą plamę krwi.
Ojciec wiedział, że to nie on miał sypiać w pościeli tak znaczonej, że to nie dla niego szykowano ślubną wyprawę. Ten, za którego matka pragnęła wyjść za mąż, którego kochała, zginął na wojnie zabity przez Niemców pod Warszawą.
Ale z pościelą dla innego mężczyzny ojciec szybko potrafił się oswoić. Zanosił ją do pralni i odbierał z magla. Mocno wykrochmalone prześcieradła były sztywne, zimne, błyszczące jak lodowa tafla.
Na jednym z takich prześcieradeł Miłosz mógł zostać poczęty.
Kiedy rodzice zmieniali na łóżkach pościel, świeże prześcieradła trzeba było rozciągać. Robili to we dwoje, a on wciśnięty w kąt sypialni przypatrywał się odgrywanemu przez nich widowisku.
Najpierw, matka i ojciec, trzymając złożone prześcieradło z obu stron za rogi, stawali naprzeciwko siebie twarzą w twarz; potem powoli cofali się krok za krokiem, zlepione krochmalem płótno rozklejało się, naprężało, a wtedy rodzice szybkimi ruchami rozciągali ten biały całun po przekątnych: raz dwa, raz dwa, raz dwa…
Matka była złośliwa: znienacka szarpała prześcieradłem, aby je ojcu wyrwać, i śmiała się głośno, kiedy zostawał z pustymi rękami. Czerwony ze wstydu podnosił upuszczone prześcieradło, chwytał je mocno i zaczynał przyciągać matkę do siebie, coraz bliżej, coraz bliżej... Matka była od ojca słabsza, ale nie chciała mu ulec, i kiedy już nie miała siły, żeby się opierać, rzucała prześcieradło na podłogę, a potem obrażona wybiegała z sypialni, trzaskając za sobą drzwiami.
Ojciec mamrotał coś pod nosem, pogwizdywał, kładł prześcieradło na łóżku i długo starannie je wygładzał. Miłoszowi było wtedy ojca żal. Ale matki żal mu było także. Żal mu było ich obojga.
Miał siedem lat i wydawało mu się, że w jego rodzinie, w jego domu jest jakaś tajemnica, na której ślad niedługo natrafi. Za każdym razem, kiedy zostawał sam – zdarzało się to rzadko i zwykle nie trwało dłużej niż pół godziny – chodził po mieszkaniu i zaglądając we wszystkie zakamarki, szukał nie wiadomo czego. Stawał na krześle, żeby zajrzeć do szafki ściennego zegara. Podnosił czarny pokrowiec z maszyny do pisania marki Rheinmetall. Otwierał szkatułkę z biżuterią matki. Grzebał w klaserach ze znaczkami ojca. Rozkładał i składał koronkowy wachlarz prababki. Wyjmował nawet z butów prawidła…
Wszystko to robił już wcześniej wiele razy i coraz bardziej potrzebna była mu odmiana. Potrzebował czegoś, czego nie zna.
Któregoś dnia Miłosz, jakby zaprowadziła go tam niewidzialna ręka dobrego, a może złego ducha, stanął w przedpokoju na wprost bieliźniarki, otworzył ją i spojrzał na półkę, gdzie leżały prześcieradła. Niewidzialna ręka popchnęła go do przodu, wspiął się na palce, wyciągnął dłoń, wsunął ją pod stertę prześcieradeł i… dotknął jakiegoś przedmiotu, który leżał na samym spodzie. Zostaw! Nie rusz tego! – przemknęło mu przez głowę. Zawahał się, ale pokusa była nieodparta. Wydobył przedmiot z ukrycia.
Książka. Tak jest. To była książka. Nie znana mu gruba książka z białą kartonową okładką. Dlaczego nie widział jej nigdy wcześniej? Dlaczego leżała schowana w bieliźniarce zamiast z innymi książkami stać na jednej z półek biblioteki?
Na okładce wydrukowany był dużymi literami tytuł:
_MAŁŻEŃSTWO DOSKONAŁE_
Miłosz otworzył książkę i przyłożył ją sobie do twarzy tak, jak zawsze robił z innymi książkami. Mocny zapach drukarskiej farby, który nawet po latach nie ulatnia się bez śladu, należał do jego ulubionych zapachów. Ale książka wyciągnięta spod prześcieradeł miała zapach taki sam jak one. Zapach krochmalu. Słodkawy, trochę mdlący. Nie wiadomo właściwie: przykry czy przyjemny.
