- nowość
- W empik go
Księgi - ebook
Księgi - ebook
"Erudycyjny miks wątków, opowieści, przywołań i odwołań, glos i dodatków, gąszcz cytatów prawdziwych i ostentacyjnie udawanych, odwołań do literatury, kultury, nawet telewizji, która, choć obrazkową, jakąś tam kulturą jest. Człek nie obyty z tym śmietnikiem myśli, idei, motywów, tropów, archetypów i toposów może mieć niejaki problem w orientacji, skoro już w opowieści wstępnej o wrażliwym rzeźniku (doprawdy wspaniały to kawałek o zabijaniu zwierząt, po którym chce się natychmiast zostać weganinem) w tle czai się Dostojewski ze swoimi niemiłosiernymi bohaterami, Raskolnikowem i Mikołką. W tych opowieściach bohaterski Nemeczek („Chłopcy z Placu Broni” Ferenca Molnára) zmienia się w sympatycznego pieska Pana Bazylego, który ma do odegrania swoją własną rolę, z kolei wieś Powitna wydaje się równie realistycznie magiczna jak Macondo u Márqueza („Sto lat samotności”). I tak przez kilkaset stron, galopujący postmodernistyczny kolaż nawiązań i odwiązań, zmuszający czytelnika do wysilonego przypominania sobie dawno czytanych lektur i dawno nie widzianych obrazów, przy czym mistyfikacja goni mistyfikację. Autor – jak to Boży Szaleniec – za nic ma, że postmodernizm przeminął i obecnie jesteśmy na etapie intensywnego zapominania o tym, co było, przeszło i słusznie przeminęło, gdyż w dobie współczesnej niepamięć uspokaja i uszczęśliwia."
Jacek Inglot (fragment posłowia)
„Sam bym tego lepiej nie napisał.” – F. Dust-O’Yevsky
„Księgi smagają swą ironią dwóch bogów – Boga w niebie i Kobietę na ziemi, nie oszczędzając też siebie.” – Bolesław P. Rus
„Żałuję, że przeczytałem. Jestem jeszcze bardziej zdołowany.” – Franciszek Kawka Caffe’ck
„Mocarne. Boberski ustanowił nowe regiony herezji. Krzepią serca zmarłych.” – Bruno S.
„Zwariowany ton osobistej gawędy, w której to, co polskie i arcypolskie, przeplata się z tym, co ludzkie i antyludzkie.” - Witek G.
„Wyrazistość stylu zasługuje na miano boberszczyzny.” Miłosz Cz.
„Apokryficzny zawrót głowy wzbudzony w centryfudze tekstów i kontekstów.” – Stanisław L.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-67504-76-8 |
Rozmiar pliku: | 803 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Umberto Eco, Imię róży,
przeł. Adam Szymanowski
Powieść musi przedstawiać ludzi i wydarzenia zaczerpnięte z życia, a nie z innych książek. Tworzywem jej są doświadczenia, obserwacje, rzeczy zasłyszane lub podpatrzone oraz oryginalne myśli autora, rozłożone przez niego na elementy i na nowo skomponowane. Bierze się coś z jednej osoby, coś z innej, coś z przyjaciela, którego się zna od wielu lat, coś z rozmowy podsłuchanej na peronie w trakcie czekania na pociąg albo z wzmianki w gazecie, która przypadkiem pobudziła wyobraźnię.
W ten sposób powstaje powieść...
Herbert George Wells,
Dolores, przeł. Maria Skibniewska
Wartość literatury polega na możliwości mistyfikacji i w mistyfikacji właśnie tkwi prawda literatury. Falsyfikat zatem jako mistyfikacja mistyfikacji, równa się prawdzie do drugiej potęgi.
Italo Calvino, Jeśli zimową nocą podróżny,
przeł. Anna Wasilewska
„Biblioteka – – biblioteka, oj, co za kłopot z tym mam, skaranie boże, a bo najcenniejsze, najbardziej szacowne to dzieła geniuszów samych, najprzedniejszych Ludzkości duchów, ale cóż, panie, kiedy Gryzą się, Gryzą, a też i Tanieją od nadmiaru swego, a bo za dużo, za dużo, i co dzień nowych przybywa, i nikt wyczytać nie może, bo za dużo, ach za dużo! Owóż ja, panie, Czytelników zgodziłem i im słono płacę, bo już mnie wstyd, że tak wszystko Nieczytane leży, ale za dużo, wyczytać nie mogą, choć i bez przerwy dzień cały czytają. Najgorzej jednak, że się książki wszystkie gryzą, gryzą i chyba jak psy się zagryzą!”
Witold Gombrowicz, Trans-AtlantykZapiski zmarłego w domu
z cyklu
Ulica Filozofów
przez
Bazylego Buczka
(tytuł i motta pochodzą od znalazcy rękopisu)
Sztuka zawsze, nieustannie zajmuje się dwiema sprawami: wiecznie rozmyśla o śmierci i dzięki temu wiecznie tworzy życie. Wielka, prawdziwa sztuka, ta, która zwie się Objawieniem świętego Jana, i ta, która je dopełnia.
Borys Pasternak, Doktor Żywago,
przeł. Ewa Rojewska-Olejarczuk
Jeśli mając nazwisko rodziców Głowacki dziecko otrzyma imię Bartosz – to dlatego, żeby nazywać się tak samo jak słynny kosynier, jeśli zaś nie otrzyma tego imienia – to dlatego, żeby nie nazywać się tak samo jak bohater spod Racławic. Istniejemy w relacji do tego, co było, czemu nie zawsze towarzyszy pełna świadomość, ale zawsze jakaś świadomość historyczna, choćby namiastkowa, z tym się wiąże. Każdy nasz ruch, każdy życiowy krok śledzi oko historii, jak obiektyw kamery, aparatu fotograficznego, a my ustawiamy się do niego, pozujemy jak do zdjęcia, nie wiedząc, kiedy, w jakiej chwili ono nastąpi, czy może stale jesteśmy filmowani, więc gramy, a grając stajemy się tym, co gramy, wtłaczamy siebie w kadry, ujęcia, sekwencje i sceny; czasem coś nas przymusza ustawić się tak, a nie inaczej, taki, a nie innych gest wykonać, i tak się ustawiamy, i taki gest wykonujemy, albo – ponieważ nas przymusza, my właśnie ustawiamy się inaczej, a przed danym gestem się wzbraniamy, zastępując go innym albo żadnym. Z okiem historii współdziała oko literatury, i zachowuje się tak samo, i taki sam na nas wywiera wpływ − oko historii, oko literatury razem śledzą każdy nasz ruch, każdy życiowy krok, a my, jeśli nam się chce i mamy rozwiniętą świadomość historyczną i literacką, bawimy się nieraz w ekscentryczne mistyfikacje i automistyfikacje.
