Kubańczycy. Zwykli ludzie w niemożliwym kraju. - ebook
Kubańczycy. Zwykli ludzie w niemożliwym kraju. - ebook
Jaka naprawdę jest Kuba? Kim są jej mieszkańcy? Wybitny reporter Anthony DePalma próbuje odpowiedzieć na te pytania, przyglądając się zwykłym ludziom, którym przyszło doświadczać gorzkich realiów epoki Castro i pełnych niepewności czasów po śmierci El Comandante – a wszystko to na jednej z najpiękniejszych wysp Karaibów.
Anthony DePalma w poruszający sposób pokazuje prawdziwe oblicze Kuby, małego państwa, w którym oficjalne media przedstawiają cały zachodni świat jako piekło narkomanii, masowych mordów i rozpasanej konsumpcji, samą Kubę zaś jako absolutnie wyjątkowe miejsce, rządzone przez nieomylnych polityków. Jednocześnie w tym kraju-raju, poza „niekończącą się farsą rozgrywaną na kubańskiej scenie politycznej”, wśród strzaskanych ideałów rewolucji Fidela, płynie nurt zwykłego życia. Oto ludzie z krwi i kości, żyjący pod wiecznym żarem niegasnącego słońca, otoczeni przez zmieniające się priorytety i kruche sojusze, świętujący własne triumfy i opłakujący tragedie, oraz skrawek absurdalnej rzeczywistości. Poznaj niezwykłe losy Cary, Artura, Lili, Jorgego i Maríi del Carmen, ludzi pełnych pasji i siły ducha, którzy ucieleśniają transformację, jaką przeszedł ten „niemożliwy kraj”. Ta wciągająca, znakomicie napisana książka przeniesie cię wprost do kubańskiej codzienności, której bohaterowie mają coś z każdego z nas.
Prawdziwi Kubańczycy mieszkają w realnych miejscowościach, takich jak Guanabacoa, gdzie stare samochody to nie cenne antyki, ale po prostu stare rzęchy, paskudne kawałki pokiereszowanej blachy, trzymające się w kupie dzięki kilometrom szpagatu i sile woli ich właścicieli. Gdzie rum jest tani i sprzedaje się go w małych kartonikach. Gdzie nie ma telefonicznego spamu, cudownych diet odchudzających, supermarketowych gazetek i billbordów reklamowych. Gdzie codzienna egzystencja nie zależy od dolarów zostawianych przez turystów, ale od odwagi, pewności siebie i pomysłowości Kubańczyków, których krępują piętrzące się zakazy, ale nie własne ograniczenia.
Przekleństwem Kubańczyków, a zarazem ich największą siłą, jest nieskończona zdolność adaptacji i niewyczerpana pomysłowość. Dlatego właśnie embargo nałożone przez USA nie zadziałało i nigdy nie zadziała. Plan zakładający, że uda się stworzyć na wyspie tak kiepskie warunki do życia, że zmęczony nimi lud powstanie i obali reżim Castro, nie uwzględnił jednego — wrodzonej zdolności przetrwania właściwej Kubańczykom. Ludzie, którzy potrafią zamienić plastikową butelkę po napoju w zbiornik paliwa do motocykla albo użyć rozgrzanego w kuchennym piecu starego tłoka, żeby naprawić pękniętą oponę, patrzą na świat inaczej niż członkowie bardziej konwencjonalnych społeczności. Jeśli całe życie składa się z przeciwności, przetrwanie to proces stałej adaptacji. Może w rozwinięciu tego aspektu ich narodowego charakteru pomógł Kubańczykom fakt, że wyspę tak często nawiedzają huragany. Nic przecież nie powstrzyma wichru, ani nie zapobiegnie zniszczeniom. Jedyną opcją jest zbieranie wciąż na nowo elementów połamanego świata i obmyślanie, jak jeszcze zrobić z nich sensowny użytek.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8225-075-6 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Prolog
GUANABACOA, HAWANA,
9 września 2017
Tego popołudnia około piątej zgasły światła, a obraz na ekranie telewizora zapadł się nagle, pozostawiając ciemny prostokąt; jedyny wentylator w domu, biały, plastikowy chiński produkt z nadrukowaną nazwą marki „Hopeful”, zwolnił i zamarł. Cary, Pipo, Oscar, a nawet Faru, ich wątły pekińczyk z mocną wadą zgryzu, zrozumieli, że pora się ukryć. Kubańczycy są przyzwyczajeni do huraganów, ale na myśl o tym, który właśnie nadciągał, bledli nawet najbardziej zaprawieni w bojach z tropikalną aurą; istne monstrum kategorii piątej, o nazwie Irma, które niosło ze sobą wiatr o prędkości ponad dwustu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, ulewne deszcze i fale wysokie na niemal pięć metrów, miało – jeśli wierzyć prognozom przedstawianym przez ponurych meteorologów z telewizji – uderzyć w Guanabacoa, ich małe, urocze miasteczko położone po przeciwnej niż Stara Hawana stronie portu, między drugą a trzecią w nocy. Nie było mowy, żeby do tego czasu włączono na nowo prąd, ale poza tym nie mogli być pewni niczego: nie wiedzieli, jak długo będą zmuszeni siedzieć w tych ciemnościach ani co zobaczą, gdy znowu zapali się światło.
