Księżycowy pył - ebook
Księżycowy pył - ebook
Program amerykańskich lotów kosmicznych Apollo powstał w czasach, kiedy wydawało się, że ludzkość jest o krok od kolonizacji kosmosu, i trwał szaleńczy wyścig o pierwszeństwo we wszechświecie. W ciągu trzech lat, między 1969 a 1972 rokiem, dwudziestu czterech mężczyzn wyruszyło w najdłuższą, najniebezpieczniejszą i najbardziej niezwykłą podróż w dziejach: poza orbitę Ziemi. Dwunastu z nich postawiło stopę na Księżycu. Kosmiczni kowboje, bohaterowie pierwszego naprawdę globalnego wydarzenia medialnego, śledzonego na żywo przez setki milionów widzów na całym świecie. Od niemal pół wieku nikt nie powtórzył ich wyczynu.
Smith postanowił dowiedzieć się, jak potoczyły się losy zdobywców Księżyca. Czy udało się im wrócić na Ziemię, czy już na zawsze zostali z głową z chmurach? Czy poznali odpowiedzi na palące pytania ludzkości, czy może przywieźli z kosmosu tysiące nowych wątpliwości? I co robić, jeśli najważniejsze wydarzenie w swoim życiu można już tylko oglądać we wstecznym lusterku?
„Zapomnijcie o „flower power”, Beatlesach i Beach Boysach. Zapomnijcie o prezydencie Kennedym, „napadzie stulecia”, swingującym Londynie i wojnie w Wietnamie. To, co naprawdę sprawiło, że lata 60. były wyjątkowe, to lądowanie człowieka na Księżycu. Gdy Andrew Smith zaczął pracę nad swoją książką, trzech spośród dwunastu mężczyzn, którzy brali udział w tej misji, już nie żyło. Postanowił więc spotkać się z pozostałą dziewiątką, by zdążyć oddać im głos. Dzięki temu powstała poruszająca książka o niezwykłym amerykańskim akcie optymizmu, jakim była wyprawa na Księżyc.” „The Guardian”
„Smith doskonale łączy zapis rozmów z astronautami z politycznym i kulturowym kontekstem odbytych przez nich misji. A robi to z wdziękiem i lekkością – jego wciągająca opowieść pełna jest wspaniałych historii, a niemal każdy akapit książki zachwyca błyskotliwością.” Christopher Sylvester, „The Sunday Times”
„Misją Smitha – doskonale zrealizowaną w tej intrygującej książce – było opisanie życia ludzi, którzy jako jedni z pierwszych wyprawili się w kosmos. Wspaniała zbiorowa biografia napisana z talentem, pasją i poczuciem humoru.” „The Observer”
„Dziś lądowania na Księżycu nie wzbudzają w nas już tylu emocji co kiedyś. Dzięki tej książce uda ci się jednak choć na chwilę poczuć to, co czuli świadkowie tamtych przełomowych wydarzeń sprzed kilku dekad. W swej wciągającej opowieści Smith oddaje głos dziewięciu mężczyznom, którzy jako pierwsi stąpali po Księżycu […]. Autor słucha ich uważnie i ze zrozumieniem, ale nie popada w sentymentalizm. Zaraża nas także swoją fascynacją dla tego okresu w historii […]. Intrygująca, zaskakująca, zabawna i niezwykle poruszająca książka.” Sinclair McKay, „Daily Telegraph”
„Smith jest doskonałym narratorem – czujnym, niepozbawionym czułości dla opisywanego tematu, mającym dostatecznie dużo wiedzy, by szczegółowo opisać program Apollo, ale nie znużyć czytelnika.” David Honigmann, „The Financial Times”
„Uwielbiam „Księżycowy pył”. To nie tylko rewelacyjna opowieść o mężczyznach, którzy stąpali po Księżycu, lecz także o całej szalonej koncepcji wysłania człowieka w kosmos. Wspaniała!” William Leith, „Evening Standard Books of the Year”
„Fascynująca, wspaniała książka.” David Bowie
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8049-883-9 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Patti Smith Poniedziałkowe dzieci
Jack Kerouac Allen Ginsberg Listy
Magdalena Rittenhouse Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero
Geert Mak Śladami Steinbecka. W poszukiwaniu Ameryki
Johnny Cash Cash. Autobiografia
Allen Ginsberg Listy
Bob Dylan Kroniki. Tom pierwszy
William S. Burroughs Jack Kerouac A hipopotamy żywcem się ugotowały
Lawrence Wright Droga do wyzwolenia. Scjentologia, Hollywood i pułapki wiary
S. C. Gwynne Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów
David Ritz Respect. Życie Arethy Franklin
Alysia Abbott Tęczowe San Francisco. Wspomnienia o moim ojcu
Jon Krakauer Pod sztandarem nieba. Wiara, która zabija
Kim Gordon Dziewczyna z zespołu
Dennis Covington Zbawienie na Sand Mountain. Nabożeństwa z wężami w południowych Appalachach
Rick Bragg Jerry’ego Lee Lewisa opowieść o własnym życiu
Scott Carney Śmierć na Diamentowej Górze. Amerykańska droga do oświecenia
Hampton Sides Krew i burza. Historia z Dzikiego Zachodu
James Grissom Szaleństwa Boga. Tennessee Williams i kobiety z mgły
Patti Smith Pociąg linii M
Billie Holiday William Dufty Lady Day śpiewa bluesa
Dan Baum Dziewięć twarzy Nowego Orleanu
Jill Leovy Wszyscy wiedzą. O zabójstwach czarnych w Ameryce
Brendan I. Koerner Niebo jest nasze. Miłość i terror w złotym wieku piractwa powietrznego
Hampton Sides Ogar piekielny ściga mnie. Zamach na Martina Luthera Kinga i wielka obława na jego zabójcę
Paul Theroux Głębokie Południe. Cztery pory roku na głuchej prowincji
S. C. Gwynne Wrzask rebeliantów. Historia geniusza wojny secesyjnej
Jon Krakauer Missoula. Gwałty w amerykańskim miasteczku uniwersyteckim
James McBride Załatw publikę i spadaj. W poszukiwaniu Jamesa Browna, amerykańskiej duszy i muzyki soul
Dan Baum Wolność i spluwa. Podróż przez uzbrojoną Amerykę
Legs McNeil Gillian McCain Please kill me. Punkowa historia punka
David McCullough Bracia Wright
Lawrence Wright Wyniosłe wieże. Al-Kaida i atak na Amerykę
Linda Polman Laleczki skazańców. Życie z karą śmierci
Sam Quinones Dreamland. Opiatowa epidemia w USA
Jan Błaszczak The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side
Charlie LeDuff Detroit. Sekcja zwłok Ameryki (wyd. 3)
Charlie LeDuff Shitshow! Ameryka się sypie, a oglądalność szybuje
Tom Clavin Bob Drury Serce wszystkiego, co istnieje. Nieznana historia Czerwonej Chmury, wodza Siuksów (wyd. 2)Prolog
I było już dziewięciu
Rankiem 9 lipca 1999 roku wyruszyłem na spotkanie z Charliem i Dotty Duke’ami w barze londyńskiego hotelu. To miała być krótka rozmowa do artykuliku z rodzaju tych, jakich zwykle unikałem, ale Duke’owie nawet na pierwszy rzut oka byli zbyt ciekawi, żeby przepuścić taką okazję.
