- promocja
Ktoś chodzi po twoim grobie - ebook
Ktoś chodzi po twoim grobie - ebook
Przewodnik po światach… należących do zmarłych.
Mariana Enriquez przemierzyła kontynenty i kraje w dość niecodziennym celu: aby odwiedzić rozsiane po całym świecie cmentarze.
Na stronach książki pojawiają się 24 miejsca: znane i naznaczone historią nekropolie, jak Montparnasse w Paryżu, Highgate w Londynie czy żydowski cmentarz w Pradze, a także inne, ukryte, zrujnowane, odległe lub podszyte tajemnym pięknem. Znajdziemy w niej opowieści o grobach sławnych ludzi – jak Elvisa w Memphis czy Marxa w Londynie. Odkryjemy ekstrawaganckie epitafia, pełne boleści rzeźby, zmysłowe anioły, ślady voodoo w Nowym Orleanie, gotyckie mauzolea, katakumby, szkielety, wampiry, duchy, a także nieprzebrane bogactwo legend i opowieści: o poecie pochowanym na stojąco, o grobie wiernego konia i o zalanym cmentarzu…
Ten wyjątkowy przewodnik podszyty jest nutką grozy, ale znajdziemy w nim też humorystyczne akcenty, odniesienia literackie i nieskrępowaną kronikę osobistych przeżyć, takich jak wyjazd do Hawany w poszukiwaniu zaginionego w tajemniczych okolicznościach gitarzysty zespołu Manic Street Preachers.
Czołowa autorka literatury grozy XXI wieku, w niezwykle błyskotliwym stylu zaprasza czytelnika nie tylko do zgłębienia sekretów kryjących się na cmentarzach, ale też do swojego literackiego świata.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8252-753-7 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ŚMIERĆ: Żyłeś tyle, ile każdy, Bernie. Całe swoje życie. Nie więcej. Nie mniej. Miałeś jedno życie.
Neil Gaiman, _Sandman: Ulotne życia_
(przeł. Paulina Braiter)
– Świat stworzono dla umarłych. Pomyśl, ilu ich już jest – powiedział, po czym dodał, jakby właśnie znalazł ripostę na każdą bezczelność: – Umarłych jest milion razy więcej niż żywych i są umarli milion razy dłużej, niż żywi żyją!
Flannery O’Connor, _Umarłe są bidne jak nikt_
(przeł. Michał Kłobukowski)ŚMIERĆ I DZIEWCZYNA
Cmentarz Staglieno, Genua, Włochy, 1997
Nie wiem, dlaczego Genua znalazła się na naszej trasie. To było w latach dziewięćdziesiątych, moja matka zgromadziła pieniądze na pierwszą podróż do Europy i wzięła mnie ze sobą. Wymogłam na niej kilka przystanków, ale Genui na tej liście nie było. We Włoszech koniecznie chciałam odwiedzić Bomarzo: nie mogłam przegapić opisanego w powieści Mujiki Láineza Parku Potworów. I zobaczyłam go, przeszłam przez ogromną paszczę orka i zabrałam kamyk dla mojego najlepszego przyjaciela. Kolejnym obowiązkowym punktem była Wenecja, przede wszystkim ze względu na Byrona i jego wersy _I stood in Venice, on the Bridge of Sighs, / A palace and a prison on each hand_ („Na moście westchnień, we weneckim grodzie / Stałem, tu pałac mając, tu więzienie”)¹ z _Wędrówek Childe Harolda_; ze względu na Tadzia i na zarazę, a także na zalane zaułki.
Cmentarza Staglieno nie było wśród przystanków, które tak obsesyjnie planowałam. Owszem, wiedziałam o jego istnieniu. Wiedziałam, że jego efektowne grobowce zdobią okładkę płyty _Closer_ i singla _Love Will Tear Us Apart_ grupy Joy Division. Ale nigdy nie lubiłam Joy Division i choć groby na okładkach były przepiękne, to nie czułam potrzeby, by zobaczyć je w trakcie podróży.
Kiedy na naszej trasie pojawiła się Genua, Staglieno stało się moją nową obsesją. Nie miałam o nim zbyt wielu informacji. Wtedy jeszcze nie byłam koneserką cmentarzy. Przemierzyłam wzdłuż i wszerz usiany piramidami i sfinksami cmentarz w La Placie (pełno tam masonów), całkiem dobrze poznałam Recoletę, zanim jeszcze stała się atrakcją turystyczną i swego rodzaju opustoszałym miastem szarych grobowców, zanim turyści zakorkowali alejkę, przy której znajduje się grób Evy Duarte, i zanim pojawiły się książki o cmentarnych ciekawostkach, pomnikach i z anegdotami o ludziach pogrzebanych żywcem. Podczas tych spacerów po Recolecie wybrałam grób dla siebie: jako biedaczka z przedmieść nie mam szans, by mnie tam pochowano (nie jestem na tyle wysoko urodzona ani aż tak sławna), ale chciałabym, żeby moi przyjaciele – jeśli jeszcze jacyś zostaną przy mnie do śmierci – rozsypali moje prochy w grobie Mendozy Paza, założyciela Stowarzyszenia Ochrony Zwierząt. Ma kształt ostro zakończonej piramidy, bez krzyży i innych chrześcijańskich symboli. Widnieje na nim napis: „Nic tu nie ma. Tylko kurz i prochy. Nic”. Prowadzą do niego żelazne drzwi z prętami. Rozsypanie prochów nie sprawi tam trudności. To będzie mój grób, jeśli tylko moi przyjaciele będą na tyle odważni, by wypełnić moją wolę.