Już dawno opracowali do perfekcji plan działania w przypadku takich wielkich nawałnic jak ta; każdy członek rodziny miał precyzyjnie określoną rolę. Oscarowi, jako że miał zaledwie dwadzieścia sześć lat, przypadło w udziale zadanie wspięcia się na dach i przymocowania wszystkiego, co mogło odfrunąć. Jego ojciec, Jesús, znany wszystkim po prostu jako Pipo, krążył po okolicy w poszukiwaniu prowiantu, a mama, Cary, zajmowała się wszystkim innym. Zaklejała taśmą okna, zamykała okiennice i napełniała oczyszczoną wodą stare butelki po napojach, w ilości wystarczającej na przetrwanie kilku dni. Skończywszy, poświęciła chwilę, by zadzwonić do Cuki, swojej przyjaciółki z dzieciństwa, ciągle mieszkającej na wschodnim wybrzeżu Kuby, w żyjącej z uprawy trzciny cukrowej wiosce Tacajó, w której obie dorastały. Chciała się upewnić, że wszyscy są tam przygotowani na nadciągający koszmar.
Cuka odebrała od razu. Tak, wszystko w porządku. Z innymi też. Już zrobiła, co się dało, teraz pozostało tylko skulić się i czekać. Czekanie to umiejętność, której nabywa każdy Kubańczyk, nieważne, gdzie mieszka i czym się zajmuje.
Z początku Cary i Pipo planowali przeczekać burzę tam, gdzie zazwyczaj, czyli w sypialni Oscara. Ich dom – duży i solidny przedrewolucyjny budynek w popularnym wówczas stylu _midcentury modern_ – został podzielony na dwa mieszkania; sąsiedzi z góry nawet zbudowali sobie na dachu nielegalny warsztat kowalski. Wyglądało jednak na to, że nadciągająca burza na długo zamknie ich w domu. Pokój Oscara był najmniejszy w mieszkaniu, a przed deszczem i wiatrem wpadającymi przez okno mogły ich w nim ochronić tylko drewniane żaluzje. W kuchni ani w spiżarce nie zmieściliby się wszyscy, a salon od ulicy był zbyt odsłonięty. Pozostała tylko ich własna sypialnia z jedynym oknem wychodzącym na południe, w kierunku przeciwnym do tego, z którego miała uderzyć Irma.
Przygotowywali właśnie pomieszczenie, kiedy zaskoczył ich dzwonek telefonu. Była to młodsza siostra Pipa, Luz María. Dzwoniła z odległego o blisko sto czterdzieści pięć kilometrów Cárdenas, żeby dać im znać, że dziewczyna jej syna zaczęła rodzić pierwsze dziecko i mimo komunikatów o nadciągającej nawałnicy pojechała do szpitala. Ledwie przekazała tę informację, linia telefoniczna także padła. Jedyne radio w domu, działające na korbkę urządzenie, które Pipo podarował kiedyś Cary na walentynki, było zepsute, co potęgowało odczucie odcięcia od świata zewnętrznego; jakby byli gdzieś w głuszy kubańskich gór Sierra Maestra.
Deszcz zaczął padać wkrótce po tym, jak ulokowali się na noc w sypialni. Nie zanosiło się na zwykłą ulewę; krople były tak grube i ciężkie, że niemal słyszeli, jak spadają jedna po drugiej, z pluskiem rozbryzgując się w kurzu, ale nie przynosząc rozpalonej ziemi żadnej ochłody. Wnętrze pokoju, w którym stłoczyli się we trójkę z dyszącym spazmatycznie na podłodze Faru na dokładkę, wkrótce osiągnęło temperaturę jak w hutniczym piecu. Cary wstała, żeby otworzyć uchylne okno, i do środka wtargnął ciężki zapach deszczu i błota. Leżąc z głowami w nogach łóżka i stopami skierowanymi ku otwartemu oknu, mieli doskonały widok na krwistopomarańczowe niebo. Osobliwe światło i wisząca w powietrzu woń przywoływały u Cary koszmarne wspomnienia innej burzy. Była wówczas małą dziewczynką i mieszkała z matką i siostrą bliźniaczką w pensjonacie w Tacajó, po sąsiedzku z Cuką. Kiedy uderzył huragan Flora, niemal doszczętnie zniszczył ich skromny dobytek.