Zuzanna Salińska,
Mesjanizm współczesny – cum grano salis
Pragnę spisać to, co najważniejsze. Zostawić ostatnie słowo. Dlatego nie będzie tego dużo. Kilka stron o moim życiu. Zapewne marnych, zapisanych niewprawną ręką, przywykłą do innej roboty. Ale mam takie przeczucie, i nadzieję, że będzie to i tak najlepsza rzecz, jaka po mnie zostanie. Będę się starał. Dla kogo to? A choćby dla ciebie, który mnie w tej chwili czytasz. Niech to będzie mój list do ciebie, kimkolwiek jesteś, który pierwszy te kartki zobaczysz i pierwszy, a być może jedyny, zapoznasz się z ich treścią.
A więc źle ze mną, tak że już gorzej być nie może. To zdanie właściwie by wystarczyło. Na nim mógłbym poprzestać. Nie ma sensu pisać, choć jest o czym. Tylko co to da? Najwyżej chwilę ulgi. A więc dla tej chwili… Może warto.
Czasem sobie myślę, jak dobrze by było nie wiedzieć, kim się jest. Zapomnieć o swoim życiu, o całym swoim nędznym życiu. Zasnąć i obudzić się jak nowo narodzone dziecię. Jak nowo narodzone dziecię… Kto to wymyślił? Nowo narodzone dziecię czuje się przecież fatalnie… Ja chciałbym tylko zapomnieć. Zapomnieć − aby nie zwariować. Albo właśnie zwariować – żeby zapomnieć. Co byłoby lepsze? I jedno, i drugie byłoby dobre. Ale i jedno, i drugie jest niewykonalne, niewyobrażalne nawet. Bo przecież nie da się zapomnieć tego, co się chce zapomnieć. To, co chcemy zapomnieć, właśnie pamiętamy najlepiej. Nie da się tego wymazać. Chyba że dostanie się odpowiednio mocno po głowie, ale my sami tego nie wymażemy, nie powiemy sobie „znikaj” – i to zniknie. Samemu walnąć się w łeb, stanąć naprzeciwko muru i z zamachem uderzyć w niego głową? Efekt niepewny, niepewny… I nie my wybieramy szaleństwo, nie my decydujemy o jego rodzaju, to szaleństwo wybiera nas. Wybiera również moment, przychodzi, kiedy ma ochotę, a nie, kiedy my tego chcemy. Może mnie kiedyś wywiozą do czubków. Kto wie? Dzisiaj, jutro, za rok… Wszystko jest możliwe. Ale raczej w to wątpię. Szaleństwo, jakiego bym sobie życzył – tylko czy takowe w ogóle istnieje? – szaleństwo takie jest… powinno być rodzajem znieczulenia, kiedy przekroczona zostaje granica wytrzymałości, umowna, ale mądrze wyznaczona, nie za wysoko, ani też nie za nisko. W głowie przepala się bezpiecznik, powiedzmy, że jeden z bezpieczników – i masz spokój. I żyjesz sobie dalej. Jak gdyby nigdy nic. Nieważne, jak. To znaczy ważne, bo nie jak roślina, wciąż jak człowiek. Ale już nie czujesz tamtego. Odcięty jesteś od tamtego bólu. Jesteś miejscowo gruntownie znieczulony. Czujesz w zamian ulgę, niewysłowioną ulgę – bo ten ból promieniował, docierał wszędzie, zakłócał wszystko, a teraz ustał. Nie sądzę, żeby mnie ta łaska kiedyś spotkała. Ja muszę żyć „na żywca”, w całości i po kawałku, każdym swoim nerwem. Nigdy nie zapomnę, kim jestem. A jestem sobą przerażony. Jestem sobą zasmucony. Żal mi siebie – to chyba najgorsze, co może człowieka spotkać w pewnym wieku. Żalić się nad sobą, okropne, co za wstyd, obrzydliwość, w tym wieku, kiedy człowiek powinien być dumny z siebie, ze swoich życiowych osiągnięć, albo nie być wcale. Są takie chwile, kiedy wydaje mi się, że to nierealne, jak sen, zbyt straszne, zbyt smutne, aby było prawdziwe. Że jestem tym, a nie innym człowiekiem. Że moje życie potoczyło się tak, a nie inaczej. Że żyję w ogóle – bardziej realne wydaje mi się chwilami, że jestem zmarły. Otrząsam się zaraz z tego złudzenia, kiedy pomyślę, że jednak będzie ze mną gorzej, trudno w to uwierzyć, sam w to czasem nie wierzę, aby mogło być gorzej, bo przecież tak, jak jest, wystarczy do pełni nieszczęścia, ale będzie gorzej, ponieważ tak się dzieje od początku, ten proces trwa i nic nie wskazuje na to, aby miał się zakończyć – a więc coś się dzieje, to jest oznaka życia, ten ruch ku gorszemu, ta zmiana na gorsze, to obumieranie, gnicie i upadek nie ustający, to mnie przeraża i przekonuje, że jednak żyję naprawdę, jako ten, a nie inny człowiek − i to nie jest żadne złudzenie, żaden sen, niestety, ani mój wymysł, niczego sobie nie wmówiłem ani nikt inny mi nie wmówił cudzej czy zmyślonej historii jako mojej własnej.