Wiedziałem o nich tyle, że w kwietniu 1972 roku Charlie został dziesiątym z zaledwie dwunastu ludzi, którzy spojrzeli na Ziemię z powierzchni Księżyca. Orientowałem się, że spędził tam trzy euforyczne dni, a potem wrócił do domu i się rozsypał: zgubił wewnętrzny kompas i nie potrafił się ustatkować, terroryzował dzieci i dręczył żonę, aż w końcu odnalazł spokój i pogodził się z nią dzięki wierze w Boga. Obecnie prowadzili wspólnie misję w New Braunfels w Teksasie. Przybyli do Londynu, żeby o tym opowiedzieć.
Im dłużej się przyglądałem, tym bardziej fascynował mnie ten dziwny, intensywny trzyipółletni okres lądowań na Księżycu, gdy cały świat zatrząsł się i zmienił na zawsze. Zanim wszystko dobiegło końca, w Altamont śmiertelnie pobito czarnoskórego fana Rolling Stonesów, Beatlesi rozpadli się w gniewie, a zamachy na JFK, Bobby’ego Kennedy’ego i Martina Luthera Kinga wydawały się już odległymi wspomnieniami. Wojna w Wietnamie zmierzała ku końcowi, a zdefiniowana w opozycji do niej kontrkultura dryfowała donikąd, niczym pył na pustynnym wietrze. Tymczasem rozbuchała się afera Watergate, nasilał konflikt rasowy, a wirująca w mojej dziesięcioletniej głowie muzyka pop wydawała się fajniejsza i cyniczniejsza niż kiedykolwiek. Jak miał stwierdzić Chris Kraft, kierownik lotów NASA: „Najlepsze czasy Ameryki były również czasami najgorszymi”. Nadciągała recesja, wyłaniał się mroczniejszy, surowszy świat.
I choć program kosmiczny był owocem zimnej wojny, lądowania na Księżycu wciąż wydawały się szaleństwem lat sześćdziesiątych, ostatnim walcem optymizmu w dekadzie, która dobiegła końca 19 grudnia 1972 roku, gdy astronauci z misji Apollo 17 płynęli do domu ze świadomością, że to koniec przygody, a jej obietnice okazały się ułudą. Żaden członek komuny Merry Pranksters^() ani mistyk na kwasie nie zrobił nigdy nic bardziej odlotowego, a jednak niejednoznaczność całego przedsięwzięcia wydawała się nie mieć granic. Co zyskała ludzkość na zrealizowaniu kaprysu prezydenta Kennedy’ego, który postanowił wysłać swój naród na Księżyc, wydając na ten cel horrendalne sumy? Program lotów księżycowych kosztował dwadzieścia pięć miliardów ówczesnych dolarów. W szczytowym momencie wydatki NASA pochłaniały pięć procent budżetu federalnego Stanów Zjednoczonych. Czy cały ten czas, energia, pieniądze, całe życie poszły na marne?
Nie tylko dla Charliego Duke’a powrót na Ziemię był trudny. Prześledziłem losy innych astronautów i odkryłem, że ich reakcje na to doświadczenie były niezwykle różne. Neil Armstrong, pierwszy człowiek na Księżycu, został nauczycielem i wycofał się z życia publicznego, „wracając do tego, co na naszej planecie najważniejsze”, podczas gdy jego partner Buzz Aldrin przez długie lata zmagał się z alkoholizmem i depresją, aż w końcu rzucił się w wir prac nad projektami kosmicznymi, które co do jednego wydały mi się niemożliwie dziwaczne. Z natury buntowniczy Alan Bean z Apollo 12 rozstał się z kosmosem, by zostać artystą i farbami olejnymi bez końca odtwarzać sceny z podróży na Księżyc, a Edgar Mitchell doznał „przebłysku zrozumienia” i skupił uwagę na wszechświecie, w którym wyczuł inteligencję, i przez resztę życia próbował ją pojąć. Jeszcze bardziej dramatyczny był dalszy los Jima Irwina, który stwierdził, że u stóp majestatycznych, oblanych złotem Apeninów usłyszał szept Boga, więc po powrocie porzucił NASA na rzecz Kościoła. Z kolei groźny Alan Shepard, który jako jedyny przyznał się do płaczu na Księżycu, zrobił to, o co nikt by go nie podejrzewał: złagodniał.
Jeśli chodzi o pozostałych, John Young po katastrofie promu Challenger został zaciekłym krytykiem NASA i w atmosferze gniewu i żalu odszedł z Biura Astronautów, a Gene Cernan, ostatni człowiek na Księżycu, przyznaje, że wszystkiemu, co nastąpiło od czasu misji Apollo 17, towarzyszyło dokuczliwe rozczarowanie („trudno po tym znaleźć coś podobnego”). Jego towarzysz lotu Jack Schmitt został senatorem, ale jako człowiekowi przywykłemu do kreatywności politycy wydali mu się krótkowzroczni i irytujący. Nie wybrano go na drugą kadencję i ostatnio podobno pracował jako „konsultant kosmiczny” w Albuquerque. Wszyscy uczestnicy misji opisywali niemal mistyczne poczucie jedności z ludzkością, którą oglądali z daleka. Tam, na górze, wiele się wydarzyło. Liczba rozwodów po powrocie na Ziemię była, nomen omen, astronomiczna.