Gdy leżeli tak ściśnięci całą trójką, Oscar szybko zaczął się wiercić, narzekając na gorąco. Pipowi też było gorąco, ale bardziej niepokoił go metalowy dach magazynu mieszczącego się naprzeciwko ich domu. Już kilkakrotnie mówił, że gdyby ten dach jakimś cudem zwiało, znaleźliby się bezpośrednio w polu rażenia. Cary kazała obu się uspokoić. Ich dom był zbudowany z betonu, prawda? A chociaż nie mieli spiżarni wypełnionej po brzegi, to przecież przygotowali zapas jedzenia.
– Po prostu się uspokójcie. Będzie dobrze.
Przez otwarte okno widziała tylko chmury zasłaniające gwiazdy. To podsunęło jej pewien pomysł. W dzieciństwie, gdy mieszkała w Tacajó, nauczyła się piosenki o gwiazdach; pomagała jej odzyskać równowagę zawsze, kiedy się bała.
– Chcecie, żebym wam zaśpiewała?
Cary – Caridad Luisa Limonta Ewen – zawsze pomagała innym stawić czoło burzom, czy to dosłownym, czy metaforycznym. Jej bliscy żartowali, że urodziła się jako pierwsza po to, żeby wskazać drogę swojej bliźniaczce. Tak jak jej świętej pamięci matka, Zenaida, Cary z odwagą i pewnością siebie zmagała się ze wszelkimi problemami, jakie niosło ze sobą życie na Kubie.
Teraz, przy wtórze zawodzenia wiatru i szczęku szarpanej nim metalowej płachty dachu, zaczęła śpiewać niskim, słodkim, ledwo słyszalnym głosem, melancholijną starą piosenkę, kołysankę wśród szalejącego chaosu.
_Pregúntale a las estrellas si por las noches me ven llorar…_
_…Pytaj gwiazd, czy nocami słyszą mój płacz_
_Pytaj ich, czy nie próbuję cię kochać, jaka jestem samotna_
_Pytaj łagodnej rzeki, czy widziała moje łzy_
_Zapytaj cały świat, jak bardzo cierpię…_
Tak jak miała nadzieję, piosenka nieco ukoiła ich niepokój. Irma nadciągała, a Pipo i Oscar zapadli w niespokojny sen. Cary czuwała. Nie mogła przestać myśleć o Cuce i Tacajó, i o strasznym huraganie, który przeżyła tam w dzieciństwie. Nie mogła też wyrzucić z myśli niewinnego dziecka, które miało się urodzić wśród szalejącej burzy. Wiedzieli, że to będzie dziewczynka; badania wykazały to już kilka miesięcy temu, a data cesarskiego cięcia była wyznaczona od dawna. Co za paskudny zbieg okoliczności! Ciekawe, czy dadzą jej na imię Irma? A może postanowią trzymać się tradycji, przejrzą kalendarz, sprawdzą, jaka święta patronuje temu dniu, i obarczą biedne maleństwo imieniem w rodzaju Wilfredy? Ona sama wolałaby już otrzymać imię po nocy pełnej przerażenia.
Mijały godziny; Cary była do cna wyczerpana, ale wpatrywała się ustawicznie w otwarte okno, słuchając, jak wiatr szarpie dach magazynu po przeciwnej stronie ulicy, i szukając gwiazd, które były tam na pewno, choć ich nie widziała.
Tej nocy cała Guanabacoa trwała w napięciu. Parę domów od mieszkania Cary i Pipa niejaka Lili Durand Hernández sprawdzała raz po raz okna i drzwi, zamykając to jedne, to drugie, nie tylko po to, by uniemożliwić burzy wtargnięcie do środka, ale także by zatrzymać w domu swojego leciwego ojca, który poczuł znienacka chęć na spacer. Jakieś pół kilometra stamtąd, w dość zrujnowanym centrum miejscowości, María del Carmen López Álvarez wspominała, co z kolei mawiał jej ojciec, kiedy zbliżały się następne huragany, o ich solidnym małym domku, należącym do rodziny od ponad wieku: jeśli przetrwał te największe, te z 1926 i 1944, to przetrwa wszystko. Pokładała w stabilności starego domku tak wielką ufność, że jedynymi przygotowaniami, jakie poczyniła, było zdjęcie anteny telewizyjnej z dachu i napełnienie wodą stojącego na patio wielkiego glinianego dzbana, zwanego _tinajón_. W przypływie nagłej ostrożności poprosiła syna, żeby zdjął z cokolików naturalnej wielkości popiersia Juliusza Cezara i Rafaela i położył je na podłodze.
