Księga utraconych imion - ebook
Księga utraconych imion - ebook
Najnowsza powieść Kristin Harmel szturmem zdobyła listę bestsellerów "New York Timesa".
„Od czasu „Słowika” aż do dziś nie zdarzyło mi się skończyć książki i nie móc mówić ze wzruszenia. Poruszająca i monumentalna.” Fiona Davis
Powieść zainspirowana prawdziwymi wydarzeniami z okresu II wojny światowej.
Pewnego dnia Eva Traube Abrams, bibliotekarka z Florydy, układając książki na półkach zauważa w gazecie niezwykłe zdjęcie. Zamiera... zdjęcie przedstawia książkę, której nie widziała od 65 lat. To dzieło to "Księga utraconych imion".
Artykuł opowiada o szabrowaniu bibliotek przez nazistów w Europie podczas II wojny światowej – co Eva doskonale pamięta – oraz poszukiwaniach, mających na celu odnalezienie ludzi związanych z książką ze zdjęcia. Ów XVIII-wieczny tekst religijny, który ponoć zniknął z Francji w czasie wojny, to niezwykle ciekawy przypadek. Niespodziewanie odnaleziony – został umieszczony w głównej berlińskiej bibliotece. Zawiera pewien szyfr, lecz choć naukowcy łamią głowy, nie potrafią go złamać, ani nie wiedzą, skąd się wziął.
Odpowiedzi na ich pytania zna Eva – lecz czy wystarczy jej sił, aby wrócić do starych wspomnień i pomóc w odnalezieniu osób zaginionych podczas wojny?
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8139-854-1 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Maj 2005
Jest sobotni poranek, dobiega połowa mojego dyżuru w bibliotece publicznej w Winter Park, gdy ją zauważam.
Książkę, którą widziałam ostatnio ponad sześćdziesiąt lat temu.
Książkę, która, jak mi się zdawało, zniknęła na zawsze.
Książkę, która znaczyła dla mnie wszystko.
Patrzy na mnie ze zdjęcia w „New York Timesie”, który ktoś zostawił otwarty na ladzie bibliotecznej. Świat zamiera w ciszy, gdy sięgam po gazetę; ręka drży mi tak samo jak wtedy, gdy po raz ostatni trzymałam tę księgę.
– Niemożliwe – szepczę.
Przyglądam się fotografii. Około siedemdziesięcioletni mężczyzna o przerzedzonych białych włosach i wyłupiastych oczach za grubymi okularami odwzajemnia moje spojrzenie.
Sześćdziesiąt lat po zakończeniu drugiej wojny światowej niemiecki bibliotekarz zabiega o zwrot prawowitym właścicielom zagrabionych książek – głosi nagłówek, a ja chcę krzyczeć do tego człowieka na zdjęciu, że to ja jestem prawowitą właścicielką księgi, którą ma w ręce – tomiszcza w wytartej skórzanej okładce z wystrzępionym prawym rogiem i pozłacanym grzbietem, na którym widnieje tytuł Epitres et Evangiles. Ona należy do mnie... i do Rémy’ego, mężczyzny, który zmarł dawno temu – o którym po wojnie przyrzekłam sobie więcej nie myśleć.
Jednak w tym tygodniu rozmyślałam o nim mimo najszczerszych chęci, by tego nie robić. Jutro, ósmego maja, świat będzie obchodził sześćdziesiątą rocznicę Dnia Zwycięstwa. To niemożliwe, żeby ci wszyscy młodzi prezenterzy mówiący z takim namaszczeniem o wojnie mogli ją sobie naprawdę wyobrazić, i niemożliwe nie myśleć o Rémym, o czasie, jaki razem spędziliśmy, o ludziach, których uratowaliśmy, i jak to się wszystko skończyło. Jakkolwiek zdaniem mojego syna jestem szczęściarą, że zostałam obdarzona tak jasnym umysłem i pamięcią w moim wieku, to jak wiele innych darów i ten ma swoje minusy.
Albowiem całymi dniami niczego bardziej nie pragnę niż zapomnieć.
Odsuwam niepożądane wspomnienia o Rémym i skupiam się na artykule. Mężczyzna na zdjęciu to Otto Kühn, bibliotekarz z Zentralund Landesbibliothek w Berlinie, człowiek, którego życiową misją jest zwrócenie właścicielom książek zagrabionych przez nazistów. W zbiorach jego biblioteki znajduje się ich ponad milion, ale ta, którą pokazuje na zdjęciu – moja księga! – spędza mu sen z powiek.
