Książka z obrazkami bez obrazków - ebook
Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
1 stycznia 2020
Ebook
19,90 zł
Audiobook
21,25 zł
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Książka z obrazkami bez obrazków - ebook
H.C. Andersen to nie tylko autor Baśni i opowieści. Książka z obrazkami bez obrazków to jeden z jego utworów, który przyniósł mu międzynarodową sławę jeszcze zanim zdobyły ją baśnie. Otwiera ona cykl ANDERSEN DLA DOROSŁYCH wydawnictwa Driada.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-945990-6-5 |
Rozmiar pliku: | 5,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Spis treści
Wstęp
Wieczór pierwszy
Wieczór drugi
Wieczór trzeci
Wieczór czwarty
Wieczór piąty
Wieczór szósty
Wieczór siódmy
Wieczór ósmy
Wieczór dziewiąty
Wieczór dziesiąty
Wieczór jedenasty
Wieczór dwunasty
Wieczór trzynasty
Wieczór czternasty
Wieczór piętnasty
Wieczór szesnasty
Wieczór siedemnasty
Wieczór osiemnasty
Wieczór dziewiętnasty
Wieczór dwudziesty
Wieczór dwudziesty pierwszy
Wieczór dwudziesty drugi
Wieczór dwudziesty trzeci
Wieczór dwudziesty czwarty
Wieczór dwudziesty piąty
Wieczór dwudziesty szósty
Wieczór dwudziesty siódmy
Wieczór dwudziesty ósmy
Wieczór dwudziesty dziewiąty
Wieczór trzydziesty
Wieczór trzydziesty pierwszy
Wieczór trzydziesty drugi
Wieczór trzydziesty trzeci
PosłowieWstęp
Jakie to dziwne! Gdy czuję najgoręcej i najgłębiej, to zdaje mi się, jakbym miał związane ręce i język, nie potrafię oddać, wyrazić słowami przeżyć, jakich doznaję tu, we własnym pokoju; a przecież jestem malarzem, mówi mi to moje oko, przyznawali to wszyscy, którzy widzieli moje obrazy i szkice.
Jestem ubogim młodym człowiekiem, mieszkam przy jednej z najwęższych uliczek, ale światła mi nie brak, bo mieszkam wysoko, mam widok na wszystkie dachy miasta. W pierwszych dniach po przybyciu do stolicy miałem poczucie ciasnoty i osamotnienia; zamiast lasu i zielonych wzgórz widziałem aż po horyzont tylko szare kominy. Nie miałem tu żadnego przyjaciela, nie witała mnie żadna znajoma twarz.
Pewnego wieczoru stałem bardzo smutny przy oknie, otworzyłem je i wyjrzałem na świat. Och, jak się ucieszyłem! Zobaczyłem znaną mi twarz, okrągłą, przyjazną twarz mojego najlepszego przyjaciela z rodzinnych stron: był to księżyc, stary, kochany księżyc, zawsze ten sam, zupełnie jak wtedy, gdy zerkał na mnie przez gałęzie wierzb nad mokradłem. Posłałem mu całusa, a on zaświecił wprost do mojej izdebki i obiecał, że zajrzy tu każdego wieczoru, gdy będzie na niebie; odtąd spełnia obietnicę rzetelnie, szkoda tylko, że może zostać tak krótko. Za każdym razem gdy się zjawia, opowiada mi o czymś, co widział poprzedniej nocy lub tego samego wieczoru. – Maluj to, o czym ci opowiadam – mówił przy pierwszej wizycie – a powstanie z tego doskonała książka z obrazkami. – Robię to już przez wiele wieczorów. Mógłbym swoim sposobem opowiedzieć obrazkami baśnie tysiąca i jednej nocy, ale byłoby tego pewnie za dużo; te, które tu zamieszczam, nie są wybrane, opowiadam je w takiej kolejności, w jakiej je usłyszałem; wielki, genialny malarz, poeta albo artysta dźwięków gdyby chciał, mógłby zrobić z tego więcej; to, co ja pokazuję, to tylko luźne szkice na papierze i trochę własnych myśli, bo księżyc nie każdego wieczoru się zjawiał, często przesłaniała go chmura albo i dwie.
Wieczór pierwszy
– Ostatniej nocy – to własne słowa księżyca – sunąłem po czystym niebie Indii, przeglądałem się w Gangesie: moje promienie próbowały się przebić przez gęste sploty starych platanów, które tworzą sklepienie na kształt skorupy żółwia. Wtedy z gęstwiny wyszła hinduska dziewczyna, lekka jak gazela, piękna jak Ewa; była w tej córze Indii lekkość, niczym lekkość powietrza, a zarazem bujność i siła; przez delikatną skórę widziałem jej myśli; kolczaste liany rozdarły na strzępy jej sandały, lecz mimo to chyżo podążała naprzód; w bok uskoczył przestraszony dziki zwierz wracający znad rzeki, gdzie zaspokoił pragnienie, bo dziewczyna niosła zapaloną lampę; widziałem młodą krew w jej delikatnych palcach osłaniających płomień. Zbliżyła się do brzegu, położyła lampę na wodzie i nurt poniósł ją w dół rzeki; płomyk zamigotał, jakby miał zgasnąć, a jednak nadal płonął; odprowadzały go jej wielkie, lśniące oczy, zza długich, jedwabistych rzęs wyzierała dusza; dziewczyna wiedziała, że jeśli lampa będzie świecić, jak długo nie zniknie jej z oczu, to jej ukochany żyje, lecz jeśli zgaśnie, to będzie znak, że umarł; a lampa płonęła, płomień drżał i drżało, i płonęło serce dziewczyny, osunęła się na kolana, zaczęła odmawiać modlitwę; obok niej leżał w trawie śliski wąż, ale ona myślała tylko o Bramie i o swym narzeczonym. „Żyje!”, zawołała radośnie, a z gór odpowiedziało jej echo: „Żyje!”.
Wieczór drugi
– To było wczoraj – opowiadał mi księżyc. – Zajrzałem na małe podwórko okolone domami; siedziała tam kwoka z jedenaściorgiem kurcząt, a wokół nich biegało urocze dziewczątko; przerażona kura gdakała i rozpościerała skrzydła nad swoimi dziećmi. Wtem zjawił się ojciec dziewczynki, złajał ją, a ja popłynąłem dalej, więcej już o tym nie myśląc; lecz dzisiejszego wieczoru, zaledwie kilka minut temu, znowu zajrzałem na podwórko. Było całkiem cicho, ale wkrótce przyszła dziewczynka, podkradła się cichaczem do kurnika, wyjęła skobel i wśliznęła się do środka; kurczęta i kwoka podniosły krzyk i rozpierzchły się dokoła; mała biegała za nimi, dobrze to widziałem, zaglądałem przez dziurę w murze. Byłem zły na to niedobre dziecko i ucieszyłem się, gdy pojawił się ojciec, chwycił dziewczynkę za ramię i zagniewany złajał jeszcze bardziej niż wczoraj; a ona odchyliła do tyłu główkę, w niebieskich oczach były wielkie łzy. „Co ty tu robisz?!”, spytał ojciec. Dziewczynka płakała: „Chciałam wejść i pocałować kurę”, powiedziała, przeprosić ją za wczoraj; ale nie śmiałam ci o tym mówić!”. I ojciec pocałował w czoło tę słodką niewinność; ja złożyłem pocałunek na jej oczach i ustach.
Wieczór trzeci
– W tej wąskiej uliczce, tu niedaleko – jest tak wąska, że moje promienie tylko przez minutę mogą oświetlać ścianę domu, ale w ciągu tej minuty widzę wystarczająco dużo, żeby poznać życie, które się tam toczy – zobaczyłem kobietę. Szesnaście lat temu była dzieckiem; bawiła się w ogrodzie starej siedziby pastora, na wsi; rosły tam wiekowe krzewy róż, nie były obsypane kwiatami, wyrastały dziko na ścieżkę, wybujałe pędy pięły się wysoko po jabłoni; tylko tu i ówdzie rozkwitły róże, nie tak piękne jak piękna potrafi być królowa kwiatów, ale były kolory i był zapach. Córeczka pastora zdawała mi się o wiele piękniejszą różą; siedziała na stołeczku pod zdziczałym krzewem i całowała lalkę o zapadniętych policzkach z tektury. Dziesięć lat później znów ją zobaczyłem; spostrzegłem ją we wspaniałej sali balowej, była piękną, świeżo poślubioną żoną bogatego kupca; cieszyłem się z jej szczęścia, zaglądałem do niej w ciche wieczory; ach, nikt nie myśli o moim bystrym oku, o wszystko widzącym spojrzeniu! Moja róża obrastała dzikimi pędami, podobnie jak róże w ogrodzie pastora. W codziennym życiu też rozgrywają się tragedie, dziś wieczorem widziałem ostatni akt. Złożona śmiertelną chorobą leżała na łóżku w domu w wąskiej uliczce; brutalny, zimny gospodarz, jej jedyny opiekun, ze złością zerwał z niej koc: „Wstawaj!, zawołał, twoje policzki straszą, umaluj się! Staraj się o pieniądze albo wyrzucę cię na ulicę! No, już!”. „W mojej piersi czai się śmierć, odpowiedziała, o, pozwól mi odpocząć”. Ale on poderwał ją na nogi, umalował policzki, wplótł we włosy róże, posadził przy oknie, obok postawił płonącą świecę i wyszedł. Patrzyłem na nią; siedziała nieruchomo, ręka opadła na kolana. Wiatr szarpnął oknem, aż pękła jedna z szyb, lecz ona siedziała bez ruchu, firanka powiewała wokół niej niczym płomień; była martwa. W otwartym oknie zmarła głosiła przestrogę, moja róża z ogrodu pastora!
Wieczór czwarty
– Odwiedziłem dziś wieczorem niemiecki teatr – opowiadał księżyc. – Było to w małej mieścinie; na teatr przerobiono stajnię, boksy jednak zostały, wypucowano je i zamieniły się w loże, wszystkie belki owinięto kolorowym papierem; pod niskim sufitem wisiał mały żelazny żyrandol, a żeby podobnie jak w dużych teatrach mógł zniknąć w górze, gdy swoim „dzyń, dzyń, dzyń!” odezwą się dzwonki suflera, wmurowano nad nim odwróconą do góry dnem wanienkę. „Dzyń, dzyń, dzyń!” – i mały żyrandol podskoczył na pół łokcia, i już wiedziano, że sztuka się rozpoczyna. Na przedstawieniu byli młody książę z małżonką, którzy przejazdem bawili w miasteczku, dlatego teatr szczelnie wypełniała publiczność, tylko pod żyrandolem pozostał jakby niewielki krater. Nie siedziała tam ani jedna dusza, świece kapały kap, kap!; wszystko to widziałem, bo w środku było tak gorąco, że musiano pootwierać okienka, i zaglądali przez nie z zewnątrz służące i parobkowie, choć w środku siedział policjant i groził im laską. Tuż przy orkiestrze widać było młodą parę książęcą siedzącą w starych fotelach, zwykle zajmowali je burmistrz i jego żona, ale dziś musieli jak inni mieszczanie usiąść na drewnianych ławkach. „O, widać, że każdy ma kogoś nad sobą”, zauważyły po cichu paniusie, i wszystko było z tego powodu jeszcze bardziej uroczyste; żyrandol podskakiwał, plebs dostawał po łapach, a ja, księżyc, całą tę komedię oglądałem.
Wieczór piąty
– Wczoraj – mówił księżyc – patrzyłem na ruchliwy Paryż, mój wzrok sięgnął do komnat Luwru. Pewna ubogo ubrana babcinka – była z prostego ludu – szła z jednym z podrzędnych strażników do wielkiej, pustej sali tronowej; chciała, musiała ją zobaczyć; dostanie się tu kosztowało ją wiele drobnych wyrzeczeń, dużo odpowiednio dobranych słów. Złożyła chude dłonie i rozglądała się z nabożeństwem, jak gdyby znalazła się w kościele; „To stało się tu, tu!”, powiedziała, podchodząc do tronu, z którego zwieszał się bogaty, obramowany złotem aksamit. „O, tu!”, powtórzyła, zgięła kolana i pocałowała purpurowy dywan – myślę, że płakała. „To nie jest ten sam aksamit”, odezwał się strażnik, przez jego twarz przemknął uśmiech. „Przecież to stało się tu, powiedziała kobieta, tak tutaj wyglądało!”. „I tak, i nie tak, odparł, okna były powybijane, drzwi powyrywane, na podłodze krew! Ale możecie powiedzieć: mój wnuk umarł na tronie Francji!”. „Umarł”, powtórzyła staruszka. Myślę, że więcej już nie rozmawiali, wkrótce też opuścili salę, minął czas zmierzchu i mój blask z podwójną siłą oświetlił czerwony aksamit okrywający tron Francji. Jak myślisz, kim była ta stara kobieta? Opowiem ci pewną historię. Było to w czasie rewolucji lipcowej, pod wieczór, najwspanialszego z dni zwycięstwa, gdy każdy dom był twierdzą, każde okno redutą; lud szturmował Tuilerie. Walczyły nawet kobiety i dzieci, wdzierali się przez zamkowe pokoje i sale. U boku starszych bojowników dzielnie walczył ubogi wyrostek w łachmanach; śmiertelnie raniony kilkoma bagnetami osunął się na ziemię; stało się to w sali tronowej i krwawiącego położono go na tronie Francji, aksamitem okryto jego rany, krew tryskała na królewską purpurę; co to był za obraz! Ta wspaniała sala, te grupy walczących! Na podłodze leżał połamany proporzec, nad bagnetami powiewała trójkolorowa flaga, a na tronie ubogi chłopiec o bladej, rozjaśnionej twarzy, z oczami zwróconymi ku niebu, gdy ciało poddawało się śmierci; naga pierś, ubogie odzienie w połowie okryte draperią bogatego, haftowanego w srebrne lilie aksamitu. Przy kołysce chłopca przepowiedziano: „Umrze na tronie Francji”. Matczyne serce marzyło o nowym Napoleonie. Mój promień całował wieniec z nieśmiertelników na jego grobie, mój promień pocałował w nocy czoło jego starej babki, gdy we śnie zobaczyła obraz, który ty teraz możesz namalować: Ubogi chłopiec na tronie Francji.
Wieczór szósty
– Byłem w Uppsali! – powiedział księżyc. – Patrzyłem w dół na wielką równinę porośniętą lichą trawą, na udręczone pola. Przeglądałem się w rzeczce Fyrisån, podczas gdy parowiec wprawiał w przerażenie kryjące się w sitowiu ryby. Pode mną pędziły chmury, rzucały długie cienie na wzgórza, które nazywają grobami Odyna, Thora i Frei. W cienkiej darni wycięte są nazwiska, nie ma tam głazów pamiątkowych, na których podróżni mogliby kazać wykuć swoje imię, żadnej skalnej ściany, na której mogliby kazać je wymalować, dlatego na życzenie odwiedzających wycięto część darni, goła ziemia wyziera z niej wielkimi literami nazwisk, tworzą całą sieć rozciągniętą na rozległych wzgórzach – nieśmiertelność, którą przykryje nowa darń. Stał tam na szczycie mężczyzna, poeta, wychylił napełniony miodem róg zdobny dokoła szerokim srebrnym pasem i wyszeptał imię, prosił wiatr, by go nie zdradził, ale ja je usłyszałem, znałem je, lśni nad nim hrabiowska korona, dlatego nie wypowiedział go głośno; uśmiechnąłem się – nad jego imieniem lśni korona poety, a imieniu Tassa towarzyszy szlachectwo Eleonory d’Este. Wiem też, gdzie rośnie ta róża piękności!