Tamte spacery były przyjemne. Ale to właśnie Staglieno wznieciło moją miłość do cmentarzy. I cóż to była za niespodzianka. W 1997 roku działał już internet, ale nie w takiej formie jak dzisiaj: nie można było googlować obrazów i buszować po wszystkich zakamarkach nekropolii. Staglieno sprowadzało się do smakowitej nazwy, fotografii w broszurce turystycznej, słów Marka Twaina, do miejsca pochówku Constance Lloyd, wdowy po Oscarze Wildzie, do koszmarnej jakości zdjęć na niszowych portalach dla gotów. Nasz napięty grafik przewidywał, że w Genui spędzimy dwie noce. Jedno popołudnie musiało być przeznaczone na Staglieno; padło na to drugie. Włożyłam kliszę do nowego aparatu, którego nie umiałam jeszcze dobrze obsługiwać.
Pierwszego wieczoru, po całym dniu spędzonym na spacerach, zwiedzaniu kościołów i pałaców, zjadłyśmy z mamą pizzę i postanowiłyśmy pójść na kolejny spacer po turystycznej dzielnicy Strade Nuove, w której znajduje się ponad czterdzieści pałaców, fenomenalnych Palazzi dei Rolli. To wydarzyło się właśnie tam, choć czasami we wspomnieniach przywołuję tę scenę przy Galerii Uffizi we Florencji. Nie wiem, czemu tak się dzieje, bo jestem pewna, że Enzo grał na skrzypcach na świeżym powietrzu, bez zadaszenia nad głową. Ludzie wrzucali mu monety do futerału wyściełanego czerwoną podszewką. Nie był egzaltowany, jak to mają w zwyczaju uliczni artyści, a w szczególności skrzypkowie. Pamiętam dokładnie, że grał z pełną powagą, unosząc jedynie brew i uśmiechając się nabożnie, ale był powściągliwy i skupiony, bez krzty dramatyzmu czy teatralności. Pamiętam, że matka powiedziała, że jest całkiem dobry. Grał zwyczajowy repertuar: Bacha, kaprysy Paganiniego, koncerty Mozarta. W przeciwieństwie do większości swoich rówieśników żyjących w latach dziewięćdziesiątych, a już szczególnie we Włoszech, nosił krótkie włosy. Był wysoki, ubrany w czarny garnitur przypominający całun: stary, nieco przybrudzony. Pod marynarką miał białą koszulę, cienką, niemal przezroczystą. Poły marynarki były rozchylone.
Moja matka po wysłuchaniu dwóch utworów chciała wrócić do hotelu, była zmęczona. Powiedziałam jej, że zostanę jeszcze chwilę. Usiadłam wśród tłumu, który zebrał się wokół skrzypka, i tkwiłam tam tak długo, aż mnie zauważył, uśmiechnął się i ukłonił; klaskałam po każdym numerze.
Nigdy wcześniej nie spotkałam chłopca stworzonego wprost dla mnie. Kiedy opowiadałam o nim po powrocie, zawsze podkreślałam – przede wszystkim moim koleżankom mówiącym rzeczy dla mnie niepojęte, jak na przykład, że podobają im się brzydale albo że wolą facetów bez szyi, męskich, umięśnionych, szerokich – że Enzo był dla mnie najcudowniejszym stworzeniem, jakie kiedykolwiek widziałam, zgodnie z moim pojęciem piękna, nieoczywistym, bladym i elastycznym, mrocznym i sinym, bliskim śmierci, a jednak wesołym, bardziej podobnym do zmierzchu niż nocy. Kiedy zakończył występ – zostały przy nim trzy, może cztery osoby – podeszłam, by mu pogratulować i wyjawić, że nie mówię po włosku. Spytał, jakim językiem się posługuję. Angielskim i hiszpańskim, odparłam. Powiedział, że jego matka jest Angielką, a ojciec Włochem, i że możemy rozmawiać po angielsku.
Włoski Anglik, pomyślałam, stwór Mary Shelley i Byrona. A jednak Enzo odwiedził Anglię ledwie kilka razy i nie chciał zdradzić zbyt wiele o swojej rodzinie. Powiedział, że jest głodny. Odparłam, że zapraszam go na kolację, że mam pieniądze. Zgodził się. Był śmiały i bezwstydny, chodził bardzo cicho i przewyższał mnie o dwie głowy. Powiedziałam, że raczej podobają mi się chłopcy z długimi włosami (znak czasów!, teraz już mi przeszło), ale że dla niego zrobię wyjątek. On na to, że długie włosy u skrzypka są głupotą, bo zachodzą na oczy i zaplątują się w struny; że żenują go uliczni skrzypkowie, którzy trzepią zapoconymi strąkami, wyobrażając sobie, że są drugim Paganinim.
Zapamiętałam cienie pod oczami i błękitne źrenice w policyjnym świetle pizzerii, i że kelner puścił do niego oko. Włoszki są przepiękne, ale ja miałam wtedy dwadzieścia pięć lat i byłam ubrana w fioletową sukienkę na srebrnych ramiączkach, którą kupiłam na ulicznym targu. Wyrzuciłam ją niecały rok temu, gdy pozbyłam się całej masy ubrań, do których miałam ogromny sentyment. Teraz mogłabym ją używać co najwyżej jako koszulkę, i to dość krótką.
Enzo zaprosił mnie na spacer po porcie. Zdradził, że nie może zabrać mnie do siebie: mieszkał w _casa occupata_, squacie, w którym wizyty były surowo zabronione. Odparłam, że w życiu bym nie pomyślała, że squattersi są tacy zasadniczy, i bardzo się zdziwił. Są jak żołnierze, powiedział, bardzo rygorystyczni i zdyscyplinowani. A ty?, spytałam. Moje dni są tam policzone, odparł; tolerują mnie, bo przynoszę jakieś pieniądze i zajmuję miejsce po moim bracie, który przeniósł się do Turynu.