– Ta religijna książka – powiedział dziennikarzowi – jest moim faworytem pośród wielu tajemnic, które zapełniają nasze półki. Ta księga wydana w Paryżu w tysiąc siedemset trzydziestym drugim roku to biały kruk, ale nie tylko to czyni ją nadzwyczajną. Jest wyjątkowa, gdyż zawiera intrygującą zagadkę: swego rodzaju szyfr. Do kogo należała? Co ten szyfr oznacza? Jak Niemcy weszli w jej posiadanie podczas wojny? To pytania, które mnie prześladują.
Czuję łzy pod powiekami, łzy, które są tu nie na miejscu. Ocieram je, zła na siebie, że po tylu latach reaguję tak emocjonalnie.
– To miło – mówię cicho do fotografii Kühna – jeśli prześladują nas pytania, a nie duchy.
– Hmm... pani Abrams? Rozmawia pani z gazetą?
Z mgły wspomnień wyrywa mnie głos Jenny Fish, zastępczyni kierownika biblioteki. Ma pretensje do całego świata, a szczególną przyjemność, jak się zdaje, sprawia jej sugerowanie przy każdej okazji, że w wieku osiemdziesięciu sześciu lat może powinnam wreszcie pomyśleć o emeryturze. Zawsze mi się podejrzliwie przygląda, jakby nie mogła uwierzyć, że w moim wieku wciąż chcę pracować.
Nie pojmuje, co to znaczy kochać książki tak namiętnie, że się bez nich umrze, że straci się oddech, przestanie istnieć. Prawdę mówiąc, trudno mi zrozumieć, dlaczego w ogóle została bibliotekarką.
– Tak, Jenny, rzeczywiście – odpowiadam, nie podnosząc wzroku.
– Chyba nie powinna pani tego robić przy czytelnikach – mówi bez cienia ironii. – Jeszcze sobie pomyślą, że jest pani sklerotyczną wariatką. – Cóż za brak poczucia humoru!
– Dziękuję, Jenny. Twoja rada jest jak zwykle bardzo pomocna.
Z powagą potakuje. Najwyraźniej przerasta jej wyobraźnię, że ktoś taki jak ja – drobna, siwowłosa, poczciwa babuleńka – zdolny jest do sarkazmu.
Teraz jednak nie mam czasu zawracać sobie nią głowy. Nie mogę oderwać myśli od książki – zawierającej tyle sekretów. Książki, którą mi odebrano, nim się dowiedziałam, czy zawiera odpowiedź, której tak rozpaczliwie pragnęłam.
A teraz od mężczyzny, który trzyma klucz otwierający wszystkie drzwi, dzieli mnie zaledwie lot samolotem.
– Czy się odważę? – mamroczę do zdjęcia Otto Kühna. I sama sobie odpowiadam, nim ogarną mnie wątpliwości: – Muszę. Jestem to winna moim dzieciom.
– Pani Abrams? – To znów Jenny; zwraca się do mnie po nazwisku, mimo że tysiąc razy ją prosiłam, by tak jak do młodszych bibliotekarek mówiła mi po imieniu. Ale cóż, widzi we mnie tylko staruszkę. Ba, w nagrodę po przeżyciu dziesiątków lat jestem po prostu inaczej traktowana.
– Tak, Jenny? – W końcu podnoszę na nią wzrok.
– Czy nie powinna pani już pójść do domu? – Zapewne spodziewa się, że odmówię. Uśmiecha się nieco ironicznie, przekonana o swojej wyższości. – Żeby trochę odpocząć?
Z niekłamaną przyjemnością, patrząc jej prosto w oczy, uśmiecham się i mówię:
– Tak, Jenny, bardzo ci dziękuję. Chyba tak właśnie zrobię.
I chwyciwszy gazetę, wychodzę.
*
Po przyjściu do domu – przytulnego bungalowu położonego w odległości ledwie pięciu minut piechotą od biblioteki – loguję się do komputera.
Tak, mam komputer. Tak, potrafię z niego korzystać. Mój syn, Ben, ma nieznośny zwyczaj wypowiadania przy mnie terminów komputerowych bardzo powoli – in-ter-net i mej-lo-wa-nie – tak jakby nawet nazewnictwo nowych technologii stanowiło dla mnie wyzwanie. Chyba nie mogę go za to winić, przynajmniej nie całkiem. Ben urodził się osiem lat po wojnie, gdy ja już zostawiłam Francję – i osobę, którą niegdyś byłam – daleko za sobą. Znał mnie tylko jako bibliotekarkę i gospodynię domową, która kaleczy język angielski.
