- W empik go
Księga dżungli - ebook
Księga dżungli - ebook
Księga dżungli. Historia Mowgliego to zebrane w jednym tomie i ułożone chronologiczne opowieści o chłopcu, który jako dziecko trafia do dżungli i wychowuje się wśród wilków oraz innych dzikich zwierząt. Pierwotnie składające się na książkę historie ukazywały się w gazetach, ponieważ okazały się niezwykle popularne, zostały potem wydane w formie książkowej. I są wydawane do dziś.
Podejście Rudyarda Kiplinga, pisarza urodzonego w Indiach, laureata Nagrody Nobla, do świata zwierząt, pełne szacunku i zrozumienia dla praw dżungli, bardzo wyprzedzało jego czasy. Dzięki oryginalnej wyobraźni autora i jego śmiałym pomysłom do dziś czytamy tę opowieść z zachwytem.
Najbliższymi opiekunami i nauczycielami Mowgliego są czarna pantera Bagheera, niedźwiedź Baloo oraz… wąż Kaa. Warto podążyć tropem tego małego chłopca i jego przyjaciół. Ich świat jest pełen cudów i niejednym nas może oczarować.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7779-803-4 |
Rozmiar pliku: | 5,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Wrr! – odezwał się Ojciec Wilk. – Czas wziąć się znów do polowania!
I już miał wyskoczyć na zbocze wzgórz, gdy jakiś mały cień z puszystym ogonem przeszedł przez próg i zajęczał:
– Niech ci sprzyja szczęście, Wodzu Wilków; niech szczęście i mocne białe kły sprzyjają twojej szlachetnej dziatwie, by nigdy nie zapomniała o głodnych na tym świecie!
Był to szakal Tabaqui, pieczeniarz i lizus. Wilki, żyjące w Indiach, czują do Tabaquiego odrazę za to, że ten włóczy się wszędzie, płatając psoty, znosząc plotki i zjadając łachmany oraz strzępy skóry ze śmietników wiejskich. Poza tym jednak boją się go, gdyż Tabaqui w większym stopniu niż ktokolwiek w dżungli jest skłonny do ulegania szaleństwu; wówczas zapomina, że bał się kogoś kiedykolwiek, i biegnie przez las, kąsając każdego, kogo napotka. Nawet tygrys ucieka i kryje się, ilekroć Tabaqui oszaleje, gdyż szaleństwo jest największym nieszczęściem, jakie spaść może na dzikie stworzenie. My tę chorobę zwiemy wścieklizną, ale zwierzęta dżungli nadają jej nazwę dewanee – szaleństwo – i uciekają przed nią.
– Wejdźże więc i rozejrzyj się wokoło – odrzekł Ojciec Wilk – ale jedzenia tu nie znajdziesz.
– Dla wilka z pewnością go nie starczy – rzekł Tabaqui – ale dla takiego chudziny jak ja nawet sucha kość będzie wspaniałą ucztą. Kimże jesteśmy – my gidur-log (szakale) – byśmy mogli grymasić i wybrzydzać w jedzeniu?
Powlókł się w głąb jaskini. Znalazł kość antylopy i odrobinę mięsa. Usiadł i zaczął z radością chrupać niedogryzek.
– Wielkie dzięki za tak smaczny posiłek – odezwał się, oblizując wargi. – Jakże piękne są twe szlachetne szczenięta! Jakże piękne mają ślepia! A przy tym jakie jeszcze młode! Zaprawdę, powinienem mieć w pamięci, że dzieci królów są od samego urodzenia dorosłe.
Tabaqui, równie jak ktokolwiek inny, dobrze wiedział, że nie ma gorszego nieszczęścia, jak mówić pochlebstwa w oczy dzieciom – miło mu było więc patrzeć na zmartwione miny Matki Wilczycy i Ojca Wilka.
Siedział spokojnie, radując się wyrządzoną przez siebie przykrością, po czym rzekł złośliwie:
– Shere Khan, który jest Olbrzymi, zmienił łowisko. W ciągu najbliższego miesiąca będzie polował pośród naszych gór. Sam mi o tym opowiadał.
Shere Khan był to tygrys, który przemieszkiwał o dwadzieścia mil opodal, nad brzegami rzeki Wajngangi.
– Wara! – szczeknął gniewnie Ojciec Wilk. – Według Praw Dżungli nie wolno mu bez stosownego ostrzeżenia zmieniać siedziby. On tu nam wypłoszy wszelką zwierzynę w okręgu mil dziesięciu, a ja… ja muszę teraz polować za dwoje.
– Jego matka nie bez powodu nazwała go Lungri (Kuternogą) – odezwała się spokojnie Matka Wilczyca. – Od urodzenia kulał na jedną nogę. Z tego powodu zabijał jedynie bydło. Teraz wieśniacy znad Wajngangi są źli na niego, więc on tu nadciągnął, żeby zeźlić naszych wieśniaków. Będą przeszukiwali dżunglę, by go wytropić, gdy jego już dawno w niej nie będzie, a my i nasze dzieci musimy uciekać, gdy trawy staną w ogniu. Doprawdy, żywimy dla Shere Khana wielką wdzięczność!