Mieszkał z kilkoma chłopakami grywającymi w zespołach oraz z anarchistycznymi bojówkarzami. O muzykach powiedział tylko, że są okropni i że jeśli chciałabym zostać na dłużej w Genui, to nawet niech mi nie przychodzi do głowy się z nimi zapoznawać. Ja na to, że słucham punka. Odparł, że Włosi nie potrafią grać punka. A Argentyńczycy?, spytał. Odpowiedziałam, że niektórzy. Po chwili odważyliśmy się sobie wyznać, że jeśli chodzi o rocka i gatunki pokrewne, to zdecydowanie wolimy Anglosasów.
Opowiedziałam mu, że jego gra spodobała się mojej matce, i pamiętam wyraźnie, że na jego twarzy odmalowało się rozgoryczenie. Mam talent, przyznał, ale już dawno temu musiałem rzucić szkołę muzyczną. Nie zdradził dlaczego; zrozumiałam, że nie mogę go o to pytać. W porcie przyparł mnie do ściany i pocałował. Powietrze pachniało czystym morzem; przynajmniej tak to pamiętam, czyste morze bez rujnujących wszelkie doznania na molo domieszek paliwa, ryb i brudu. Jego ciało pod cienką koszulą było chłodne. Chłodne i blade. Był jak wampir, jak posąg. Jak najcudowniejszy chłopiec na świecie.
O świcie zaprowadził mnie do hotelu. Byłam w nim zakochana. Na dodatek był zabawny; tego się nie spodziewałam po najcudowniejszym chłopcu na świecie. Spytał, co będę robić następnego dnia; tak naprawdę to za kilka godzin. Nie pamiętam, co mu powiedziałam o planach na poranek. Po południu idę na Staglieno. Na cmentarz? Tak, boisz się? Nie, odparł, po prostu nigdy tam nie byłem; rodzina mojego ojca nie pochodzi z Genui i nikt z bliskich nie jest tam pochowany.
– Chcesz zobaczyć groby z Joy Division?
– Nie lubię Joy Division.
– To świetnie. Ja też nie.
– Ale są bardzo ładne, chciałabym je zobaczyć.
– Wielu turystów przyjeżdża tu, żeby zobaczyć groby z Joy Division.
– Tak myślałam. Pójdziesz ze mną?
Oczywiście, odpowiedział. _Of course._ Prosto z cmentarza miał pójść na uliczne występy. Cmentarz zamykano o zachodzie słońca, gdy zaczynał się dzień roboczy Enza. Obiecał, że przyjdzie po mnie tuż po południu i dotrzymał słowa. Pamiętam niejasno, że matka nie chciała się zgodzić, a jej argumenty wydawały mi się absurdalne. Pojechaliśmy na cmentarz autobusem; tym razem to on płacił. Znów ubrał się w strój romantycznego skrzypka, w czarny garnitur i białą koszulę (inną niż poprzednio, grubszą, jeszcze bardziej zużytą), ale na nogach miał czerwone trampki. Nie rozumiem, dlaczego nikt się za nim nie oglądał, dlaczego nikt nie podszedł, by zaproponować mu pracę modela, by zrobić mu zdjęcie, by go przelecieć.
On też nie uważał się za specjalną piękność. Albo tylko trochę. Wiedział, że na niektóre, niezbyt liczne, dziewczyny działa jak wonna trucizna; wiedział też, że gdy już uda mu się jakąś uwieść swoimi chudymi biodrami dwunastolatka i długimi palcami kosmity, to będzie mógł zrobić z nią, co tylko zechce.
Cimitero Monumentale di Staglieno zapiera dech w piersiach. Brama, klasyczna imitacja Partenonu, jest dość sztampowa. Jednak po przejściu pierwszej linii drzew – na tym powstałym w 1851 roku cmentarzu jest pełno roślinności; przypomina usiany rzeźbami las, trochę w stylu paryskiego cmentarza Père Lachaise – naszym oczom ukazały się rzędy pomników. Pamiętam, że Enzo powiedział po angielsku: _What the fuck_. Aż się wzdrygnęłam od tego strachu, piękna i śmiechu.
Staglieno ma dwa rozległe korytarze. Nie znajdują się przy nich nisze, tylko grobowce udekorowane pomnikami tak niezwykłymi, że pewnie nie sposób znaleźć podobnych na żadnym innym cmentarzu. Bogate genueńskie rodziny prowadziły między sobą prawdziwą rywalizację o to, kto będzie miał najbardziej zachwycający, poruszający, cudowny czy zmysłowy grób.
Nie wiem, czy zobaczyłam ten grób jako pierwszy, ale z całą pewnością zapamiętałam go najlepiej. Wtedy jeszcze nic o nim nie wiedziałam. Z czasem udało mi się znaleźć jakieś informacje. Należał do rodziny Delmas, a autorem pomnika jest Luigi Orengo, jeden z najważniejszych rzeźbiarzy epoki. To on wykonał na zamówienie znajdującą się na Recolecie rzeźbę stróża Alleno, który zgromadził pieniądze, by jego nagrobek wykonał najlepszy z najlepszych. Chciał spocząć w spokoju na luksusowym cmentarzu, którego pilnował przez całe życie.
Na nagrobku z 1909 roku znajduje się inskrypcja po francusku: _Et rose, elle a vécu ce que vivent les roses, l_’_espace d_’_un matin_ („Będąc różą, przeżyła tyle, co kwiat róży: poranka krótkie mgnienie”)². Nieboszczką była dwudziestopięcioletnia Maria Francesca Delmas. Na pomniku jest naga, z odkrytymi przepięknymi i młodziutkimi piersiami, ma zamknięte oczy; mężczyzna lekko ją unosi, jak gdyby spała lub straciła przytomność. On jest młody, całuje jej włosy, jedną ręką ujmuje pod kolanami, jakby chciał ją podnieść. To ich ostatni pocałunek. Tak zresztą nazywa się ten pomnik. Mężczyzna był jej kochankiem. Albo może to śmierć była zakochana.