Miłosz przewracał kartki, szukając w książce ilustracji. Dopiero na końcu znalazł jakieś kolorowe rysunki i właśnie zamierzał je obejrzeć, kiedy na schodach rozległy się znajome kroki. Szczęknął zamek w drzwiach. Matka wróciła do domu. Przestraszony, że zobaczy, co robi, szybko wsunął _Małżeństwo doskonałe_ pod prześcieradła, nadrywając książce u góry grzbiet.2
Matka opowiadała Miłoszowi, że kiedy przyszedł na świat, długo nie wydawał z siebie głosu. Położna odcięła pępowinę i kilka razy uderzyła go w pośladek.
– Krzycz!
– No, krzycz!
– Krzycz! Teraz!
Dopiero za trzecim uderzeniem rozdarł się na całą porodówkę.
Był rok 1951.
Pięć lat wcześniej urodziła się siostra Miłosza, Wanda. Czy rodzice planowali drugie dziecko? Czy chcieli, żeby tym razem był to syn? Czy wybrali już dla niego imię?
Wujek Henryk, brat matki, tak bardzo pragnął syna, że kiedy żona urodziła mu drugą córkę, dowiedziawszy się o tym na szpitalnym korytarzu, bił głową w ścianę, powtarzając: Nie chcę, nie chcę, nie chcę… Z rozbitego czoła krew kapała na linoleum.
Córka, syn, wszystko jedno – mógł pomyśleć ojciec – rodzinę z dwojgiem dzieci trudniej będzie wyżywić. Na państwowej posadzie w aptece miejskiego szpitala zakaźnego zarabiał tysiąc dwieście złotych. Nie czekał go awans, nie mógł liczyć na podwyżkę i gdyby matka nie wyprzedawała rodzinnych pamiątek, gdyby nie pomoc teścia, sam chyba nie potrafiłby domu utrzymać.
Kiedy rodzice się kłócili, a odkąd Miłosz pamiętał, kłócili się każdego dnia, kłócili się bez przerwy, krzyczeli na siebie, wydzierali, trzaskali drzwiami, nawet rzucali talerzami – wszystko to na oczach dzieci – matka nie przestawała ojcu wypominać, że po wojnie, wróciwszy do Polski z jenieckiego obozu w Woldenbergu, cały swój majątek przywiózł w jednej walizeczce: garnitur, parę koszul, trochę bielizny, zjedzony przez mole pulower, puszkę amerykańskiego mleka w proszku, dwie talie kart Piatnika i komplet znaczków poczty obozowej.
Każdego miesiąca, zaraz po pierwszym, ojciec oddawał matce co do grosza całą swoją pensję; Miłosza zastanawiało, skąd w takim razie ma jeszcze pieniądze na papierosy i gazety.
„Dobry zwyczaj: nie pożyczaj” – powtarzał ojciec, ale sam musiał pożyczać pieniądze kilka razy w roku. Pierwsza pożyczka na Boże Narodzenie, druga pożyczka na wakacje, trzecia na spłatę drugiej, czwarta – trzeciej. Skąd na to wszystko brać, na miłość boską, skąd?
Wspólne z matką przyjemności? Żadnych. Teatr, kino, restauracja? Nigdy. Miłosz pamiętał tylko, że dyrekcja szkoły jego siostry wyprawiła kiedyś dla rodziców uczennic bal. Tamtego dnia matka od rana przymierzała suknię, w której przed wojną chodziła z ukochanym na potańcówki, a ojciec czyścił buty, prasował koszulę i wiązał swój ulubiony krawat z emblematem Korpusu Kadetów – przeciętym do połowy słońcem.
Na drugi dzień po balu matka opowiadała o sprzedawanych przed wejściem na salę kokardkach, które kobiety przypinały sobie do sukienek. Kokardki sprzedawano po dwa złote. Kobieta, której mąż kupił ich najwięcej, została królową balu. Ojciec wykosztował się na siedem kokardek. Królowa balu miała ich na swojej sukni sto.
Wysłuchawszy tej historii, Miłosz wybuchnął płaczem i długo nie można go było uspokoić. Poprzysiągł sobie wtedy uroczyście, że jak dorośnie i będzie miał żonę, to ona zostanie królową każdego balu, na który ją zaprosi.
Kiedy poszedł do szkoły, rodzicom coraz trudniej było wiązać koniec z końcem. Umarł dziadek Miłosza, zostawiając po sobie w spadku kilka przedmiotów: monetę nazywaną denarem Mieszka, szesnastowieczne Pismo Święte, srebrny ryngraf z czasów odsieczy wiedeńskiej, olejny obraz Leona Wyczółkowskiego... Wuj Henryk prosił, żeby broń Boże nie pozbywać się tych rzeczy, bo z czasem nabierać będą coraz większej wartości; parę miesięcy później już ich w domu nie było.