Gdzieś po drodze nabrał mylnego przekonania, że jestem zwyczajną, nieskomplikowaną kobietą. Co by powiedział, gdyby znał prawdę?
To moja wina, że mu nie powiedziałam i że nie udało mi się nigdy naprawić tego błędu. Ale cóż, gdy się żyje wygodnie, kryjąc się w ochronnej skorupie, trudno oczekiwać, że pewnego dnia wyskoczy się z wyznaniem: „Kochani, oto kim naprawdę jestem...”.
Być może się bałam, że ojciec Bena, a mój mąż, Louis, zostawi mnie, gdy się dowie, że byłam kimś innym niż kobietą, za jaką chciałam w jego oczach uchodzić. Zresztą i tak odszedł dziesięć lat temu – rak trzustki – i choć tęskniłam za nim, za jego obecnością, prześladowała mnie dziwna myśl, że mogłabym się bez niego obejść o wiele wcześniej.
Wchodzę na stronę Delty – automatycznie wybieram te linie, ponieważ Louis, często podróżując w interesach, został członkiem ich programu lojalnościowego. Ceny są wygórowane, ale mam dzięki niemu zaoszczędzonych mnóstwo punktów. Zbliża się południe, najbliższy lot jest za trzy godziny, następny o 21:35 z przesiadką jutro w Amsterdamie i lądowaniem w Berlinie o 15:40. Natychmiast klikam i rezerwuję wieczorny lot. Jest w tym coś doprawdy symbolicznego, że wyląduję w Berlinie dokładnie w sześćdziesiątą rocznicę podpisania przez Niemcy bezwarunkowej kapitulacji.
Przeszywa mnie dreszcz, nie wiem, czy strachu, czy podniecenia.
Muszę się spakować, ale przedtem jeszcze zadzwonić do Bena. Nie zrozumie, ale być może to dobry moment, by się dowiedział, że jego matka nie jest kobietą, za jaką zawsze ją uważał.Rozdział drugi
Lipiec 1942
Ołowianoszare niebo nad Biblioteką Sorbony, położoną w piątej dzielnicy Paryża, nabrzmiało od deszczu, powietrze zdawało się ciężkie i gęste. Eva Traube stała przed frontowymi drzwiami, przeklinając wciskającą się wszędzie wilgoć. Nawet bez sprawdzania w lustrze wiedziała, że jej ciemne, długie do ramion włosy dwukrotnie zwiększyły objętość, upodobniając ją do grzyba. Oczywiście, nie miało to znaczenia, gdyż i tak jedyną rzeczą, którą każdy zauważał, była sześcioramienna żółta gwiazda Dawida, przyszyta do lewej strony jej kardiganu. Przysłaniała wszystko, jakby zupełnie się nie liczyły inne ważne elementy jej osobowości: to że była czyjąś córką, przyjaciółką, że pasjonowała się kulturą angielską i pracowała nad dyplomem z literatury angielskiej.
Dziś dla wielu ludzi w Paryżu była wyłącznie Żydówką.
Zadrżała, przeszyta nagłym chłodem. Niebo wyglądało złowróżbnie, jakby skrywało jakąś tajemnicę. Zbierające się czarne chmury kładły na miasto cień, symbolizując ciemność, która w istocie nim zawładnęła.
„Courage!” – rzekłby jej ojciec; jego francuski wciąż był niedoskonały, ze śladami polskiego akcentu. „Głowa do góry! Niemcy będą nas dręczyć tylko wtedy, gdy im na to pozwolimy”.
Jednakże jego optymizm nie miał realnych podstaw. Niemcy mieli całkowicie wolną rękę, by gnębić francuskich Żydów, gdyby im tylko przyszła na to ochota, nie oglądając się na poczynania Evy i jej rodziców.
Ponownie spojrzała w niebo, wahając się, co robić. Zamierzała pójść do domu piechotą, by uniknąć metra i obowiązujących w nim nowych restrykcji – Żydzi mogli podróżować tylko w ostatnim, na ogół zatłoczonym, dusznym wagonie – ale zanosiło się na deszcz, może więc lepiej było się schronić pod ziemią.
– Ach, mon petit rat de bibliotèque! – Głęboki głos dobiegający zza jej pleców wyrwał ją z zamyślenia. Rozpoznała go, nim się odwróciła; tylko jedna osoba nazywała ją pieszczotliwie „małym molem książkowym”.