Ileż tam było co najmniej dwuznacznych rzeźb, a ile nekrofilii. Jak choćby na grobie Raffaelego Pienoviego, „zamożnego kupca, wzoru cnót wszelakich”. Zmarły leży w łóżku przykryty całunem; wdowa pochyla się nad łożem śmierci, unosi całun, aby spojrzeć mu w niewidoczną dla nas, obserwatorów, twarz. Kobieta uchyla rąbka tajemnicy śmierci, ale mamy wrażenie, że robi to ukradkiem, aby nie nakryli jej zaproszeni na czuwanie goście. Że to sekretna schadzka z mężem, że chce go jeszcze raz pocałować, złożyć kolejny ostatni pocałunek, a my widzimy ją na chwilę przed nim. Ta wielka marmurowa rzeźba autorstwa Giovanniego Battisty Villi jest tak realistyczna, że obecność śmierci staje się wręcz namacalna. Robiłam zdjęcia wszystkim napotykanym grobowcom. Enzo spytał, czy mam wystarczająco dużo filmów – było to dość istotne w epoce sprzed aparatów cyfrowych – a ja odpowiedziałam, że tak.
Kiedy dotarliśmy do grobu rodziny Oneto, Enzo mnie pocałował. Tuż obok Anioła Zmartwychwstania stworzonego dla prezesa Banca Generale. Tak właściwie to anielicy z długimi lokami, trzymającej w ręce trąbkę, o nieco kapryśnym spojrzeniu i apetycznym ciele owiniętym w przezroczystą tunikę. Sama nie wiem dlaczego, ale byłam pewna, że ten anioł jest mężczyzną. Czy to przez podobieństwo do Enza? Teraz, po latach, podobieństwo zniknęło. To kobieta, bo ma krągłości, choć przecież anioły nie mają płci. I ten – jak wszystkie pozostałe – również jest androginiczny. Wyraźnie zmysłowy i pewny siebie, choć okrywa się z fałszywą skromnością.
Wiele lat później dowiedziałam się, że bijący od niego erotyzm (rzeźba powstała w 1917 roku) siał zgorszenie wśród jemu współczesnych, ale zarazem był tak fascynujący, że jego repliki znajdują się obecnie na wielu cmentarzach. Znalazłam je w Limie i we Frankfurcie, a zawsze, gdy go widzę, przypominam sobie palce Enza wplątane w ramiączka mojej czarnej sukienki. Wybrałam ją, bo choć była bardzo krótka i koszmarnie obcisła, kolorem najbardziej pasowała mi do okazji; założyłam do niej buty All Star, też czarne. Kiedy dotarliśmy do Anioła Monteverdego, Enzo nie miał już na sobie marynarki: schował ją do plecaka, w którym nosił skrzypce.
Ruszyliśmy dalej. Oglądaliśmy kolejne przejawy cierpienia, tak samo niestosowne, choć już mniej zmysłowe. Zakonnica z umierającym dzieckiem na rękach, wznosząca błagania o ukrócenie jego mąk. Dwóch niewysokich mężczyzn w za dużych marynarkach i bez kapeluszy wymaganych przez żałobną kindersztubę, stojących przy wejściu do grobu i podtrzymujących się nawzajem w cierpieniu. Naturalnej wielkości. Nie rozumiem, dlaczego nie miałem o tym pojęcia, powiedział Enzo. Spytałam: Nikt nie mówi o tym cmentarzu? Jasne, że mówią, odparł, ale nigdy nie zwracałem na to uwagi.
– Nie wychowałem się w Genui.
– Ach, nie? To gdzie?
– W Bolonii. Mój ojciec jest profesorem na uniwersytecie. Rodzice mieszkają w Bolonii. Ja podróżuję.
To wszystko, co chciał mi powiedzieć. Pewnie powiedziałby więcej, ale przecież spędziliśmy ze sobą mniej niż dziesięć godzin, a on nie był szczególnie rozmowny. Albo to ja byłam zbyt gadatliwa.
Kolejna naga kobieta, w stylu _art nouveau_, z włosami ułożonymi jak w latach dwudziestych, skulona, obejmująca się za ramiona, z wzrokiem wbitym w położoną na krzyżu czaszkę. Kucająca kobieta o ogromnym biuście i błyszczących oczach, z liściem laurowym we włosach. Stojąca na grobie baba z piekła rodem. Grób rodziny Canale z prześliczną śpiącą dziewczyną o długich rozrzuconych na poduszce włosach i anielicą śmierci, znów kobietą – z opaską na głowie – która w pośpiechu chce ją zabrać; w jej pełnym litości spojrzeniu kryje się lesbijska ciekawość. A na grobie rodziny Fassio przepiękne, szczupłe i smukłe zwłoki owinięte w całun.