Czego się domyślasz, nieznajomy czytelniku tych zapisków, jeśli nie wiesz od początku, z kim masz do czynienia? Trochę ci podpowiedziałem. Kto sadził te kulfony na kartce, którą masz przed sobą? Kto za ich pomocą ględzić tutaj o sobie zaczyna, i rozkręca się coraz bardziej, jak pacjent w szpitalu, co najpierw o swoich chorobach męczył cię opowieścią, a następnie z całego życia swojego chciałby ci zdać relację, i jeśli mu pozwolisz, a trudno nie pozwolić, usłyszysz jego spowiedź, słowo w słowo tę samą, którą tylu przed tobą zostało uraczonych, czy ich to interesowało, czy nie? Kto więc bazgrołami tymi, bo z kaligrafii był nietęgi, żebrze o posłuchanie twoje, i chce się czegoś uchwycić? Ktoś, kogo sumienie dręczy, kto żałuje za swe grzechy, prawda? Ciężkiego kalibru, najcięższego? Jak myślisz? Skruszony zbrodniarz? Ktoś, kto chce się oczyścić, prawda? Dobrze się domyślasz. Ale nadal nie wiesz, kim jestem. Chociaż pewnie mógłbyś zgadnąć, gdybyś spróbował. Mógłbyś zgadnąć – że byłem rzeźnikiem. Tak, byłem rzeźnikiem. I cóż z tego? Co to rzeźnik – każdy wie. Nie… inaczej. Zacznę może od końca. Mam siedemdziesiąt jeden lat, życie za sobą, przed sobą – wiadomo co: reumatyzm, artretyzm, skleroza, alzheimer, prostata, krwawy stolec, mogiła – same „przyjemności”; za dużo palę, chciałem rzucić, ale już chyba tego nie uczynię, bo albo nie zdążę, albo nie starczy mi samozaparcia. Ale nie o tym przecież chciałem mówić… Siedzę przy stole, w ogromnej kuchni w moim domu, takim dużym, ciężkim, znaczy się stole. Miałem go kiedyś porąbać i spalić zimą w piecu. Po tym jak żona wyjechała, przytargałem go z szopy. Jego niemalowany, chropowaty blat nosi nieprzeliczone ślady różnych rzeźnickich noży, którymi się kroi i porcjuje mięso, a jest tak przesiąknięty zapachem tego mięsiwa, że długotrwałe mycie i szorowanie nie wywabiłoby go. Cuchnie zjełczałym tłuszczem, który wniknął w jego pory. Kiedyś nie wydawał mi się taki odrażający. Teraz wzdrygam się, kiedy go dotykam, a nawet kiedy na niego patrzę. Ale jest mi on teraz potrzebny. Ten ostatni raz. Muchy brzęczą ożywione, choć już zmierzcha. Na wsi zawsze jest pełno much. Ale dzisiaj szczególnie. Nawlatywało ich całe mnóstwo. Ten stół ich tak przyciąga. Jego lepka powierzchnia. I może jeszcze coś. Siedzę przy tym stole, a na stole leży narzędzie mojej pracy. Wygląda jak bagnet. Taki długi szpikulec na drewnianym trzonku – który nie wygląda na oryginalną rękojeść. Wbijałem go w serca wielu zwierzaków, pracując po wioskach. Służył mi od zawsze. Nie pamiętam, bym miał inny. Należał do mojego ojca… Znowu nie tak. Nie wiem, od czego zacząć. Choć już zacząłem i naplotłem sporo, i nadaremno. Mówiłem, że pisanie nie będzie mi szło. Może jednak lepiej było od początku, po kolei, jak Pan Bóg przykazał. Pisanie przychodzi mi z wielkim trudem, jak widzisz, mój czytelniku. Ręce mi się trzęsą, nie widać tego, wewnętrznie mi się trzęsą. Nic mi się z tego, co piszę, nie podoba. Przyglądam się podejrzliwie słowom, i wydaje mi się, jakby słowa także przyglądały się podejrzliwie temu, co próbuję z nich ułożyć. Mamlę te swoje zdania i mamlę, jakby surowe mięso bezzębnymi ustami, bojąc się przełknąć, aby nie stanęło w gardle… O wiele łatwiej zarżnąć wieprzka, niż napisać jedno porządne zdanie, w którym byłaby jakaś moc, zdanie, które pociągnęłoby za sobą następne zdanie, i nikogo by to nie zdziwiło, że na co, po co, a to zdanie pociągnęłoby następne, i byłoby to naturalne, konieczne, słuszne i zbawienne, i tak samo z następnym, i następnym zdaniem, tak żeby wszystko razem dobrze brzmiało, żeby utworzyła się z tego jakaś miła dla ucha i porywająca melodia, kojąca albo porywająca, brakuje mi tej melodii − w moim wykonaniu. No i żeby nie zbierało się człowiekowi na wymioty… To, czego mi nie brakuje, to egzaltacja… Egzaltacja, tak to się chyba nazywa?… Ta moja egzaltacja… Niech ją...! A od egzaltacji do wymiotów niedaleka droga. Próbowałem kiedyś pisać, to wiem. Chciałem stworzyć literaturę ze swojego życia. To i owo jednak odzyskać. Cokolwiek. Myślałem, że życie ma zawsze zbawienny wpływ na literaturę. Może być beznadziejne, ale literatura zawsze na tym skorzysta. A i może życiu też coś skapnie… Spisałem swoje losy, dzieciństwo, wojnę, po wojnie, a pisząc już czułem, że coś jest nie tak, potem przeczytałem, od początku do końca, rwąc resztki włosów z głowy – nie, nie, nie!, dlaczego to takie egzaltowane! Życie nie jest takie… a właściwie jest… trochę takie również jest… więcej niż trochę… ale takie życie jest źle napisane, takie życie to zła literatura. Więc trzeba to zmienić, wiedziałem, na czym błąd polega, przynajmniej rozcieńczyć jakoś tę egzaltację. Ale tak to już ze mną jest, że patrzę na siebie z boku, wszystko widzę i niczego nie potrafię zmienić. Najwyżej zniszczyć, z dymem puścić zapisane kartki, spalić za sobą i przed sobą mosty, tyle potrafię… Myślałem, że życie ma zawsze zbawienny wpływ na literaturę. Teraz już tak nie myślę. Nie zawsze ma zbawienny wpływ, nie zawsze… Dobrze pisać – to wielka rzecz. Dobrze pisać, żeby się dobrze czytało. Żeby wszystko było na swoim miejscu. Wszystko jest dobre, co jest na swoim miejscu. To jedyna zasada. Prosta i arcytrudna, dla mnie niemożliwa do zrealizowania. Jezus Maria, jakże byłoby wspaniale dobrze pisać! Coś od siebie przekazać, jakieś nowe słowo, nową myśl. Wydusić z siebie coś, czego jeszcze nie było, coś podobnego do prawdy, nawet gdyby przyszło zapłacić za to wysoką cenę. Wtedy wszystko inne dałoby się jakoś przeboleć. Przeczytałem dość dużo książek, głównie powieści, i zawsze zazdrościłem wielkim pisarzom, tym gigantom, Dostojewskim i Cervantesom. Średnim pisarzom zresztą też zazdrościłem. Miernych pisarzy tylko nienawidziłem. Jak siebie samego, jak swego życia...