– Czy mam mu donieść o waszej wdzięczności? – zapytał Tabaqui.
– Fora ze dwora! – warknął Ojciec Wilk. – Wynoś się i poluj wraz ze swym panem. Jak na jedną noc wyrządziłeś aż nazbyt wielkie szkody!
– Odchodzę – odpowiedział spokojnie Tabaqui. – Możecie usłyszeć głos Shere Khana... tam poniżej... w zaroślach. Ja wolałbym uwolnić się od tego posłowania.
Ojciec Wilk zaczął nadsłuchiwać. Hen, w dolinie zbiegającej ku małej rzeczułce posłyszał oschłe, gniewne, chrapliwe, przeciągłe miaukoty tygrysa, który nic nie złowił i nie zważa na to, iż cała dżungla wie już o tym.
– Głupiec! – odezwał się Ojciec Wilk. – Od takiego hałasu rozpoczyna nocną pracę! Czyżby sądził, że nasze antylopy są podobne do opasłych bawołów znad Wajngangi, z którymi dotąd miewał do czynienia?
– Pst! Nie na bawołu ani antylopę poluje on dzisiejszej nocy – odpowiedziała Matka Wilczyca. – On poluje na Człowieka.
Miauczenie przeszło w huczący pomruk, który zdawał się nadchodzić naraz ze wszystkich stron świata. Jest to ten hałas, który do dzikiej trwogi doprowadza drwali i włóczęgów pod gołym niebem, i nieraz sprawia, iż wpadają w samą paszczękę tygrysa.
– Człowieka – odezwał się Ojciec Wilk, ukazując wszystkie lśniące, białe zęby. – Fe! Czyż tak mało chrząszczy i żab w zbiornikach wody, iż on musi zjadać ludzi... i to jeszcze na naszych łowiskach?
Prawo Dżungli, które niczego nie nakazuje bez powodu, zabrania wszelkim zwierzętom zjadać Człowieka, wyjąwszy ten wypadek, gdy ktoś zabija, by pokazać swym dzieciom, jak się zabija, a wtedy musi polować poza terenem łowieckim swej gromady lub plemienia. Istotna przyczyna leży w tym, że zabijanie ludzi pociąga za sobą prędzej czy później nadejście białych ludzi siedzących na słoniach i zbrojnych w strzelby oraz setek brunatnych ludzi z gongami, rakietami i pochodniami. Cierpi na tym wszystko, co żyje w dżungli, ale zwierzęta w rozmowach ze sobą podają inną przyczynę: oto Człowiek jest najsłabszym i najbardziej bezbronnym ze wszystkich istot żyjących, więc czynienie mu krzywdy nie licowałoby z honorem myśliwego. Powiadają też – a to już jest prawdą – że zjadacze ludzi nabawiają się świerzbu i tracą zęby.
Pomruk stawał się głośniejszy i zakończył się wydartym z pełnego gardła krzykiem: „Aaarh!”. Było to hasło tygrysiego natarcia. Następnie rozległo się wycie – wprost nietygrysie wycie – Shere Khana.
– Chybił! – ozwała się Matka Wilczyca. – Jak to się stało?
Ojciec Wilk wybiegł na kilka kroków i posłyszał, jak Shere Khan mruczał i mamrotał gniewnie, tarzając się w zaroślach.
– Dureń! Nie zdobył się na nic innego, jak na to, by skoczyć na ognisko obozujących drwali i poparzyć sobie stopy! – rzekł Ojciec Wilk, pochrząkując. – Tabaqui jest przy nim.
– Coś wdziera się na wzgórze – odezwała się Matka Wilczyca, nadstawiając ucha. – Bądźcie gotowi!
Krzaki w gęstwinie zaszeleściły z cicha. Ojciec Wilk przypadł plackiem do ziemi, gotów poderwać się w każdej chwili. Gdybyście byli wówczas świadkami tej sceny, zobaczylibyście najdziwniejszą rzecz pod słońcem: wilk zatrzymał się w pół skoku! Zanim rozpoznał to, na co miał się rzucić, już dał susa, a następnie usiłował się cofnąć. W rezultacie zrobił szczupaka na jakieś cztery do pięciu stóp w górę i spadł niemal w tym samym miejscu, gdzie odbił się od ziemi.
– Człowiek! – warknął. – Szczenię ludzkie. Patrzcie no!
Wprost przed nim stał, trzymając się niskiej gałęzi, nagusieńki, o brunatnej cerze bobas, który dopiero co nauczył się chodzić – miła kruszyna, z dołkami na pulchnej buzi, jakiej jeszcze nigdy dotąd nocną porą nie widziano w wilczej jaskini. Spojrzał prosto w twarz wilkowi i roześmiał się.