Tak mówił księżyc, a potem rozdzieliła nas chmura. Oby nie było chmur między poetą a różą!
Wieczór siódmy
– Wzdłuż wybrzeża ciągnie się las, rosną w nim dęby i buki, tak świeże i pachnące, wiosną odwiedzają go setki słowików; tuż obok jest morze, wiecznie zmieniające się morze, a pomiędzy morzem i lasem biegnie szeroki trakt. Jeden za drugim przejeżdżają tamtędy wozy, nie śledzę ich, zwykle kieruję spojrzenie na jeden punkt: jest tutaj kurhan, wśród kamieni rosną krzewy jeżyn i tarniny. Naturę przenika tu poezja. Jak sądzisz, jak postrzegają ją ludzie? Opowiem ci, co tam słyszałem, tylko ostatniego wieczoru i ostatniej nocy. Najpierw nadjechało dwóch bogatych gospodarzy. „Piękne drzewa”, powiedział jeden. „Każde z nich to dziesięć wozów drew na opał!”, odparł drugi. „Zima będzie ciężka; tamtego roku dostaliśmy czternaście talarów za sążeń!”. I już ich nie było. „Kiepska tu droga”, powiedział inny podróżny. „To te przeklęte drzewa, odparł jego sąsiad, nie ma tu porządnego przewiewu, tyle co od morza”. I pojechali. Przejeżdżał też dyliżans; w najpiękniejszym miejscu wszyscy spali; woźnica zadął w róg, ale pomyślał tylko: „Dobrze trąbię i dobrze to tutaj brzmi, ciekawe, co też oni o tym myślą?”. I już dyliżansu nie było. Potem przygalopowali konno dwaj młodzieniaszkowie. Oto młodość, musująca krew!, pomyślałem; i rzeczywiście, spojrzeli z uśmiechem na porośnięte mchem wzgórze i ciemną gęstwinę. „Chciałbym tu chadzać z Christiną od młynarza!”, powiedział jeden i już galopowali dalej. Kwiaty tak mocno pachniały, powiewy wiatru zamierały, morze było jakby częścią nieba rozpościerającego się nad głęboką doliną; nadjechał wóz, siedziało w nim sześciu ludzi, czterech spało, piąty myślał o tym, że na pewno dobrze wygląda w nowym letnim płaszczu, szósty wychylił się do woźnicy i spytał, czy ta kupa kamieni to coś znaczącego. „Nie, odparł woźnica, to tylko kupa kamieni, ale drzewa są znaczące!”. „Opowiedzcie mi o nich!”. „No, są bardzo znaczące! Bo widzi pan, gdy zimą jest dużo śniegu i wszystko zlewa się w jedno, to są dla mnie znakiem, mogę się ich trzymać i nie wjeżdżam w morze, o, to przez to są takie znaczące!”. I pojechał dalej. Wreszcie zjawił się malarz, oczy mu błyszczały, nie powiedział ani słowa, gwizdał, a słowiki śpiewały jeden głośniej od drugiego. „Halt’s Maul!”*, zawołał malarz i zaczął dokładnie notować kolory i odcienie: „Błękit, lila, ciemny brąz”. Byłoby z tego wspaniałe malowidło! Postrzegał otoczenie podobnie jak odbija obraz lustro, i gwizdał marsza Rossiniego. Ostatnia zjawiła się uboga dziewczyna, odpoczęła przy kurhanie, tobołki postawiła na ziemi, pochyliła swoją piękną, bladą twarz, nasłuchując odgłosów lasu, a gdy spojrzała na niebo ponad morzem, jej oczy lśniły, ręce same się złożyły, myślę, że odmawiała Ojcze nasz. Nie pojmowała uczucia, które ją przenikało, ale wiem, że wspomnienie tej chwili spędzonej pośród natury, znacznie piękniejsze, ba, prawdziwsze niż opis malarza, gdy spisywał poszczególne barwy, zostanie w niej na lata. Moje promienie towarzyszyły dziewczynie do chwili, gdy na czole złożyła jej pocałunek jutrzenka.
* Halt’s Maul (niem.) – tu: zamknij dziób.
Wieczór ósmy
Gdy niebo okrywały ciężkie chmury i księżyc w ogóle się nie pokazywał, stałem w mojej izdebce podwójnie samotny i patrzyłem w przestrzeń, gdzie powinien lśnić. Myśli frunęły hen w górę do mojego wielkiego przyjaciela, który co wieczór tak pięknie opowiadał mi swoje historie, pokazywał obrazy. Ach, czegoż to on nie przeżył! Żeglował nad wodami potopu i uśmiechał się do arki tak jak teraz do mnie, niósł pociechę o nowym świecie, który rozkwitnie. Gdy lud Izraela stał, płacząc, nad rzekami Babilonu, on zaglądał ze smutkiem między wierzby, gdzie wisiały harfy. Gdy Romeo wspiął się na balkon i w górę jak myśl cherubina wzleciał pocałunek miłości, okrągły księżyc wisiał w przeźroczystym powietrzu na pół skryty między wielkimi cyprysami. Widział bohatera na Wyspie Świętej Heleny patrzącego z samotnej skały na ocean, gdy pierś wypełniały mu wielkie myśli. Ach, czegoż to księżyc nie potrafi opowiedzieć! Życie świata to dla niego baśń. Nie widzę cię dziś, stary przyjacielu! Nie mogę narysować żadnego obrazka na pamiątkę twoich odwiedzin! – I gdy tak rozmarzony patrzyłem w chmury, coś zajaśniało; był to promień księżyca, lecz zaraz zgasł, po niebie sunęły czarne chmury, a jednak było to pozdrowienie, miłe wieczorne pozdrowienie, które przysłał mi księżyc.
Wieczór dziewiąty
Niebo znów było czyste; minęło kilka wieczorów, księżyc był w pierwszej kwarcie i znów przyszedł mi do głowy pomysł na szkic – posłuchaj, co opowiedział księżyc.
– Podążałem za polarnym ptakiem i za wielorybem płynącym do wschodniego wybrzeża Grenlandii; nagie, oblodzone skały otaczały dolinę, gdzie bujnie kwitły wierzby i borówki i wonna firletka roztaczała słodki zapach; moje światło było słabe, moja tarcza blada jak płatek lilii wodnej, który tygodniami dryfował na wodzie oderwany od łodygi; płonęła korona zorzy polarnej, jej okrąg był szeroki, a promienie rozchodziły się od niego na całe niebo jak wirujące słupy ognia i igrały zielenią i czerwienią. Mieszkający tam ludzie zebrali się na tańce i zabawy, ale nie dziwiły ich te zwyczajne dla nich wspaniałości. Niech dusze zmarłych bawią się piłką z głowy morsa!, myśleli zgodnie ze swoją wiarą, a ich oczy i myśli zajmowały tylko taniec i śpiew. W środku kręgu stał Grenlandczyk bez futra, wybijając ręką rytm na bębenku, zaintonował pieśń o polowaniu na foki, pozostali zaś odpowiadali chórem: „Eia, eia, a!” i podskakiwali w kręgu w swoich białych futrach; wyglądało to jak bal niedźwiedzi; oczy i głowy wykonywały szalone ruchy. Teraz zaczął się sąd i wydawanie wyroków.
Naprzód wystąpili skłóceni i obrażony improwizował o przewinach swojego adwersarza, zuchwale i dowcipnie, tańcząc do tego przy wtórze bębnów; oskarżony odpowiedział równie chwacko, a zebrani śmiali się i ich rozsądzili. Z gór dochodził łoskot, to zawalały się góry lodowe, wielkie spadające masy rozbijały się w pył; była to cudowna, grenlandzka letnia noc. Sto kroków dalej pod otwartym skórzanym namiotem leżał chory. Życie jeszcze tliło się w jego ciepłej krwi, a jednak musiał umrzeć, bo tak uważał, i uważali tak wszyscy, którzy go otaczali, dlatego żona już zaszywała go w skórzany pokrowiec, by potem nie dotykać zmarłego, i spytała: „Czy chcesz być pochowany wśród skał, w wiecznym śniegu? Ozdobię to miejsce twoim kajakiem i strzałami. Będzie po nim tańczył angekok. A może wolisz, żeby cię spuścić do morza?”. „Do morza”, szepnął i skinął głową ze smutnym uśmiechem. „Jest teraz jak ciepły letni namiot, powiedziała kobieta, bawią się w nim tysiące fok, u twoich stóp będzie spał mors, a polowanie będzie radosne i bezpieczne!”. A potem jego płaczące dzieci zdarły rozpiętą w oknie skórę, żeby można było umierającego odprowadzić do morza, falującego morza, które za życia dawało mu pożywienie, a teraz miało mu dać wieczny odpoczynek. Jego pomnikiem nagrobnym stały się dniem i nocą zmieniające swój kształt pływające lodowe góry. Na lodowej bryle drzemie foka, ponad nią szybuje fulmar.
Wieczór dziesiąty
– Znałem pewną starą pannę – powiedział księżyc. – Każdej zimy nosiła żółtą atłasową pelisę, każdego roku była nowa, innej mody kobieta nie znała; w lecie nosiła ten sam słomkowy kapelusz i chyba tę samą szaroniebieską suknię. Chadzała tylko do starej przyjaciółki na drugą stronę ulicy, ale w ostatnich latach już tam nie bywała, bo przyjaciółka umarła. Samotnie krzątała się moja staruszka koło okna, gdzie przez całe lato stały cudowne kwiaty, a zimą piękny wianek ułożony na filcowym stożku do kapeluszy. W ubiegłym miesiącu nie siedziała już przy oknie, ale byłem pewien, że jeszcze żyje, bo nie widziałem, żeby odbyła wielką podróż, o której tak często rozmawiała z przyjaciółką. „Cóż, mówiła wtedy, kiedyś, gdy umrę, udam się w podróż dłuższą niż kiedykolwiek za życia; sześć mil stąd jest grobowiec mojej rodziny, tam mnie zawiozą, tam będę spać wśród moich krewnych”. Wczorajszej nocy pod drzwiami stał wóz, wynieśli trumnę i wtedy wiedziałem już, że umarła; obłożyli trumnę sianem i wóz odjechał. W trumnie spała cicha, stara panna, która przez ostatni rok nie wychodziła z domu, a wóz pędził raźnie za miasto, jakby to była wycieczka. Na drodze za miastem gnał jeszcze szybciej; woźnica zerkał raz po raz do tyłu, myślę, że bał się, że ujrzy zmarłą siedzącą na trumnie w żółtej atłasowej pelisie; dlatego tak bezmyślnie okładał konie, tak mocno ściągał lejce, że aż na uzdę wytoczyły pianę; były młode i ogniste i znarowiły się, gdy przez drogę przeskoczył zając. Cicha staruszka, która przez cały rok kręciła się tylko z wolna po domu, pędziła teraz na łeb na szyję drogą za miastem jako nieboszczka. Wtem owinięta matami trumna runęła z wozu i legła na drodze, a konie, woźnica i wóz gnali w szaleńczym galopie dalej. Nad pole wzbił się rozśpiewany skowronek, zaszczebiotał nad trumną swą poranną pieśń; usiadł na niej i zaczął gmerać dziobkiem w macie, jak gdyby chciał rozerwać kokon. Wreszcie znowu ze śpiewem zerwał się do lotu, a ja umknąłem za różowe obłoki poranka.
Wieczór jedenasty
– Co to było za wesele! – opowiadał księżyc. – Śpiewano piosenki, wznoszono toasty, wszystko było bogate i wspaniałe; goście odjechali, minęła północ; matki pocałowały pannę młodą i pana młodego; zobaczyłem ich samych, ale zasłony były prawie całkiem zaciągnięte; przytulny pokój oświetlała lampa. „Dzięki Bogu, już ich nie ma!”, powiedział on i pocałował jej ręce i usta; uśmiechała się i płakała, i tuliła do jego piersi drżąca jak kwiat lotosu tulący się do wartkiej wody; i wypowiadali ciepłe, czułe słowa. „Śpij słodko!”, powiedział on, a ona rozsunęła zasłony. „Ach, jak cudnie świeci księżyc!”, powiedziała. „Spójrz, jak spokojnie, jak jasno!”, zgasiła lampę i przytulny pokoik zalała ciemność, ale świeciło moje światło, tak jak świeciły jego oczy. Kobiecości, całuj harfę poety, gdy śpiewa o tajemnicach życia!
Wieczór dwunasty
– Pokażę ci obrazek z Pompei – powiedział księżyc. – Byłem blisko przedmieścia, koło ulicy Grobów, jak ją nazywają, gdzie stoją piękne pomniki, gdzie niegdyś tryskający wesołością młodzieńcy z różanymi wiankami na głowach tańczyli z pięknymi siostrami Lais; teraz panowała tam śmiertelna cisza; niemieccy żołnierze w służbie Neapolu trzymali straż, grali w karty i kości; wiedziona przez strażników, do miasta weszła grupka gości przybyłych z drugiej strony gór; chcieli w moim jasnym świetle zobaczyć powstałe z grobu miasto i pokazałem im ślady po kołach wozów na ulicach wyłożonych szerokimi płytkami lawy, pokazywałem im nazwiska na drzwiach i wiszące wciąż szyldy; w małych podwórkach zobaczyli baseny fontann zdobione muszlami; ale nie tryskał strumień wody, nie dochodziły śpiewy z bogato malowanych izb, których drzwi pilnowały psy z brązu. Było to miasto umarłych, tylko Wezuwiusz wciąż grzmiał swój odwieczny hymn, którego kolejne wersy ludzie zwą nowymi wybuchami. Poszliśmy do świątyni Wenus, zbudowano ją z marmuru, lśni bielą, przed szerokimi schodami wznosi się ołtarz; pośród kolumn wyrosły młode wierzby płaczące; powietrze było tak klarowne, niebo szafirowe, a w tle stał czarny jak węgiel Wezuwiusz, z którego niczym pień pinii wzbijał się w górę ogień; oświetlona wśród nocnej ciszy chmura dymu przypominała koronę pinii, tyle że krwistoczerwoną. Wśród towarzystwa była śpiewaczka, prawdziwa wielka śpiewaczka, widziałem, jak ją fetowano w największych miastach. Gdy goście dotarli do amfiteatru, gdzie niegdyś grywano tragedie, usiedli wszyscy na kamiennych stopniach; na skrawku amfiteatru znowu siedzieli widzowie, jak przed tysiącami lat. Wciąż jeszcze, jak dawniej, była tam scena, murowane kulisy i w tle dwa łuki, przez które widać dekoracje takie jak wtedy, samą naturę, góry między Sorrento a Amalfi. Śpiewaczka weszła dla żartu na starożytną scenę i zaśpiewała; miejsce ją zainspirowało. Przywiodło mi to na myśl dzikiego konia arabskiego, gdy prycha, unosi grzywę i zrywa się do galopu; była w niej ta sama lekkość i pewność; pomyślałem o matce cierpiącej pod krzyżem Golgoty, bo w śpiewie było cierpienie, głębokie, przeżyte. A wokół, jak przed tysiącami lat, znów zagrzmiał aplauz i oklaski: „Szczęśliwa! Niebiańsko utalentowana!”, wołali. Trzy minuty później scena była pusta, wszyscy znikli, już nie rozbrzmiewał śpiew; towarzystwo poszło swoją drogą, ale ruiny wciąż stały, niezmienione, jak będą stały jeszcze za setki lat; i nikt nie wie o owej chwili aplauzu, o uroczej śpiewaczce, o jej śpiewie i uśmiechu; zapomniane, minęło, nawet dla mnie ta chwila jest ulotnym wspomnieniem.