Przecznicę od domu Marii del Carmen, po przeciwnej stronie kościoła Los Escolapios, Arturo Montoto zamartwiał się z powodu nadciągającego huraganu, ale nikt w Guanabacoa nawet nie mógł przypuszczać, co trapiło go najbardziej. Jego największym problemem nie było bowiem atelier ani spory ogród, w którego zaaranżowanie zainwestował tyle czasu i pieniędzy, ale stojąca na podwórzu niemal dwumetrowa statua czarnej piłki bejsbolowej z jaskrawoczerwonymi szwami, wykonana z pianki żywicznej. Była tak wielka i okrągła, że kiedy połączył ze sobą wreszcie jej dwie połowy, nie był w stanie wnieść jej w domu. Jego asystenci z wysiłkiem przeciągnęli statuę pod prowizoryczną osłonę, ale nie było sposobu, żeby ją przymocować do podłoża. Teraz Arturo sprawdził więc tylko, czy piłka na pewno jest zabezpieczona przed deszczem, a potem po raz ostatni obszedł posiadłość, kończąc oględziny w zasadzonym przez siebie własnoręcznie sadzie: bujne mangowce, delikatne drzewko cytrynowe, bananowiec, którego duże, wiotkie liście trzepotały dziko, miotane porywami wzmagającego się wiatru. Bardzo chciał zasadzić także drzewko _mamoncillo_, które pamiętał z dzieciństwa, ale wiedział, że rosną one i dojrzewają tak wolno, iż nigdy nie skosztowałby jego owoców.
Jorge García oczekiwał uderzenia huraganu o trzysta siedemdziesiąt kilometrów od Guanabacoa, w niskim domu w stylu ranczo, naprzeciwko stoczni w Miami, pilnie śledząc sytuację swojego rodzinnego miasta. Uciekł z Kuby dwadzieścia lat wcześniej, ale mieszkał tam jego wnuk i Jorge martwił się zawsze, kiedy wielki sztorm miał uderzyć w Guanabacoa. Ta wyspa dość już mu odebrała.
Irma była tylko kroplą w morzu zmartwień, jakie dręczyły Kubańczyków w burzliwym czasie między śmiercią Fidela Castro w listopadzie 2016 a stopniowym wycofywaniem się z urzędu jego brata Raúla, sfinalizowanym w 2018 roku. Te dwa wydarzenia wydawały się symbolicznym zamknięciem trwającej tak długo ery braci Castro; kurtyna opadła i wszyscy czekali, aż zacznie się nowy akt w historii Kub, póki co niepewny i o niezbyt jasnym scenariuszu. W miarę jak idea rewolucji załamywała się pod ciężarem sześciu dekad wielkich obietnic – niektóre udało się zrealizować, wiele innych ciągle pozostawało w sferze marzeń – komunistyczny rząd zaczynał powoli odkrywać dla siebie i kraju kapitalizm, bawiąc się nim, tak jak tygrys bawi się zdobyczą: w jednej chwili leciutko trącając ją łapą, a w następnej – dusząc na śmierć. Socjalistyczni aparatczycy zachęcali aspirujących kubańskich kapitalistów do otwierania swoich małych biznesów, po czym wznosili mury skomplikowanych regulacji, które ograniczały dochód i utrudniały osiągnięcie sukcesu. Ich prawdziwym celem nie było wyrwanie milionów obywateli z biedy; nie chcieli, żeby komukolwiek udało się zbić oszałamiającą fortunę.
Na przekór tym ograniczeniom pół miliona Kubańczyków wybrało pracę na własny rachunek, a nie w państwowych zakładach. Ledwie jednak zaczęli przyzwyczajać się do tego, że na czele narodu nie stoi już wódz Castro, na nowo rozgorzał ekonomiczno-polityczny konflikt ze Stanami Zjednoczonymi. Donald Trump anulował sporą część historycznych postanowień podjętych za kadencji Baracka Obamy, przywracając restrykcje i odstraszając amerykańskich turystów, dla których stosunkowo niedaleka Kuba znowu stała się nieosiągalna. Waszyngton potraktował wyspę na równi z Wenezuelą i Nikaraguą, określając te trzy państwa jako „trójkę tyranii” i biorąc je na metaforyczny celownik. Szary obywatel Kuby nie miał innego wyboru, jak tylko uzbroić się w cierpliwość w obliczu kolejnego „stanu wyjątkowego”, który mógł się okazać gorszy niż braki i desperacja, jakie były codziennością Kubańczyków w latach dziewięćdziesiątych XX wieku po upadku Związku Radzieckiego, co pociągnęło za sobą zakręcenie kurka z miliardami, które były Kubie niezbędne do utrzymywania przy życiu ducha rewolucji.