– Więc to jest ludzkie szczenię? – zapytała Matka Wilczyca. – Nigdy nie zdarzyło mi się widzieć małego człowieka. Dawać go tu!
Wilk, przyzwyczajony do przenoszenia swych małych, potrafi w razie potrzeby trzymać w pysku jajko, nie naruszając skorupy. Choć więc szczęki Ojca Wilka zwarły się tuż przy plecach chłopca, jednakże dziecko, gdy je złożył pomiędzy wilczętami, nie miało nigdzie nawet skóry zadrapanej od jego zębów.
– Jaki mały! Jaki nagusieńki, jaki odważny i śmiały! – przemówiła tkliwie Matka Wilczyca. Tymczasem bobas przepychał się między wilczętami, by dostać się jak najbliżej ciepłej, kosmatej piersi wilczycy. Oho! Już wraz z innymi zabrał się do jedzenia. A więc to tak wygląda szczenię ludzkie! No, no! Byłże kiedy taki wilk, który by się mógł tym poszczycić, że wśród swej dziatwy miał szczenię ludzkie?
– Słyszałem nieraz o podobnych wypadkach... nie zdarzyło się to jednak nigdy w naszych czasach ani w naszym stadzie – odpowiedział Ojciec Wilk. – On jest zupełnie nieowłosiony, a ja mógłbym go zabić jednym ruchem łapy. Ale spójrz no, on patrzy prosto w oczy i wcale się nie boi.
W tej chwili blask księżyca, oświecający przednią część jaskini, uległ zaćmieniu, gdyż u wejścia pojawił się olbrzymi, kanciasty łeb i szerokie barki Shere Khana. Poza nim zaś rozległ się piskliwy głos Tabaquiego:
– Wszedł tutaj, tu wszedł, łaskawy panie!
– Shere Khan czyni nam wielki zaszczyt swą obecnością – przemówił Ojciec Wilk, ale z oczu bił mu wielki gniew. – W jakimże celu Shere Khan do nas zawitał?
– Po moją zdobycz – odpowiedział Shere Khan. – Tędy przechodziło szczenię ludzkie. Jego rodzice zbiegli przede mną. Oddajcie mi je!
Prawdziwe były słowa Ojca Wilka! Shere Khan skoczył na ognisko drwala i poparzył sobie stopy, a ból stąd powstały przywiódł go do wściekłości. Jednak Ojciec Wilk wiedział, że wylot jaskini był nazbyt wąski, by tygrys mógł się przezeń przedostać. Nawet w tym miejscu, gdzie Shere Khan w tej chwili się znajdował, było tak ciasno, iż cztery łapska i tułów zwierzęcia nie miały najmniejszej swobody działania... W podobnym położeniu byłby człowiek, który by chciał walczyć, wlazłszy do beczki.
– Wilki są Wolnym Plemieniem – odrzekł Ojciec Wilk – przeto podlegają rozkazom Naczelnika Gromady, a nie pierwszego lepszego pręgowanego bydłobójcy. Ludzkie szczenię do nas należy... i możemy je zabić, jeśli taka nasza wola.
– Wasza wola i nie wasza wola! Co tu gadać o czyjejś woli? Na Byka, którego zabiłem! Czyż mam tu stać z nosem wetkniętym w waszą psią norę, by wypraszać to, co mi się prawnie należy?! To ja, Shere Khan, do was mówię!
Ryczenie tygrysa napełniło grzmotem całą jaskinię. Matka Wilczyca oderwała się od swych małych i skoczyła w przód, a jej oczy mignęły zielonym blaskiem w ciemności, niby dwa księżyce, mierząc się z rozjarzonymi oczyma Shere Khana.
– A ja, Rooksha (Diablica), odpowiem ci na to! Szczenię ludzkie do mnie należy... wiedz o tym, Lungri! Jest moje i do mnie należy! My go nie zabijemy! Będzie żyło, by mogło biegać i polować wraz z naszą Gromadą... aż w końcu... wiedz o tym, ty łowco małych, nieowłosionych szczeniąt, zjadaczu żab, morderco ryb!... Ono zapoluje i na ciebie! A teraz zabieraj się stąd, bo na sambhura, którego zabiłam (ja nie żywię się zdychającym bydłem!), powleczesz się do swej mamy, bardziej jeszcze utykając na nogę niż kiedykolwiek w życiu, ty bestio napiętnowana ogniem na pośmiewisko całej dżungli! Kysz-sz!