Ojciec zmęczony narzekaniem matki, że jak tak dalej pójdzie, nie będzie miała co do garnka włożyć, zaczął dorabiać, pracując na pół etatu w aptece sanatorium dla dzieci po chorobie Heinego-Medina. Sanatorium mieściło się w Zagórzu pod Warszawą, dojazdy zabierały ojcu mnóstwo czasu i zwykle wracał do domu, kiedy robiło się już ciemno.
Dzięki wynalezionej po latach prób szczepionce choroba Heinego-Medina została zwalczona i nawet matce Miłosza udało się pozbyć lęku przed nawrotem epidemii. Ale dzieci, które złowrogim wirusem zdążyły się zakazić, mnóstwo dzieci, także te wyleczone i przechodzące w sanatorium rehabilitację, piętno choroby musiały nosić do końca życia: ich nogi, ręce – powykręcane na boki, nienaturalnie cienkie, pozbawione mięśni – wyglądały jak uschnięte.
Personel sanatorium w większości dojeżdżał do Zagórza z Warszawy i okolic; miejscowi pracownicy mieszkali na osiedlu złożonym z kilku piętrowych domów; na sznurach wisiały między nimi wielkie foliowe płachty o nieznanym przeznaczeniu. Osiedle nazywane było Wyrajem. Miłosz nie lubił tego słowa. Zamiast baśniowej krainy, z której co roku nadchodzi wiosna, przypominało mu brudny, wiecznie rozgrzebany barłóg. Kiedy na krótko przed wojną polsko-bolszewicką w 1920 roku w Zagórzu zamieszkała znana pisarka, tak właśnie – Wyraj – nazwała kupiony tam przez siebie dworek. Po czterdziestu latach ludzie nadal używali tej nazwy, choć pewnie mało kto wiedział, skąd się wzięła. Dworek, przejęty przez państwo, był w ruinie; od dawna nikt już tam nie mieszkał. Z dziurawym dachem, pozbawiony drzwi i okien, zapadał się w ziemię wraz z pozostałościami niedużej stolarni, w której wyrabiano kiedyś wymyślne karmniki dla ptaków z upodobaniem projektowane przez pisarkę.
Najdziwniejszy w okolicy dom, a raczej budowla, wyróżniał się okrągłą kamienną basztą i z tej przyczyny nazywany był Zameczkiem. Kręte metalowe schody baszty prowadziły na poddasze do małego mieszkania, które zajmował bułgarski lekarz pracujący w sanatorium. Ojciec po znajomości wynajmował od niego to mieszkanie na letnisko.
Zameczek stał na skraju lasu ciągnącego się kilometrami aż do Wiązowny, Falenicy, Zbójnej Góry. Chodzenie po lesie i zbieranie grzybów było główną wakacyjną atrakcją. Każdego dnia, zaraz po śniadaniu, Miłosz z matką i siostrą ruszali na obchód pobliskich wrzosowisk. Matka dobrze znała się na grzybach i uczyła dzieci, jak je rozpoznawać: Pamiętajcie, prawdziwka łatwo jest pomylić z grzybem szatańskim. Miłosz wiedział, co musi zrobić w razie wątpliwości. Lizał spód kapelusza podejrzanego grzyba i przyglądał się jego gąbczastej tkance. Kiedy zmieniała barwę z białej na siną albo fioletową, a na języku pozostawał mu smak goryczy, wszystko było jasne.
– Tfu, tfu… – spluwał, rzucając grzyb na ziemię. – To szatan! – I rozdeptywał go na miazgę.
Matka łatwo traciła w lesie orientację i dalej niż na kilometr nie chciała odchodzić od Zameczku. W okolicy żerowały nocami dziki, zostawiając po sobie zerwane poszycie i głęboko zrytą ziemię. Miejscowy chłopak, który na rowerze przywoził matce w menażkach obiady z sanatorium, mówił, że na własne oczy widział, jak duże stado dzików podkopuje tam parkan. Chłopak nazywał się Longin Wróbel – to rzadko spotykane imię dobrze do niego pasowało. Wysoki, chudy, o bladej cerze i mocno podkrążonych oczach nawet w największe upały nie zdejmował grubej marynarki.
– Tee, Wróbel. Gdzie Wróblowa? – wołano za nim na Wyraju, a on odwracał się i szczerząc zepsute zęby, odpowiadał: – W gnieździe.
Miłosz lubił, kiedy przyjeżdżał. Podobał mu się jego stary rower z wygiętą do góry kierownicą, na której zawieszał z obu stron menażki. W porze obiadu wychodził Longinowi naprzeciw. Trzykrotny ostry dźwięk rowerowego dzwonka rozlegał się na znak, że chłopak zauważył Miłosza na drodze. Zwalniał, zsiadał z roweru i prowadził go w milczeniu.
Obaj dążyli do swego przeznaczenia. Dziesięć lat później, w tym samym mieszkaniu, które ojciec wynajmował w
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.