Wieczór trzynasty
– Zajrzałem przez okno do pewnego redaktora – opowiadał księżyc – gdzieś w Niemczech. Były tam porządne meble, dużo książek i rozrzucone wokół gazety. W pokoju przebywało kilku młodych mężczyzn, sam redaktor stał przy pulpicie; zrecenzowania wymagały dwie niewielkie książki, obie napisane przez młodych autorów. „Jedną z nich mi przysłano, jeszcze jej nie czytałem, ale jest pięknie wydana, co powiecie panowie o zawartości?”. „O, bardzo dobra”, odezwał się jeden z mężczyzn, sam też poeta. „Trochę to przegadane, ale, mój Boże, to młody człowiek; wiersze mogłyby być chyba nieco lepsze. Myśli bardzo zdrowe, wprawdzie pospolite, ale cóż można powiedzieć? Nie zawsze wymyśla się coś nowego! Może pan go pochwalić, wprawdzie nie sądzę, że będzie z niego wielki poeta, ale jest oczytany, to doskonały orientalista, sam też wydaje trzeźwe oceny. To on napisał tę piękną recenzję moich Fantazji na temat życia domowego. Trzeba być łagodnym dla młodego człowieka”.
„Ależ to przecież osioł!”, zawołał inny mężczyzna. „Nie ma niczego gorszego w poezji niż przeciętność, a wyżej on się nie wedrze!”.
„Biedny człowiek!”, powiedział trzeci. „Jego ciotka taka szczęśliwa z jego powodu. To ona, panie redaktorze, zebrała tylu subskrybentów na pański najnowszy przekład”.
„Dobra kobieta! Cóż, zrecenzowałem tę książkę bardzo krótko. Niewątpliwy talent. Mile widziany dar. Kwiat w ogrodzie poezji. Ładnie wydane itd. Ale ta druga! Autor pewnie chce, żebym ją kupił! Słyszę, że ją chwalą! Że autor ma talent! Jak panowie sądzicie?”.
„Tak, wszyscy o tym krzyczą, odparł poeta, ale trochę to dzikie. Genialna jest zwłaszcza interpunkcja”.
„Porządne lanie dobrze mu zrobi, trzeba go trochę poszczypać, w przeciwnym razie za dużo będzie sobie wyobrażał na swój temat!”.
„Ależ to niegodziwe!”, zawołał czwarty mężczyzna. „Nie skupiajmy się na drobnych błędach, cieszmy się tym, co dobre, a tego tu dużo! On przecież wszystkim wtyka szpilki!”.
„Boże uchowaj! Ale jeśli taki prawdziwy z niego geniusz, to może przecież wytrzymać trochę ostrego ługu! Wystarczająco dużo ludzi chwali go prywatnie, niech mu za naszą sprawą nie zaszumi w głowie!”.
„Niewątpliwy talent!”, napisał redaktor. „Niedbałość, jak zwykle; że również potrafi pisać wiersze nieudane, widać na stronie dwudziestej piątej, gdzie znajdujemy dwa zderzenia samogłosek. Polecamy studium starych ludzi itd.”. – Podążyłem dalej – powiedział księżyc. – Zajrzałem przez okno do domu ciotki, siedział tam pochwalony poeta, ten grzeczny, któremu składali hołd wszyscy zaproszeni goście, i był szczęśliwy.
Poszukałem drugiego poety, tego niepokornego; on także był w dużym towarzystwie, u swojego opiekuna, mówiono tam o książce pierwszego poety. „Pańską także muszę przeczytać, powiedział mecenas, ale szczerze mówiąc, pan wie, zawsze mówię panu wyłącznie to, co myślę, wiele się po niej nie spodziewam. Jest pan dla mnie zbyt szalony, zbyt dużo u pana fantazji – ale przyznaję, jako człowiek zasługuje pan w najwyższym stopniu na szacunek!”. W kącie siedziała młoda dziewczyna i czytała książkę:
O, w błocie geniuszu nurzać glorię,
rutynę zaś chwalić dobrym słowem!
„To taka bardzo stara historia,
A jednak świeża wciąż od nowa”*.
* Cytat z wiersza Heinricha Heinego Ein Jüngling liebt ein Mädchen (1827)
Wieczór czternasty
Księżyc opowiadał: – Przy leśnej drodze stoją dwie chłopskie chaty; niskie drzwi, krzywe okna, wokół rośnie kolcowój i berberysy, omszony dach porastają żółte kwiaty i rojniki; w małym ogródku tylko kapusta i ziemniaki, nad ogrodzeniem z kamienia kwitnie czarny bez; pod bzem siedziała mała dziewczynka, piwne oczy wpatrywały się w pień starego dębu pomiędzy domami. Był to wysoki uschły pień, ścięty na górze, tam bocian zbudował sobie gniazdo; stał w nim i klekotał. Z chaty wyszedł mały chłopiec i stanął obok dziewczynki; byli rodzeństwem. „Na co patrzysz?”, spytał. „Na bociana!”, odparła. „Sąsiadka mówiła, że dzisiaj wieczorem przyniesie nam siostrzyczkę albo braciszka; więc będę pilnowała, chcę widzieć, kiedy się zjawią!”. „Bocian nikogo nie przyniesie, odparł chłopiec, mi też sąsiadka to mówiła, nie myśl, że nie, ale się przy tym śmiała, więc spytałem, czy może przysiąc na Boga – i nie odważyła się, dlatego wiem, że tę historię z bocianem to tylko nam, dzieciom, wmawiają!”. „No to skąd by się to małe dziecko wzięło?”, spytała dziewczynka. „Pan Bóg je przynosi!”, odparł chłopiec. „Trzyma je pod swoją szatą, ale człowiek nie może zobaczyć Boga, dlatego nie widzimy, gdy je przynosi!”. W tej samej chwili coś zaszumiało w gałęziach czarnego bzu, dzieci złożyły ręce i spojrzały na siebie: to na pewno Bóg przyniósł maleństwo! I chwycili się za ręce, a wtedy otworzyły się drzwi domu i stanęła w nich sąsiadka: „No, wejdźcie już, powiedziała, zobaczcie, co przyniósł bocian, to mały braciszek!”. I dzieci skinęły głowami; że mają braciszka, już przecież wiedziały.
Wieczór piętnasty
– Płynąłem nad wrzosowiskiem Lyneborg-Hede – powiedział księżyc. – Przy drodze stoi tam samotna chatka; obok rośnie kilka nagich krzewów, śpiewał w nich zbłąkany słowik. Na pewno czekała go śmierć w chłodzie nocy; to, czego słuchałem, było jego łabędzim śpiewem. Zajaśniała poranna zorza, nadjechała karawana, to wędrujące w świat chłopskie rodziny zmierzały do Bremy lub Hamburga, by popłynąć statkiem do Ameryki, gdzie miało zakwitnąć szczęście, wymarzone szczęście. Kobiety niosły na plecach najmłodsze dzieci, starsze podskakiwały obok; nędzny koń ciągnął dwukółkę, a na niej kilka domowych gratów. Wiał zimny wiatr, najmniejsza dziewczynka przylgnęła więc mocniej do matki, a matka patrzyła w moją okrągłą tarczę, której ubywało, i myślała o gorzkiej nędzy, jaką cierpieli w domu, o uciążliwych podatkach, których nie dało się zapłacić. Jej myśli dzieliła cała karawana; dlatego czerwona jutrzenka jaśniała niczym ewangelia o słońcu szczęścia, które znów nastanie; słuchali śpiewu konającego słowika, nie był fałszywym prorokiem, zapowiadał nadejście szczęścia. Wiatr świstał, nie rozumieli pieśni słowika: „Żegluj bezpiecznie przez morze! Za tę daleką podróż zapłaciłeś przecież wszystkim, co posiadałeś; ubogi i bezradny wstąpisz na ziemię Kanaan. Będziesz musiał sprzedać samego siebie, żonę i dzieci.
Ale niedługo będziecie cierpieć! Za szerokim pachnącym liściem kryje się bogini śmierci; jej powitalny pocałunek wetchnie w twoją krew zabójczą gorączkę. Płyń, płyń za falującą wodę!”. – A karawana z radością słuchała śpiewu słowika, bo zwiastował szczęście. Zza lekkich chmur zaczął prześwitywać dzień; przez wrzosowisko szli do kościoła chłopi; ubrane na czarno kobiety z ciasno zawiązanym wokół głowy białym lnianym płótnem zdawały się postaciami, które zstąpiły ze starych kościelnych malowideł; wokół była tylko wielka, martwa połać, zwiędłe, brunatne wrzosy, ciemne, wypalone spłachcie pośród białych łach piasku. Kobiety szły do kościoła, w rękach trzymały modlitewniki z psalmami. O módlcie się! Módlcie się za tych, którzy wędrują do grobów po drugiej stronie falującej wody!
Wieczór szesnasty
– Znam pewnego poliszynela – powiedział księżyc. – Publiczność gdy go zobaczy, szaleje; każdy jego ruch jest komiczny, sprawia, że wszyscy śmieją się do rozpuku, a jednak nie ma w nim nic wystudiowanego, wszystko to jego szczególne cechy. Był poliszynelem już, gdy jako malec bawił się z innymi chłopcami. Takim stworzyła go natura, dała mu garb na plecach i garb na piersi; za to jego wnętrze, dusza, o, one były bogato wyposażone; nikt inny nie miał głębszych uczuć, większej niż on giętkości ducha. Teatr stanowił dla niego idealny świat. Gdyby był smukły i dobrze zbudowany, na każdej scenie byłby pierwszym tragikiem; to właśnie wypełniało jego duszę, rzeczy heroiczne, wielkie, a mimo to musiał pozostać poliszynelem. Nawet jego cierpienie i melancholia potęgowały wyraz chłodnego komizmu w twarzy o ostrych rysach i wzbudzały śmiech licznej publiczności oklaskującej swego ulubieńca. Urocza Kolombina była dla niego miła i dobra, a jednak wolała wyjść za Arlekina; połączenie się „pięknej i bestii” w rzeczywistości byłoby przecież nazbyt komiczne. Gdy poliszynel był bardzo smutny, ona jedyna mogła wywołać u niego uśmiech, a nawet głośny śmiech; najpierw była jak on przygnębiona, potem trochę spokojniejsza, a na koniec tryskała żartami. „Chyba wiem, co ci dolega”, mówiła. „Tak, to miłość!”. Wtedy on musiał się roześmiać. „Ja i miłość!”, wołał. „Zabawnie by to wyglądało! Ależ by mi publiczność zgotowała aplauz!”. „To miłość”, obstawała przy swoim i dodawała z komicznym patosem: „To mnie kochasz!”. „Och, takie rzeczy łatwo mówić, gdy wiadomo, że o miłości nie ma mowy!”. I aż podskakiwał ze śmiechu; i melancholia mijała. A jednak Kolombina mówiła prawdę, kochał ją, bardzo ją kochał, podobnie jak wszystko, co wzniosłe i wielkie w sztuce. W dniu jej ślubu był najweselszą postacią, ale w nocy płakał; gdyby publiczność zobaczyła tę zmienioną w bólu twarz, toby dopiero klaskała. – Kilka dni temu umarła Kolombina; w dniu jej pogrzebu Arlekina zwolniono z występowania na scenie; był przecież smutnym wdowcem. Dyrektor musiał wystawić coś bardzo wesołego, żeby publiczność nie odczuła zanadto braku pięknej Kolombiny i miłego Arlekina; poliszynel musiał więc być podwójnie zabawny; tańczył i podskakiwał z rozpaczą w sercu, klaskano mu, wołano: „Brawo! Bravissimo!” i wywoływano na scenę; o, był nieoceniony! – Wczoraj wieczorem, po przedstawieniu, powędrował biedak za miasto, na samotny cmentarz. Wieniec z kwiatów na grobie Kolombiny już zwiądł; tam usiadł poliszynel; o, byłoby z tego malowidło!; ręką podpierał policzek, oczy zwrócił na mnie; był niczym pomnik, poliszynel na grobie, osobliwy i komiczny. Gdyby publiczność zobaczyła swego ulubieńca, zgotowałaby mu aplauz: „Brawo, poliszynel, bravissimo!”.
Wieczór siedemnasty
Posłuchaj, co opowiadał księżyc: – Widziałem kadeta, który właśnie został oficerem i pierwszy raz wkładał piękny mundur; widziałem wystrojoną na bal młodą dziewczynę, szczęśliwą w ślubnej szacie narzeczoną księcia, ale żadna szczęśliwość nie da się porównać z tą, którą widziałem wczoraj u dziecka, małej, czteroletniej dziewczynki; dostała nową niebieską sukienkę i różowy kapelusik; właśnie ją w nie wystrojono i wszyscy wołali o świece, nie starczały wpadające przez okno promienie księżyca, potrzebne było inne oświetlenie. Dziewczynka stała sztywna jak lalka, zalękniona trzymała ręce z dala od sukienki, palce rozwarte; o, jak jej oczy i całe oblicze promieniało szczęściem! „Jutro wyjdziesz tak na ulicę”, powiedziała matka, a mała spojrzała na swój kapelusz, w dół na sukienkę i uśmiechnęła się szczęśliwa: „Mamo, zawołała, co też pomyślą psy, gdy mnie zobaczą taką wystrojoną!”.