W Guanabacoa, tak jak prawie wszędzie indziej na wyspie, odwilż zainicjowana przez Obamę wzbudziła wielkie nadzieje, zmiażdżone następnie przez działania administracji Trumpa. Pieczołowicie odnowiona Stara Hawana odkryta przez Amerykanów podczas krótkotrwałego turystycznego boomu to bajkowa wersja Kuby. Guanabacoa natomiast to brutalna, trójwymiarowa rzeczywistość odpowiadająca doświadczeniom większości Kubańczyków – dziurawe ulice, zrujnowane budynki, a przed nimi więcej śmieci niż ukwieconych trawników. Upał. Hałas. Surowość. Dumne historyczne centrum miasteczka jest starsze od każdej metropolii Stanów Zjednoczonych i w ciągu niemal pięciuset lat od powstania doświadczyło wielu wzlotów i upadków. Oficjalnie Guanabacoa to część Hawany, znajdująca się na drugim brzegu jej osławionego portu, ale w rzeczywistości mogłaby znajdować się gdziekolwiek na mierzącym ponad tysiąc dwieście kilometrów wybrzeżu głównej wyspy. Każda z tamtejszych miejscowości i wiosek szczyci się unikalną kulturą i tożsamością. Żaden z dwunastu tysięcy mieszkańców Guanabacoa nie powie, że mieszka w Hawanie, podobnie jak rezydenci Brooklynu nie nazwą siebie nowojorczykami.
_Después del triunfo_ – „po zwycięstwie” – tak Kubańczycy określają zbiorczo wszystko, co nastąpiło po dniu, gdy Fidel i Raúl Castro przejęli władzę w 1959 roku. Każdy wie, że Fidel całkowicie zrewolucjonizował Kubę – jej strukturę polityczną, gospodarczą i społeczną, czyniąc państwo zwierzchnikiem wszystkiego i wszystkich – poza sobą. Podczas sześciu dekad rządów rewolucji szarzy obywatele żyli w głębokim cieniu jego potężnego wizerunku.
U progu transformacji, pozostawiając za sobą erę Castro i ruszając ku nieznanemu, Kuba się zmienia – nawet jeśli stare samochody i równie stare budynki sprawiają na postronnym widzu wrażenie, że w tym miejscu zatrzymał się czas. Niektórzy z liderów politycznych reprezentują diametralnie różne od Fidela poglądy na temat działalności gospodarczej i własności prywatnej, ale nie jest jasne, czy to faktyczny początek nowej epoki, czy tylko desperacka próba podtrzymania chwiejącego się w posadach gmachu rewolucji. Przez dziesiątki lat analitycy i korespondenci rutynowo mówili o „Kubie Fidela Castro”, jakby kraj, którym dyktator rządził od 1959 roku, był faktycznie jego prywatną własnością. Kiedy zmarł w 2016 roku, państwowe media na Kubie głosiły: „Fidel es Patria” – „Ojczyzna to Fidel”, a dzieci w szkołach zachęcano do skandowania: „Jestem Fidel”.
Jednak ani te dzieci, ani ich rodzice nie są Fidelem – nie bardziej, niż zmarły Fidel był Kubą. To zwykli ludzie, tacy jak Cary, Arturo, Lili, Jorge i María del Carmen. Prawdziwi Kubańczycy, mieszkający w realnych miejscowościach, takich jak Guanabacoa, gdzie stare samochody to nie cenne antyki, ale po prostu stare rzęchy, paskudne kawałki pokiereszowanej blachy, trzymające się w kupie dzięki kilometrom szpagatu i sile woli ich właścicieli. Gdzie rum jest tani i sprzedaje się go w małych kartonikach. Gdzie nie ma telefonicznego spamu, cudownych diet odchudzających, gazetek z supermarketu i billboardów reklamowych. Gdzie codzienna egzystencja nie zależy od dolarów zostawianych przez turystów, ale od odwagi, pewności siebie i pomysłowości Kubańczyków, których krępują piętrzące się zakazy, ale nie własne ograniczenia. Gdzie ludzie są mistrzami maskowania melancholii dynamiczną muzyką i szaleńczym tańcem oraz ukrywania frustracji za fasadą momentami grubiańskich żartów, gdzie kpi się z niemal wszystkiego i niemal niczego nie traktuje na tyle poważnie, żeby zasługiwało na protesty.
Przez całe życie Cary i inni musieli mimo woli statystować w niekończącym się spektaklu, a rewolucja pozostawiła im do wyboru tylko trzy role: szarego obywatela wypełniającego rozkazy Castro, niezależnie od tego, czy podziela się jego idee, czy nie; bohatera stawiającego czynny opór, świadomego, że jego postawa to samobójstwo; albo uciekiniera.