Ojciec Wilk patrzył w zdumieniu... Już niemal zatarły mu się w pamięci owe dni, gdy w chlubnej walce z pięcioma wilczurami zdobył Matkę Wilczycę i gdy ona biegała ze stadem, niebezpodstawnie nosząc przydomek Diablicy. Wcześniej Shere Khan nie wahał się patrzeć w oczy Ojcu Wilkowi, teraz jednak nie śmiał zadzierać z Matką Wilczycą, gdyż wiedział, że w obecnej sytuacji miała nad nim, ze względu na swe stanowisko, stanowczą przewagę i gotowa była walczyć na śmierć i życie. Warcząc, wycofał się z wylotu jaskini, a znalazłszy się na swobodzie, krzyknął:
– Szczekaj, burku, na swoim podwórku! Zobaczymy, co na temat przyhołubiania ludzkich szczeniąt powie wasza Gromada! Szczenię do mnie należy i wiedzcie o tym, kitoogoniaści złodzieje, iż kiedyś dostanę je w swoje zęby!
Matka Wilczyca, sapiąc, legła znów pośród wilczątek, a Ojciec Wilk odezwał się do niej z powagą:
– W słowach Shere Khana było sporo prawdy. Musimy pokazać to szczenię Gromadzie. Czy jeszcze masz ochotę chować je, Matko?
– Chować je! – żachnęła się wilczyca. – Przyszło to-to w nocy, goluteńkie, przez wszystkich opuszczone i głodniusieńkie... a nie bało się nic a nic! Patrz, już jednego z mych smyków odtrąciło na bok! Ten kulawy rzeźnik byłby zabił to maleństwo i uciekłby nad Wajngangę, a tutejsi wieśniacy, powodowani zemstą, urządziliby obławę na nasze leżyska! Czy mam je chować? Oczywiście, że będę je chowała! Lecz spokojnie, żabuchno. O, mój Mowgli – bo będę cię odtąd nazywała Mowglim, czyli Żabą – nadejdzie czas, kiedy zapolujesz na Shere Khana, jak on dziś polował na ciebie!
– Ale co na to powie Gromada? – zagadnął Ojciec Wilk.
Prawo Dżungli całkiem wyraźnie głosi, że wilkowi mającemu rodzinę wolno mieszkać z dala od Gromady, do której należy, ale gdy jego wilczęta na tyle już podrosną, iż mogą stać o własnej sile, powinien przyprowadzić je na Wiec Gromadzki, odbywający się zazwyczaj raz na miesiąc przy pełni księżyca, by wilki mogły się z nimi zapoznać. Po tych oględzinach wilczęta mogą sobie hasać, gdzie im się podoba – a póki nie upolują pierwszego kozła, byłoby zbrodnią nie do przebaczenia, gdyby któryś z dorosłych wilków, należących do Gromady, ważył się choćby jedno z nich zabić. Zabójcę – o ile dowiedzie mu się winy – czeka kara śmierci. Zastanowiwszy się nieco, sami dojdziecie do wniosku, że inaczej być nie może.
Ojciec Wilk czekał do czasu, póki jego małe nie nauczyły się jako tako biegać, po czym w noc Wiecu Gromadzkiego powiódł je wraz z Mowglim i Matką Wilczycą na Skałę Narady. Tę nazwę nosił wierzchołek wzgórza zasypany rumowiskiem kamiennych brył i głazów, gdzie mogło się przyczaić choćby sto wilków. Akela, wielki, szary Wilk Samotnik, który dzięki swej sile przewodził całej gromadzie, rozciągnął się jak długi na głazie stanowiącym zwykłe jego siedlisko, poniżej zaś zasiadło czterdzieści – a może i więcej – wilków wszelakiej maści i wielkości: począwszy od weteranów o borsukowatej sierści, którzy w pojedynkę dawali sobie radę z kozłem antylopy, a skończywszy na młodych, czarnych trzylatkach, które mniemały, iż potrafią dokonać tegoż czynu.
Wilk Samotnik już od roku przewodził Gromadzie. W latach młodszych dwukrotnie złapano go w pastkę, a raz otłuczono go kijami i porzucono, mniemając, że już puścił z siebie ostatnią parę. Miał więc sposobność poznać zwyczaje i nałogi ludzkie.
Na Skale Narady nie marnowano nigdy słów bez potrzeby. Wilczęta harcowały i borykały się ze sobą pośrodku koła, w którym zasiadały ich matki i ojcowie, od czasu do czasu zaś ten lub ów starszy wilk spokojnie podchodził ku któremuś z wilcząt, przyglądał mu się bacznie i powracał na swoje miejsce, nie czyniąc przy tym najmniejszego szelestu. Czasami któraś z matek wyprowadzała swoje wilczątko na przestrzeń lepiej oświetloną księżycem, chcąc się upewnić, że nie przeoczono jej pociechy. Akela ze swego siedziska wołał ustawicznie:
– Znacie Prawo... znacie Prawo! Przypatrzcie się im dobrze, o Wilcy!
A trwożne matki podchwytywały okrzyk:
– Przypatrzcie się... przypatrzcie się dobrze, o Wilcy!