Nie pamiętam kolejności grobów. Mogłabym ją odtworzyć, bo łatwo zdobyć przewodniki po Staglieno. Pragnę jednak zachować w pamięci ten chaos. La Nocciolina (sprzedawczyni orzechów) była kobietą z ludu, biedną i pracowitą, która handlując kasztanami i słodyczami, oszczędzała grosz do grosza, by postawiono jej pomnik wśród bogaczy. Teraz Caterina Campodonico stoi tam na piedestale, z koszykiem w dłoni, dumna. Na płycie nagrobnej wyryto modlitwę w jej dialekcie. Enzo odczytał mi ją, a gdy doszedł do fragmentu, w którym sprzedawczyni prosiła o pacierz za jej duszę, nagle zamilkł. Obróciłam się i ujrzałam, że ma wilgotne oczy; nie starał się tego ukryć. Caterina mówi o sobie następująco: „Sprzedając drobiazgi przy kościołach Acquasanta, Garbo i San Cipriano, stawiając czoło nieprzyjaznej pogodzie, zdobyłam środki, by zabezpieczyć się na starość oraz zyskać nieśmiertelność dzięki temu pomnikowi, który ja, Caterina Campodonico (zwana la Paesana) postawiłam sobie jeszcze za życia”. Czym sprzedawczyni kasztanów tak bardzo go poruszyła? Podał mi rękę i ruszyliśmy wzdłuż galerii, aż natrafiliśmy na rzeźbę, której nie mogło zabraknąć, _Danse Macabre_, przedstawiającą Śmierć splecioną w tańcu z młodą kobietą; średniowieczny motyw, który do dziś roztacza romantyczną wizję obecności śmierci wśród żywych. Powiedziałam: Enzo, powinieneś coś zagrać. Nie, pokręcił głową, przyjdą strażnicy. Ale można by to było zrobić. W nocy.
Pewnie myślał portfelem, ale pewnie też wyobrażał sobie, jak daje krótki koncert przed tą wysoką dorodną dziewczyną, tańczącą ze szkieletem – okrytym całunem, co czyniło go jeszcze bardziej przerażającym – trzymającym ją kościstą dłonią za rękę. Nigdy nie zapomnę tego tańca ze Śmiercią odzianą w czarną maskę. To także dzieło Monteverdego, tego od Anioła.
Przeszliśmy też koło pomnika rodziny Rimbaud, tego, który pojawia się na okładce _Closer_; kolejna kobieta leżąca na grobie, zakrywająca twarz dłonią w geście ekstatycznego bólu i orgazmu. Enzo chciał odwiedzić zalesioną część cmentarza. Wśród roślin, drzew oraz gotyckich i klasycystycznych kapliczek odkrywaliśmy pomniki schowane w alejkach porośniętych mchem.
Zobaczyliśmy bladą nagą kobietę, leżącą nieruchomo na czymś w rodzaju noszy. Ilu musiało się koło niej położyć, pomyślałam; ilu szaleńców przychodzi tu i spełnia fantazje w zupełnej ciszy. Pogładziłam nieruchomą kobietę po dłoni. Niedaleko znajdowała się inna kobieta, rzucona na wielki głaz; jej powyginane ciało układało się pod najbardziej erotycznym kątem z możliwych, na boku, z jedną z niewielkich piersi skierowaną ku niebu, a drugą przy kwiatach róży, z wyrazem rozkoszy, a może jednak śmierci, Erosa i Tanatosa. Cóż to za szaleństwo?, spytałam Enza, a on pokręcił głową. Pod oczami miał wielkie sińce z niewyspania. To twoja wina, powiedział, śmiejąc się: wiedźmy, która nie pozwala mi spać i zmusza do chodzenia po seksownych cmentarzach. Jakiś anioł lub demon porzucił ją po miłosnych uniesieniach, dodał. Okrążył kilka razy tę powykrzywianą kobietę z nagim brzuchem i podwiniętą nogą, desperacko pragnącą pieszczot: kobietę z grobu rodziny Burrano.
Zobaczyliśmy kilku nestorów rodu w otoczeniu rodzin, żon, dzieci i wnuków: niektóre rzeźby były większe od innych. Zobaczyliśmy matkę tulącą do siebie ubranie zmarłego syna. Szukałam grobu Constance Lloyd, ale nie udało mi się go znaleźć. Weszliśmy po kamiennych, otoczonych drzewami schodach na ukrytą w lesie ścieżkę i trafiliśmy na grobowiec Italina Iacomellego.
Krzyknęłam, a Enzo zaklął głośno po włosku. Mały Italino bawi się obręczą. Ma ledwie pięć lat. Zmarł 16 sierpnia 1925 roku. Tak głosi jego nagrobek. Szaleniec zaatakował go, gdy bawił się na ulicy. Za figurą chłopca znajdują się niewidoczne dla niego dłonie, wychodzące z ziemi, czy też ściślej z platformy, na której ustawiony jest pomnik. Dwie wielkie pozbawione ciała dłonie, które za chwilę go schwytają. I choć – obecny na przykład w filmach – motyw przebijających się przez cmentarną ziemię rąk zawsze mnie przerażał, zbliżyłam się do zrobionego z brązu grobu, w którym chłopiec został pochowany razem z rodzicami.
Chodźmy, powiedział Enzo. Jestem głodny. Boję się.
Zeszliśmy po schodach. Natrafiliśmy na dziewczynę tak piękną, że Enzo znów przystanął. Leżała na kamieniu, a jej bardzo długie włosy spływały między piersiami i zakrywały waginę. Gładziła się po włosach ze zgiętym nad głową łokciem, całkowicie samotna.
Enzo zaprowadził mnie na drugą stronę, na gładką część grobu i uniósł tak, bym mogła go objąć w pasie nogami. Odłożył plecak na ziemię i zaczął mnie pieścić długimi palcami. Pamiętam, że się wstydziłam, bo majtki miałam wilgotne od potu, pamiętam te wszystkie nagie pomniki splecione w tańcu ze Śmiercią i niebieskie oczy Enza.
Nigdy nie spytałam go o wiek. Pewnie miał nieco ponad dwadzieścia lat, jak ja. Wszedł we mnie delikatnie, a potem stał się brutalny; moje plecy ocierały się o kamień, a nieopodal na łożu leżała martwa naga dziewczyna (czy kobiety po śmierci były rozbierane?), z zamkniętymi oczami; na szczęście, bo nie widziała, jak pieprzyliśmy się cicho w poobiednim upale, pod błękitnym niebem. Ona była tak zimna; my byliśmy tacy młodzi.