Jeśli czasami wydaje się, że wszyscy Kubańczycy są, jak to sami mówią, _un poco loco_, nieco szaleni, to wyłącznie dlatego, że żyją w niemożliwym do zrozumienia kraju. Od trzech pokoleń są praktycznie na wojennej ścieżce. Rząd ustawicznie przypomina im o czyhających od północy zagrożeniach imperializmu, a jednocześnie domaga się, żeby imperium zniosło embargo i pozwoliło Kubie robić interesy z Ameryką i jej sojusznikami. Reżim od sześćdziesięciu lat używa straszaka w postaci amerykańskiej interwencji, aby zatuszować wszystkie swoje potknięcia, nieudane programy, niedobory żywności czy przerwy w dostawie elektryczności, a zarazem wie, że przetrwanie Kuby uzależnione jest od miliardów amerykańskich dolarów przesyłanych na wyspę przez emigrantów. Państwowe media przedstawiają Stany Zjednoczone jako piekło narkomanii, masowych mordów i rozpasanej konsumpcji, Kubę zaś jako egalitarny raj rządzony przez nieomylnych ludzi. A jednak kiedy Kubańczycy porównują swoją codzienność z tym, co słyszą od krewnych osiadłych w Miami, albo tym, co widzą w internecie, wiedzą, że to wszystko kłamstwa.
Tyle wystarczyłoby, żeby każdego doprowadzić do szaleństwa, ale to tylko część niepewnej rzeczywistości Kubańczyków. Ich przekleństwem, a zarazem największą siłą, jest nieskończona zdolność adaptacji i niewyczerpana pomysłowość. Dlatego właśnie embargo nałożone przez USA nie zadziałało i nigdy nie zadziała. Plan zakładający, że uda się stworzyć na wyspie tak kiepskie warunki do życia, że zmęczony nimi lud powstanie i obali reżim Castro, nie uwzględnił jednego – wrodzonej zdolności przetrwania właściwej Kubańczykom. Ludzie, którzy potrafią zamienić plastikową butelkę po napoju w zbiornik paliwa do motocykla albo użyć rozgrzanego w kuchennym piecu starego tłoka, żeby naprawić pękniętą oponę, patrzą na świat inaczej niż członkowie bardziej konwencjonalnych społeczności. Jeśli całe życie składa się z przeciwności, przetrwanie to proces stałej adaptacji. Może w rozwinięciu tego aspektu ich narodowego charakteru pomógł Kubańczykom fakt, że wyspę tak często nawiedzają huragany. Nic przecież nie powstrzyma wichru ani nie zapobiegnie zniszczeniom. Jedyną opcją jest zbieranie wciąż na nowo elementów połamanego świata i obmyślanie, jak jeszcze zrobić z nich sensowny użytek.
Fidel wypowiedział w swoim życiu miliony słów, których słuchano, które nagrywano i odtwarzano do znudzenia; głosów zwykłych Kubańczyków nie słyszy nikt. Niewiele mają okazji, żeby mówić o sobie nawet w swoim kraju, a co dopiero poza nim. Kiedy już to robią, zazwyczaj dzieje się to w małych, zamkniętych pokojach, gdzie mogą liczyć na to, że szum obracającego się niezmordowanie wentylatora albo metaliczny dźwięk starego telewizora nie pozwolą ich słowom dotrzeć do niepowołanych uszu. Większość nigdy nie uczestniczy w publicznych protestach, bojąc się odwetu ze strony państwowego aparatu bezpieczeństwa, który, jak sądzą, pilnie monitoruje ich każdy krok. Tylko najodważniejsi i najbardziej zdesperowani ryzykują wszystkim, aby dołączyć do niewielkiej grupy jawnych dysydentów, których rząd śledzi, prześladuje, a czasami więzi. Niewątpliwie jednak to właśnie nabrzmiała treścią cisza codzienności – osobiste historie życia wśród niekończącej się rewolucji, zmieniających się priorytetów i sojuszy, triumfów i tragedii, przeplatających się w upalne dni pod wiecznym żarem niegasnącego słońca – jest tym, co najpełniej oddaje prawdę o niezwykłej rzeczywistości Kuby.Rozdział 2. Pinar del Río, 1958
Rozdział 2
PINAR DEL RÍO,
1958
Drzewa _mamoncillo_ rosnące za domem, gdzie mieszkali Arturo Montoto i jego pięciu braci oraz trzy siostry, były wystarczająco dojrzałe, żeby pomóc im w nauce samowystarczalności. Dzieci krążyły już po placach budowy, sprzedając smażonego przez ich matkę dorsza w cieście i lemoniadę, ale zyski były mizerne, biorąc pod uwagę, że ryby i cytryny trzeba było najpierw kupić. Kiedy owoce _mamoncillo_ dojrzały, Arturo i jego rodzeństwo zbierali ich całe torby bez płacenia choćby _centavo_ i wsiadali do autobusu jadącego do miasta. Jego mieszkańcy lubili rozgryzać twardą skórkę tych tropikalnych owoców rozmiaru sporej czereśni, pod którą znajdował się cytrusowy miąższ.