Aż przyszedł czas, gdy Matce Wilczycy zjeżyła się szczecina na szyi, bo oto Ojciec Wilk wprowadził Mowgliego, czyli Żabę (jak oboje nazywali chłopca), w sam środek koła. Chłopiec usiadł, śmiejąc się wesoło, i zaczął bawić się okrągłymi kamykami, połyskującymi w świetle księżyca.
Akela ani razu nie podniósł łba wtulonego pomiędzy przednie łapy, ale wciąż jednostajnym głosem powtarzał nawoływanie:
– Przypatrzcie się dobrze-e-e!
Naraz spoza skał ozwał się ryk stłumiony – i głos Shere Khana zawrzasnął:
– To szczenię do mnie należy! Oddajcie mi je! Cóż może obchodzić Wolne Plemię dola ludzkiego szczenięcia?
Akela nawet nie nastawił baczniej słuchów. Odezwał się tylko:
– Przypatrzcie się dobrze, o Wilcy! Cóż mogą obchodzić Wolne Plemię czyjekolwiek rozkazy, prócz rozkazów Wolnego Plemienia? Przypatrzcie się dobrze-e-e!
Tymczasem rozległ się chór głuchych pomruków i jeden z czterolatków rzucił Akeli pytanie postawione przez Shere Khana:
– Cóż może obchodzić Wolne Plemię dola ludzkiego szczenięcia? Prawa Dżungli głoszą, że jeżeli zachodzi spór, czy młode szczenię ma być przyjęte do Gromady, musi za nim głosować przynajmniej dwoje członków Gromady, którzy nie są ani jego ojcem, ani matką.
– Kto głosuje za tym szczenięciem? – zapytał Akela. – Kto z Wolnego Plemienia głosuje za nim?
Nikt nie odpowiedział na to wezwanie, a Matka stała w pogotowiu, by w razie czego wystąpić do walki, która – wedle jej mniemania – byłaby już ostatnią walką w jej życiu.
Ale nagle zerwał się z miejsca jedyny obcy zwierz, dopuszczony do udziału w Wiecu Gromady. Był nim Baloo, opasły niedźwiedź brunatny, wykładający wilczętom Prawo Dżungli – stary Baloo, któremu wolno chadzać, gdzie mu się tylko podoba, jako że żywi się jedynie korzonkami, miodem i orzechami. Stanął na tylnych łapach i chrząknął głośno.
– Chodzi o ludzkie szczenię... o ludzkie szczenię? – odezwał się. – Ja głosuję za ludzkim szczenięciem! Ludzkie szczenię nie może nam zrobić nic złego. Nie mam daru wymowy, ale mówię świętą prawdę. Pozwólcie mu biegać z Gromadą i zaliczcie go w jej poczet. Ja biorę na siebie jego naukę.
– Jeszcze jednego nam potrzeba – ozwał się Akela. – Baloo, który jest nauczycielem naszych dzieci, dał głos za ludzkim szczenięciem. Kto dołączy się do głosu Baloo?
Jakiś czarny cień spadł nagle na środek koła. Była to Czarna Pantera, Bagheera. Miała na całym ciele skórę czarną jak atrament – jednakże w pewnym oświetleniu można było dostrzec na niej cętki podobne do wzorów na adamaszku. Każdy znał Bagheerę i nikt nie miał ochoty włazić jej w drogę: była bowiem przebiegła jak Tabaqui, odważna jak dziki bawół, a bezwzględna jak zraniony słoń. Głos jednak miała słodki jak miód dzikich pszczół sączący się z dziupli, a skórę miększą od puchu.
– Cny Akelo i wy, Wolne Plemię! – zamruczała. – Nie jestem upoważniona do udziału w waszym zgromadzeniu... jednak Prawo Dżungli powiada, że w wypadkach spornych wolno za pomocą okupu ocalić życie nowego szczenięcia. Prawo to jednakże nie określa, komu wolno czy nie wolno składać ten okup. Czy nie mam racji?
– Słusznie mówi! Słusznie! – ozwały się młode głodne wilczęta. – Słuchajcie Bagheery. Można złożyć okup za szczenię. Tak głosi Prawo.
– Ponieważ wiem, że nie jestem upoważniona do przemawiania na tym miejscu, proszę was o udzielenie mi głosu.
– Mów! Mów! – zawołało ze dwadzieścia głosów.
– Byłoby hańbą zabijać nieowłosione szczenię. Czyż nie lepiej zapolować na nie, gdy podrośnie? Baloo przed chwilą wziął je w obronę. Otóż ja do słów Baloo dodam byka, i to tłustego – świeżo zabitego o pół mili stąd – jeżeli zgodnie z Prawem przyjmiecie ludzkie szczenię do swego grona. Czy macie jakieś skrupuły?
Na to zerwała się wrzawa kilkudziesięciu głosów:
– Czym tu się przejmować? Szczenię i tak zemrze w czasie deszczów zimowych... lub wypali się od słonecznego skwaru. Cóż złego może nam wyrządzić ta goła żaba? Niech sobie biega z naszą Gromadą! Gdzież ten byk, Bagheero?... Przyjmijmy to szczenię do naszego grona!