Z perspektywy czasu można stwierdzić, że reakcje astronautów dało się przewidzieć. Tych dwunastu ludzi nagle musiało znaleźć odpowiedź na pytanie, którego wcześniej nikt w taki sposób nie zadał: „Dokąd iść, kiedy było się już na Księżycu?”. Oprócz nadziei i oczekiwań ich samych za astronautami stały fantazje milionów anonimowych ludzi oraz całe tysiąclecia ludowych podań. Nepalczycy wierzą na przykład, że na Srebrnym Globie mieszkają ich zmarli; kiedy Stu Roosa, weteran misji Apollo 14, odwiedził tamten kraj, irytowały go teksty typu: „Czy widział pan moją babcię?”. Stąpający po Księżycu już na zawsze będą uwięzieni między siłą jego grawitacji a zbiorowymi marzeniami całej Ziemi. Charlie Duke ze złością przyznawał, że otrzymuje listy od wyznawców teorii spiskowych, którzy uważają, że lądowania na Księżycu sfingowano, i nazywają go kłamcą.
Polubiłem Duke’a. W wieku sześćdziesięciu czterech lat wciąż był wysoki i przystojny, mówił z kojącym zaśpiewem, który wydawał mi się znajomy, choć dopiero po chwili udało mi się go zlokalizować. Gdy opisywał swój lot i uderzającą poświatę naszej planety, sunącej przez samotną czarną pustkę kosmosu, czułem się jak dziecko zatracone w ulubionej bajce na dobranoc. Dodał, że nasz świat widziany z Księżyca jest jak klejnot, taki kolorowy i jasny, że prawie można by go złapać, trzymać w ręku i zachwycać się tym bezcennym skarbem. Później opowiedział o swoim przerażeniu, gdy uświadomił sobie, że od tamtej pory reszta życia będzie jednym długim, powolnym rozczarowaniem. Cały ten wysiłek i kreatywność… Po co to było? Żeby wynaleźć teflon? Zrobić parę zdjęć? W 1972 roku Amerykanie kosmos mieli już w nosie. Później Duke podzielił się wzruszającą nadzieją, że pewnego dnia „tam wrócimy”, a ja nie miałem serca mu powiedzieć, że z mojej perspektywy nie wydaje się to prawdopodobne – przynajmniej za jego życia, a może i za mojego.
Kiedy nasz czas się skończył, podziękowałem za rozmowę, która sprawiła mi wielką przyjemność, i zacząłem się zbierać do wyjścia, Charlie oznajmił jednak, że ma w swoim grafiku okienko, więc jeśli chcę, możemy pogadać dłużej. Później wyjaśnił, że poprzedniego wieczoru wraz z Dotty otrzymali niepokojącą wiadomość, że Pete Conrad, dowcipny, żywiołowy dowódca misji Apollo 12, drugiej na Księżycu, miał poważny wypadek motocyklowy niedaleko swojego domu w Kalifornii.
Conrad to ten, który barwnymi wulgaryzmami niepokoił oficjeli z NASA, ale zachował spokój, kiedy podczas startu jego rakietę Saturn trafił piorun – dwukrotnie – powodując dziką kakofonię alarmów w kokpicie i panikę na dole. Gdy pewna dziennikarka podała w wątpliwość jego stwierdzenie, że mowa Armstronga o „małym kroku dla człowieka” wcale nie była przygotowana przez kogoś wcześniej, Conrad w tajemnicy założył się z nią o pięćset dolarów, że kiedy przyjdzie jego kolej, będzie mógł powiedzieć, co zechce, i od razu zadeklarował, jak będą brzmiały jego słowa. „Juhu! Kurczę, może dla Neila to był mały krok, ale dla mnie całkiem długi!” – usłyszała zgodny z umową okrzyk drobnego astronauty, gdy 19 listopada 1969 roku został trzecim człowiekiem na Księżycu. Również on zabrał w podróż magnetofon, by razem z ekipą podskakiwać do The Girl from Ipanema i Sugar, Sugar zespołu The Archies. Pozwolił też Alowi Beanowi, swojemu drugiemu pilotowi, wziąć wykręcający piruety złoty moduł księżycowy, przypominający kruchego pająka, na wycieczkę po odwrotnej stronie Księżyca, gdzie ludzie z NASA nie widzieli, co się święci. Kiedy zaś obaj przyjaciele wybrali się na spacer po powierzchni Srebrnego Globu, Houston kazało im przestać paplać i wydawać okrzyki radości, bo zupełnie zagłuszali Dicka Gordona z modułu dowodzenia na orbicie.
Tymczasem Dotty została zawołana do telefonu. Wróciła ze wstrząsającą wiadomością, że Conrad zmarł wskutek odniesionych obrażeń. Nie zdziwiło mnie, że Charlie Duke opowiadał o swoim towarzyszu ze łzami w oczach. Później się dowiedziałem, że miejsce, gdzie zginął Conrad, nazywa się Ojai, co w języku rdzennych Amerykanów oznacza Księżyc, lecz tamtego dnia zakręciło mi się w głowie od pożegnalnych słów Duke’a. Wypowiedział je cicho i płasko, jakby recytował psalm.
– Teraz jest nas tylko dziewięciu.
Tylko dziewięciu.
Kiedy wracałem do domu, w mojej głowie szumiały opowieści Duke’a, ale ogarnął mnie także niespodziewany smutek – nie dlatego, że zostało tylko dziewięciu ludzi, którzy oglądali nas z powierzchni Księżyca, ale dlatego, że pewnego dnia, być może niedługo, nie będzie już żadnego. Mimo to wróciłem do domu i żyłem jak dotąd, nie myśląc już więcej o projekcie Apollo. Zepchnąłem go w ten zakątek umysłu, który tak posłusznie zamieszkiwał przez ostatnie trzydzieści lat.