Jadąc autobusem, dzieci mijały duży katolicki cmentarz, wyznaczający granicę między ich dzielnicą Fenix a centrum Pinar del Río, i jechały dalej wysadzaną drzewami ulicą Alameda aż do początku Real. Tu wysiadały i szły w dół wzgórza, mijając hotel India, zakłady fotograficzne i siedzibę Banku Kanadyjskiego, aż wreszcie docierały do El Fuego, najelegantszego w mieście domu mody. Jak inne przedsiębiorstwa, także El Fuego miał nazwę dumnie wypisaną kolorowymi płytkami w lastrykowej posadzce. Arturo siadał na jednym z trzech schodków wiodących do głównego wejścia, trzymając na kolanach torbę z owocami _mamoncillo_. Czekał na chłodny powiew klimatyzowanego powietrza, świadczący o tym, że drzwi się otworzyły, i nasłuchiwał stukotu kobiecych obcasów.
– _Mamoncillos! Mamoncillos!_ – wołał wtedy, uśmiechając się szeroko i pokazując otwartą torbę ze świeżo zebranymi owocami, które nic go nie kosztowały.
Na początku 1959 roku, kiedy Fidel ze swoją armią buntowników wjechał do Hawany, Arturo skończył pięć lat. Przez kilka następnych niewiele się w Fenix zmieniło. Rodzina chłopca zamieszkiwała skromny drewniany domek z okiennicami na oknach pozbawionych szyb, za którym rosły drzewa _mamoncillo_. Jesús, ojciec Artura, naprawiał obuwie, a dorabiał, produkując espadryle z płótna i gumy. Matka, Elena, pracowała jako pomoc domowa – o ile nie była akurat w ciąży. Arturo urodził się jako przedostatnie z dziewięciorga dzieci; dorastając na pograniczu miasta i wsi, stał się wrażliwy na przyrodę, szanował pracę fizyczną i narzędzia używane przez rzemieślników.
Jego ciekawość i pęd do nauki nieraz narażały go na ryzyko. W 1966 roku, kiedy miał trzynaście lat, znalazł w szufladzie szkolnej ławki książkę w obcym języku. Z początku nie wiedział, co to jest. Pokazał znalezisko jednemu z nauczycieli, który od razu je poznał. Przed rewolucją pokolenia małych Kubańczyków poznawały podstawy angielskiego właśnie dzięki _Libro Primero de Inglés_ Leonarda Sorzana Jorrína. Ale po inwazji na Zatokę Świń w 1961 roku i kryzysie związanym z rozmieszczeniem w następnym roku na Kubie radzieckich rakiet, naukę angielskiego wyrugowano ze szkół na rzecz rosyjskiego.
Arturo trzymał książkę w rękach, gładząc okładkę.
– Chcę się tego nauczyć – powiedział nauczycielowi. – Chcę się nauczyć angielskiego.
Nauczyciel odparł, że uczył się z tego samego podręcznika w dzieciństwie, ale teraz to zakazana książka. Mimo to, widząc zainteresowanie Artura, zgodził się dawać mu lekcje. Zaczęli w sekrecie od podstaw: _Tom is a boy_. _Mary is a girl_. Lekcje języka wroga mogły kosztować nauczyciela pracę albo i więcej, Arturo także mógłby spodziewać się konsekwencji. Zanim jednak którykolwiek z nich wpadł w kłopoty, ojciec chłopca dostał pracę w szpitalu w górach Pinar del Río i zarządził przeprowadzkę całej rodziny. Arturo stracił kontakt z nauczycielem, ale natknął się na innego, tym razem z wyraźnym amerykańskim akcentem.
Do północnego wybrzeża Pinar del Río sygnał radiowy z Florydy docierał tak głośno i wyraźnie, że nawet na starym odbiorniku RCA Victor, który miał w domu, Arturo mógł słuchać audycji z Key West. Zamiast kubańskich stacji przepojonych marksistowską ideologią słuchał amerykańskiego rock’n’rolla, nie zważając, że to zajęcie ryzykowne dla młodego Kubańczyka. Dzięki liście przebojów z Key West uczył się angielskiego i poznawał amerykańską popkulturę. Zapuścił włosy, mając nadzieję, że uda mu się upodobnić do Johna Lennona, którego zdjęcia widywał na okładkach szmuglowanych na wyspę płyt. Długie włosy albo wąskie dżinsy sprawiały, że młody mężczyzna stawał się podejrzany – mógł sprzyjać jankesom albo być homoseksualistą, a za jedno i drugie pod rządami Castro groziło więzienie.