A potem rozległo się głuche naszczekiwanie Akeli:
– Przypatrzcie się dobrze... przypatrzcie się dobrze, o Wilcy!
Mowgli wciąż zabawiał się kamyczkami i nie zwracał uwagi na to, że wilki – jeden po drugim – podchodziły ku niemu i przyglądały mu się ze wszystkich stron. W końcu wszystkie zeszły ze wzgórza, by zabrać zabitego byka: pozostali jedynie Akela, Bagheera, Baloo i pobratymcy Mowgliego. Shere Khan ryczał jeszcze przez całą noc, gdyż gniewało go to niepomiernie, że Mowgli nie dostał się w jego ręce.
– Rycz sobie zdrowo! – mruknęła Bagheera pod wąsem. – Nadejdzie czas, kiedy to gołe stworzonko każe ci ryczeć na inną nutę... chyba że nie znam się na ludziach.
– Dobrze postąpiłaś – odezwał się Akela. – Ludzie, jako też ich szczenięta, są niesłychanie mądrzy. Ten malec może się kiedyś przydać...
– Tak jest, może się przydać w potrzebie... bo nikt nie żywi nadziei, byś miał po wieczne czasy przewodzić Gromadzie! – dodała Bagheera.
Akela nic nie odpowiedział. Zamyślił się o tej chwili, która przyjść musi na wodza wszelkiej gromady – o chwili, gdy opuszczać go zaczynają siły, aż do cna osłabiony ginie pod kłami podwładnych mu wilków, a jego miejsce obejmuje nowy naczelnik, by w swoim czasie zginąć w podobny sposób.
– Zabierz go stąd! – odezwał się Baloo do Ojca Wilka. – Wychowuj go, jak przystało na członka Wolnego Plemienia.
W ten sposób – dzięki poczciwemu słowu niedźwiedzia Baloo oraz za cenę byka – Mowgli stał się obywatelem Gromady Wilków Seeoneeńskich.
sambhur – indyjska odmiana łosiaKałuże wyschły – stan wody spadł –
więc żyjem z sobą za pan brat!
Z pyłem na sierści i z ogniem w paszczy
tłoczymy się wśród nadbrzeżnych chaszczy.
Wśród lęku, spieki ani nam w głowach
choćby przelotna myśl o łowach!
Sarniąt nie płoszy burymi kudły wilk –
jako one trwożny, wychudły;
łania też śmiało spogląda nań,
choć on jej ojcu przegryzł krtań!...
Kałuże wyschły – stan wody spadł –
bawmy się z sobą za pan brat!
O łowach nawet marzyć nie śmiejmy,
zanim deszcz spłucze wszelkie rozejmy!
Prawo Dżungli – które jest chyba najstarszym prawem w świecie – uwzględnia i przewiduje niemal wszystkie przypadki, jakie się mogą zdarzyć Plemionom Leśnym, a czas i praktyka uczyniły zeń wprost wzór doskonałości, prawdziwe zwierciadło ustawodawstwa. Kto czytał poprzednią opowieść o Mowglim, ten wie, że chłopak spędził znaczną część życia w Wilczej Gromadzie Seeoneeńskiej, pobierając od brunatnego niedźwiedzia Baloo naukę Prawa. Otóż ilekroć Mowgli niecierpliwił się i nudził słuchaniem ciągłych nakazów, Baloo wyjaśniał mu, że Prawo jest podobne do olbrzymiego pnącza, gdyż okręca się każdemu dokoła grzbietu i nikt nie potrafi zeń się wywikłać.
– Gdy pożyjesz tak długo jak ja, Mały Braciszku, przekonasz się ku wielkiej swej zgryzocie, że cała puszcza podlega jednemu Prawu. Nie wiem, jak ci się wówczas spodoba ten widok.
Tak mawiał Baloo – ale te słowa wchodziły jednym uchem, a wychodziły drugim, bo młokos, którego całą troską jest myśl o jedzeniu i spaniu, nie zwykł przejmować się niczym, chyba że mu już bieda całkiem otwarcie zajrzy w oczy. Nadszedł jednakże w końcu taki rok, kiedy sprawdziły się co do joty przepowiednie starego Baloo – i oto Mowgli zobaczył, iż cała dżungla we wszystkim, co czyni, trzyma się jednego Prawa.
Zaczęło się od tego, że zimowe deszcze zawiodły niemal zupełnie, a jeżozwierz Ikki, spotkawszy się z Mowglim w bambusowych zaroślach, zwierzył się mu, iż dzikie jamy schną już do cna. Wiadomo powszechnie, że Ikki jest do śmieszności wybredny w jedzeniu i że bierze do pyska tylko rzeczy co najlepsze i najdojrzalsze. Roześmiał się więc Mowgli, słysząc jego zrzędzenie, i odburknął:
– A cóż mnie to może obchodzić?