Stało się jednak coś niespodziewanego: astronauci nie dali mi spokoju. Po trzech latach nadal wymykałem się na dwór, żeby popatrzeć na Księżyc w sposób, w jaki nie patrzyłem od dzieciństwa, usiłując sobie wyobrazić napięcie towarzyszące drodze ku niemu oraz ekstatyczny powrót. Zastanawiałem się, czy kroczący po Księżycu zaakceptowali późniejsze przykucie do Ziemi – czy pogodzili się z naszym światem, czy też wciąż opłakiwali swoje zdławione nadzieje. Chciałem wiedzieć, jakimi stali się ludźmi i czego się nauczyli; co teraz sądzili o swej dziwnej wycieczce i czy uważali, że ich zmieniła. Przede wszystkim zaś zastanawiało mnie, dlaczego nagle przejmuję się tym bardziej niż dotąd. Zacząłem sobie zadawać pytanie, o co chodziło w tym całym przedsięwzięciu – jakie ono miało znaczenie, jeśli w ogóle jakiekolwiek – i rodziło się we mnie poczucie, że odpowiedzi na te pytania są ważne, nawet jeśli na razie nie rozumiałem dlaczego.
W końcu pojąłem, że jest tylko jeden sposób, by spróbować na nie odpowiedzieć. Musiałem odnaleźć tych dziewięciu kroczących po Księżycu i osobiście się przekonać, dokąd zawiodła ich ta odyseja, dopóki jeszcze mogłem to zrobić^().2
Hologramowy człowiek
Woda kanału La Manche połyskuje.
Jest pierwszy dzień wiosny, idealny i słoneczny po kolejnej długiej, szarej, żałobnej zimie, a krajobraz Kentu jakby ożywał z głośnym westchnieniem. Na ulicy ludzie uśmiechają się do pierwszych ciepłych promieni, a ja – tak samo jak jesienią zawsze nucę pierwszą zwrotkę California Dreamin’, gdy zaczynają spadać liście – wychodząc z cienia dworca w Folkestone i skręcając w czystą, porośniętą żonkilami przecznicę, w duchu pląsam do bezdźwięcznego refrenu Here Comes the Sun.
Od Apollo 11 dzieli nas dziesięć tysięcy kilometrów i trzydzieści trzy lata – pół życia – ale w tym cichym miasteczku na południowym wybrzeżu Anglii czas jakby się zatrzymał, dlatego to dobry punkt, by dogonić wspomnienie i unieść je do światła. W pociągu z Londynu dużo rozmyślałem. Czy ojciec rzeczywiście miał łzy w oczach? Tak to pamiętam, choć mam też przed oczami widmową jednostkę unoszącą się nad powierzchnią Księżyca w blasku zaczarowanego pyłu… Cóż, tego na pewno nie widziałem. Nikt nic nie widział, dopóki Neil Armstrong, wychodząc z modułu księżycowego, nie pociągnął za sznur i nie uruchomił kamery. Potem zeskoczył na jedną z wielkich okrągłych stóp lądownika, opisał księżycowy pył i ostrożnie stanął na powierzchni. Jeden ze wspaniałych internetowych mitów naszych czasów głosi, że jego pierwsze słowa wcale nie brzmiały „mały krok dla człowieka” i tak dalej, tylko: „Powodzenia, panie Gorsky” – ku czci sąsiada z czasów dzieciństwa, którego żona oznajmiła mu pewnego razu, że seksu oralnego doczeka się wtedy, „kiedy ten chłopak z domu obok poleci na Księżyc”. Armstrong jednak i tak pomylił słowa, ponieważ zamiast „one small step for man” zamierzał powiedzieć – i przez lata utrzymywał, że naprawdę to zrobił – „one small step for a man…”^(). Nawet jego własne wspomnienia nie są rozstrzygające, chociaż w stopklatkowym świecie, do którego zaraz wkroczymy, wcale nie czyni ich to mniej prawdziwymi.
Przyjechałem zobaczyć się z Regiem Turnillem, który począwszy od końca lat pięćdziesiątych, przez dwie dekady był korespondentem BBC do spraw lotnictwa i kosmonautyki i jako jedyny nie-Amerykanin został przez NASA wyróżniony Chroniclers Award za „wkład w powszechne zrozumienie programu kosmicznego”. W tamtych czasach BBC wciąż miało wyjątkowy, globalny zasięg, a szefowie NASA zdawali sobie z tego sprawę. Reg miał własne miejsca w Ośrodku Załogowych Statków Kosmicznych w Houston oraz w bazie na przylądku Canaveral na Florydzie, przemianowanym na Przylądek Kennedy’ego po śmierci prezydenta. Stamtąd obserwował coś więcej niż tylko starty rakiet, ponieważ jego świat zmienił się przez te lata nie do poznania: telewizja zastąpiła radio, gromadzenie materiałów stało się tanie i szybkie dzięki wynalezieniu taśmy wideo, a pojawienie się transmisji satelitarnych w 1968 roku pozwoliło błyskawicznie przesyłać obrazy po całym globie, co sprawiło, że świat się skurczył i narodziły się nienasycone media znane nam dzisiaj. Rzadko zwraca się uwagę, że gdyby pierwsze lądowanie na Księżycu nastąpiło w 1967, a nie w 1969 roku (jak planowała ekipa JFK dla ukoronowania jego drugiej kadencji), nie mogłoby odcisnąć takiego piętna.
Reg jest starszy od astronautów, ma osiemdziesiąt siedem lat, rumianą twarz, jest żylasty i mówi charakterystycznym starczym głosem, który drży, jakby cofał się do nastoletnich czasów. Ma bystry umysł, ale czasem umykają mu nazwiska i muszę podsuwać kilka do wyboru. Mówi na przykład:
– I wtedy on… no, wie pan, jak mu tam… ten, o którym mówiłem przed chwilą…
– Może Alan Bean? John Young? Scott Carpenter…?
– O, właśnie ten! Jemu niestety lot za bardzo się podobał.
Uśmiecha się i przeprasza, tłumacząc, że to „część procesu starzenia”, a ja przypominam sobie, że lata sześćdziesiąte były bardzo dawno temu, nawet jeśli czasem wcale się tak nie wydaje.