– Bonjour, Josephie – odparła sztywno. Czuła, że na policzki wpełza jej rumieniec zażenowania, ten chłopak bardzo jej się podobał. Joseph Pelletier jako jedyny spośród studentów wydziału anglistyki nosił gwiazdę Dawida – choć w przeciwieństwie do niej był tylko w połowie Żydem, w dodatku nieortodoksyjnym. Wysoki, o szerokich ramionach, gęstej ciemnej czuprynie i jasnoniebieskich oczach wyglądał jak gwiazdor filmowy; wiedziała, że podkochiwało się w nim wiele studentek – nawet katoliczek, których rodzice nie życzyliby sobie, by Żyd zalecał się do ich córek. Zresztą Joseph nie należał do tych, którzy by się zalecali do dziewczyn. Prędzej by uwiódł którąś w ciemnym kącie biblioteki i porzucił w stanie upojnego omdlenia.
– Wyglądasz na bardzo zamyśloną, moja mała – rzekł z uśmiechem, całując ją w oba policzki na powitanie. Znali się od dzieciństwa, ponieważ ich matki się znały, jeszcze zanim Eva zjawiła się na świecie, i nawet teraz – gdy miała dwadzieścia jeden lat, a on dwadzieścia sześć – czuła się przy nim jak mała dziewczynka.
– Zastanawiam się, czy będzie padać – powiedziała, odsuwając się od niego, zanim zdążyłby zauważyć, że fizyczny kontakt ponownie przyprawia ją o rumieniec.
– Evo... – Wypowiedział jej imię w taki sposób, że serce jej podskoczyło. Gdy znów odważyła się na niego spojrzeć, w jego oczach czaił się jakiś niepokój. – Właśnie cię szukałem.
– Dlaczego? – Przez ułamek sekundy miała nadzieję, że powie: „Żeby cię zaprosić na obiad”. Ale nie, to byłoby zupełnie nieprawdopodobne. Zresztą dokąd by poszli? Wszędzie obowiązywał zakaz wstępu dla ludzi, którzy nosili gwiazdę.
Pochylił się ku niej.
– Żeby cię ostrzec. Krążą plotki, że coś się szykuje. Wielka obława przed piątkiem. – Czuła ciepło jego oddechu na uchu. – Mają na liście ponad dwadzieścia tysięcy Żydów urodzonych poza Francją.
– Dwadzieścia tysięcy? To niemożliwe!
– Niemożliwe? Ależ jak najbardziej. Moi przyjaciele mają bardzo wiarygodne źródła.
– Twoi przyjaciele? – Ich spojrzenia się skrzyżowały. Oczywiście słyszała o podziemiu, o ludziach pracujących tu w Paryżu nad osłabieniem władzy nazistów. Czy to miał na myśli? Bo któż inny mógł o tym wiedzieć? – Skąd pewność, że mają rację?
– A jeśli jednak się nie mylą? Myślę, że z ostrożności ty i twoi rodzice powinniście się ukryć na najbliższe kilka dni.
– Ukryć? – Jej ojciec zajmował się naprawianiem maszyn do pisania, a matka dorywczo krawiectwem. Skąd by mieli wziąć pieniądze na kryjówkę, ledwie im wystarczało na opłaty za mieszkanie. – Najlepiej w Ritzu, co?
– To nie żarty, Evo.
– Nienawidzę Niemców tak samo jak ty, Josephie, ale dwadzieścia tysięcy ludzi? Nie, nie wierzę w to.
– Bądź ostrożna, moja mała. – W tym momencie z nieba lunął deszcz i Joseph, jakby przezeń zmyty, zniknął nagle w morzu otwierających się parasoli na otoczonej fontannami alejce przed gmachem biblioteki.
Eva zaklęła pod nosem. Trotuar, który w półmroku późnego popołudnia lśnił i zdawał się śliski, jakby rozlano na nim oliwę, zatapiały potoki deszczu. Zbiegając po schodach w kierunku ulicy des Écoles, już zdążyła zmoknąć. Usiłowała ochronić głowę swetrem, ale zdołała w ten sposób tylko uwypuklić żółtą gwiazdę, która wielka jak dłoń, na samym środku z przodu aż biła w oczy.
– Brudna Żydówka – wysyczał jakiś przechodzień, którego twarz skrywał parasol.
Nie, nie pojedzie dziś metrem. Wzięła głęboki oddech i zaczęła biec w stronę rzeki, ku strzelistym wieżom Notre Dame, do domu.