Bo co ja w końcu z życia miałem? Harowałem jak wół, w rzeźni i prywatnie. Żeby to jeszcze przyjemna praca, ale rzeźnik – to jak, z przeproszeniem, grabarz albo śmieciarz – nieczysty zawód. Taki co to dzieci i wyrostki za człowiekiem rzucają kamieniami. Oczywiście, że nikt tam nigdy za mną niczym nie cisnął, ani nie słyszałem o takich przypadkach, żeby innych rzeźników to spotykało, to raczej nie do pomyślenia, ale ja tak się nieraz czułem, idąc przez wieś, przemykając się, skulony w sobie, jak gdyby mnie palcami wytykali, jak gdyby mnie ktoś miał zaraz wykląć i błotem obrzucić, a w mojej wyobraźni tak się właśnie nieraz działo, kpiny i szyderstwa prześladowców leciały w moją stronę, takie lęki mnie czasem ogarniały, po robocie, gdy wracał człowiek pod wieczór do domu. Taki zawód. Mówią: ktoś to musi robić. A własne dzieci się ciebie wstydzą. Może przesadzam, bo ja swego ojca się nie wstydziłem. Który też był rzeźnikiem i zdradził mi później wiele tajników swojej profesji. Jako małe dziecko nigdy nie byłem świadkiem, jak zabija, choć nieraz nadarzała się okazja, bo mieliśmy zawsze parę świnek i ojciec je na podwórku życia pozbawiał. Ale później, jak miałem już piętnaście, szesnaście lat, to widziałem, wszystko, z bliska, i pomagałem, bo ojciec kazał, i w końcu przyzwyczaiłem się, choć było mi bardzo ciężko się przyzwyczaić, a ojciec, jako że nerwowy był trochę, to czasem i obsobaczył, jak coś źle wykonałem, i w ucho czasem palnął. Natomiast kiedy byłem jeszcze brzdącem, chowałem się na ten czas w domu, nawet przez okno nie wyglądając, i tylko słyszałem rozdzierający kwik prowadzonych na ubój moich zwierzęcych przyjaciół, których tak lubiłem karmić, nagle przerywany głuchym stuknięciem, najbardziej przerażającym odgłosem mojego dzieciństwa. Mimo to, mimo że wiedziałem, na czym polega jego praca, nie wstydziłem się swego ojca, ale z moimi dziećmi mogłoby być inaczej. Gdybym je miał, oczywiście. I dobrze, że nie mam. Nigdy nie chciałem mieć dzieci – dla dobra dzieci. Nigdy nie miałem dobrego zdania o sobie − to wystarczający argument. Ale oprócz tego nigdy też nie miałem dobrego zdania o świecie. W tych dwóch punktach zgadzaliśmy się z żoną. Na szczęście moja bezpłodność dopomogła sprawie, nie badałem się, ale całą winę i całą zasługę z radością biorę na siebie. Czuję się spełniony w tym niespełnieniu. Po co dzieciska na ten okrutny świat sprowadzać? Na to bagno? Gdzie piękne kwiatki sobie tak dla niepoznaki rosną tu i ówdzie, a my hyc, hyc, z kępki na kępkę przeskakujemy, tak żeby się nie uwalać, tak żeby się nie zapaść, ale do czasu, do czasu… Po co to? Wstydziłyby się ojca. Albo, co gorsza, jeszcze by któreś poszło w moje ślady. I dalej harować niewdzięcznie, w sztafecie pokoleń. Bo taki to zawód, że cały czas, jak nie w ciepłej krwi, to w zimnej, potem w stygnącym mięsie, potem całkiem zimnym, lodowatym, z chłodni, że od tego reumatyzm, nie wiesz, jak mięso, jak martwe ciało może być zimne, nawet bez chłodni, nie do uwierzenia, mięso, które jeszcze przed chwilą było żywym stworzeniem, nie świadomym swego przeznaczenia, brykającym, żarłocznym, spontanicznie okazującym radość istnienia, aż do dnia egzekucji, do ostatnich momentów przed egzekucją, kiedy to zwierzęcy strach staje się bardzo ludzki. To rzeźnik najlepiej wie, jak bardzo zwierzęta przypominają ludzi, a ludzie zwierzęta. Im większy zwierzak, tym bardziej przykre zabijanie. Co innego kogut czy inny drób – raz siekierą w szyję i po krzyku, jak muchę pacnąć, no, może przesadziłem. Ale ja do tego nie byłem potrzebny. To każdy gospodarz potrafił. Chyba że jakiś bardzo delikatny, to nie. Znałem jednego, co ani razu nie splamił się krwią kuraka czy gęsi. Wyręczała go żona. Ale wyższe stworzenia – to co innego. Najgorzej jest z bydłem, nie daj Boże takiemu tuż przed zaszlachtowaniem spojrzeć w ślepia, a trudno nie napotkać jego wzroku, którym wodzi za tobą domyślnie – wtedy się wszystkiego odechciewa. A robić trzeba. Taka krowa albo wół albo koza – to prawie jak człowiek. Jak na ciebie popatrzy tymi ślepiami szklistymi, a jeszcze zacznie ronić łzy, i ryczeć, beczeć, z wyrzutem, z żalem zdradzonej istoty, i trząść się na całym ciele – ciarki przechodzą. Bo zwierzę wyczuwa, kiedy chcesz je zamordować, kiedy chcesz je przemienić w mięso i kości, w podroby i wędliny, i potrafi płakać, i przeżywać wszystko jak człowiek. I wtedy masz do wyboru: albo płakać razem z nim, albo… Jak żalić się, to żalić! Dobrze, że nie mam dzieci. To moje największe życiowe osiągnięcie. Nieprawda! To jedyne moje życiowe osiągnięcie.
I tak schodziły mi lata: codziennie do roboty, do rzeźni, a popołudniami często dorabiałem na wsiach, szczególnie jesienią i zimą, taszcząc swój kuferek z narzędziami, odziedziczony po ojcu. Zawsze gdzieś mnie wynajmowali, bo byłem dobry. Słynąłem w okolicy z najlepszej ręki do kiełbasy i kaszanki. I salcesonów. Właściwie do wszystkiego. Bo rzeczywiście dokonywałem cudów w tej dziedzinie, i to była naprawdę przyjemna część mojego fachu. Znałem się na rzeczy. Świetnie przyprawione były moje specjały. Przygotowywałem też marynaty, roztwory do peklowania, wedle ojcowskich receptur i własnych. Zajmowałem się wędzeniem, jeśli tylko gospodarze sobie tego życzyli, a wiedzieli, że na tym również się znam, jak mało kto. Nawet smalec wytapiałem – niby proste, ale nie każdy to potrafił dobrze, tak żeby się smalec nie psuł, bo trzeba długo przy nim stać, żeby odparował jak należy i był bialutki, i taki się nie psuje w największe upały. I zawsze smakowało mi mięso. Podczas świniobicia na przykład wybierałem sobie najlepsze kąski, móżdżek, polędwicę, ozór, przysługujące mi prawem „myśliwego”, który upolował i oporządził zdobycz, dzieliłem się nimi, bo tak wypadało, ale lwia część należała do mnie. W rzeźni, dopóki nie awansowałem na brygadzistę, byłem jednym z wielu, przy taśmowej robocie, a w gospodarstwie przez dwa, trzy dni byłem najważniejszą osobą, najbardziej zajętą, ale i cieszącą się największym posłuchem, takim mistrzem ceremonii byłem, w czasie tego święta obżarstwa, święta smaków.