Wyszliśmy ze Staglieno, obejmując się w pasie, jak zakochani w sobie od lat. Odprowadziłam go na miejsce, w którym miał grać koncert, naprzeciwko pałacu. W autobusie pieścił językiem moje zadrapania na plecach; tym razem inni pasażerowie na nas patrzyli. Z przyganą. Z zazdrością.
Kiedy skończył występ, powiedziałam mu, że muszę poinformować matkę, że żyję (było to w czasach sprzed telefonów komórkowych) i spytałam, gdzie spotkamy się później. Następnego dnia jechałam pociągiem do Mediolanu. Potem, zaledwie dzień później, miałam lot do Londynu. Nie mogłam zostać dłużej we Włoszech. Enzo nie chciał zjeść ze mną kolacji. Powiedział, że jest zmęczony, że zarwał poprzednią noc. Ale ja wyjeżdżam!, krzyknęłam. Pamiętam, że wrzasnęłam bardzo głośno, płacząc na słabo oświetlonej ulicy. Jeśli chcesz, pójdę cię pożegnać na dworzec, powiedział. Kazałam mu spierdalać i uciekłam w nadziei, że za mną pobiegnie. Nie zrobił tego.
Dotarłam do hotelu. Moja matka właśnie wychodziła na kolację. Była zła, że zniknęłam na tak długo. Kiedy zobaczyła, że płaczę, przestraszyła się. Opowiedziałam jej o wszystkim, powiedziałam, żeby sobie poszła, rzuciłam się na łóżko i płakałam, głodna jak wilk. Chciałam, żeby Enzo wrócił skruszony, z kawałkiem zimnej pizzy. Wyobrażałam sobie, jak zjawia się w hotelowym lobby, wysoki i blady jak rzeźby zmarłych, z kartonowym pudełkiem w jednej, a piwem w drugiej ręce, z uśmiechem na ustach; ze skrzypcami w plecaku. Nie wrócił. Nie wrócił już nigdy. Matka przyniosła mi połówkę zimnej pizzy, którą łapczywie pożarłam, po czym zasnęłam, oglądając w telewizji powtórkę mającego średniowieczne korzenie wyścigu konnego w Sienie.
– Ten chłopak wygląda jak narkoman – powiedziała matka, a ja znowu się rozpłakałam.
Następnego dnia pokłóciłyśmy się na dworcu kolejowym. Nie mogłyśmy podnieść jej walizki, ciężkiej i wypełnionej książkami, które kupiłyśmy we Florencji, Rzymie i Wenecji. Zarzuciłam jej konsumpcjonizm. Krzyknęłam: Jak niby mamy ją nieść za dziesięć dni, skoro już dzisiaj się nie da? Akurat co do tego miałam rację, ale byłam niesprawiedliwa i okrutna.
Enzo, rzecz jasna, nie przyszedł na dworzec, żeby mnie pożegnać. Przepłakałam całą drogę do Mediolanu. Moja matka do dziś myśli, że to przez naszą kłótnię i moje odwieczne humory.
I tak właśnie zakochałam się w cmentarzach.MALACARA
Cmentarz w Trevelin, Chubut, Argentyna, 2009
W połowie XIX wieku grupa Walijczyków postanowiła porzucić rodzinne ziemie i osiąść w Patagonii; ściślej, w prowincji Chubut. Walia od wieków była dyskryminowana i wykorzystywana przez Zjednoczone Królestwo; wielu jej mieszkańców uważało, że z czasem stracą swój język, religię i tożsamość. W 1865 roku, na statku „Mimosa” przybyła pierwsza grupa imigrantów, stu pięćdziesięciu trzech Walijczyków: mężczyzn, kobiet i dzieci. Mimo wielu niedogodności, począwszy od problemów z argentyńskim Kongresem, który odmówił uznania niezależnej walijskiej kolonii, aż po wieści, że ziemie położone na południe od Río Negro wcale nie są żyzne, zjawili się 28 lipca tegoż roku. Na miejscu czekało ich, eufemistycznie rzecz ujmując, rozczarowanie. Jeden z kolonizatorów napisał w liście do żony, która pozostała w Walii: „Być może uznasz, że tutaj nie da się zaznać szczęścia”.
Przybyli zimą. Ziemia była twarda i zimna. Plaża piekielnie nieprzyjazna (dotarli na półwysep Valdés). Żadnych domów, ludzi czy dróg. Trochę zwierząt, głównie krów, ale nie potrafili ich doić. Nie byli rolnikami, nie umieli zbierać pszenicy czy polować na gwanako. Ci, którzy zaprojektowali kolonię i przybyli tam nieco wcześniej, nie wykonali dobrej roboty. A jednak nowi osadnicy przeżyli dzięki pomocy rdzennego ludu Patagonii, Tehuelczów, którym zrobiło się ich żal. Podarowali im mięso i nauczyli podstaw łowiectwa i rybactwa.
Miejsce zejścia na ląd Walijczycy nazwali Puerto Madryn, a 15 września założyli miasto – Rawson – i z biegiem lat zbudowali systemy nawadniania i nauczyli się zbierać plony, przez co przybyło tam więcej osadników. Następnie założyli Gaiman, najważniejszą kolonię walijską w argentyńskiej Patagonii.
To właśnie tam, w Gaiman, w 1885 roku odbyło się kluczowe spotkanie. Walijczycy wysłali list do gubernatora Chubut, Luisa Fontany, prosząc go o pomoc w znalezieniu bardziej żyznych ziem u podnóża Andów, na których wznieśliby nową osadę. Potrzebowali wsparcia finansowego dla ekspedycji poprowadzonej przez doświadczonego przewodnika, Johna Daniela Evansa.