Kiedy Reg obejmował stanowisko, dział lotnictwa i kosmonautyki był zaściankiem, ale już wkrótce stał się centrum wszystkiego. Siedząc nad kawą z zaparzacza w swoim jasnym, zwróconym ku morzu ogrodzie, przypomina mi o panice, jaka wybuchła w 1957 roku po wystrzeleniu pierwszego satelity, radzieckiego Sputnika, co zapoczątkowało wyścig kosmiczny. Opisuje slapstickowe batalie z ogarniętymi paranoją Siłami Powietrznymi Stanów Zjednoczonych, z których wyrzutni na przylądku Canaveral NASA początkowo musiała korzystać i które co chwila wynajdywały jakiś pretekst, żeby aresztować Turnilla i jego gromadę psotnych reporterów. Jeszcze w latach sześćdziesiątych wciąż panowała atmosfera niewinności, wszyscy improwizowali: biedna NASA, na którą w 1961 roku z majestatycznej wysokości Białego Domu spadło zadanie dotarcia na Księżyc (a potem, co gorsza, powrotu), nie miała pojęcia, jak się do tego zabrać, a podejmowane przez siły powietrzne próby wepchnięcia się do programu były „boleśnie” widoczne.
W ten oto wyłom wkroczyła czwarta władza. Kręciła się z podnieceniem wokół pierwszych astronautów – odzianej w srebrne skafandry Siódemki Mercury – którzy wyglądali i dawali się traktować jak grupa rockowa, mimo że beatlemania miała dotrzeć do Ameryki dopiero za trzy lata, w 1964 roku, więc na razie żadne grupy rockowe nie istniały. W skład Siódemki wchodzili: Gus Grissom, John Glenn, Scott Carpenter, Wally Schirra, Gordon Cooper, Deke Slayton i Alan Shepard, którego później fetowano jako „pierwszego Amerykanina w kosmosie”, kiedy 5 maja 1961 roku wzbił się w niebo w swojej kapsule Freedom 7. Tak naprawdę nikt dotąd nie widział nikogo takiego jak gwiazdy Oryginalnej Siódemki, może tylko w czasach Dzikiego Zachodu.
Wszyscy oni byli pilotami, w większości wybranymi spośród elitarnego bractwa oblatywaczy, chociaż NASA pierwotnie rozważała spadochroniarzy, badaczy głębin morskich i śmiałków cyrkowych jako równie odpowiednich do lotów w kosmos. Ostatecznie prezydent Eisenhower nakazał skorzystanie z lotników, przynajmniej częściowo dlatego, że już znajdowali się na państwowej liście płac i pracowali za grosze, ale niektórzy i tak odmówili zgłoszenia do programu, uzasadniając to faktem, że świeżo upieczeni „astronauci” będą w rzeczywistości ładunkiem sterowanym przez komputer. Inni, tak jak legendarny pilot samolotów rakietowych Chuck Yeager, nie kwalifikowali się, bo ci astronauci-pasażerowie musieli mieć wyższe studia. „Mielonka w puszce” – tak o pilotach kosmicznych mówiło się w Bazie Sił Powietrznych Edwards na pustyni Mojave w Kalifornii.
Następcami Siódemki były dwie kolejne grupy rekrutów, z których większość – choć nie wszyscy – także wywodzili się z wojska. We wrześniu 1962 roku w skład grupy nieformalnie nazywanej Następną Dziewiątką weszły takie wspaniałe postacie, mające w przyszłości wyruszyć na Księżyc, jak Charles „Pete” Conrad, James Lovell, John Young i Neil Armstrong – wyszkolony przez wojsko, ale w tym momencie pracujący dla NASA jako doskonały cywilny oblatywacz. Rok później, wśród kolejnej czternastki, do grupy dołączyli stąpający potem po Księżycu Buzz Aldrin, Alan Bean, Gene Cernan i David Scott.
Po nich w regularnych odstępach przybywali następni, w miarę intensyfikacji programu kosmicznego i odchodzenia na emeryturę niektórych astronautów z programu Mercury. Zostawali uczestnikami trzech odrębnych programów – Mercury, Gemini i Apollo – z których każdy miał inne cele. Kiedy wyścig kosmiczny się rozpoczął, Sowieci zdecydowanie prowadzili, dlatego potrzebne było sześć lotów Mercury, aby udowodnić, że amerykańskie rakiety niekoniecznie wybuchają i są w stanie wynieść pojedynczych astronautów na niską orbitę okołoziemską, a potem sprowadzić ich z powrotem w jednym kawałku. Następnie, między marcem 1965 a listopadem 1966 roku, dziesięć misji dwuosobowych statków Gemini posłużyło opracowaniu technik niezbędnych, aby dotrzeć na Księżyc. Szczególnie ważnym i skomplikowanym wyzwaniem było „spotkanie” (rendezvous) i „dokowanie” (docking), czyli znalezienie sposobu, żeby dwie jednostki odnalazły się i złączyły w kosmosie. Statek Gemini, przebywający na orbicie Ziemi, dał również amerykańskim astronautom pierwszą szansę, by wyjść z kapsuły i swobodnie unosić się w kosmosie. Potem program Apollo wycelował w Księżyc.
Żadna z siedmiu misji Apollo, które przewidywały lądowanie, nie przebiegła całkiem zgodnie z planem, ale nawet gdyby było inaczej, sam ten plan przyprawiał o zawrót głowy. W 1967 roku na papierze przedstawiał się następująco:
Najpierw olbrzymia trzyczęściowa rakieta Saturn V (gdzie „V” oznacza rzymską cyfrę „pięć”) odrywa od ziemi załogę siedzącą w malutkiej kapsule na samym szczycie, skierowaną twarzami ku niebu. Pierwsze dwa człony odłączają się wtedy, gdy skończy im się paliwo. Smukły trzeci człon ostatecznie wypycha statek na orbitę okołoziemską na wysokości stu osiemdziesięciu sześciu kilometrów, po czym ponowny krótki zapłon pojedynczego silnika powoduje zerwanie więzi z naszą planetą przy prędkości trzydziestu dziewięciu tysięcy kilometrów na godzinę i wtedy rozpoczyna się długi dryf w kierunku Księżyca. Dopiero tutaj pojawiają się wyzwania, bo do tej pory obie jednostki księżycowych podróżników są ukryte wewnątrz lub w pobliżu trzeciego członku rakiety, a teraz przyszedł czas, żeby je uwolnić.