– Na razie wolno ci drwić sobie z tego – odpowiedział Ikki, szeleszcząc kolcami oschle i nieprzyjemnie – ale zobaczymy, jaką minę będziesz miał niezadługo. A zresztą, gdy chodzi i o chwilę obecną... czy potrafiłbyś, Mały Bracie, dać nura w głęboką roztokę koło siedliska pszczół skalnych?
– Skądże znowu? Głupia woda kędyś wyciekła, a ja nie pragnę rozbijać sobie głowy o kamienie na dnie! – odhuknął Mowgli przekonany, że ma w tej głowie więcej oleju niż pięciu razem wziętych mieszkańców puszczy.
– Szkoda! Przydałby ci się w łepetynie mały otwór, by przezeń naciekła choć odrobina mądrości! – dociął mu Ikki i czym prędzej zaszył się w gęstwinę, nie chcąc, by go chłopak wytarmosił za szczeciniaste wąsy.
Mowgli natychmiast powtórzył swemu nauczycielowi wszystko, co opowiadał jeżozwierz. Baloo sposępniał i mruknął jakby sam do siebie:
– Gdyby tu szło tylko o mnie, już teraz bym zmienił łowisko, zanim inni o tym samym pomyślą. Jednak łowy wśród obcych zawsze kończą się zwadą... a moje człowieczątko mogłoby przy tym oberwać jakiegoś guza. Zaczekajmy jeszcze trochę i zobaczymy, jakim kwiatem zakwitnie mohwa.
Wkrótce nastała wiosna – ale drzewo mohwy, które Baloo tak ukochał, nie zakwitło wcale. Zielonawe, żółto nakrapiane, wyglądające jak pokryte woskiem pąki powiędły od gorąca, a gdy Baloo, stanąwszy na dwóch łapach, potrząsnął drzewem, na ziemię spadło zaledwie parę płatków o niemiłej woni.
Jednak to był dopiero początek. Później zrobiło się znacznie gorzej. Skwar niepohamowany zaczął wdzierać się piędź za piędzią w sam matecznik dżungli, zmieniając jej zieleń w barwę żółtą, następnie brunatną, wreszcie czarną. Zioła i krzewy, rosnące na zboczach parowów, wypaliły się doszczętnie, przeobraziwszy się w kłębowisko połamanych badyli i obwisłych martwo pędów. Jeziorka ukryte w leśnej gąszczy skurczyły się i zgęstniały, a najlżejszy ślad stopy na ich brzegu utrwalał się tak wyraziście, jak gdyby był odlany w żelazie. Dzikie pnącza, zazwyczaj jędrne i soczyste, teraz traciły swą giętkość i prężność, sztywniały i odrywały się od pni drzewnych, zamierając na ściółce leśnego poszycia; poschnięte bambusy sterczały beznadziejnie, chrzęszcząc za każdym podmuchem gorącego wiatru, a mech odpadał ze skał utajonych w głębi puszczy, tak iż stały ogołocone i rozpalone niczym migotliwe, sinawe głazy w łożysku rzeki.
Ptactwo oraz małpie plemię, widząc, na co się zanosi, z początkiem roku powędrowało na północ; jelenie i dziki zaś zapędzały się daleko na zniszczone posuchą niwy wiejskie, ginąc częstokroć przed oczyma ludzi, którzy byli tak wycieńczeni, iż nie myśleli wcale o urządzaniu polowań. Ścierwnik Chil trzymał się tęgo, a nawet utył, bo miał pod dostatkiem padliny; co wieczór znosił zwierzętom zbyt osłabionym, by mogły wyprawić się na nowe łowiska, wieści o tym, że słońce szerzy rzeź w całej puszczy na obszarze, jaki osiągnąć można przez trzy dni lotu.
Mowgli, który dotąd nie zaznał prawdziwego głodu, musiał teraz poprzestać na starym trzyletnim miodzie wyskrobanym z opuszczonych uli skalnych – czarnym jak owoce tarniny i okrytym warstwą skruszałej patoki. Łowił też czerwie owadów ryjących korę drzewną i zabierał osom ich gąsieniczki. Na zwierzynie w kniei pozostała jedynie skóra i kości, tak iż pantera Bagheera nigdy nie bywała syta, choćby jej się udało trzy razy w ciągu nocy upolować zdobycz. Najwięcej jednak dawał się we znaki brak wody, bo plemiona puszczy piją wprawdzie rzadko, ale gdy piją – muszą się ożłopać obficie.