Ale nie o tym przecież chciałem mówić. Chociaż nie, o tym też, ale śpieszy mi się, by powiedzieć to najważniejsze, to, co bezwzględnie musi być powiedziane. Pewnie myślisz, że ktoś taki jak ja nic nie czuje uderzając świniaka w łeb obuchem siekiery (nazywamy to w naszym żargonie „narkozą”), a potem wbijając mu w serce sztylet. I w zasadzie nie mylisz się, w poważnej mierze masz niestety rację. Gdybym powiedział, że za każdym razem było mi ich żal, miałbyś prawo zaśmiać mi się prosto w twarz. Człowiek do wszystkiego się przyzwyczaja – przynajmniej do pewnego stopnia. Współczułem tylko od czasu do czasu, bo inaczej byłbym chyba zwariował albo zrezygnował. Szkoda, że do tego nie doszło. Te chwile były najstraszniejsze. Zdarzało się, że nachodziło mnie takie znużenie, że chętnie byłbym rzucił wszystko w diabły i się obwiesił. Ale mijało. Jak wszystko. A ja starałem się to, co robiłem, robić po mistrzowsku, waliłem celnie, w nasadę czaszki, pozbawiając od razu przytomności, uśmiercałem jednym pchnięciem sztyletu, a wszystko po to, żeby się zwierzaki nie męczyły. Następnie podcinałem gardziel, żeby spuścić krew. Wszystko sprawnie i szybko, automatycznie. Chodziło o to, żeby nie myśleć w trakcie tego najgorszego. A „przed” i „po” dużo gadać, różne banialuki, podśpiewywać, pogwizdywać, przekomarzać się z córkami gospodarzy, być dobrodusznym i ludzkim, pokazywać ludziom swoją dobrotliwą twarz – bo ja naprawdę, nie uwierzysz, naprawdę mam twarz dobrego człowieka. A kiedy zwierzak był już martwy, kiedy ustały śmiertelne drgawki i było pewne, że jego ból i strach się skończyły i nigdy się nie powtórzą – to on znikał, tu i teraz, a wraz z nim cała ta potworność, następowało cofnięcie w czasie, bydlątko prosto z macicy przenosiło się na niebieskie pastwisko, warchlak dawał susa do niebieskiego lasu, aby tam w spokoju dorastać, a zostawał – wór pełen mięsa, słoniny, podrobów i kości, które nigdy nic nie miały wspólnego z jakąkolwiek żywą istotą. Takie w myślach przeprowadzałem samooczyszczenie. Na szczęście nie ześwirowałem jak niektórzy moi koledzy po fachu, którzy wyzbyli się całkowicie wrażliwości na cierpienie zwierząt i potrafili sadystycznie pastwić się nad nimi, niepotrzebnie ranić, w napadzie złości na przykład odciąć nogę. Stawali się niebezpieczni także dla ludzi. Zdarzali się wśród nich mordercy. Sam nie wiem, jak udało mi się, wykonując taką paskudną pracę, zachować tę odrobinę wrażliwości. Może to zasługa książek? A może zawdzięczam to krwi i wychowaniu mojej anielsko łagodnej matki?
Nieznany mi odkrywco tych pożółkłych i poplamionych tłuszczem kartek (wciąż ten tłuszcz i jego zapach!), pamiętasz tę scenę ze Zbrodni i kary? Raskolnikow, planujący zamordowanie starej lichwiarki, w przeddzień zbrodni ma sen, w którym on – jako dziecko – jest świadkiem wstrząsającej sceny: wychudzona, ledwo trzymająca się na nogach, stara klacz jest katowana bezlitośnie przez pijanego właściciela i wściekły motłoch za to, że nie ma siły uciągnąć zbyt ciężkiego wozu. Chłopczyk płacze, wyrywa się ojcu, protestuje, pragnie pomóc zwierzęciu, ale bezskutecznie, w końcu podbiega do leżącego, wydającego ostatnie tchnienie „konika”, obejmuje jego głowę, całuje i zanosi jeszcze rozpaczliwszym płaczem. Pamiętam, że ten fragment zrobił na mnie piorunujące wrażenie, było w nim coś rozdzierającego serce. Wspominam o tym, bo ja byłem taki sam. Nie uwierzysz! Taki sam! Zanim zostałem rzeźnikiem oczywiście. Kiedyś na moich oczach, to było jakoś u schyłku lat dwudziestych, rozpędzone auto, wielka rzadkość na naszej ulicy, potrąciło czarnego pieska, kundelka, dobrze nam znanego włóczykija i obywatela miasteczka. Pokonała go nowa cywilizacja, do której nie zdążył lub był za stary się przyzwyczaić. Najgorsze było to, że żył jeszcze, a nie można mu było w żaden sposób pomóc, widać było, że jest stracony, nawet nie wył, nie skowyczał, wstrząsały nim drgawki, a z pyska obficie lała się krew. Usiłował wstać, ale podniósł się tylko na przednich łapach i trzęsąc się cały przepełznął kawałek, ciągnąc za sobą tylne łapy, gdy zbliżył się do niego taki pijaczek, nasz głupi Jasiu. Taki nasz głupi Jasiu miasteczkowy, co przepił swoje życie, zawsze na lekkim gazie, często urżnięty w trupa, wiecznie w dobrym humorze, gęba uśmiechnięta, przemierzał sobie ulice i gościńce, kursując między miasteczkiem a okolicznymi wsiami, z dumnie podniesioną głową, pogwizdywał, podśpiewywał szlagiery, ludziom śmiało w twarze spoglądał, aż tu na jego drodze psa, kundla zwykłego auto potrąciło, no więc nasz głupi Jasiu, czy dlatego, że był taki w skrytości ducha wrażliwy i nie wszystko mu było obojętne, czy dlatego, że tak zwyczajnie po pijacku, sentymentalnie się wzruszył, w każdym razie pochylił się nad nieszczęsnym pieskiem, pogłaskał, delikatnie wziął go na ręce i odszedł, czule coś bełkocząc mu do ucha. Byłem zrozpaczony. Nie chciało mi się żyć. W domu wyznałem matce, że gotów byłbym zginąć zamiast tego pieska. Tylko żeby on żył. Takim byłem wrażliwym dzieckiem. A później zostałem rzeźnikiem. Czy to ma jakiś sens? Wrażliwy rzeźnik… Tak, wrażliwy rzeźnik. Kto w to uwierzy? Ja bym nie uwierzył. Prędzej uwierzymy w święte prostytutki, Sonie Marmieładowe, Marie Magdaleny… Nieufni jesteśmy, podejrzliwi. Równie nieufni i podejrzliwi, co łatwowierni i naiwni. I ciągnie nas to w jedną, to w drugą stronę, zataczamy się jak ten pijak od płotu do płotu… Czasem tylko coś nami wstrząśnie, najdzie nas wzruszenie, dopadnie prawda i ściśnie za grdykę
Zanim zacząłem mordować zwierzęta jako rzeźnik, oswoiłem się już ze śmiercią. Zabijałem na froncie wrogów mojego kraju. Służyłem w zwiadzie. Było to o tyle łatwiejsze i inne, że odbywało się w walce, przeciwnik był uzbrojony po zęby, i miał wielką szansę przeżyć, mógł równie dobrze zabić mnie jak ja jego. Walcząc w tej formacji, byłem bliżej wroga niż zwykły żołnierz. Nie mogłem powiedzieć, że ja strzelam, a Pan Bóg kule nosi. Nieraz trzeba było zabić z bliska, po cichu, nożem, zakrywając usta Niemca, aby stłumić jego krzyk. Tak więc ze śmiercią jestem za pan brat. Całe życie się jej wysługiwałem. Straszne to, straszne, śmierć, wszędzie śmierć, nic, tylko śmierć.