Wieczór osiemnasty
– Opowiadałem ci o Pompejach, mówił księżyc, o tym trupie miasta postawionym w szeregu żywych, znam inne, jeszcze dziwniejsze, ono nie jest trupem, ale upiorem. Wszędzie, gdzie w marmurowych zlewach pluszcze tryskająca woda, zdaje mi się, jakbym słyszał baśń o pływającym mieście. O tak, strumień wody może o nim opowiedzieć! Śpiewają o nim fale wzdłuż morskiego brzegu! Nad powierzchnią morza snuje się często mgła, to wdowi welon, bo umarła oblubienica morza, jej zamek i miasto to teraz mauzoleum! Czy znasz to miasto? Nigdy nie słyszało na swoich ulicach jadących kół powozu ani uderzeń końskich kopyt, pływają tam ryby, po zielonej wodzie niczym widziadło sunie czarna gondola. Chcę ci pokazać forum tego miasta – mówił dalej księżyc – jego największy plac, wyda ci się, że jesteś w mieście z baśni; między szerokimi płytami rośnie trawa, o świcie wokół wysokiej wolno stojącej wieży latają tysiące oswojonych gołębi. Z trzech stron otaczają cię łukowate krużganki. Siedzi tam nieruchomo Turek z długą fajką, oparty o kolumnę stoi piękny grecki chłopiec, patrzy na wzniesione maszty tryumfalne, pamiątkę po dawnej potędze. Flagi wiszą na nich jak żałobny kir; jakaś dziewczyna odpoczywa, postawiła na ziemi ciężkie wiadra pełne wody, nosidło, na którym je nosi, spoczywa na jej ramionach, ona sama podparła się o tryumfalny maszt. To, co przed sobą widzisz, to nie zamek czarodziejskiej wróżki, tylko kościół, złocone kopuły i złote kule dokoła błyszczą w moim świetle; wspaniałe rumaki ze spiżu, tam w górze, odbywały podróże jak spiżowy koń z baśni; przybyły do tego miejsca, a potem je opuściły i znów wróciły. Czy widzisz barwne dekoracje na murze i szybach? Jakby ozdabiający tę niezwykłą świątynię geniusz uległ woli dziecka. Czy widzisz skrzydlatego lwa na kolumnie? Złoto wciąż jeszcze lśni, lecz skrzydła są związane, lew jest martwy, bo umarła królowa morza, pusto w wielkich salach, tam, gdzie wcześniej wisiały kosztowne obrazy, świeci teraz nagi mur. Żebrak śpi w podcieniu, na którego podłogę dawniej wolno było wkraczać tylko szlachetnie urodzonym. Z głębokich studni, a może z więziennych cel koło Mostu Westchnień rozlega się westchnienie, jak wtedy gdy na barwnych gondolach rozbrzmiewały tamburiny i ślubna obrączka szybowała ze wspaniałego Bucentaura do Adriatyku, króla mórz. Adriatyku, otul się mgłą! Niech wdowi welon okryje twoją pierś, zawieś go nad mauzoleum twej oblubienicy: nad zbudowaną z marmuru, przypominającą ducha Wenecją.
Wieczór dziewiętnasty
– Patrzyłem z góry na wielki teatr – powiedział księżyc. – Widownia była wypełniona, bo debiutował nowy aktor; mój promień prześliznął się po murze do małego okienka; uszminkowana twarz, czoło oparte o szybę; był to bohater wieczoru. Wokół brody układał się w fale rycerski zarost, ale w oczach mężczyzny były łzy, wygwizdano go bowiem, i to nie bez powodu. Biedak! Królestwo sztuki nie toleruje jednak takich biedaków. Przeżywał sztukę głęboko i kochał ją w zachwycie, lecz ona nie kochała jego. Zadzwonił dzwonek reżysera – bohater wstępuje na scenę pewnie i odważnie, tak napisano w scenopisie – i tak miał wyjść do publiczności, której wydał się śmieszny. Gdy przedstawienie się skończyło, zobaczyłem człowieka owiniętego w pelerynę, który przemykał w dół po schodach; to był on, zmiażdżony rycerz tego wieczoru; maszyniści szeptali między sobą; podążyłem za grzesznikiem do domu, do jego izdebki. Powiesić się, to nieładna śmierć, a truciznę nie zawsze ma się pod ręką. Wiem, że myślał o jednym i o drugim. Widziałem, jak patrzył w lustro na swoją bladą twarz i przymknął oczy, żeby zobaczyć, czy byłby piękny jako trup. Człowiek może być nawet bardzo nieszczęśliwy, a mimo to afektowany. Myślał o śmierci, o samobójstwie, sądzę, że opłakiwał sam siebie; gorzko płakał, a gdy się człowiek dobrze wypłacze, to już się nie zabija. Od tego czasu minął cały rok. I znowu było przedstawienie, ale w małym teatrze, grała uboga wędrowna trupa; znów zobaczyłem znaną mi twarz, uszminkowane policzki, ufryzowaną brodę. I tym razem spojrzał ku mnie w górę, uśmiechnął się – a jednak został wygwizdany, właśnie przed minutą, w tym nędznym teatrze, przez nędzną publiczność! Tego wieczoru za bramę miejską wyjechał ubogi karawan, nie szedł za nim ani jeden człowiek. To wieziono samobójcę, naszego uszminkowanego, wygwizdanego bohatera. Odprowadzał go tylko woźnica, nikt nie szedł za trumną, nikt poza księżycem. Pochowano samobójcę w kącie przy cmentarnym murze, wkrótce wzejdą tam pokrzywy, a sprzątający będzie wyrzucał cierniste gałęzie i chwasty z innych grobów.
Wieczór dwudziesty
– Przybywam z Rzymu – powiedział księżyc. – W środku miasta, na jednym z siedmiu wzgórz, stoją ruiny pałacu cezarów; w szczelinach murów rosną dzikie figowce i okrywają ich nagość szerokimi, szarozielonymi liśćmi: pomiędzy zwałami gruzu wśród zielonych krzewów laurowych chodzi osioł i cieszy się, gdy znajdzie nędzny oset. Stąd, skąd niegdyś wyfruwały orły Rzymu, by przybyć, zobaczyć, zwyciężyć, wejść tam teraz można przez mały, ubogi domek ulepiony z gliny pomiędzy dwiema roztrzaskanymi kolumnami z marmuru; nad krzywym oknem niczym żałobna girlanda zwieszają się pędy winorośli. Mieszka tam stara kobieta ze swoją małą wnuczką, to one panują teraz w cesarskim pałacu i pokazują cudzoziemcom ruiny potęgi. Z bogatej sali tronowej została tylko naga ściana, czarny cyprys wskazuje długim cieniem miejsce, gdzie stał tron. Ziemia na łokieć pokrywa strzaskaną posadzkę. Dziewczynka, dziś córa pałacu cezarów, siada tam często na stołeczku, gdy dzwonią wieczorne dzwony. Dziurkę od klucza w drzwiach tuż obok nazywa swoim balkonem, może przez nią patrzeć na połowę Rzymu, na potężną kopułę bazyliki Świętego Piotra. Dzisiejszego wieczoru było tam jak zawsze cicho, poniżej, w moim mocnym świetle szła ona. Na głowie niosła wypełnione wodą gliniane naczynie o antycznych kształtach; miała bose stopy, krótka spódniczka i rękawki koszuli były podarte; pocałowałem ładne, krągłe ramiona dziecka, czarne oczy i ciemne, lśniące włosy; wchodziła na schody prowadzące do domu, były strome, ułożone z ułamków muru i roztrzaskanej kapiteli. Obok jej stóp przemykały kolorowe jaszczurki, ale się ich nie bała, już uniosła rękę, by zadzwonić do drzwi; na tasiemce z żaglowego płótna wisi tam zajęcza stopa, taki to sznur dzwonka u drzwi ma pałac cezarów. Dziewczę chwilę się zawahało; o czym myślała? Może o pięknym Dzieciątku Jezus ubranym w srebro i złoto, na dole w kaplicy, gdzie lśniły srebrne lampy, a jej małe przyjaciółki zaczynały śpiewać pieśń, tę, którą znała i ona; nie wiem! Poruszyła się znowu i potknęła, gliniany garnek spadł jej z głowy, rozbił się o rytą marmurową płytę. Dziewczynka wybuchnęła płaczem, cudowna córa pałacu cezarów płakała nad nędznym, roztrzaskanym glinianym garnkiem; stała bosa i płakała, nie śmiała pociągnąć za tasiemkę z żaglowego płótna, sznur dzwonka pałacu cezarów.
Wieczór dwudziesty pierwszy
Księżyc nie świecił przez czternaście dni, teraz znów go zobaczyłem, wisiał okrągły i czysty nad wolno płynącymi chmurami; posłuchaj, co mi opowiedział:
– Podążałem z jednego z miast Fezzanu za karawaną; zatrzymała się przy pustyni piaskowej na jednej z solnych równin, która lśniła jak powierzchnia lodu, tylko mały fragment okrywał lekki lotny piasek. Najstarszy z karawany u paska miał butelkę z wodą, na głowie worek z przaśnikami, narysował kijem na piasku czworokąt i napisał w nim kilka słów z Koranu; przez to poświęcone miejsce przeciągnęła karawana. Na białym, prychającym koniu jechał młody kupiec, dziecko słońca, widziałem to w jego oczach, widziałem w pięknych kształtach; jechał zamyślony. Czy może myślał o swej pięknej, młodej żonie? Zaledwie dwa dni temu niósł ją, jego śliczną pannę młodą, wokół murów miasta wielbłąd przystrojony skórą i kosztownymi szalami; grały bębny i dudy, kobiety śpiewały, a wokół wielbłąda na znak radości rozbrzmiewały strzały, większość z nich, te najgłośniejsze, były dziełem pana młodego, a teraz, teraz przemierzał pustynię z karawaną. Towarzyszyłem im przez wiele nocy, widziałem, jak odpoczywali przy studniach, pośród lichych palm, jak wbili noże w pierś padłego wielbłąda i upiekli na ogniu jego mięso. Mój promień chłodził rozżarzony piasek, mój promień ukazywał im czarne bloki skalne, martwe wyspy w ogromnym morzu piasku. Nie spotkali podczas tej bezdrożnej wędrówki wrogich plemion, nie rozpętał się huragan, nie przewaliły przez karawanę niosące śmierć piaskowe burze. W domu za męża i ojca modliła się piękna żona. „Czy żyją?”, pytała mojego złotego sierpa. „Czy żyją?”, pytała mojej lśniącej tarczy. Już pustynia została za nimi, tego wieczoru siedzą pod wysoką palmą, dookoła lata żuraw o długich na łokieć skrzydłach, z gałęzi mimozy patrzy na nich pelikan. Ciężkie nogi słonia tratują gąszcz, w oddali wraca z jarmarku grupa Murzynów; kobiety z miedzianymi guzami w czarnych włosach, ubrane w spódnice barwy indygo prowadzą objuczone woły, na których śpią nagie czarne dzieci. Jeden z mężczyzn wiedzie na sznurku młode lwiątko, które kupił; zbliżają się do karawany; młody kupiec siedzi bez ruchu, milczący, myśli o swej pięknej żonie, marzy w kraju Czarnych o swoim białym, pachnącym kwiecie po drugiej stronie pustyni; unosi głowę! – Księżyc zasłoniła chmura, i jeszcze jedna. Nie usłyszałem nic więcej tego wieczoru.
Wieczór dwudziesty drugi
– Widziałem płaczącą dziewczynkę – powiedział księżyc. – Płakała nad złem tego świata. Podarowano jej najpiękniejszą lalkę, ach, co to była za lalka, urocza i delikatna, zupełnie nie stworzona do znoszenia przeciwności losu. Bracia dziewczynki, duzi już chłopcy, zabrali lalkę, posadzili ją w ogrodzie na wysokim drzewie i uciekli. Dziewczynka nie mogła jej dosięgnąć ani w żaden sposób pomóc jej zejść na dół, dlatego płakała; lalka na pewno płakała razem z nią, wyciągała ręce z zielonych gałęzi, wyglądała na bardzo nieszczęśliwą. Tak, była to jedna z przeciwności losu, o których tak często wspominała mamusia. O, biedna lalka! Zaczął już zapadać zmrok, a potem nadejdzie noc! Czy przez całą noc ma siedzieć sama na drzewie? Nie, tego nie mogło znieść serce dziewczynki. „Zostanę z tobą!”, powiedziała, choć wcale nie była odważna; już jej się zdawało, że widzi, jak spomiędzy krzewów wyglądają małe krasnoludki w wysokich, szpiczastych czapkach, a na końcu mrocznej ścieżki tańczą długie widziadła; były coraz bliżej i bliżej, wyciągały ręce ku drzewu, na którym siedziała lalka, śmiały się i wskazywały na nią palcami. Ach, jak dziewczynka się bała! „Ale jeśli się nie ma grzechów, myślała, to przecież złe nic nie może człowiekowi zrobić; a może popełniłam jakiś grzech?”, zastanawiała się. „Ach tak, westchnęła, śmiałam się z tej biednej kaczki z czerwoną szmatką na nodze, tak komicznie utyka, dlatego się śmiałam, ale śmiać się ze zwierząt to grzech!”. I spojrzała na lalkę. „Czy naśmiewałaś się ze zwierząt?”, spytała, i zdawało się, że lalka potrząsnęła głową.
Wieczór dwudziesty trzeci
– Zajrzałem do Tyrolu – powiedział księżyc. – Za moją sprawą ciemne świerki rzucały na skały długie cienie. Przyglądałem się świętemu Krzysztofowi z Dzieciątkiem Jezus na ramionach, widuje się go tam na ścianach domów, kolosalnego, od fundamentu aż po dach. Święty Florian polewa wodą płonące domy, a na wielkich przydrożnych krzyżach wisi krwawiący, udręczony Chrystus. Dla młodego pokolenia to stare wizerunki, ale ja widziałem, jak je tworzono, widziałem, jak pojawiały się jeden po drugim. Wysoko na górskim urwisku niczym łabędzie gniazdo wisi żeński klasztor; na szczycie wieży stały dwie mniszki i dzwoniły; były młode, dlatego ich spojrzenia sięgały w świat daleko od gór. W dole jechał drogą podróżny dyliżans, zabrzmiał pocztowy róg, biedne mniszki zawisły na nim wzrokiem, miały podobne myśli; w oczach młodszej stanęły łzy. A róg brzmiał coraz słabiej i słabiej, klasztorny dzwon zagłuszył jego zamierający ton.
Wieczór dwudziesty piąty
– Opiszę ci obrazek z Frankfurtu – powiedział księżyc. – Obserwowałem tam zwłaszcza jeden budynek; nie było to miejsce urodzenia Goethego ani stary ratusz, gdzie z zakratowanych okien wciąż jeszcze sterczą rogate czerepy wołów, które pieczono i rozdawano w czas koronacji cesarza; był to budynek mieszczański, pomalowany na zielono i niepokaźny, stał na rogu, u początku wąskiej żydowskiej uliczki; dom Rothschilda. Zajrzałem przez otwarte drzwi, schody były jasno oświetlone; stali tam służący ze świecami w srebrnych, masywnych świecznikach i kłaniali się nisko starej kobiecie, którą znoszono po schodach w fotelu. Właściciel domu stał z odkrytą głową i złożył na ręce starej kobiety pełen czci pocałunek. Była to jego matka; skinęła przyjaźnie głową jemu i służącym, a oni ponieśli ją wąską, ciemną uliczką do małego domku; tam mieszkała, tam urodziła swoje dzieci, stamtąd wykwitło ich szczęście; gdyby opuściła tę pogardzaną ulicę, ten mały domek, wtedy szczęście może by ich opuściło – takie miała przekonanie. – Księżyc więcej już nie opowiadał; zbyt krótką złożył mi dziś wieczór wizytę, ale ja myślałem o starej kobiecie w wąskiej, pogardzanej uliczce; jedno jej słowo i miałaby willę w Zatoce Neapolitańskiej. „Gdybym opuściła ten skromny dom, z którego wyrosło szczęście moich synów, to szczęście może by ich opuściło!”. To przesąd, ale takiego rodzaju, że gdy się zna tę historię i widzi ten obrazek, to by go zrozumieć, wystarczy podpisać go jednym tylko słowem: Matka.