Astronauci mają odbyć liczącą trzysta osiemdziesiąt sześć tysięcy kilometrów podróż na Księżyc w statku noszącym nazwę modułu dowodzenia / serwisowego (Command Service Module, CSM). Zgodnie z tą nazwą składa się on z dwóch połączonych części: modułu dowodzenia, znanego większości z nas jako „kapsuła” – stożka o średnicy zaledwie czterech metrów, w którym załoga mieszka i pracuje i który ma wodować, kiedy przygoda dobiegnie końca, oraz lśniącego cylindrycznego modułu serwisowego, przyczepionego z tyłu modułu dowodzenia i zawierającego ważne rzeczy, takie jak silnik rakietowy oraz zbiorniki z paliwem i tlenem. Na wczesnym etapie lotu CSM tkwił na czubku rakiety Saturn jak grot włóczni, a za nim, osłonięty czterema ochronnymi metalowymi panelami, znajdował się nie mniej ważny moduł księżycowy (Lunar Module, LM), niezgrabna maszyna, w której dwaj członkowie załogi zejdą na powierzchnię Księżyca. Teraz, w odległości dziewięciu i pół tysiąca kilometrów od domu, CSM odłącza się od gospodarza, rakiety Saturn, pilot łagodnie kieruje go naprzód, a potem obraca o sto osiemdziesiąt stopni w kierunku drzemiącego modułu księżycowego. Moduł zostaje lekko pchnięty do przodu, żeby się spiąć z LM – czyli „zadokować” – i wyciągnąć go z leża. W tej formacji, nos w nos jak dwa całujące się insekty, statki będą dryfowały przez kosmos przez trzy dni, a potem gwałtownie zwolnią, by móc wejść na orbitę Księżyca. Wówczas wykonają manewr przejścia na specjalną „orbitę zniżania”, elipsę, której najwyższy punkt znajduje się sto jedenaście kilometrów nad powierzchnią, a najniższy – zaledwie czternaście. Wtedy wybrana wcześniej para szczęśliwców przeciśnie się przez właz z CM do LM, a następnie krótkim lotem opadnie do historii.
Od samego opisu tej podróży można się zmęczyć, a powrót wcale nie przedstawia się prościej. Gdy astronauci na powierzchni będą gotowi opuścić Księżyc, „człon powrotny”, czyli ciasna kwatera, wystrzeli z opartego na rachitycznych nogach „członu lądowania”, zostawiając go w pyle. Po powrocie na orbitę okołoksiężycową spotkają się z CSM i ponownie wejdą na pokład do pozostawionego tam kolegi – tego, który nie opadł do historii z wysokości stu jedenastu kilometrów – a następnie pozbędą się LM (to emocjonalny moment dla części astronautów, którzy tego doświadczyli) i wyruszą w stronę Ziemi. Trzy dni później znów będą orbitować wokół rodzimej planety. CSM podzieli się na dwa segmenty – moduł serwisowy zostanie odrzucony, a moduł dowodzenia wpadnie w atmosferę z prędkością trzydziestu dziewięciu tysięcy kilometrów na godzinę, po czym wyląduje w morzu, podwieszony pod trzema gigantycznymi spadochronami w czerwone i białe pasy i podróż dobiegnie końca. Tytuły służbowe, co logiczne, wynikają z relacji danego uczestnika misji z systemem: dwaj astronauci, którzy zejdą na powierzchnię, są znani jako dowódca misji i pilot modułu księżycowego (mimo że „pilot modułu księżycowego” to tak naprawdę inżynier monitorujący postęp i przekazujący informacje prawdziwemu pilotowi LM – dowódcy), a pilot modułu dowodzenia opiekuje się statkiem bazą aż do powrotu towarzyszy albo decyzji o tym, że nie da się ich uratować. Nikt nie odmówi tej technice wirtuozerii i nie zaprzeczy, że bardzo wiele może pójść nie tak.
W sumie odbyło się dwanaście misji załogowych Apollo. Pierwsza, Apollo 1, zakończyła się, zanim się zaczęła, kiedy podczas przeprowadzania testów na ziemi w wyniku pożaru w kapsule zginęła załoga – Gus Grissom, weteran Siódemki Mercury, Ed White, pierwszy Amerykanin, który dokonał spaceru kosmicznego, oraz żółtodziób Roger Chaffee – co wywołało rozpacz i spowodowało zawieszenie programu na osiemnaście miesięcy, by NASA mogła przez ten czas dokonać rewizji zarządzania. Następną misją załogową był lot Apollo 7, który z powodzeniem wyniósł statek na orbitę Ziemi. Potem, podczas Bożego Narodzenia 1968 roku, w ramach Apollo 8 ludzie po raz pierwszy okrążyli Księżyc. Apollo 9 przetestował moduł księżycowy na orbicie Ziemi, Apollo 10 zrobił to samo na orbicie Księżyca, a w końcu Apollo 11 wylądował. Zaplanowano dziesięć takich lądowań, ale trzy ostatnie (18, 19 i 20) odwołano ze względu na coraz większe cięcia budżetowe programu. Co więcej, misja Apollo 13 o mały włos nie skończyła się katastrofą, kiedy wybuch w zbiorniku z tlenem uszkodził moduł dowodzenia, wymuszając rezygnację z lądowania i użycie modułu księżycowego jako prowizorycznej tratwy ratunkowej, którą załoga wróciła do domu. Tak więc między lipcem 1969 roku a grudniem 1972 roku na powierzchnię dotarło tylko sześć statków, każdy z dwoma astronautami na pokładzie. Ci astronauci to:
APOLLO 11 Neil Armstrong i Buzz Aldrin (pilot CM Michael Collins)
APOLLO 12 Pete Conrad i Alan Bean (pilot CM Richard Gordon)
APOLLO 14 Alan Shepard i Edgar Mitchell (pilot CM Stu Roosa)
APOLLO 15 David Scott i James Irwin (pilot CM Al Worden)
APOLLO 16 John Young i Charles Duke (pilot CM Ken Mattingly)
APOLLO 17 Gene Cernan i Jack Schmitt (pilot CM Ron Evans)
Irwina, Sheparda i Conrada nie ma już wśród nas (zawał, rak, wypadek motocyklowy), więc księżycowych ludzi pozostało dziewięciu.
Reg opowiada mi o swoich wrażeniach z początków programu kosmicznego. Potem zaczynamy rozmawiać o lądowaniach oraz o tym, jak dziwacznym statkiem był moduł księżycowy.
– Myślałem, że oni tym nigdy nie wylądują – stwierdza Reg. – A nawet jeśli, to prawdopodobieństwo, że któraś noga stanie na kamieniu albo pochyłości, wydawało się bardzo duże.