Czy to ma jakiś sens? – powtarzam. Czy moje życie ma jakiś sens? A jaki sens ma życie w ogóle? Po co się żyje? Może żyje się po to, by odpowiedzieć właśnie na to pytanie. Tylko po to. Żyje się po to, by zrozumieć, po co się żyje. Ale po co rozumieć? Czy nie wystarczy po prostu żyć? Wystarczy, i to jest piękne. To byłoby piękne, gdyby mi wystarczyło.
Niewiele czasu mi zostało. Siedzę tylko w domu i myślę. I tak od roku. Przesiaduję przy tym stole. Czas się zatrzymał. Minął rok, a mnie się wydaje, że jeden dzień. Głowa mi pęka od myślenia. Nie wychodzę z domu. Tyle co do sklepu na drugą stronę ulicy, jak mnie głód mocno przyciśnie. Ale powoli odzwyczajam się od jedzenia. Nie odzywam się do nikogo. Nie słucham. Żona się zdenerwowała i pojechała do siostry. Powiedziała, że wróci, jak mi przejdzie. I żebym ją powiadomił. A co mi po żonie? To obcy człowiek. Nie jest w stanie mi pomóc. A mnie chodzi po głowie szczególnie jedna myśl. Może to będzie ta najważniejsza z najważniejszych spraw, o jakich chciałem napisać. A zatem jeśli założymy, że Bóg istnieje i wszystko dzieje się zgodnie z jego wolą, a moja praca według wszelkich praw, Boskich i ludzkich, musi być uznana jako dobra, ponieważ wykonywana jest dla dobra ludzi, jest niczym ofiara całopalna na ołtarzu ludzkości, zaś we mnie budzi sprzeciw, we mnie, po którym najmniej można by się tego spodziewać, to ja, właśnie ja mam moralne prawo do zadania Najwyższemu, bezpośrednio jemu, tego pytania: „Dlaczego wszystkie żywe istoty muszą cierpieć?”.
To już prawie wszystko ode mnie… I to jest ta rewelacja? – zapytasz. Tak, to jest ta rewelacja! „Dlaczego wszystkie żywe istoty muszą cierpieć?” A co, nie podoba się, nie zachwyca? Żadna rewelacja? Góra zrodziła myszkę, powiadasz. I trąci tutaj myszką teraz. Ano trąci… Mnie samego to dziwi. Tak mało mam do przekazania… I nic nowego… Kiedy zaczynałem pisać, wydawało mi się, że mam więcej, mimo że napisałem na wstępie, nieszczerze i asekurancko – że nie będzie tego dużo, ale sam widziałeś w miarę czytania, jak to szydło wychodzi z worka, wychodzi na jaw ambicja, górka rozrasta się w górę − i rodzi tę myszkę… I przynajmniej jedną rzecz nową, wydawało mi się, że będę miał… A może jednak mam… Czekaj, jeszcze cię zaskoczę!
Teraz doszedłem do kresu. Czułem to szaleństwo, ten obłęd chyba był zawsze przy mnie. Zdaje mi się, jakbym całe życie się do tego przygotowywał. Siedzę za stołem. Ten stół to mój ołtarz ofiarny. Muchy po nim łażą. Towarzyskie. Bzyczą, parzą się, ruchliwe, zadowolone. Wirują nad stołem w obłędnym tańcu. Krążą też nad moją łysiną, przysiadają, wędrują po niej, łaskoczą. Opędzam się, ale są natrętne, wracają. Na stole leży sztylet, czy też bagnet. Z wąskim trójgraniastym ostrzem. Nie znam jego historii, nie wiem, skąd go ojciec wytrzasnął, ale domyślam się, że kiedyś już utoczył ludzkiej krwi. Może go ojciec wygrzebał pługiem na polu u dziadków, nad naszą małą rzeką, gdzie w czasie pierwszej wojny rozegrała się wielka bitwa, po której pozostało w ludzkiej pamięci wspomnienie smrodu gnijących trupów. Użyźniających glebę. Tak jak przepowiadał Józef Szwejk. Czy to może jego własny bagnet z frontu włoskiego przywieziony? Nie mam pojęcia, czy dźgał kogo ojciec bagnetem na tym froncie. Niewiele o sobie mówił. Tak jakby się czegoś wstydził, czegoś bał. Wiem tylko, bo o tym akurat mówił, może nawet trochę się chwaląc, że miał fenomenalnie celne oko – chętnie w to wierzę, bo ja też celnie strzelałem − i nie krył się z tym mój ojciec przed Austriakami, a ci byli mu wdzięczni, choć bez wylewności, za jego talent i chętnie z niego korzystali. Jako strzelec wyborowy w ck armii ojciec niewątpliwe mógł się uważać za spełnionego. Denerwował się tylko, kiedy ktoś mu powiedział, że przecież zabijał ludzi. Ale to była wojna, odpowiadał, to co innego, on był żołnierzem i strzelał do innych żołnierzy, którzy do niego strzelali. Mnie tego nie trzeba tłumaczyć… Mam teraz ten bagnet pod ręką. Mogę nim przebić sobie gardło, ale lepiej wbić w serce, poniżej mostka, albo w to zagłębienie nad obojczykiem, poniżej grdyki, u nasady szyi, kierując stal ukośnie w dół. Tyle razy przerywałem cudze życie, myślę, że teraz też nerwy i umiejętności mnie nie zawiodą. Jeśli zrobić to fachowo, śmierć jest szybka. Zaboli, musi zaboleć, zwłaszcza że „narkozy” w łeb sobie nie zadam, ale w następnej chwili już niczego się nie czuje. Jeśli wyeliminować strach, a ja jestem od niego wolny, nie jest to takie straszne, ten zabieg. Zapaliłem żarówkę, nakrapianą muszymi odchodami. Słaba żarówka. Daje mętne światło. Muchy obsiadły stół. To już mówiłem. Ale jak gdyby znieruchomiały wszystkie. Na coś czekają. Podniosłem bagnet lewą ręką, bo prawą mam zajętą pisaniem. Zaraz skończę i go przełożę do prawej ręki. Nie wiem, co mną kieruje, tak jak nie wiem, co mną kierowało w przeszłości. Nie ukrywam, że to, co robię, jest rodzajem prowokacji, szantażu, bluźnierczym eksperymentem, którego chyba nie będzie mi dane powtórzyć. Ryzyko niepowodzenia jest ogromne. Szansa sukcesu – minimalna. Bowiem próbuję z siebie złożyć ofiarę. I tą ofiarą, tą próbą ofiary – wstrząsnąć nim. Sprowokować go do działania, do interwencji, do wyjścia zza kulis. Więc zwracam się do niego oficjalnie. Już teraz mówię bezpośrednio do niego. Jeśli chcesz, możesz mnie powstrzymać. Żądam tego, proszę o to, błagam, daj jakiś znak! Niech na przykład w tej chwili mucha usiądzie na koniuszku mego nosa. Czekam! Albo coś innego. Nie chcę być nawozem, na którym w przyszłości wyrosną piękne kwiatki. Niech będą one najpiękniejsze, ja nie chcę. Nie rozumiem ciebie. Nie rozumiem siebie. Nie rozumiem świata. Wyjaśnij mi to wszystko. Odsłoń mi sens twego planu… Czy celem są piękne kwiaty? Jeśli tak, to ja się nie zgadzam.