Wstęp
Wieczór pierwszy
Wieczór drugi
Wieczór trzeci
Wieczór czwarty
Wieczór piąty
Wieczór szósty
Wieczór siódmy
Wieczór ósmy
Wieczór dziewiąty
Wieczór dziesiąty
Wieczór jedenasty
Wieczór dwunasty
Wieczór trzynasty
Wieczór czternasty
Wieczór piętnasty
Wieczór szesnasty
Wieczór siedemnasty
Wieczór osiemnasty
Wieczór dziewiętnasty
Wieczór dwudziesty
Wieczór dwudziesty pierwszy
Wieczór dwudziesty drugi
Wieczór dwudziesty trzeci
Wieczór dwudziesty czwarty
Wieczór dwudziesty piąty
Wieczór dwudziesty szósty
Wieczór dwudziesty siódmy
Wieczór dwudziesty ósmy
Wieczór dwudziesty dziewiąty
Wieczór trzydziesty
Wieczór trzydziesty pierwszy
Wieczór trzydziesty drugi
Wieczór trzydziesty trzeci
PosłowieWstęp
Jakie to dziwne! Gdy czuję najgoręcej i najgłębiej, to zdaje mi się, jakbym miał związane ręce i język, nie potrafię oddać, wyrazić słowami przeżyć, jakich doznaję tu, we własnym pokoju; a przecież jestem malarzem, mówi mi to moje oko, przyznawali to wszyscy, którzy widzieli moje obrazy i szkice.
Jestem ubogim młodym człowiekiem, mieszkam przy jednej z najwęższych uliczek, ale światła mi nie brak, bo mieszkam wysoko, mam widok na wszystkie dachy miasta. W pierwszych dniach po przybyciu do stolicy miałem poczucie ciasnoty i osamotnienia; zamiast lasu i zielonych wzgórz widziałem aż po horyzont tylko szare kominy. Nie miałem tu żadnego przyjaciela, nie witała mnie żadna znajoma twarz.
Pewnego wieczoru stałem bardzo smutny przy oknie, otworzyłem je i wyjrzałem na świat. Och, jak się ucieszyłem! Zobaczyłem znaną mi twarz, okrągłą, przyjazną twarz mojego najlepszego przyjaciela z rodzinnych stron: był to księżyc, stary, kochany księżyc, zawsze ten sam, zupełnie jak wtedy, gdy zerkał na mnie przez gałęzie wierzb nad mokradłem. Posłałem mu całusa, a on zaświecił wprost do mojej izdebki i obiecał, że zajrzy tu każdego wieczoru, gdy będzie na niebie; odtąd spełnia obietnicę rzetelnie, szkoda tylko, że może zostać tak krótko. Za każdym razem gdy się zjawia, opowiada mi o czymś, co widział poprzedniej nocy lub tego samego wieczoru. – Maluj to, o czym ci opowiadam – mówił przy pierwszej wizycie – a powstanie z tego doskonała książka z obrazkami. – Robię to już przez wiele wieczorów. Mógłbym swoim sposobem opowiedzieć obrazkami baśnie tysiąca i jednej nocy, ale byłoby tego pewnie za dużo; te, które tu zamieszczam, nie są wybrane, opowiadam je w takiej kolejności, w jakiej je usłyszałem; wielki, genialny malarz, poeta albo artysta dźwięków gdyby chciał, mógłby zrobić z tego więcej; to, co ja pokazuję, to tylko luźne szkice na papierze i trochę własnych myśli, bo księżyc nie każdego wieczoru się zjawiał, często przesłaniała go chmura albo i dwie.
Wieczór pierwszy
– Ostatniej nocy – to własne słowa księżyca – sunąłem po czystym niebie Indii, przeglądałem się w Gangesie: moje promienie próbowały się przebić przez gęste sploty starych platanów, które tworzą sklepienie na kształt skorupy żółwia. Wtedy z gęstwiny wyszła hinduska dziewczyna, lekka jak gazela, piękna jak Ewa; była w tej córze Indii lekkość, niczym lekkość powietrza, a zarazem bujność i siła; przez delikatną skórę widziałem jej myśli; kolczaste liany rozdarły na strzępy jej sandały, lecz mimo to chyżo podążała naprzód; w bok uskoczył przestraszony dziki zwierz wracający znad rzeki, gdzie zaspokoił pragnienie, bo dziewczyna niosła zapaloną lampę; widziałem młodą krew w jej delikatnych palcach osłaniających płomień. Zbliżyła się do brzegu, położyła lampę na wodzie i nurt poniósł ją w dół rzeki; płomyk zamigotał, jakby miał zgasnąć, a jednak nadal płonął; odprowadzały go jej wielkie, lśniące oczy, zza długich, jedwabistych rzęs wyzierała dusza; dziewczyna wiedziała, że jeśli lampa będzie świecić, jak długo nie zniknie jej z oczu, to jej ukochany żyje, lecz jeśli zgaśnie, to będzie znak, że umarł; a lampa płonęła, płomień drżał i drżało, i płonęło serce dziewczyny, osunęła się na kolana, zaczęła odmawiać modlitwę; obok niej leżał w trawie śliski wąż, ale ona myślała tylko o Bramie i o swym narzeczonym. „Żyje!”, zawołała radośnie, a z gór odpowiedziało jej echo: „Żyje!”.
Wieczór drugi
– To było wczoraj – opowiadał mi księżyc. – Zajrzałem na małe podwórko okolone domami; siedziała tam kwoka z jedenaściorgiem kurcząt, a wokół nich biegało urocze dziewczątko; przerażona kura gdakała i rozpościerała skrzydła nad swoimi dziećmi. Wtem zjawił się ojciec dziewczynki, złajał ją, a ja popłynąłem dalej, więcej już o tym nie myśląc; lecz dzisiejszego wieczoru, zaledwie kilka minut temu, znowu zajrzałem na podwórko. Było całkiem cicho, ale wkrótce przyszła dziewczynka, podkradła się cichaczem do kurnika, wyjęła skobel i wśliznęła się do środka; kurczęta i kwoka podniosły krzyk i rozpierzchły się dokoła; mała biegała za nimi, dobrze to widziałem, zaglądałem przez dziurę w murze. Byłem zły na to niedobre dziecko i ucieszyłem się, gdy pojawił się ojciec, chwycił dziewczynkę za ramię i zagniewany złajał jeszcze bardziej niż wczoraj; a ona odchyliła do tyłu główkę, w niebieskich oczach były wielkie łzy. „Co ty tu robisz?!”, spytał ojciec. Dziewczynka płakała: „Chciałam wejść i pocałować kurę”, powiedziała, przeprosić ją za wczoraj; ale nie śmiałam ci o tym mówić!”. I ojciec pocałował w czoło tę słodką niewinność; ja złożyłem pocałunek na jej oczach i ustach.
Wieczór trzeci
– W tej wąskiej uliczce, tu niedaleko – jest tak wąska, że moje promienie tylko przez minutę mogą oświetlać ścianę domu, ale w ciągu tej minuty widzę wystarczająco dużo, żeby poznać życie, które się tam toczy – zobaczyłem kobietę. Szesnaście lat temu była dzieckiem; bawiła się w ogrodzie starej siedziby pastora, na wsi; rosły tam wiekowe krzewy róż, nie były obsypane kwiatami, wyrastały dziko na ścieżkę, wybujałe pędy pięły się wysoko po jabłoni; tylko tu i ówdzie rozkwitły róże, nie tak piękne jak piękna potrafi być królowa kwiatów, ale były kolory i był zapach. Córeczka pastora zdawała mi się o wiele piękniejszą różą; siedziała na stołeczku pod zdziczałym krzewem i całowała lalkę o zapadniętych policzkach z tektury. Dziesięć lat później znów ją zobaczyłem; spostrzegłem ją we wspaniałej sali balowej, była piękną, świeżo poślubioną żoną bogatego kupca; cieszyłem się z jej szczęścia, zaglądałem do niej w ciche wieczory; ach, nikt nie myśli o moim bystrym oku, o wszystko widzącym spojrzeniu! Moja róża obrastała dzikimi pędami, podobnie jak róże w ogrodzie pastora. W codziennym życiu też rozgrywają się tragedie, dziś wieczorem widziałem ostatni akt. Złożona śmiertelną chorobą leżała na łóżku w domu w wąskiej uliczce; brutalny, zimny gospodarz, jej jedyny opiekun, ze złością zerwał z niej koc: „Wstawaj!, zawołał, twoje policzki straszą, umaluj się! Staraj się o pieniądze albo wyrzucę cię na ulicę! No, już!”. „W mojej piersi czai się śmierć, odpowiedziała, o, pozwól mi odpocząć”. Ale on poderwał ją na nogi, umalował policzki, wplótł we włosy róże, posadził przy oknie, obok postawił płonącą świecę i wyszedł. Patrzyłem na nią; siedziała nieruchomo, ręka opadła na kolana. Wiatr szarpnął oknem, aż pękła jedna z szyb, lecz ona siedziała bez ruchu, firanka powiewała wokół niej niczym płomień; była martwa. W otwartym oknie zmarła głosiła przestrogę, moja róża z ogrodu pastora!
Wieczór czwarty
– Odwiedziłem dziś wieczorem niemiecki teatr – opowiadał księżyc. – Było to w małej mieścinie; na teatr przerobiono stajnię, boksy jednak zostały, wypucowano je i zamieniły się w loże, wszystkie belki owinięto kolorowym papierem; pod niskim sufitem wisiał mały żelazny żyrandol, a żeby podobnie jak w dużych teatrach mógł zniknąć w górze, gdy swoim „dzyń, dzyń, dzyń!” odezwą się dzwonki suflera, wmurowano nad nim odwróconą do góry dnem wanienkę. „Dzyń, dzyń, dzyń!” – i mały żyrandol podskoczył na pół łokcia, i już wiedziano, że sztuka się rozpoczyna. Na przedstawieniu byli młody książę z małżonką, którzy przejazdem bawili w miasteczku, dlatego teatr szczelnie wypełniała publiczność, tylko pod żyrandolem pozostał jakby niewielki krater. Nie siedziała tam ani jedna dusza, świece kapały kap, kap!; wszystko to widziałem, bo w środku było tak gorąco, że musiano pootwierać okienka, i zaglądali przez nie z zewnątrz służące i parobkowie, choć w środku siedział policjant i groził im laską. Tuż przy orkiestrze widać było młodą parę książęcą siedzącą w starych fotelach, zwykle zajmowali je burmistrz i jego żona, ale dziś musieli jak inni mieszczanie usiąść na drewnianych ławkach. „O, widać, że każdy ma kogoś nad sobą”, zauważyły po cichu paniusie, i wszystko było z tego powodu jeszcze bardziej uroczyste; żyrandol podskakiwał, plebs dostawał po łapach, a ja, księżyc, całą tę komedię oglądałem.
Wieczór piąty
– Wczoraj – mówił księżyc – patrzyłem na ruchliwy Paryż, mój wzrok sięgnął do komnat Luwru. Pewna ubogo ubrana babcinka – była z prostego ludu – szła z jednym z podrzędnych strażników do wielkiej, pustej sali tronowej; chciała, musiała ją zobaczyć; dostanie się tu kosztowało ją wiele drobnych wyrzeczeń, dużo odpowiednio dobranych słów. Złożyła chude dłonie i rozglądała się z nabożeństwem, jak gdyby znalazła się w kościele; „To stało się tu, tu!”, powiedziała, podchodząc do tronu, z którego zwieszał się bogaty, obramowany złotem aksamit. „O, tu!”, powtórzyła, zgięła kolana i pocałowała purpurowy dywan – myślę, że płakała. „To nie jest ten sam aksamit”, odezwał się strażnik, przez jego twarz przemknął uśmiech. „Przecież to stało się tu, powiedziała kobieta, tak tutaj wyglądało!”. „I tak, i nie tak, odparł, okna były powybijane, drzwi powyrywane, na podłodze krew! Ale możecie powiedzieć: mój wnuk umarł na tronie Francji!”. „Umarł”, powtórzyła staruszka. Myślę, że więcej już nie rozmawiali, wkrótce też opuścili salę, minął czas zmierzchu i mój blask z podwójną siłą oświetlił czerwony aksamit okrywający tron Francji. Jak myślisz, kim była ta stara kobieta? Opowiem ci pewną historię. Było to w czasie rewolucji lipcowej, pod wieczór, najwspanialszego z dni zwycięstwa, gdy każdy dom był twierdzą, każde okno redutą; lud szturmował Tuilerie. Walczyły nawet kobiety i dzieci, wdzierali się przez zamkowe pokoje i sale. U boku starszych bojowników dzielnie walczył ubogi wyrostek w łachmanach; śmiertelnie raniony kilkoma bagnetami osunął się na ziemię; stało się to w sali tronowej i krwawiącego położono go na tronie Francji, aksamitem okryto jego rany, krew tryskała na królewską purpurę; co to był za obraz! Ta wspaniała sala, te grupy walczących! Na podłodze leżał połamany proporzec, nad bagnetami powiewała trójkolorowa flaga, a na tronie ubogi chłopiec o bladej, rozjaśnionej twarzy, z oczami zwróconymi ku niebu, gdy ciało poddawało się śmierci; naga pierś, ubogie odzienie w połowie okryte draperią bogatego, haftowanego w srebrne lilie aksamitu. Przy kołysce chłopca przepowiedziano: „Umrze na tronie Francji”. Matczyne serce marzyło o nowym Napoleonie. Mój promień całował wieniec z nieśmiertelników na jego grobie, mój promień pocałował w nocy czoło jego starej babki, gdy we śnie zobaczyła obraz, który ty teraz możesz namalować: Ubogi chłopiec na tronie Francji.
Wieczór szósty
– Byłem w Uppsali! – powiedział księżyc. – Patrzyłem w dół na wielką równinę porośniętą lichą trawą, na udręczone pola. Przeglądałem się w rzeczce Fyrisån, podczas gdy parowiec wprawiał w przerażenie kryjące się w sitowiu ryby. Pode mną pędziły chmury, rzucały długie cienie na wzgórza, które nazywają grobami Odyna, Thora i Frei. W cienkiej darni wycięte są nazwiska, nie ma tam głazów pamiątkowych, na których podróżni mogliby kazać wykuć swoje imię, żadnej skalnej ściany, na której mogliby kazać je wymalować, dlatego na życzenie odwiedzających wycięto część darni, goła ziemia wyziera z niej wielkimi literami nazwisk, tworzą całą sieć rozciągniętą na rozległych wzgórzach – nieśmiertelność, którą przykryje nowa darń. Stał tam na szczycie mężczyzna, poeta, wychylił napełniony miodem róg zdobny dokoła szerokim srebrnym pasem i wyszeptał imię, prosił wiatr, by go nie zdradził, ale ja je usłyszałem, znałem je, lśni nad nim hrabiowska korona, dlatego nie wypowiedział go głośno; uśmiechnąłem się – nad jego imieniem lśni korona poety, a imieniu Tassa towarzyszy szlachectwo Eleonory d’Este. Wiem też, gdzie rośnie ta róża piękności!