Rok wcześniej Evans stał się bohaterem spektakularnej ucieczki. Podczas jednej z wypraw wraz z trójką przyjaciół został zaatakowany przez rdzennych mieszkańców. Towarzysze zginęli, zamordowani: Evans przeżył, ponieważ jego koń Malacara widowiskowo przeskoczył kanion, oddalając go od agresorów. Miejsce tej masakry nosi nazwę Doliny Męczenników.
Ostatecznie grupa Evansa wyruszyła 16 października 1885 roku. Gdy dotarli do bardziej przyjaznych ziem przypominających im Walię, założyli Colonia 16 de Octubre, czyli kolonię 16 października. A nieco później także Trevelin. Ziemie te wydawały tak świetne plony, że w czasach, gdy nie ustalono jeszcze wszystkich granic, upomniało się o nie Chile. W 1902 roku zorganizowano plebiscyt, w którym osadnicy jednogłośnie opowiedzieli się za pozostaniem w Argentynie. Szkoła nr 18, w której odbył się plebiscyt – oddalona o dziewięć kilometrów od Trevelin, walijskiej kolonii w Andach – stoi do dziś w świetnym stanie.
Trevelin znajduje się w pobliżu parku narodowego Los Alerces. Jest niewielkim miastem nad rzeką Percy, o niezwykłej urodzie, w którym roi się od róż, tulipanów i walijskich flag (zielono-czerwono-białych, z fantastycznym smokiem). Znajdują się tam dwie herbaciarnie, jedna bardziej popularna od drugiej; w szczególności warta jest uwagi Nain Maggie. Do niej ustawiają się długie kolejki i tam obowiązkowo trzeba zobaczyć zdjęcia babci, której to miejsce zawdzięcza nazwę, oraz jej białe rękawiczki z długimi jak u widma palcami, wyeksponowane w witrynce powieszonej na ścianie, nad domowymi ciastami i słodkościami.
Cmentarz w Trevelin znajduje się na obrzeżach miasta i jest oddalony od centrum około trzech kilometrów. W ładny dzień można tam pójść piechotą; na wiodącej do niego drodze nie ma drzew, za to widać góry i rozciągające się nad horyzontem błękitne niebo. Jest stale otwarty. Rosną tam sosny i krzewy różane, a – czego nie widziałam wcześniej na żadnym innym cmentarzu – w wielu niszach i na terenach wyznaczonych pod groby znajdują się kartki z napisem „Zarezerwowane”. Są tam też fenomenalne nagrobki w kształcie postawionych na ziemi prostopadłościennych cementowych bloków, bez informacji o tym, kto jest pod nimi pochowany; ewidentnie tam ktoś leży, bo u szczytu tych bloków, czasem pokrytych mozaikami, stoją kwiaty.
Ilość Jonesów, Thomasów i Evansów przytłacza. To tutaj znajduje się grób urodzonego w 1862 roku Johna Daniela Evansa (był bardzo młody w chwili starcia z ludnością rdzenną w Dolinie Męczenników; swoją drogą, to jedyna odnotowana utarczka pomiędzy Walijczykami a rdzennymi mieszkańcami Patagonii). W swoich dziennikach Evans odnotował, że w roku 1888, podczas jednej z wypraw przez pustynię, trafił do obozu pracy w Valchecie, gdzie spotkał jednego ze swych rdzennych przyjaciół. Pisze:
Próbowali się porozumieć, mówiąc trochę po hiszpańsku, a trochę po walijsku: _Poco bara, chiñor, poco bara, chiñor_ („Chleba, panie”) . Początkowo go nie rozpoznałem, ale gdy zobaczyłem, jak biegnie wzdłuż drutów, krzycząc BARA, BARA, zatrzymałem się przy nim. To był mój przyjaciel z dzieciństwa, mój pustynny brat, z którym nieraz dzieliłem się chlebem. Wydarzenie to napełniło me serce cierpieniem i smutkiem, czułem się bezużyteczny, czułem, że nie mogę nic poradzić na jego głód, niewolę, na wieczne wygnanie po tym, jak niegdyś był panem i władcą patagońskich ziem, a teraz zamknięto go na tak niewielkim terenie . Po jakimś czasie wróciłem po niego, z odpowiednią ilością pieniędzy, by uwolnić go za wszelką cenę i zawieźć do domu, ale on na mnie nie czekał, umarł z żalu krótko po mojej wizycie w Valchecie.
Grób zmarłego w 1943 roku Evansa jest wykonany z surowego czarnego marmuru i widnieje na nim kilka tabliczek upamiętniających go w następujący sposób: „Nowatorski, przedsiębiorczy, pracowity. Podporządkował życie sprawie postępu w regionie”. Towarzystwo rozwoju Trevelin nazywa go „Juan Evans”; to samo imię widnieje na tabliczce rodzinnej. Tylko na pierwszej, z epitafium napisanym po walijsku – z listu do Rzymian, z cytatem o wierze, Bogu i prośbie o zjednoczenie w rodzinie – jest wspomniany pod angielskim imieniem.
Na grobie leży tylko kilka zasuszonych kwiatów i nie wydaje się, by ktoś o niego przesadnie dbał, jeśli nie liczyć sznurów podtrzymujących odklejający się marmur. Obok został pochowany jego syn Milton Evans, a nieopodal znajduje się grób jego drugiej żony, zmarłej w 1950 roku Annie Hughes, z epitafium napisanym po walijsku.