Dopisek znalazcy rękopisu
Rękopis ten został znaleziony w biurku. Nie w moim biurku. Ale znalazcą – przyznaję się z poczuciem winy − byłem ja. Czego szukałem w nie swoim biurku? Jakim prawem grzebałem w nie swoim biurku, tylko w biurku mojego sąsiada zza płotu, Bazylego Buczka, którego w dodatku nie znałem zbyt dobrze, ponieważ zarówno on, jak i ja mieliśmy raczej usposobienie samotnicze? (Wiem na pewno, że był emerytowanym nauczycielem, polonistą. Polonistą jak ja. I ja też jestem Bazyli. Taki przypadek.) Nigdy bym się nie ośmielił, gdyby nie fakt, że biurko było przywalone gruzem, w gruzowisko, ponad którym sterczały kikuty ścian, obrócony był cały dom, a jego właściciel i lokator już nie żył, zginął w tej katastrofie budowlanej. Wiem, że to słabe usprawiedliwienie moich szabrowniczych poczynań. Chcę tylko powiedzieć, co sprawiło, że się ośmieliłem, co mnie popchnęło. I jeszcze jedno… Był jeszcze jeden powód, dla którego zdobyłem się na tę prawie złodziejską odwagę, aby pójść tam w bezksiężycową noc, i oświetlając sobie drogę latarką, odszukać pośród ruiny zgniecione, przechylone na bok biurko, a następnie wysunąć tę jedyną dającą się wysunąć szufladę. Pewnie mi tak łatwo nie uwierzycie, ja sam bym w to nie uwierzył w pierwszym odruchu, ale tym powodem było przeczucie, przeczucie graniczące z pewnością (redaktorski nos?), bądź raczej domyślność, trzeźwa analiza oparta na obserwacji i prawdopodobieństwie, że znajdę w szufladzie to, co właśnie znalazłem, może nie dokładnie to, ale coś w tym rodzaju. A wy, jeśli ten opublikowany przeze mnie rękopis, jeden z wielu, które skrywała szuflada, przeczytaliście, jesteście teraz tak samo winni jak ja.
Bazyli SkarbimierskiPanpatos
z cyklu
APOKRYFKI I WYZNANIA
JÓZEFA KOŁOBRZESKIEGO
Człowiek niewierzący hołd religii może złożyć jedynie za pomocą bluźnierstwa. Mądrego bluźnierstwa. I to bluźnierstwo jest w ogóle największym z możliwych hołdów. A zatem najgłębiej religijne są teksty specyficznie heretyckie i bluźniercze, pisane przez niedowiarków. W przyszłości prawdopodobnie religia, a raczej jej cień uchowa się w takim niedowiarstwie i niedowiarki kontemplujące Pustkę, na wyżynach patosu i melancholii, będą jedynymi „religijnymi” osobami.
Ryszard Księżycki, Teorie nad przepaścią
Sen mię ze snu obudził. Przespałem byt drobny
Gwiezdnej smugi na rzęsach. Śniła się – dlaczego?
Chciałem razem z Magami iść w świat niepodobny
Do żadnego z tych światów. Wiem, że do żadnego!
Biegnę w mrok, byle biegnąć! Może ich dogonię,
Choć mi trudno przeczuciu opierać się złemu.
Już widzę pierwsze stada śpiące na wygonie
I światła w Bogu ślepych oknach Betlejemu.
Zbliżam się do jaskini. Nigdy lub tym razem!
Chwili tracić nie wolno! Śpiesz się, nędzo ziemska!
Jeden pastuch wbrew cudom drzemie popod głazem,
Budzę go w imię twoje, Gwiazdo Betlejemska!
Gdzie Magowie? „Odeszli. Badacze ich cienia
Głoszą, że wraz z kadzidłem i mirrą, i złotem
W kurz się marny rozwiali pod tej karczmy płotem,
Gdzie droga w nicość skręca. Tyle – ich istnienia.”
Gdzie Maryja? „Mów o niej z niebem lub mogiłą.
Nikt nie wie – i nikt dzisiaj nie odpowie tobie.”
A gdzie Bóg? „Już od dawna pochowany w grobie,
Już szepcą, że Go nigdy na świecie nie było!”
A gdzie jest Magdalena? „Zapatrzona w zgony,
Przemilczała ból hańby, gdym ją kopnął nogą.
Wracaj tam, skąd przychodzisz – ty śmiesznie spóźniony!”
Nie mam po co i nie mam powrócić do kogo!
Bolesław Leśmian, Betlejem
Wierzę, że życie niektórych ludzi jest stąpaniem po cienkiej linie rozumu nad przepaścią absurdu. Dla większości niewtajemniczonych obserwatorów nie istnieje przepaść ani lina ponad nią rozciągnięta, dlatego nie pojmują tego, co widzą ich oczy.
Wierzę, że stoimy nad otchłanią, i zastanawiamy się, co jest straszniejsze: skoczyć w nią czy też nad nią się pochylać?
Wierzę, że w nicość lepiej nie spojrzeć ani razu. Bo kto raz spojrzy, nie może się powstrzymać, aby znów i znów, i raz jeszcze tam nie spojrzeć. A kogo nicość raz zawoła po imieniu, ten nie zazna już spokoju i nie będzie tym samym człowiekiem, jakim był.