Tak mówił księżyc, a potem rozdzieliła nas chmura. Oby nie było chmur między poetą a różą!
Wieczór siódmy
– Wzdłuż wybrzeża ciągnie się las, rosną w nim dęby i buki, tak świeże i pachnące, wiosną odwiedzają go setki słowików; tuż obok jest morze, wiecznie zmieniające się morze, a pomiędzy morzem i lasem biegnie szeroki trakt. Jeden za drugim przejeżdżają tamtędy wozy, nie śledzę ich, zwykle kieruję spojrzenie na jeden punkt: jest tutaj kurhan, wśród kamieni rosną krzewy jeżyn i tarniny. Naturę przenika tu poezja. Jak sądzisz, jak postrzegają ją ludzie? Opowiem ci, co tam słyszałem, tylko ostatniego wieczoru i ostatniej nocy. Najpierw nadjechało dwóch bogatych gospodarzy. „Piękne drzewa”, powiedział jeden. „Każde z nich to dziesięć wozów drew na opał!”, odparł drugi. „Zima będzie ciężka; tamtego roku dostaliśmy czternaście talarów za sążeń!”. I już ich nie było. „Kiepska tu droga”, powiedział inny podróżny. „To te przeklęte drzewa, odparł jego sąsiad, nie ma tu porządnego przewiewu, tyle co od morza”. I pojechali. Przejeżdżał też dyliżans; w najpiękniejszym miejscu wszyscy spali; woźnica zadął w róg, ale pomyślał tylko: „Dobrze trąbię i dobrze to tutaj brzmi, ciekawe, co też oni o tym myślą?”. I już dyliżansu nie było. Potem przygalopowali konno dwaj młodzieniaszkowie. Oto młodość, musująca krew!, pomyślałem; i rzeczywiście, spojrzeli z uśmiechem na porośnięte mchem wzgórze i ciemną gęstwinę. „Chciałbym tu chadzać z Christiną od młynarza!”, powiedział jeden i już galopowali dalej. Kwiaty tak mocno pachniały, powiewy wiatru zamierały, morze było jakby częścią nieba rozpościerającego się nad głęboką doliną; nadjechał wóz, siedziało w nim sześciu ludzi, czterech spało, piąty myślał o tym, że na pewno dobrze wygląda w nowym letnim płaszczu, szósty wychylił się do woźnicy i spytał, czy ta kupa kamieni to coś znaczącego. „Nie, odparł woźnica, to tylko kupa kamieni, ale drzewa są znaczące!”. „Opowiedzcie mi o nich!”. „No, są bardzo znaczące! Bo widzi pan, gdy zimą jest dużo śniegu i wszystko zlewa się w jedno, to są dla mnie znakiem, mogę się ich trzymać i nie wjeżdżam w morze, o, to przez to są takie znaczące!”. I pojechał dalej. Wreszcie zjawił się malarz, oczy mu błyszczały, nie powiedział ani słowa, gwizdał, a słowiki śpiewały jeden głośniej od drugiego. „Halt’s Maul!”*, zawołał malarz i zaczął dokładnie notować kolory i odcienie: „Błękit, lila, ciemny brąz”. Byłoby z tego wspaniałe malowidło! Postrzegał otoczenie podobnie jak odbija obraz lustro, i gwizdał marsza Rossiniego. Ostatnia zjawiła się uboga dziewczyna, odpoczęła przy kurhanie, tobołki postawiła na ziemi, pochyliła swoją piękną, bladą twarz, nasłuchując odgłosów lasu, a gdy spojrzała na niebo ponad morzem, jej oczy lśniły, ręce same się złożyły, myślę, że odmawiała Ojcze nasz. Nie pojmowała uczucia, które ją przenikało, ale wiem, że wspomnienie tej chwili spędzonej pośród natury, znacznie piękniejsze, ba, prawdziwsze niż opis malarza, gdy spisywał poszczególne barwy, zostanie w niej na lata. Moje promienie towarzyszyły dziewczynie do chwili, gdy na czole złożyła jej pocałunek jutrzenka.
* Halt’s Maul (niem.) – tu: zamknij dziób.
Wieczór ósmy
Gdy niebo okrywały ciężkie chmury i księżyc w ogóle się nie pokazywał, stałem w mojej izdebce podwójnie samotny i patrzyłem w przestrzeń, gdzie powinien lśnić. Myśli frunęły hen w górę do mojego wielkiego przyjaciela, który co wieczór tak pięknie opowiadał mi swoje historie, pokazywał obrazy. Ach, czegoż to on nie przeżył! Żeglował nad wodami potopu i uśmiechał się do arki tak jak teraz do mnie, niósł pociechę o nowym świecie, który rozkwitnie. Gdy lud Izraela stał, płacząc, nad rzekami Babilonu, on zaglądał ze smutkiem między wierzby, gdzie wisiały harfy. Gdy Romeo wspiął się na balkon i w górę jak myśl cherubina wzleciał pocałunek miłości, okrągły księżyc wisiał w przeźroczystym powietrzu na pół skryty między wielkimi cyprysami. Widział bohatera na Wyspie Świętej Heleny patrzącego z samotnej skały na ocean, gdy pierś wypełniały mu wielkie myśli. Ach, czegoż to księżyc nie potrafi opowiedzieć! Życie świata to dla niego baśń. Nie widzę cię dziś, stary przyjacielu! Nie mogę narysować żadnego obrazka na pamiątkę twoich odwiedzin! – I gdy tak rozmarzony patrzyłem w chmury, coś zajaśniało; był to promień księżyca, lecz zaraz zgasł, po niebie sunęły czarne chmury, a jednak było to pozdrowienie, miłe wieczorne pozdrowienie, które przysłał mi księżyc.
Wieczór dziewiąty
Niebo znów było czyste; minęło kilka wieczorów, księżyc był w pierwszej kwarcie i znów przyszedł mi do głowy pomysł na szkic – posłuchaj, co opowiedział księżyc.
– Podążałem za polarnym ptakiem i za wielorybem płynącym do wschodniego wybrzeża Grenlandii; nagie, oblodzone skały otaczały dolinę, gdzie bujnie kwitły wierzby i borówki i wonna firletka roztaczała słodki zapach; moje światło było słabe, moja tarcza blada jak płatek lilii wodnej, który tygodniami dryfował na wodzie oderwany od łodygi; płonęła korona zorzy polarnej, jej okrąg był szeroki, a promienie rozchodziły się od niego na całe niebo jak wirujące słupy ognia i igrały zielenią i czerwienią. Mieszkający tam ludzie zebrali się na tańce i zabawy, ale nie dziwiły ich te zwyczajne dla nich wspaniałości. Niech dusze zmarłych bawią się piłką z głowy morsa!, myśleli zgodnie ze swoją wiarą, a ich oczy i myśli zajmowały tylko taniec i śpiew. W środku kręgu stał Grenlandczyk bez futra, wybijając ręką rytm na bębenku, zaintonował pieśń o polowaniu na foki, pozostali zaś odpowiadali chórem: „Eia, eia, a!” i podskakiwali w kręgu w swoich białych futrach; wyglądało to jak bal niedźwiedzi; oczy i głowy wykonywały szalone ruchy. Teraz zaczął się sąd i wydawanie wyroków.
Naprzód wystąpili skłóceni i obrażony improwizował o przewinach swojego adwersarza, zuchwale i dowcipnie, tańcząc do tego przy wtórze bębnów; oskarżony odpowiedział równie chwacko, a zebrani śmiali się i ich rozsądzili. Z gór dochodził łoskot, to zawalały się góry lodowe, wielkie spadające masy rozbijały się w pył; była to cudowna, grenlandzka letnia noc. Sto kroków dalej pod otwartym skórzanym namiotem leżał chory. Życie jeszcze tliło się w jego ciepłej krwi, a jednak musiał umrzeć, bo tak uważał, i uważali tak wszyscy, którzy go otaczali, dlatego żona już zaszywała go w skórzany pokrowiec, by potem nie dotykać zmarłego, i spytała: „Czy chcesz być pochowany wśród skał, w wiecznym śniegu? Ozdobię to miejsce twoim kajakiem i strzałami. Będzie po nim tańczył angekok. A może wolisz, żeby cię spuścić do morza?”. „Do morza”, szepnął i skinął głową ze smutnym uśmiechem. „Jest teraz jak ciepły letni namiot, powiedziała kobieta, bawią się w nim tysiące fok, u twoich stóp będzie spał mors, a polowanie będzie radosne i bezpieczne!”. A potem jego płaczące dzieci zdarły rozpiętą w oknie skórę, żeby można było umierającego odprowadzić do morza, falującego morza, które za życia dawało mu pożywienie, a teraz miało mu dać wieczny odpoczynek. Jego pomnikiem nagrobnym stały się dniem i nocą zmieniające swój kształt pływające lodowe góry. Na lodowej bryle drzemie foka, ponad nią szybuje fulmar.
Wieczór dziesiąty
– Znałem pewną starą pannę – powiedział księżyc. – Każdej zimy nosiła żółtą atłasową pelisę, każdego roku była nowa, innej mody kobieta nie znała; w lecie nosiła ten sam słomkowy kapelusz i chyba tę samą szaroniebieską suknię. Chadzała tylko do starej przyjaciółki na drugą stronę ulicy, ale w ostatnich latach już tam nie bywała, bo przyjaciółka umarła. Samotnie krzątała się moja staruszka koło okna, gdzie przez całe lato stały cudowne kwiaty, a zimą piękny wianek ułożony na filcowym stożku do kapeluszy. W ubiegłym miesiącu nie siedziała już przy oknie, ale byłem pewien, że jeszcze żyje, bo nie widziałem, żeby odbyła wielką podróż, o której tak często rozmawiała z przyjaciółką. „Cóż, mówiła wtedy, kiedyś, gdy umrę, udam się w podróż dłuższą niż kiedykolwiek za życia; sześć mil stąd jest grobowiec mojej rodziny, tam mnie zawiozą, tam będę spać wśród moich krewnych”. Wczorajszej nocy pod drzwiami stał wóz, wynieśli trumnę i wtedy wiedziałem już, że umarła; obłożyli trumnę sianem i wóz odjechał. W trumnie spała cicha, stara panna, która przez ostatni rok nie wychodziła z domu, a wóz pędził raźnie za miasto, jakby to była wycieczka. Na drodze za miastem gnał jeszcze szybciej; woźnica zerkał raz po raz do tyłu, myślę, że bał się, że ujrzy zmarłą siedzącą na trumnie w żółtej atłasowej pelisie; dlatego tak bezmyślnie okładał konie, tak mocno ściągał lejce, że aż na uzdę wytoczyły pianę; były młode i ogniste i znarowiły się, gdy przez drogę przeskoczył zając. Cicha staruszka, która przez cały rok kręciła się tylko z wolna po domu, pędziła teraz na łeb na szyję drogą za miastem jako nieboszczka. Wtem owinięta matami trumna runęła z wozu i legła na drodze, a konie, woźnica i wóz gnali w szaleńczym galopie dalej. Nad pole wzbił się rozśpiewany skowronek, zaszczebiotał nad trumną swą poranną pieśń; usiadł na niej i zaczął gmerać dziobkiem w macie, jak gdyby chciał rozerwać kokon. Wreszcie znowu ze śpiewem zerwał się do lotu, a ja umknąłem za różowe obłoki poranka.
Wieczór jedenasty
– Co to było za wesele! – opowiadał księżyc. – Śpiewano piosenki, wznoszono toasty, wszystko było bogate i wspaniałe; goście odjechali, minęła północ; matki pocałowały pannę młodą i pana młodego; zobaczyłem ich samych, ale zasłony były prawie całkiem zaciągnięte; przytulny pokój oświetlała lampa. „Dzięki Bogu, już ich nie ma!”, powiedział on i pocałował jej ręce i usta; uśmiechała się i płakała, i tuliła do jego piersi drżąca jak kwiat lotosu tulący się do wartkiej wody; i wypowiadali ciepłe, czułe słowa. „Śpij słodko!”, powiedział on, a ona rozsunęła zasłony. „Ach, jak cudnie świeci księżyc!”, powiedziała. „Spójrz, jak spokojnie, jak jasno!”, zgasiła lampę i przytulny pokoik zalała ciemność, ale świeciło moje światło, tak jak świeciły jego oczy. Kobiecości, całuj harfę poety, gdy śpiewa o tajemnicach życia!
Wieczór dwunasty
– Pokażę ci obrazek z Pompei – powiedział księżyc. – Byłem blisko przedmieścia, koło ulicy Grobów, jak ją nazywają, gdzie stoją piękne pomniki, gdzie niegdyś tryskający wesołością młodzieńcy z różanymi wiankami na głowach tańczyli z pięknymi siostrami Lais; teraz panowała tam śmiertelna cisza; niemieccy żołnierze w służbie Neapolu trzymali straż, grali w karty i kości; wiedziona przez strażników, do miasta weszła grupka gości przybyłych z drugiej strony gór; chcieli w moim jasnym świetle zobaczyć powstałe z grobu miasto i pokazałem im ślady po kołach wozów na ulicach wyłożonych szerokimi płytkami lawy, pokazywałem im nazwiska na drzwiach i wiszące wciąż szyldy; w małych podwórkach zobaczyli baseny fontann zdobione muszlami; ale nie tryskał strumień wody, nie dochodziły śpiewy z bogato malowanych izb, których drzwi pilnowały psy z brązu. Było to miasto umarłych, tylko Wezuwiusz wciąż grzmiał swój odwieczny hymn, którego kolejne wersy ludzie zwą nowymi wybuchami. Poszliśmy do świątyni Wenus, zbudowano ją z marmuru, lśni bielą, przed szerokimi schodami wznosi się ołtarz; pośród kolumn wyrosły młode wierzby płaczące; powietrze było tak klarowne, niebo szafirowe, a w tle stał czarny jak węgiel Wezuwiusz, z którego niczym pień pinii wzbijał się w górę ogień; oświetlona wśród nocnej ciszy chmura dymu przypominała koronę pinii, tyle że krwistoczerwoną. Wśród towarzystwa była śpiewaczka, prawdziwa wielka śpiewaczka, widziałem, jak ją fetowano w największych miastach. Gdy goście dotarli do amfiteatru, gdzie niegdyś grywano tragedie, usiedli wszyscy na kamiennych stopniach; na skrawku amfiteatru znowu siedzieli widzowie, jak przed tysiącami lat. Wciąż jeszcze, jak dawniej, była tam scena, murowane kulisy i w tle dwa łuki, przez które widać dekoracje takie jak wtedy, samą naturę, góry między Sorrento a Amalfi. Śpiewaczka weszła dla żartu na starożytną scenę i zaśpiewała; miejsce ją zainspirowało. Przywiodło mi to na myśl dzikiego konia arabskiego, gdy prycha, unosi grzywę i zrywa się do galopu; była w niej ta sama lekkość i pewność; pomyślałem o matce cierpiącej pod krzyżem Golgoty, bo w śpiewie było cierpienie, głębokie, przeżyte. A wokół, jak przed tysiącami lat, znów zagrzmiał aplauz i oklaski: „Szczęśliwa! Niebiańsko utalentowana!”, wołali. Trzy minuty później scena była pusta, wszyscy znikli, już nie rozbrzmiewał śpiew; towarzystwo poszło swoją drogą, ale ruiny wciąż stały, niezmienione, jak będą stały jeszcze za setki lat; i nikt nie wie o owej chwili aplauzu, o uroczej śpiewaczce, o jej śpiewie i uśmiechu; zapomniane, minęło, nawet dla mnie ta chwila jest ulotnym wspomnieniem.