*
– Jak ci dziś poszło w bibliotece? – Ojciec Evy siedział u szczytu niedużego stołu, gdy jej matka w spłowiałej chustce na głowie i przetartej bawełnianej sukience, opinającej jej korpulentne ciało, nalewała wodnistą kartoflankę do talerzy. Wszystkich nieoczekiwanie złapał deszcz i teraz ich swetry suszyły się przy otwartym oknie, a żółte gwiazdy niczym trzej żołnierze w szeregu bacznie im się przyglądały.
– W porządku. – Eva poczekała, aż matka usiądzie, nim włożyła do ust łyżkę pozbawionej smaku zupy.
– Nie rozumiem, po co tam ciągle chodzisz – odezwała się matka, zastygając z pełną łyżką zupy i marszcząc nos. – Przecież nie pozwolą ci zrobić dyplomu.
– Wszystko się jeszcze zmieni, mamusiu Na pewno.
– Ech wy, młodzi, wieczni optymiści!
– Eva ma rację, Fajgo. Niemcy nie będą utrzymywać tych przepisów w nieskończoność. To nie ma sensu. – Ojciec Evy rozciągnął usta w uśmiechu, który jednak, jak wiedziały z doświadczenia, był udawany.
– Dzięki, tatusiu. – Nadal zwracali się do siebie tymi czułymi polskimi zdrobnieniami, choć urodzona w Paryżu Eva nigdy nawet nie postawiła stopy w ojczystym kraju rodziców. – Jak było dziś w pracy?
Ojciec wbił wzrok w talerz.
– Pan Goujon nie wie, jak długo da radę mi płacić. Może będziemy musieli... – Spojrzał przelotnie na żonę, a potem na Evę. – Może przyjdzie nam opuścić Paryż. Jeśli stracę pracę, nie zdołamy się tu utrzymać.
Eva spodziewała się, że ten moment nadejdzie, a mimo to wiadomość była niczym cios w żołądek. Wiedziała, że jeśli wyjadą z Paryża, nigdy nie wróci na Sorbonę, nigdy nie zrobi dyplomu, na który tak ciężko pracowała.
Zatrudnienie jej ojca wisiało na włosku, odkąd Niemcy zaczęli systematycznie eliminować Żydów z francuskiego społeczeństwa. Opinia, jaką się cieszył – najlepszego konserwatora maszyn do pisania i powielaczy w całym Paryżu – ocaliła go na jakiś czas, lecz nie wolno mu już było pracować w żadnym państwowym urzędzie. Mimo to pan Goujon, jego dawny szef, ulitował się i płacił mu nieoficjalnie za pracę „na czarno”, którą ojciec wykonywał w domu. Jeszcze dziś czekała go długa, pracowita noc, bo w salonie stało jedenaście maszyn do pisania w różnych stadiach demontażu.
Eva wzięła głęboki oddech, chwytając się strzępów nadziei.
– Może rzeczywiście najlepiej by było, gdybyśmy wyjechali, tatusiu.
Mrugnął do niej, a matka zamilkła.
– Najlepiej, słoneczko? – Ojciec zawsze ją tak nazywał. To zdrobnienie po polsku oznacza „małe słońce”. Czy tato, tak jak ona, dostrzega w nim teraz gorzką ironię? Czymże było słońce, jeśli nie żółtą gwiazdą?
– Wpadłam dziś rano na Josepha Pelletiera...
– Och, Joseph! – Pani Traube przyłożyła dłonie do policzków niczym zachwycona nastolatka. – Co za przystojny chłopak! Czy w końcu cię zaprosił na randkę? Zawsze miałam nadzieję, że wy dwoje będziecie razem.
– Nie, mamusiu, nic takiego się nie zdarzyło. – Eva wymieniła spojrzenia z ojcem. Połączenie córki z odpowiednim młodzieńcem wydawało się nadmiernie zaprzątać myśli kobiety, jakby wokół nie toczyła się wojna. – Doszły go plotki, że aż dwadzieścia tysięcy urodzonych za granicą Żydów zostanie aresztowanych w najbliższych dniach.
Matka zmarszczyła brwi.
– To śmieszne. A cóż, na Boga, zrobiliby z dwudziestoma tysiącami ludzi?
– Też mu tak powiedziałam. – Zerknęła na ojca, który nadal się nie odzywał. – Tatusiu?