Wierzę, że nic nas nie zbawi. Nawet rozum nas nie zbawi. Ale tylko rozum nie pozwoli nam oszaleć marnie, to znaczy zgłupieć. I w tym cała nasza nadzieja. Tak więc nie ufaj swoim uczuciom, nie ufaj swej inteligencji, bo mogą cię wyprowadzić na manowce. Ufaj tylko tej odrobinie rozumu, jaką masz, tej iskierce, która świeci w ciemnościach, tej drobince nadświadomości, dzięki której masz szansę, jakąkolwiek szansę stać się takim, jakim chcesz i powinieneś być, na obraz i podobieństwo swego rozumu, swej nadświadomości.
Wierzę w fikcję, taką fikcję, która nie istniejąc realnie, ma wagę i znaczenie takie, jakby realnie istniała. Wierzę, że z tej fikcji wszystko powstało i w tę fikcję się obróci. Wierzę w Słowo, które jest tylko słowem.
Nie wierzę w Boga, ale wierzę, że głębia wiary, nadziei i głębia niewiary, zwątpienia, rozpaczy – to jedna i ta sama głębia, skąd ludzie wołają, płaczą, radują się i śmieją. Nie wierzę w Boga, ale wierzę we wiarę: popatrz choćby na tę staruszkę i jej zdjęcie ślubne sprzed sześćdziesięciu lat – taka była piękna z niej dziewczyna, i jak tu nie wierzyć, jak nie wierzyć, że to kiedyś wróci, że znów będzie młoda i piękna! Nie wierzę w Boga, ale wierzę w religię, w to genialne szaleństwo, które jest odpowiedzią na zło świata, bo szaleństwem jest wierzyć i głosić, że Bóg jest miłością, kiedy na próżno szukać śladów jego miłosierdzia, ale tylko taka szalona i absurdalna idea może pokonać absurd i szaleństwo świata. Nie wierzę w Boga, ale wierzę, że Jezus z Nazaretu umarł na krzyżu dla naszego zbawienia – i mimo że nie był Bogiem ani synem Boga, i umarł, i został pogrzebany, i nie zmartwychwstał, mimo to zbawił nas naprawdę: tych, którzy wierzą w niego, a nawet (w pewnym sensie) tych, którzy w niego nie wierzą. Bo naprawdę umarł za nas. I oszalał za nas, oszalał dla nas, i zbawił nas od obłędu, abyśmy nie musieli w obłędzie i szaleństwie się pogrążać. Wierzę jednak, że nigdy nie wyginie gatunek ludzi wierzących, dzięki którym nasza niewiara jest możliwa, bo aby nie wierzyć, trzeba mieć w co nie wierzyć, a tylko ich wiara to zapewnia. Wierzę również w niezwykłą przemianę: że nasza rozpacz może się przemienić w nadzieję innych, a nasze zwątpienie – w ich wiarę, a nasz strach – w ich męstwo i odwagę.
Wierzę – nie wierząc.Sprostowanie
Muszę się przyznać do pewnej nierzetelności, żeby nie powiedzieć oszustwa. Wiejski kościółek parafialny z mojego dzieciństwa nie miał za patrona świętego Antoniego Egipcjanina, tego od „kuszeń”, rozsławionych w malowidłach Boscha i Grünewalda, tajemniczego i niepokojącego. W rzeczywistości był pod wezwaniem poczciwego i skrojonego na miarę prostych ludzi franciszkanina, świętego Antoniego Padewskiego, tego od rzeczy zagubionych. Antoni Padewski to bardzo popularny niegdyś święty. Adresat wielu niewinnych modlitw – tych, którzy chcieli odzyskać jakąś zgubę, tych, którzy sami się zgubili i chcieli odnaleźć, i tych, którzy własnej zguby ostatecznej, tu na ziemi i tam po śmierci, chcieli uniknąć. Wiele istnieje kościołów pod jego wezwaniem i w każdym z nich znajdziemy obraz przedstawiający tego świętego z Dzieciątkiem na ręku. Wszyscy znamy ten obraz. Przed nim i do niego modliła się pani Antonina. Natomiast nie wiem, czy gdziekolwiek w Polsce lub na całym świecie znaleźć można kościół świętego Antoniego Egipcjanina. Wydaje mi się to mało prawdopodobne. Jego klasztory, pustelnicze, domyślam się, jak że by inaczej, pewnie były i są, ale kościoły – wątpię. Możliwe, że jakiś jeden kościół pod wezwaniem Antoniego Pustelnika gdzieś jest, albo w przeszłości funkcjonował, kościół szpitalny, dla trędowatych, należący albo nie należący do antonianów, bo tak pewnie się ten zakon nazywa, wszak Antoni Pustelnik był opiekunem chorych na trąd, to byłoby logiczne, ale zwykły kościół, dla zwykłych wiernych, zwykłych parafian, z takim podejrzanym patronem – wątpię, aby istniał, bo to z kolei byłoby zbyt straszne, zbyt obce dla zwyczajnie zdrowych i zwyczajnie chorych… Ja postanowiłem jednak przyprawić tę opowiastkę demonizmem, aby była ciekawsza, atrakcyjniejsza. Ale nie tylko dlatego. Bowiem każdemu człowiekowi, jak rycerzowi na miedziorycie Dürera, i tak, oprócz śmierci, nieustannie towarzyszy diabeł, niezależnie od tego, czy człowiek wierzy, czy nie wierzy w jego istnienie, a nawet niezależnie od tego, czy ów diabeł istnieje naprawdę.
...Ale gdybym był tej demonicznej przyprawy nie użył, czy byłaby moja historyjka przez to mniej prawdziwa?
1999-∞Spis treści
Zapiski zmarłego w domu
Panpatos
Duch pani Antoniny
Drzwi
Szewc Jakub
Wyznanie strachu
Prorok
Dalszego ciągu nie będzie
Pigmalion
Kobieta z Cork
Sny pana Bazylego
Wyrwane ze snu
Ogniwo
Sacrum-profanum
Zagłada domu na krańcu miasta
Sprawiedliwy
Zaświaty pana Bazylego
Faryzeusz
O kobietach i książkach
Piekło-raj
O Józiu niejadku
Absconditus, otiosus
O Wiesiu – tęgiej głowie
Tytani
O aniele inaczej
Wąż
O Bazylim odludku
Tajemnica tworzenia
O złości naszej
Las Birnam
O małym upadku
Wybrani
O małym realizmie
Grzechy świętego Franciszka
O kobiecie wrażliwej
Zbawca jaskółek
O smutnym turyście
Z wynurzeń czaszki
Babcia
Cudy
Diabeł
Jest, który nie jest
Drzewo
Oto człowiek
Strych
Ciąg dalszy
Z życia wariata
Syzyf
Bieda Wielka
Testament mój
Rekomendacje nie z tej ziemi
Posłowie – Jacek Inglot Ostatni postmodernista