Przyznaje również, że gdy podczas schodzenia Eagle’a usłyszał zwięzły komunikat Aldrina o alarmie 1202, miał w głowie tylko jedną myśl: „To koniec. Rozbiją się”. Zresztą im dłużej rozmawia się z Regiem Turnillem, tym bardziej niezwykła wydaje się cała sprawa. Reg wspomina, że podczas gdy trwało odliczanie, po miejscu startu Apollo 11 polecono mu oprowadzić Normana Mailera, który sam się tam wprosił. („Nie przepadałeś za nim, prawda, skarbie?” – wtrąca Maggie, żona Turnilla, stawiając przed nami lunch złożony z pstrąga i młodych ziemniaczków). Opisuje również, że gdy rakieta z rykiem pędziła przez chmury, przy jego stoliku zatrzymał się Arthur C. Clarke, autor 2001: Odysei kosmicznej, i wydyszał, że po raz pierwszy od dwudziestu lat płakał i po raz pierwszy od czterdziestu się modlił. Potem oznajmił: „To ostatni dzień starego świata”, a Reg uznał, że to wspaniałe słowa. On również w nie wierzył. Patrzyli na otaczających ludzi, którzy wznosili pięści, bili brawo, płakali, wykrzykiwali: „Dawaj! Dawaj!”, i sami do nich dołączali. Kiedy z braku środków misje 18, 19 i 20 odwołano, Reg dzielił cierpienie astronautów, tak jakby miał lecieć z nimi.
– Właściwie nigdy nie oddalili się od strefy równikowej Księżyca – ubolewa. – A przecież mówiono nawet o tym, że mogliby się spuszczać na linach do kraterów. To byłyby wspaniałe misje odkrywcze.
Wracam taksówką na dworzec z myślą, że po raz pierwszy – i na pewno nie ostatni – usłyszałem, jak ktoś mówi o programie Apollo jako o niedokończonej sprawie. Może dla mnie jest martwy, ale dla jego uczestników wciąż pozostaje jaskrawo żywy.
*
Zanim nastały tam czasy ludzi kosmosu, przylądek Canaveral – czyli po prostu „Przylądek” – był parnym pustkowiem, rajem dla malarycznych owadów, ptaków oraz aligatorów, które do dziś potrafią się wdrapać na tylne siedzenie wypożyczonego auta, jeśli zignorujesz znaki ostrzegające, żeby nie zostawiać otwartych drzwi. Teraz jednak wszędzie znajdują się płaskie szosy, proste jak od linijki, kanciaste drewniane domy, centra handlowe, motele i jeszcze więcej szos. Nad całą okolicą wciąż, niczym nieprzejrzysty całun, wisi mgiełka, która zdaje się wsiąkać w przestrzeń między rzeczami: brakuje tu naturalnych punktów widokowych i nie ma co oglądać – to miejsce nijakie i niepiękne, i właśnie dlatego Siły Powietrzne Stanów Zjednoczonych pierwotnie wybrały je na punkt wystrzeliwania rakiet wojskowych. Dopiero wkrótce po pojawieniu się klimatyzatorów i astronautów przybyli cywile, w pogoni za dreszczykiem emocji, autografami i tanią opalenizną. W dzisiejszych czasach – czyli w lipcu 2002 roku – tę okolicę nazywają Kosmicznym Wybrzeżem.
Podczas lotu z Anglii pochłonęła mnie lektura genialnego zbioru opowiadań J. G. Ballarda Memories of the Space Age . Treść większości z nich, napisanych między 1962 a 1988 rokiem, obraca się wokół Przylądka, a w szczególności Cocoa Beach, gdzie mieszkał przed misjami ludzki „ładunek”. Ekscytująco cyniczna wizja ery kosmicznej autorstwa Ballarda jest taka, że była to zbrodnia przeciwko ewolucji, ślepy, butny skok do świata, gdzie nie nasze miejsce, gdzie możemy tylko rozsiewać naszą chorobę i jeszcze cieńszą warstwą rozmazywać plamę ludzkości po wszechświecie. Co za tym idzie, w opowiadaniach widzimy Przylądek opuszczony, spustoszony przez mikroby z Marsa, podczas gdy martwi astronauci krążą wokół Ziemi w swoich kapsułowych trumnach, lub też służy on za cel spadających kosmicznych śmieci i zapuszczają się tam jedynie napromieniowani szperacze szukający relikwii wśród zniekształconych resztek statków kosmicznych i astronautów. Widzimy kosmicznych odkrywców, którzy w trakcie lotu dostają obłędu i straszą cały świat swoim „koszmarnym bełkotaniem”. W Problemie powrotu bohater Ballarda szuka kapsuły zaginionej w Puszczy Amazońskiej, pośród rosnącego niepokoju, że „cały program kosmiczny stanowi symptom jakiejś wewnętrznej nieuświadomionej choroby toczącej ludzkość, a w szczególności zachodnie technokracje, sama kapsuła fragmentem ogromnego rozpływającego się przywidzenia”^().
W News from the Sun znajduję taki fragment: „Z całą pewnością nieszczęśliwe życie astronautów nosi wszelkie znamiona pogłębiającego się poczucia winy. Nawroty alkoholizmu, milczenie, pseudomistycyzm i załamania psychiczne wskazywały na głębokie niepokoje co do moralnej i biologicznej słuszności eksploracji kosmosu”.
To wszystko może się wydawać jedynie sprytnym odwróceniem tezy, że pierwsze fotografie „całej Ziemi”, przywiezione przez Apollo 17, zmieniły na lepsze nasze postrzeganie siebie samych, ale co do jednej rzeczy pisarz miał rację: z czasem era kosmiczna zaczęła być postrzegana jako historyczna anomalia, która nie doprowadziła do oczekiwanych skutków, a niemała liczba osób zaczęła w ogóle wątpić w jej istnienie. Z kolei jeśli chodzi o odniesienia autora do losu astronautów… Cóż, nie jest to zupełna fikcja. Ballard wiedział, o czym mówi. Jak wiele innych rzeczy w tej opowieści jego słowa nie są prawdziwe, ale jest w nich prawda.