Epitafia na większości starych grobów są długie i napisane w tym języku. To irytujące: choć zapisuję je w notatniku, walijski wygląda i brzmi strasznie dziwnie, przez co nie wiem później, czy „d” to „o” albo jeszcze coś innego; zajmuje mi to dużo czasu. Jedyną osobą w mieście, którą odważyłam się prosić o pomoc w rozszyfrowaniu znaczenia słów, jest starszy mężczyzna o bardzo jasnych włosach. Powiedział mi, że nie znosi języka swoich rodziców i że posługiwał się nim w dzieciństwie, ale na szczęście już go zapomniał. Jest lato, więc dwujęzyczna szkoła stoi zamknięta. Nie drążę tematu; na pewno znajdę kogoś, kto pomoże mi je odczytać.
Jeszcze tego samego dnia jasnowłosy mężczyzna, chyba z litości, próbuje rozszyfrować moje notatki i mówi: „Mowa tu o zmarłych w tej pięknej dolinie, a może to dedykacja dla zmarłego w tej pięknej dolinie w wieku czterdziestu lat, ale niewiele więcej rozumiem”. W Trevelin sporo osób włada walijskim, ale myślę, że wolę zachować treść epitafiów w tajemnicy, strzec sekretu ukrytego w literach pozornie połączonych na chybił trafił, układających się w język podobny do szyfru. Nie pytam o nic więcej.
Nain Maggie, założycielka superpopularnej herbaciarni, leży w skromnym grobie z prostą inskrypcją: „Twoje nauki, twój przykład, twoje urocze anegdoty pozostaną z nami na zawsze. Wnuki i prawnuki”. Jej pełne imię brzmiało Margaret Freeman de Jones. Kolejna z Jonesów. Zupełnie jak pochowany nieopodal Thomas D., zmarły w 1912 roku. Albo jak leżąca tuż obok Elizabeth, która – z tego, co udało mi się odczytać z napisanego po walijsku nagrobka z przetartymi już literami – zmarła w 1911 roku i urodziła się w… Kansas! Albo jak Llewellyn, przechrzczony ku wygodzie wszystkich na Leonarda.
Jest tu też pochowany Australijczyk, niejaki Robert Alexander Day, zmarły w 1966 roku w wieku siedemdziesięciu jeden lat. Na grobie znajduje się logo Australian Imperial Force (sił założonych w celu walki poza granicami kraju w trakcie wojen światowych; druga Imperial Force przestała istnieć w 1947 roku) i cytat: _Lest we forget_, powszechnie używany w Australii dla upamiętnienia żołnierzy poległych w wielkich wojnach. I choć Robert zmarł tutaj, był starszym sierżantem 15. batalionu: oznacza to, że służył podczas pierwszej wojny światowej i walczył w bitwie o Gallipoli (w Turcji). Ta zakończona brutalną i krwawą porażką bitwa rozpoczęła się 25 kwietnia 1915 roku. Tego dnia w Australii obchodzi się ANZAC Day, upamiętniający weteranów wszystkich wojen, ale to nie wszystko: to najbardziej uroczysty dzień w roku, dzień jedności narodowej, w którym o świcie odbywają się specjalne uroczystości.
Dziwne, że na nagrobku Roberta Daya nie ma wzmianki o bitwie o Gallipoli, być może wyciągnęłam zbyt daleko idące wnioski, ale jego batalion na pewno walczył w Turcji. Być może dołączył do niego później: ci, którzy przeżyli Gallipoli, zostali wysłani do francuskich okopów.
Jednak najsłynniejszy i najliczniej odwiedzany grób w Trevelin położony jest poza cmentarzem i nie leży w nim żaden człowiek. Znajduje się w muzeum Cartref Taid (Dom Dziadka), kierowanym przez Clery Evans, wnuczkę Johna. To grób konia Malacary. Można go znaleźć na patio muzeum, będącego jednocześnie domem Clery. Wejście jest cokolwiek niepokojące. Na bramie wiszą rozmieszczone z artystycznym zacięciem czaszki zwierząt, koni i owiec. Są tam też drewniane domki dla ptaków, umocowane na szerokich pniach pośród bujnych koron drzew. Wygląda to jak wejście do domu czarownicy z dziecięcych baśni. Podejrzewam, że takie mogło być zamierzenie. Na przykład na jednym z drzew wisi drewniana tabliczka z napisem: „Pomyśl tu życzenie i zawiąż żółtą wstążkę na starym dębie”. I faktycznie, jacyś zwiedzający okręcili wokół pnia kilka żółtych wstążek. Ogród jest bardzo duży, z przystrzyżonym trawnikiem, żółtymi i czerwonymi różami, sosnami i starą studnią. W głębi, pod wierzbami, znajduje się grób Malacary. Zmarł w 1909 roku, przeżywszy trzydzieści jeden lat, a jego właściciel zaplanował to miejsce pochówku już wcześniej. W roku 1927, na prośbę Evansa, hiszpański fryzjer Artemio López, tuż po przeprowadzce do Trevelin, wyrył w kamieniu tablicę nagrobną Malacary. Napis na niej głosi: „Tu leżą szczątki mojego konia Malacary, który 3 kwietnia 1884 roku, gdy wracałem z Kordyliery, uratował mi życie podczas ataku Indian w Dolinie Męczenników. RIP, John D. Evans”. Obecna tabliczka została ufundowana przez władze prowincji Chubut.
Clery, wnuczka i dyrektorka tego eklektycznego muzeum, zarzeka się, że koń został pochowany właśnie tam. Jego grób można zobaczyć o każdej porze, nawet gdy muzeum jest zamknięte (otwiera się wyłącznie w sezonie), ale lepiej zwiedzić go w towarzystwie Clery, która w 2008 roku opublikowała dzienniki swojego dziadka. Jest kobietą twardą i, jak mówi, tak samo upartą jak dziadek. Uważa, że gdyby nie jej rodzina i przeprowadzony w mieście plebiscyt, cała Patagonia należałaby do Chile. Pozuje obok grobu konia, który – ratując życie Johnowi Evansowi – pomógł sprawie argentyńskiej Patagonii.