A posucha posuwała się dalej wciąż i dalej, spijając wszelką wilgoć, aż w końcu macierzysty nurt Waingungi zamienił się w strumień przeciekający nikłym pasemkiem wody przez zamarłe wydmy piaszczyste. Gdy dziki słoń Hathi, który żyje sto lat i dłużej, ujrzał długi, wąski pas sinej opoki, wyłaniający się na samym środku rzecznego koryta, pojął od razu, że spogląda na Skałę Pokoju. Wówczas zadarł do góry trąbę i ogłosił hasło Wodnego Rozejmu, podobnie jak to przed półwiekiem uczynił jego ojciec. Hasło to niezwłocznie podjęły jelenie, dziki i bawoły, grzmiąc chrapliwymi głosy, a ścierwnik Chil zaczął zataczać w powietrzu olbrzymie kręgi, pogwizdując i rzucając ostrzegawcze krzyki.
Prawo Dżungli karze śmiercią każdego, kto by ośmielił się polować koło wodopojów z chwilą ogłoszenia Wodnego Rozejmu. Powód leży w tym, że picie jest ważniejszą rzeczą niż jadło. Gdy zabraknie zwierzyny, każdy z mieszkańców dżungli potrafi jeszcze jakoś przetrzymać biedę; ale co woda, to woda, obejść się bez niej niepodobna! Więc gdy pozostanie jedno tylko jej źródlisko, ustają wszelkie łowy – i wszystko, co żyje w dżungli, śpieszy tam, by ugasić pragnienie. Za lat szczęśliwych, gdy wody było pod dostatkiem, zwierzęta nieraz na szwank wystawiały swe życie, śpiesząc po ten napój ku brzegom Waingungi lub ku innym strumieniom; jednakże to niebezpieczeństwo jeno dodawało uroku nocnym przedsięwzięciom. Rozkosz to była prawdziwa skradać się tak zręcznie, by nie potrącić nawet najdrobniejszego listka – brnąć po kolana w huczących wodnych odmętach przygłuszających wszelkie szmery na tyłach – pić, oglądając się poza siebie i trzymając każdy mięsień w gotowości rozpaczliwej do skoku za pierwszym odruchem trwogi – tarzać się po piaskowych usypiskach i powracać z mokrym pyskiem i napęczniałym od wody bandziochem do stada stojącego opodal w niemym podziwie. Szczególne upodobanie w tym znajdowały młode kozły o rogach błyszczących – i to właśnie dlatego, że wiedziały, iż lada chwila może im skoczyć na kark Shere Khan lub Bagheera i rozszarpać je na kawałki. Teraz jednak skończyła się ta gra na śmierć i życie, a wygłodniałe i trudem zmożone leśne plemiona – tygrysy, niedźwiedzie, jelenie, dziki i bawoły – wlokły się wspólnie ku zmalałej rzece, piły stęchłą wodę i sterczały ponad nią, zbyt osłabione, by odejść w inne miejsce.
Jelenie i dziki dreptały bezradnie przez dzień cały, szukając pożywienia, które by było strawniejsze niż zeschła kora i zeschłe liście. Bawołom zabrakło bajor, w których dawniej się chłodziły, nie miały też gdzie spasać zielonych zasiewów. Węże wypełzły z gąszczy leśnej i wlekły się ku rzece, łudząc się nadzieją, że uda się im pochwycić choćby zbłąkaną żabę; okręcały się dokoła wilgotnych kamieni i leżały w bezruchu, nie szykując się do ciosu nawet wtedy, gdy poszukujący korzonków odyniec wyforował je bezceremonialnie z miejsca swym ryjem. Żółwie rzeczne dawno już wymordowała mistrzyni łowów, pantera Bagheera, a ryby pochowały się głęboko w spękanym mule. Wśród płytkich odmiałów widniała jedynie Skała Pokoju, podobna do długiego węża, a drobne, ociężałe wodne rozbryzgi syczały za każdym muśnięciem jej rozpalonych boków.
Tam to przybywał nocą Mowgli, szukając towarzystwa i ochłody. Nawet najbardziej wygłodniali jego nieprzyjaciele nie zwróciliby nań w taką chwilę najmniejszej uwagi; nieowłosiona skóra sprawiała, że wyglądał nędzniej i mizerniej od wszystkich towarzyszy niedoli. Włos mu wyblakł od słońca jak lniane paczesie, żebra uwydatniały się silnie jak pręty koszyka, a zgrubienia na kolanach i łokciach, powstałe wskutek czołgania się na czworakach, nadawały jego kończynom wygląd kłąbczastych badyli; jedynie oczy spod zwichrzonej czupryny spoglądały chłodno i spokojnie, gdyż pantera Bagheera, jego przyboczny doradca w owych ciężkich chwilach, zleciła mu, by poruszał się spokojnie, polował bez pośpiechu, przede wszystkim zaś nie unosił się gniewem, choćby nie wiedzieć z jak słusznego powodu.
– Złe nastały czasy – odezwała się Czarna Pantera w pewien wieczór, gdy na całym świecie było gorąco jak w piecu piekarskim. – Ale kiedyś to przeminie... bylebyśmy tylko dotrwali. Czy aby masz pełny żołądek, moje człeczątko?
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
jam - popularna w wielu krajach tropikalnych bulwa jadalna
hinduska nazwa Gangesu
włókno