Wieczór trzynasty
– Zajrzałem przez okno do pewnego redaktora – opowiadał księżyc – gdzieś w Niemczech. Były tam porządne meble, dużo książek i rozrzucone wokół gazety. W pokoju przebywało kilku młodych mężczyzn, sam redaktor stał przy pulpicie; zrecenzowania wymagały dwie niewielkie książki, obie napisane przez młodych autorów. „Jedną z nich mi przysłano, jeszcze jej nie czytałem, ale jest pięknie wydana, co powiecie panowie o zawartości?”. „O, bardzo dobra”, odezwał się jeden z mężczyzn, sam też poeta. „Trochę to przegadane, ale, mój Boże, to młody człowiek; wiersze mogłyby być chyba nieco lepsze. Myśli bardzo zdrowe, wprawdzie pospolite, ale cóż można powiedzieć? Nie zawsze wymyśla się coś nowego! Może pan go pochwalić, wprawdzie nie sądzę, że będzie z niego wielki poeta, ale jest oczytany, to doskonały orientalista, sam też wydaje trzeźwe oceny. To on napisał tę piękną recenzję moich Fantazji na temat życia domowego. Trzeba być łagodnym dla młodego człowieka”.
„Ależ to przecież osioł!”, zawołał inny mężczyzna. „Nie ma niczego gorszego w poezji niż przeciętność, a wyżej on się nie wedrze!”.
„Biedny człowiek!”, powiedział trzeci. „Jego ciotka taka szczęśliwa z jego powodu. To ona, panie redaktorze, zebrała tylu subskrybentów na pański najnowszy przekład”.
„Dobra kobieta! Cóż, zrecenzowałem tę książkę bardzo krótko. Niewątpliwy talent. Mile widziany dar. Kwiat w ogrodzie poezji. Ładnie wydane itd. Ale ta druga! Autor pewnie chce, żebym ją kupił! Słyszę, że ją chwalą! Że autor ma talent! Jak panowie sądzicie?”.
„Tak, wszyscy o tym krzyczą, odparł poeta, ale trochę to dzikie. Genialna jest zwłaszcza interpunkcja”.
„Porządne lanie dobrze mu zrobi, trzeba go trochę poszczypać, w przeciwnym razie za dużo będzie sobie wyobrażał na swój temat!”.
„Ależ to niegodziwe!”, zawołał czwarty mężczyzna. „Nie skupiajmy się na drobnych błędach, cieszmy się tym, co dobre, a tego tu dużo! On przecież wszystkim wtyka szpilki!”.
„Boże uchowaj! Ale jeśli taki prawdziwy z niego geniusz, to może przecież wytrzymać trochę ostrego ługu! Wystarczająco dużo ludzi chwali go prywatnie, niech mu za naszą sprawą nie zaszumi w głowie!”.
„Niewątpliwy talent!”, napisał redaktor. „Niedbałość, jak zwykle; że również potrafi pisać wiersze nieudane, widać na stronie dwudziestej piątej, gdzie znajdujemy dwa zderzenia samogłosek. Polecamy studium starych ludzi itd.”. – Podążyłem dalej – powiedział księżyc. – Zajrzałem przez okno do domu ciotki, siedział tam pochwalony poeta, ten grzeczny, któremu składali hołd wszyscy zaproszeni goście, i był szczęśliwy.
Poszukałem drugiego poety, tego niepokornego; on także był w dużym towarzystwie, u swojego opiekuna, mówiono tam o książce pierwszego poety. „Pańską także muszę przeczytać, powiedział mecenas, ale szczerze mówiąc, pan wie, zawsze mówię panu wyłącznie to, co myślę, wiele się po niej nie spodziewam. Jest pan dla mnie zbyt szalony, zbyt dużo u pana fantazji – ale przyznaję, jako człowiek zasługuje pan w najwyższym stopniu na szacunek!”. W kącie siedziała młoda dziewczyna i czytała książkę:
O, w błocie geniuszu nurzać glorię,
rutynę zaś chwalić dobrym słowem!
„To taka bardzo stara historia,
A jednak świeża wciąż od nowa”*.
* Cytat z wiersza Heinricha Heinego Ein Jüngling liebt ein Mädchen (1827)
Wieczór czternasty
Księżyc opowiadał: – Przy leśnej drodze stoją dwie chłopskie chaty; niskie drzwi, krzywe okna, wokół rośnie kolcowój i berberysy, omszony dach porastają żółte kwiaty i rojniki; w małym ogródku tylko kapusta i ziemniaki, nad ogrodzeniem z kamienia kwitnie czarny bez; pod bzem siedziała mała dziewczynka, piwne oczy wpatrywały się w pień starego dębu pomiędzy domami. Był to wysoki uschły pień, ścięty na górze, tam bocian zbudował sobie gniazdo; stał w nim i klekotał. Z chaty wyszedł mały chłopiec i stanął obok dziewczynki; byli rodzeństwem. „Na co patrzysz?”, spytał. „Na bociana!”, odparła. „Sąsiadka mówiła, że dzisiaj wieczorem przyniesie nam siostrzyczkę albo braciszka; więc będę pilnowała, chcę widzieć, kiedy się zjawią!”. „Bocian nikogo nie przyniesie, odparł chłopiec, mi też sąsiadka to mówiła, nie myśl, że nie, ale się przy tym śmiała, więc spytałem, czy może przysiąc na Boga – i nie odważyła się, dlatego wiem, że tę historię z bocianem to tylko nam, dzieciom, wmawiają!”. „No to skąd by się to małe dziecko wzięło?”, spytała dziewczynka. „Pan Bóg je przynosi!”, odparł chłopiec. „Trzyma je pod swoją szatą, ale człowiek nie może zobaczyć Boga, dlatego nie widzimy, gdy je przynosi!”. W tej samej chwili coś zaszumiało w gałęziach czarnego bzu, dzieci złożyły ręce i spojrzały na siebie: to na pewno Bóg przyniósł maleństwo! I chwycili się za ręce, a wtedy otworzyły się drzwi domu i stanęła w nich sąsiadka: „No, wejdźcie już, powiedziała, zobaczcie, co przyniósł bocian, to mały braciszek!”. I dzieci skinęły głowami; że mają braciszka, już przecież wiedziały.
Wieczór piętnasty
– Płynąłem nad wrzosowiskiem Lyneborg-Hede – powiedział księżyc. – Przy drodze stoi tam samotna chatka; obok rośnie kilka nagich krzewów, śpiewał w nich zbłąkany słowik. Na pewno czekała go śmierć w chłodzie nocy; to, czego słuchałem, było jego łabędzim śpiewem. Zajaśniała poranna zorza, nadjechała karawana, to wędrujące w świat chłopskie rodziny zmierzały do Bremy lub Hamburga, by popłynąć statkiem do Ameryki, gdzie miało zakwitnąć szczęście, wymarzone szczęście. Kobiety niosły na plecach najmłodsze dzieci, starsze podskakiwały obok; nędzny koń ciągnął dwukółkę, a na niej kilka domowych gratów. Wiał zimny wiatr, najmniejsza dziewczynka przylgnęła więc mocniej do matki, a matka patrzyła w moją okrągłą tarczę, której ubywało, i myślała o gorzkiej nędzy, jaką cierpieli w domu, o uciążliwych podatkach, których nie dało się zapłacić. Jej myśli dzieliła cała karawana; dlatego czerwona jutrzenka jaśniała niczym ewangelia o słońcu szczęścia, które znów nastanie; słuchali śpiewu konającego słowika, nie był fałszywym prorokiem, zapowiadał nadejście szczęścia. Wiatr świstał, nie rozumieli pieśni słowika: „Żegluj bezpiecznie przez morze! Za tę daleką podróż zapłaciłeś przecież wszystkim, co posiadałeś; ubogi i bezradny wstąpisz na ziemię Kanaan. Będziesz musiał sprzedać samego siebie, żonę i dzieci.
Ale niedługo będziecie cierpieć! Za szerokim pachnącym liściem kryje się bogini śmierci; jej powitalny pocałunek wetchnie w twoją krew zabójczą gorączkę. Płyń, płyń za falującą wodę!”. – A karawana z radością słuchała śpiewu słowika, bo zwiastował szczęście. Zza lekkich chmur zaczął prześwitywać dzień; przez wrzosowisko szli do kościoła chłopi; ubrane na czarno kobiety z ciasno zawiązanym wokół głowy białym lnianym płótnem zdawały się postaciami, które zstąpiły ze starych kościelnych malowideł; wokół była tylko wielka, martwa połać, zwiędłe, brunatne wrzosy, ciemne, wypalone spłachcie pośród białych łach piasku. Kobiety szły do kościoła, w rękach trzymały modlitewniki z psalmami. O módlcie się! Módlcie się za tych, którzy wędrują do grobów po drugiej stronie falującej wody!
Wieczór szesnasty
– Znam pewnego poliszynela – powiedział księżyc. – Publiczność gdy go zobaczy, szaleje; każdy jego ruch jest komiczny, sprawia, że wszyscy śmieją się do rozpuku, a jednak nie ma w nim nic wystudiowanego, wszystko to jego szczególne cechy. Był poliszynelem już, gdy jako malec bawił się z innymi chłopcami. Takim stworzyła go natura, dała mu garb na plecach i garb na piersi; za to jego wnętrze, dusza, o, one były bogato wyposażone; nikt inny nie miał głębszych uczuć, większej niż on giętkości ducha. Teatr stanowił dla niego idealny świat. Gdyby był smukły i dobrze zbudowany, na każdej scenie byłby pierwszym tragikiem; to właśnie wypełniało jego duszę, rzeczy heroiczne, wielkie, a mimo to musiał pozostać poliszynelem. Nawet jego cierpienie i melancholia potęgowały wyraz chłodnego komizmu w twarzy o ostrych rysach i wzbudzały śmiech licznej publiczności oklaskującej swego ulubieńca. Urocza Kolombina była dla niego miła i dobra, a jednak wolała wyjść za Arlekina; połączenie się „pięknej i bestii” w rzeczywistości byłoby przecież nazbyt komiczne. Gdy poliszynel był bardzo smutny, ona jedyna mogła wywołać u niego uśmiech, a nawet głośny śmiech; najpierw była jak on przygnębiona, potem trochę spokojniejsza, a na koniec tryskała żartami. „Chyba wiem, co ci dolega”, mówiła. „Tak, to miłość!”. Wtedy on musiał się roześmiać. „Ja i miłość!”, wołał. „Zabawnie by to wyglądało! Ależ by mi publiczność zgotowała aplauz!”. „To miłość”, obstawała przy swoim i dodawała z komicznym patosem: „To mnie kochasz!”. „Och, takie rzeczy łatwo mówić, gdy wiadomo, że o miłości nie ma mowy!”. I aż podskakiwał ze śmiechu; i melancholia mijała. A jednak Kolombina mówiła prawdę, kochał ją, bardzo ją kochał, podobnie jak wszystko, co wzniosłe i wielkie w sztuce. W dniu jej ślubu był najweselszą postacią, ale w nocy płakał; gdyby publiczność zobaczyła tę zmienioną w bólu twarz, toby dopiero klaskała. – Kilka dni temu umarła Kolombina; w dniu jej pogrzebu Arlekina zwolniono z występowania na scenie; był przecież smutnym wdowcem. Dyrektor musiał wystawić coś bardzo wesołego, żeby publiczność nie odczuła zanadto braku pięknej Kolombiny i miłego Arlekina; poliszynel musiał więc być podwójnie zabawny; tańczył i podskakiwał z rozpaczą w sercu, klaskano mu, wołano: „Brawo! Bravissimo!” i wywoływano na scenę; o, był nieoceniony! – Wczoraj wieczorem, po przedstawieniu, powędrował biedak za miasto, na samotny cmentarz. Wieniec z kwiatów na grobie Kolombiny już zwiądł; tam usiadł poliszynel; o, byłoby z tego malowidło!; ręką podpierał policzek, oczy zwrócił na mnie; był niczym pomnik, poliszynel na grobie, osobliwy i komiczny. Gdyby publiczność zobaczyła swego ulubieńca, zgotowałaby mu aplauz: „Brawo, poliszynel, bravissimo!”.
Wieczór siedemnasty
Posłuchaj, co opowiadał księżyc: – Widziałem kadeta, który właśnie został oficerem i pierwszy raz wkładał piękny mundur; widziałem wystrojoną na bal młodą dziewczynę, szczęśliwą w ślubnej szacie narzeczoną księcia, ale żadna szczęśliwość nie da się porównać z tą, którą widziałem wczoraj u dziecka, małej, czteroletniej dziewczynki; dostała nową niebieską sukienkę i różowy kapelusik; właśnie ją w nie wystrojono i wszyscy wołali o świece, nie starczały wpadające przez okno promienie księżyca, potrzebne było inne oświetlenie. Dziewczynka stała sztywna jak lalka, zalękniona trzymała ręce z dala od sukienki, palce rozwarte; o, jak jej oczy i całe oblicze promieniało szczęściem! „Jutro wyjdziesz tak na ulicę”, powiedziała matka, a mała spojrzała na swój kapelusz, w dół na sukienkę i uśmiechnęła się szczęśliwa: „Mamo, zawołała, co też pomyślą psy, gdy mnie zobaczą taką wystrojoną!”.