– To z pewnością przerażająca wiadomość – odezwał się po dłuższej przerwie, wypowiadając słowa wolno, jakby z namaszczeniem. – Ale Joseph, jak mi się zdaje, miewa skłonność do przesady.
– Wcale nie. To przemiły młody człowiek.
– Fajgo, on tylko zdenerwował Evę. I po co? Żeby, wypinając pierś, pokazać, jakie ma koneksje? Przyzwoity facet nie powinien odczuwać takiej potrzeby. – Ponownie zwrócił się do Evy. – Słoneczko, nie chcę ignorować tego, co powiedział Joseph. Zgadzam się z nim, że coś się szykuje. W tym miesiącu słyszałem z tuzin plotek, a ta jest najbardziej szokująca. Ale żeby dwadzieścia tysięcy? To niemożliwe.
– A jeśli on ma rację?
Ojciec wstał i po kilku sekundach wrócił z małą wydrukowaną ulotką. Podał ją Evie, która szybko rzuciła na nią wzrokiem.
„Zrób wszystko, żeby się ukryć... Walcz z policją... Szukaj ucieczki...”.
– Co to jest? – szepnęła, podając ją matce.
– Ktoś wczoraj wsunął nam ją pod drzwi – wyjaśnił ojciec.
– Dlaczego nam nie powiedziałeś? Wygląda na ostrzeżenie, zupełnie jak to, co mówił Joseph.
Mężczyzna wolno pokręcił głową.
– Ta nie jest pierwsza, Evo. Niemcy rządzą strachem tak samo jak bronią. Gdybyśmy się chowali za każdym razem, gdy dostaniemy fałszywą ulotkę, wygrają, czyż nie? Odbiorą nam spokój i poczucie bezpieczeństwa. Nie pozwolę na to.
– Nie zrobiliśmy przecież nic złego – wtrąciła matka Evy. – Jesteśmy przydatnymi obywatelami.
– To może nie mieć znaczenia. – Pan Traube pochylił się i poklepał córkę po dłoni, a potem dotknął policzka żony. – Na razie się jednak nie martwmy. Jedzmy, nim zupa wystygnie.
Lecz Eva straciła apetyt i gdy przebierała w kartoflach na talerzu, aż ją skręcało w żołądku. Ogarnęły ją złe przeczucia i nawet ojciec nie zdołał ich rozwiać.
Później tego wieczora, gdy matka już się położyła, ojciec zastał Evę w małej biblioteczce obok saloniku, w którym na półkach piętrzyły się uwielbiane przez nich oboje książki. Nauczył ją miłości do literatury, a to jeden z największych darów, jakie rodzic może przekazać dziecku, ponieważ w ten sposób otwiera przed nim świat. Wieczorami razem zaczytywali się tu w przyjacielskiej ciszy, ale dziś Eva czuła się zbyt rozstrojona, by zagłębić się w lekturze. Siedziała na kanapie, szkicując coś w notesie; nerwowy zwyczaj z dzieciństwa, gdy rysowanie ludzi i rzeczy, które widziała dookoła, przynosiło jej spokój.
– Słoneczko – odezwał się cicho ojciec.
Podniosła wzrok, ołówek zatrzymał się przy niedokończonym szczególe żyrandola wiszącego nad jej głową.
– Myślałam, że jesteś w łóżku.
– Nie mogłem zasnąć. – Podszedł i usiadł obok niej. – Muszę ci coś powiedzieć. Jeśli Niemcy przyjdą po twoją matkę i mnie, masz natychmiast iść do pana Goujona.
Eva wpatrywała się w niego w osłupieniu.
– Mówiłeś, że nie wierzysz Josephowi.
– Nie wierzę. Ale dzieją się straszne rzeczy. Byłbym głupi, myśląc, że nam się nie mogą przytrafić. Ale ty, słoneczko, musisz być bezpieczna. Jesteś Francuzką. Jeśli nas zabiorą, musisz uciekać, nim sytuacja się pogorszy.
– Tatusiu...
– Wyjedź do wolnej strefy, a potem, jeśli to możliwe, dalej do bezpiecznej Szwajcarii. Przeczekaj tam wojnę. Wrócimy po ciebie.
Zdrętwiała w nagłej rozpaczy. Wolna strefa? Granica znajdowała się wiele kilometrów na południe od Paryża. Odcinała połowę kraju, którą Niemcy zgodzili się pozostawić pod rządami Francuzów. Szwajcaria wydawała się leżeć bardzo daleko.
– Dlaczego nie wyjedziemy razem? Choćby już?
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.