Może również on szeptał mi do ucha, kiedy przechodziłem przez kołowrotek w Centrum Kosmicznym imienia Kennedy’ego – wkładzie NASA w parki tematyczne Florydy. Dochodzi południe, a ziemia jest rozgrzana jak patelnia. Wszyscy są teraz pod dachem, ale ja musiałem najpierw przyjść tutaj, do Ogrodu Rakietowego, bo właśnie to jest autentyk: park pod gołym niebem z oszałamiającymi maszynami, którymi astronauci polecieli w kosmos. I rzeczywiście są oszałamiające, ale nie z tego powodu, o którym myślicie – zaskoczenie polega na tym, że są przeraźliwie małe. Mógłbym chwycić rurę z boku rakiety Atlas-Agena, która napędzała ostatnie loty misji Mercury, i w kilka sekund wspiąć się na górę, a rakieta Mercury-Redstone, którą leciał Alan Shepard, jest wąska, wygląda na kruchą i wieńczy ją mała kapsuła przypominająca prążkowany ptasi dziób. Jaki człowiek zgodziłby się przycupnąć na czubku – teraz widać to wyraźnie – pocisku, którym w innych okolicznościach pewnie niszczono by czołgi, a potem dał się wystrzelić w Ballardowskie „cyjankowoniebieskie” niebo nad Florydą? I to przy założeniu, że całość wcześniej nie wybuchnie. Pierwotnie w kapsułach nie przewidziano nawet iluminatorów, przez które można by wyjrzeć na zewnątrz. Dodano je po protestach astronautów / pasażerów / królików doświadczalnych / mielonki. Dopiero rakieta Saturn 1B, która wystrzeliła w kosmos misję Apollo 7 – pierwszy po pożarze Apollo 1 nerwowy lot załogowy – wygląda, jak stworzona do przewozu ludzi. Jednak nawet ona, położona na boku, robi mniej imponujące wrażenie niż w wyobraźni. Saturn V, który posłał misję Apollo na Księżyc, jest jeszcze przede mną. Żeby go zobaczyć, trzeba kupić bilet i przejechać autobusem do specjalnego hangaru.
Wewnątrz znajduję dużą kolekcję sztuki kosmicznej, między innymi obraz autorstwa Alana Beana, pilota LM podczas misji Apollo 12, skrzący się portret Eileen Collins, która w 1999 roku jako pierwsza kobieta została dowódcą wahadłowca, wykonany przez fotografkę Annie Leibovitz, a także zrobiony w 1982 roku upiorny srebrno-czarny wizerunek wahadłowca Challenger, który cztery lata później eksplodował niczym fajerwerk dokładnie nad nami. Najbardziej znane dzieła w tej kolekcji to fluorescencyjny Buzz Aldrin Andy’ego Warhola i dynamiczny montaż Roberta Rauschenberga Hot Shot, stworzony wokół silnie fallicznego obrazu startującej rakiety Saturn V. Patrząc na dwa ostatnie obrazy, przypominam sobie lekceważącą uwagę historyka Erica Hobsbawma na ich temat – i pop-artu w ogóle: „Nie budzi zdumienia fakt, że w latach pięćdziesiątych w samym centrum demokracji konsumpcyjnej główna szkoła malarska poddała się przewadze twórców symboli, które były znacznie silniejsze od staroświeckiej sztuki”^().
Co jest stuprocentową prawdą, ale jednocześnie mija się z istotą sprawy. W październiku 1962 roku, podczas pierwszego dużego pokazu rodzącej się szkoły artystycznej w Janis Gallery w Nowym Jorku, Warhol, który lepiej niż ktokolwiek pojmował, w jakim kierunku zmierza społeczeństwo, wyjaśnił swoją twórczość słowami: „Bardzo mocno czuję się częścią swoich czasów, swojej kultury, jestem ich częścią tak bardzo jak rakiety kosmiczne i telewizja”. Krytyk James Rosenquist wyraził się precyzyjniej, podsumowując wystawę słowami: „postbitnikowskie i pozbawione obaw przed bombą atomową”. Z kolei dla malarza Roberta Indiany był to „ ponowny werbunek do świata. To: do diabła z bombą! To amerykański sen – optymistyczny, hojny i naiwny”. Łatwo zapomnieć, że początkowo pop-art, tak jak program kosmiczny, był definiowany bezpośrednio w odniesieniu do zimnej wojny – traktowanej ze swoistą stanowczością, jak most, przez który ludzkość musi przejść ku swojej przyszłości bez względu na to, czy okaże się ona ponura, czy wspaniała. Dlatego kiedy Warhol w 1964 roku założył swoją Fabrykę, ozdobił ją od góry do dołu na srebrno, tłumacząc, że „srebro to była przyszłość, to było kosmiczne, to byli astronauci ”. Łatwo nie doceniać, jak wielki wpływ na kulturę miało pojawienie się ludzi kosmosu.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.Przypisy
Merry Pranksters – komuna skoncentrowana w latach sześćdziesiątych XX wieku wokół pisarza Kena Keseya (o ile nie zaznaczono inaczej, wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
Książka Andrew Smitha pierwotnie ukazała się w 2005 roku. Na początku maja 2019 roku, w chwili ukończenia prac nad niniejszym polskim wydaniem, żyło już tylko czterech stąpających po Księżycu: Buzz Aldrin, David Scott, Charles Duke i Jack Schmitt.
Evel Knievel (właśc. Robert Craig Knievel junior) – słynny amerykański motocyklista kaskader, który w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych wykonywał skoki nad rzędami samochodów i innymi spektakularnymi przeszkodami.
Brak angielskiego przedimka a oznacza, że tak naprawdę pierwsza część zdania – ta o małym kroku – odnosi się do człowieka jako gatunku (czyli również do całej ludzkości), a nie do pojedynczej osoby.
J. G. Ballard, Problem powrotu, przeł. Zofia Uhrynowska-Hanasz Ogród czasu, Kraków: Vis-à-vis / Etiuda, 2009, s. 354.
Eric Hobsbawm, Wiek skrajności. Spojrzenie na krótkie dwudzieste stulecie, przeł. Julia Kalinowska-Król, Marcin Król, Warszawa: Wydawnictwo Politeja, 1999, s. 467.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
[email protected]
Sekretarz redakcji: [email protected]
Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
Dział marketingu: [email protected]
Dział sprzedaży: [email protected]
[email protected], [email protected]
Audiobooki i e-booki: [email protected]
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, [email protected]
Wołowiec 2019
Wydanie I