Wieczór osiemnasty
– Opowiadałem ci o Pompejach, mówił księżyc, o tym trupie miasta postawionym w szeregu żywych, znam inne, jeszcze dziwniejsze, ono nie jest trupem, ale upiorem. Wszędzie, gdzie w marmurowych zlewach pluszcze tryskająca woda, zdaje mi się, jakbym słyszał baśń o pływającym mieście. O tak, strumień wody może o nim opowiedzieć! Śpiewają o nim fale wzdłuż morskiego brzegu! Nad powierzchnią morza snuje się często mgła, to wdowi welon, bo umarła oblubienica morza, jej zamek i miasto to teraz mauzoleum! Czy znasz to miasto? Nigdy nie słyszało na swoich ulicach jadących kół powozu ani uderzeń końskich kopyt, pływają tam ryby, po zielonej wodzie niczym widziadło sunie czarna gondola. Chcę ci pokazać forum tego miasta – mówił dalej księżyc – jego największy plac, wyda ci się, że jesteś w mieście z baśni; między szerokimi płytami rośnie trawa, o świcie wokół wysokiej wolno stojącej wieży latają tysiące oswojonych gołębi. Z trzech stron otaczają cię łukowate krużganki. Siedzi tam nieruchomo Turek z długą fajką, oparty o kolumnę stoi piękny grecki chłopiec, patrzy na wzniesione maszty tryumfalne, pamiątkę po dawnej potędze. Flagi wiszą na nich jak żałobny kir; jakaś dziewczyna odpoczywa, postawiła na ziemi ciężkie wiadra pełne wody, nosidło, na którym je nosi, spoczywa na jej ramionach, ona sama podparła się o tryumfalny maszt. To, co przed sobą widzisz, to nie zamek czarodziejskiej wróżki, tylko kościół, złocone kopuły i złote kule dokoła błyszczą w moim świetle; wspaniałe rumaki ze spiżu, tam w górze, odbywały podróże jak spiżowy koń z baśni; przybyły do tego miejsca, a potem je opuściły i znów wróciły. Czy widzisz barwne dekoracje na murze i szybach? Jakby ozdabiający tę niezwykłą świątynię geniusz uległ woli dziecka. Czy widzisz skrzydlatego lwa na kolumnie? Złoto wciąż jeszcze lśni, lecz skrzydła są związane, lew jest martwy, bo umarła królowa morza, pusto w wielkich salach, tam, gdzie wcześniej wisiały kosztowne obrazy, świeci teraz nagi mur. Żebrak śpi w podcieniu, na którego podłogę dawniej wolno było wkraczać tylko szlachetnie urodzonym. Z głębokich studni, a może z więziennych cel koło Mostu Westchnień rozlega się westchnienie, jak wtedy gdy na barwnych gondolach rozbrzmiewały tamburiny i ślubna obrączka szybowała ze wspaniałego Bucentaura do Adriatyku, króla mórz. Adriatyku, otul się mgłą! Niech wdowi welon okryje twoją pierś, zawieś go nad mauzoleum twej oblubienicy: nad zbudowaną z marmuru, przypominającą ducha Wenecją.
Wieczór dziewiętnasty
– Patrzyłem z góry na wielki teatr – powiedział księżyc. – Widownia była wypełniona, bo debiutował nowy aktor; mój promień prześliznął się po murze do małego okienka; uszminkowana twarz, czoło oparte o szybę; był to bohater wieczoru. Wokół brody układał się w fale rycerski zarost, ale w oczach mężczyzny były łzy, wygwizdano go bowiem, i to nie bez powodu. Biedak! Królestwo sztuki nie toleruje jednak takich biedaków. Przeżywał sztukę głęboko i kochał ją w zachwycie, lecz ona nie kochała jego. Zadzwonił dzwonek reżysera – bohater wstępuje na scenę pewnie i odważnie, tak napisano w scenopisie – i tak miał wyjść do publiczności, której wydał się śmieszny. Gdy przedstawienie się skończyło, zobaczyłem człowieka owiniętego w pelerynę, który przemykał w dół po schodach; to był on, zmiażdżony rycerz tego wieczoru; maszyniści szeptali między sobą; podążyłem za grzesznikiem do domu, do jego izdebki. Powiesić się, to nieładna śmierć, a truciznę nie zawsze ma się pod ręką. Wiem, że myślał o jednym i o drugim. Widziałem, jak patrzył w lustro na swoją bladą twarz i przymknął oczy, żeby zobaczyć, czy byłby piękny jako trup. Człowiek może być nawet bardzo nieszczęśliwy, a mimo to afektowany. Myślał o śmierci, o samobójstwie, sądzę, że opłakiwał sam siebie; gorzko płakał, a gdy się człowiek dobrze wypłacze, to już się nie zabija. Od tego czasu minął cały rok. I znowu było przedstawienie, ale w małym teatrze, grała uboga wędrowna trupa; znów zobaczyłem znaną mi twarz, uszminkowane policzki, ufryzowaną brodę. I tym razem spojrzał ku mnie w górę, uśmiechnął się – a jednak został wygwizdany, właśnie przed minutą, w tym nędznym teatrze, przez nędzną publiczność! Tego wieczoru za bramę miejską wyjechał ubogi karawan, nie szedł za nim ani jeden człowiek. To wieziono samobójcę, naszego uszminkowanego, wygwizdanego bohatera. Odprowadzał go tylko woźnica, nikt nie szedł za trumną, nikt poza księżycem. Pochowano samobójcę w kącie przy cmentarnym murze, wkrótce wzejdą tam pokrzywy, a sprzątający będzie wyrzucał cierniste gałęzie i chwasty z innych grobów.
Wieczór dwudziesty
– Przybywam z Rzymu – powiedział księżyc. – W środku miasta, na jednym z siedmiu wzgórz, stoją ruiny pałacu cezarów; w szczelinach murów rosną dzikie figowce i okrywają ich nagość szerokimi, szarozielonymi liśćmi: pomiędzy zwałami gruzu wśród zielonych krzewów laurowych chodzi osioł i cieszy się, gdy znajdzie nędzny oset. Stąd, skąd niegdyś wyfruwały orły Rzymu, by przybyć, zobaczyć, zwyciężyć, wejść tam teraz można przez mały, ubogi domek ulepiony z gliny pomiędzy dwiema roztrzaskanymi kolumnami z marmuru; nad krzywym oknem niczym żałobna girlanda zwieszają się pędy winorośli. Mieszka tam stara kobieta ze swoją małą wnuczką, to one panują teraz w cesarskim pałacu i pokazują cudzoziemcom ruiny potęgi. Z bogatej sali tronowej została tylko naga ściana, czarny cyprys wskazuje długim cieniem miejsce, gdzie stał tron. Ziemia na łokieć pokrywa strzaskaną posadzkę. Dziewczynka, dziś córa pałacu cezarów, siada tam często na stołeczku, gdy dzwonią wieczorne dzwony. Dziurkę od klucza w drzwiach tuż obok nazywa swoim balkonem, może przez nią patrzeć na połowę Rzymu, na potężną kopułę bazyliki Świętego Piotra. Dzisiejszego wieczoru było tam jak zawsze cicho, poniżej, w moim mocnym świetle szła ona. Na głowie niosła wypełnione wodą gliniane naczynie o antycznych kształtach; miała bose stopy, krótka spódniczka i rękawki koszuli były podarte; pocałowałem ładne, krągłe ramiona dziecka, czarne oczy i ciemne, lśniące włosy; wchodziła na schody prowadzące do domu, były strome, ułożone z ułamków muru i roztrzaskanej kapiteli. Obok jej stóp przemykały kolorowe jaszczurki, ale się ich nie bała, już uniosła rękę, by zadzwonić do drzwi; na tasiemce z żaglowego płótna wisi tam zajęcza stopa, taki to sznur dzwonka u drzwi ma pałac cezarów. Dziewczę chwilę się zawahało; o czym myślała? Może o pięknym Dzieciątku Jezus ubranym w srebro i złoto, na dole w kaplicy, gdzie lśniły srebrne lampy, a jej małe przyjaciółki zaczynały śpiewać pieśń, tę, którą znała i ona; nie wiem! Poruszyła się znowu i potknęła, gliniany garnek spadł jej z głowy, rozbił się o rytą marmurową płytę. Dziewczynka wybuchnęła płaczem, cudowna córa pałacu cezarów płakała nad nędznym, roztrzaskanym glinianym garnkiem; stała bosa i płakała, nie śmiała pociągnąć za tasiemkę z żaglowego płótna, sznur dzwonka pałacu cezarów.
Wieczór dwudziesty pierwszy
Księżyc nie świecił przez czternaście dni, teraz znów go zobaczyłem, wisiał okrągły i czysty nad wolno płynącymi chmurami; posłuchaj, co mi opowiedział:
– Podążałem z jednego z miast Fezzanu za karawaną; zatrzymała się przy pustyni piaskowej na jednej z solnych równin, która lśniła jak powierzchnia lodu, tylko mały fragment okrywał lekki lotny piasek. Najstarszy z karawany u paska miał butelkę z wodą, na głowie worek z przaśnikami, narysował kijem na piasku czworokąt i napisał w nim kilka słów z Koranu; przez to poświęcone miejsce przeciągnęła karawana. Na białym, prychającym koniu jechał młody kupiec, dziecko słońca, widziałem to w jego oczach, widziałem w pięknych kształtach; jechał zamyślony. Czy może myślał o swej pięknej, młodej żonie? Zaledwie dwa dni temu niósł ją, jego śliczną pannę młodą, wokół murów miasta wielbłąd przystrojony skórą i kosztownymi szalami; grały bębny i dudy, kobiety śpiewały, a wokół wielbłąda na znak radości rozbrzmiewały strzały, większość z nich, te najgłośniejsze, były dziełem pana młodego, a teraz, teraz przemierzał pustynię z karawaną. Towarzyszyłem im przez wiele nocy, widziałem, jak odpoczywali przy studniach, pośród lichych palm, jak wbili noże w pierś padłego wielbłąda i upiekli na ogniu jego mięso. Mój promień chłodził rozżarzony piasek, mój promień ukazywał im czarne bloki skalne, martwe wyspy w ogromnym morzu piasku. Nie spotkali podczas tej bezdrożnej wędrówki wrogich plemion, nie rozpętał się huragan, nie przewaliły przez karawanę niosące śmierć piaskowe burze. W domu za męża i ojca modliła się piękna żona. „Czy żyją?”, pytała mojego złotego sierpa. „Czy żyją?”, pytała mojej lśniącej tarczy. Już pustynia została za nimi, tego wieczoru siedzą pod wysoką palmą, dookoła lata żuraw o długich na łokieć skrzydłach, z gałęzi mimozy patrzy na nich pelikan. Ciężkie nogi słonia tratują gąszcz, w oddali wraca z jarmarku grupa Murzynów; kobiety z miedzianymi guzami w czarnych włosach, ubrane w spódnice barwy indygo prowadzą objuczone woły, na których śpią nagie czarne dzieci. Jeden z mężczyzn wiedzie na sznurku młode lwiątko, które kupił; zbliżają się do karawany; młody kupiec siedzi bez ruchu, milczący, myśli o swej pięknej żonie, marzy w kraju Czarnych o swoim białym, pachnącym kwiecie po drugiej stronie pustyni; unosi głowę! – Księżyc zasłoniła chmura, i jeszcze jedna. Nie usłyszałem nic więcej tego wieczoru.
Wieczór dwudziesty drugi
– Widziałem płaczącą dziewczynkę – powiedział księżyc. – Płakała nad złem tego świata. Podarowano jej najpiękniejszą lalkę, ach, co to była za lalka, urocza i delikatna, zupełnie nie stworzona do znoszenia przeciwności losu. Bracia dziewczynki, duzi już chłopcy, zabrali lalkę, posadzili ją w ogrodzie na wysokim drzewie i uciekli. Dziewczynka nie mogła jej dosięgnąć ani w żaden sposób pomóc jej zejść na dół, dlatego płakała; lalka na pewno płakała razem z nią, wyciągała ręce z zielonych gałęzi, wyglądała na bardzo nieszczęśliwą. Tak, była to jedna z przeciwności losu, o których tak często wspominała mamusia. O, biedna lalka! Zaczął już zapadać zmrok, a potem nadejdzie noc! Czy przez całą noc ma siedzieć sama na drzewie? Nie, tego nie mogło znieść serce dziewczynki. „Zostanę z tobą!”, powiedziała, choć wcale nie była odważna; już jej się zdawało, że widzi, jak spomiędzy krzewów wyglądają małe krasnoludki w wysokich, szpiczastych czapkach, a na końcu mrocznej ścieżki tańczą długie widziadła; były coraz bliżej i bliżej, wyciągały ręce ku drzewu, na którym siedziała lalka, śmiały się i wskazywały na nią palcami. Ach, jak dziewczynka się bała! „Ale jeśli się nie ma grzechów, myślała, to przecież złe nic nie może człowiekowi zrobić; a może popełniłam jakiś grzech?”, zastanawiała się. „Ach tak, westchnęła, śmiałam się z tej biednej kaczki z czerwoną szmatką na nodze, tak komicznie utyka, dlatego się śmiałam, ale śmiać się ze zwierząt to grzech!”. I spojrzała na lalkę. „Czy naśmiewałaś się ze zwierząt?”, spytała, i zdawało się, że lalka potrząsnęła głową.
Wieczór dwudziesty trzeci
– Zajrzałem do Tyrolu – powiedział księżyc. – Za moją sprawą ciemne świerki rzucały na skały długie cienie. Przyglądałem się świętemu Krzysztofowi z Dzieciątkiem Jezus na ramionach, widuje się go tam na ścianach domów, kolosalnego, od fundamentu aż po dach. Święty Florian polewa wodą płonące domy, a na wielkich przydrożnych krzyżach wisi krwawiący, udręczony Chrystus. Dla młodego pokolenia to stare wizerunki, ale ja widziałem, jak je tworzono, widziałem, jak pojawiały się jeden po drugim. Wysoko na górskim urwisku niczym łabędzie gniazdo wisi żeński klasztor; na szczycie wieży stały dwie mniszki i dzwoniły; były młode, dlatego ich spojrzenia sięgały w świat daleko od gór. W dole jechał drogą podróżny dyliżans, zabrzmiał pocztowy róg, biedne mniszki zawisły na nim wzrokiem, miały podobne myśli; w oczach młodszej stanęły łzy. A róg brzmiał coraz słabiej i słabiej, klasztorny dzwon zagłuszył jego zamierający ton.
Wieczór dwudziesty piąty
– Opiszę ci obrazek z Frankfurtu – powiedział księżyc. – Obserwowałem tam zwłaszcza jeden budynek; nie było to miejsce urodzenia Goethego ani stary ratusz, gdzie z zakratowanych okien wciąż jeszcze sterczą rogate czerepy wołów, które pieczono i rozdawano w czas koronacji cesarza; był to budynek mieszczański, pomalowany na zielono i niepokaźny, stał na rogu, u początku wąskiej żydowskiej uliczki; dom Rothschilda. Zajrzałem przez otwarte drzwi, schody były jasno oświetlone; stali tam służący ze świecami w srebrnych, masywnych świecznikach i kłaniali się nisko starej kobiecie, którą znoszono po schodach w fotelu. Właściciel domu stał z odkrytą głową i złożył na ręce starej kobiety pełen czci pocałunek. Była to jego matka; skinęła przyjaźnie głową jemu i służącym, a oni ponieśli ją wąską, ciemną uliczką do małego domku; tam mieszkała, tam urodziła swoje dzieci, stamtąd wykwitło ich szczęście; gdyby opuściła tę pogardzaną ulicę, ten mały domek, wtedy szczęście może by ich opuściło – takie miała przekonanie. – Księżyc więcej już nie opowiadał; zbyt krótką złożył mi dziś wieczór wizytę, ale ja myślałem o starej kobiecie w wąskiej, pogardzanej uliczce; jedno jej słowo i miałaby willę w Zatoce Neapolitańskiej. „Gdybym opuściła ten skromny dom, z którego wyrosło szczęście moich synów, to szczęście może by ich opuściło!”. To przesąd, ale takiego rodzaju, że gdy się zna tę historię i widzi ten obrazek, to by go zrozumieć, wystarczy podpisać go jednym tylko słowem: Matka.
więcej..