Stale przypominano mu, że powinien walczyć z wrogiem i być czujny, bo atak mógł przyjść „z wewnątrz”. Kubańczycy, którzy się z tym nie zgadzali, najbardziej na świecie bali się lokalnych komórek CDR. Do prezesów organizacji w danym rejonie zgłaszali się wszyscy kapusie. Prezesi pilnie notowali, kto nie pojawił się na pierwszomajowym pochodzie, kto słuchał transmisji meczu bejsbolowego, gdy nadawano przemówienie Fidela, kto ukrywał antenę satelitarną pod beczką na dachu, i skrzętnie przekazywali te informacje budzącemu postrach Ministerstwu Spraw Wewnętrznych, którego personel szkolił się pod kierunkiem Stasi i KGB. Prezesi CDR dysponowali mocą zwaną niekiedy _fusilamiento del dedo_, dosłownie „dokonywania egzekucji palcem”. Innymi słowy, wskazywali osoby podejrzane o działalność kontrrewolucyjną, cokolwiek to znaczyło według reżimu w danym czasie. Taka błahostka jak udostępnienie komuś telefonu, aby mógł zadzwonić do krewnych w Miami, mogła oznaczać donos i zruinowane życie. Sieć szpiegowska była tak wszechobecna, że Kubańczycy zaczęli bać się głośno wyrażać jakiekolwiek niezadowolenie. Nawet we własnych czterech ścianach nie wymieniali imienia Fidela na wypadek, gdyby ktoś słuchał. Krytykując _El comandante_, wykonywali porozumiewawczy gest, jakby gładzili krzaczastą brodę.
Arturo znowu stracił grunt pod nogami, kiedy rewolucyjny rząd zmienił system edukacji, by zmusić uczniów szkół średnich do zamieszkiwania w internatach; mieli się tam uczyć i pracować w polu. Była to część idei zakładającej stworzenie „nowego człowieka”, niezależnego, samowystarczalnego, na wzór Ernesta Che Guevary, takiego, który byłby gotów dać z siebie wszystko dla dobra społeczeństwa. Uczniowie w szkole Artura otrzymali zadanie sadzenia drzew na wzgórzach ogołoconych przez węglarzy. Po dniu spędzonym na zewnątrz koledzy skarżyli się na odciski na rękach i zasypiali na stojąco, nie dbając o zadania domowe. Ale nie Arturo. On wyjmował papier i ołówki i zaczynał rysować. Nie uczył się nigdy rysunku, ale uważnie studiował komiksy w niedzielnych gazetach, zaintrygowany ich wizualną stroną. Zachwycał się rysunkami mówiących postaci z profilu. W kolejnym kadrze zwracały się twarzą do czytelnika. W jeszcze innym nawet nie było ich widać na stronie.
Wiele lat później złożył podanie o przyjęcie do szkoły plastycznej w swojej prowincji. Miał świetne oceny, nauczyciele wystawili mu doskonałe rekomendacje. Podczas rozmowy wstępnej poproszono go, aby wymienił kilku podziwianych przez siebie artystów.
Zastanawiał się przez chwilę. Wreszcie, biedny dzieciak z biednej dzielnicy, który nigdy nawet nie widział muzeum, przyznał, że nikt nie przychodzi mu do głowy.
– Zupełnie nikt?
Arturo poczuł, że szansa wymyka mu się z rąk. W desperacji wymienił prędko nazwiska autorów uwielbianych przez niego komiksów.
– Toż to nie artyści – sapnął oburzony profesor. – To ilustratorzy. Pytam o osoby znaczące dla historii sztuki.
Jedynym wykształceniem, jakie odebrał w tej dziedzinie Arturo, był korespondencyjny kurs reklamowany w kubańskim magazynie „Bohemia”. Skąd miał wiedzieć cokolwiek o słynnych artystach? Siedział w milczeniu, starając się znaleźć w pamięci jakieś nazwisko. Nagle go olśniło.
– Jasne, _profe_. Znam sławnego artystę – powiedział. – Gigant z Florencji.
Tak brzmiał tytuł komiksu poświęconego życiu Leonarda da Vinci, który przeczytał dawno temu.
Arturo został przyjęty do szkoły plastycznej i w 1973 roku zdobył stypendium, które umożliwiło mu podjęcie nauki w nowo powstałej na Kubie Narodowej Akademii Sztuk Pięknych w Hawanie. Dekadę wcześniej Fidel i Che Guevara grali w golfa w hawańskim country clubie i, jak to bywało w tamtych burzliwych dniach rewolucji, kiedy mieli do dyspozycji całe bogate państwo, z którym mogli robić, co chcieli, podjęli spontaniczną decyzję, że Kuba potrzebuje uczelni plastycznej.
Elegancki country club odebrany przez rewolucyjny rząd prywatnym właścicielom był idealnym miejscem na ten cel. Kubański architekt Ricardo Porro we współpracy z dwoma Włochami stworzył fantastyczny – wręcz nieprzyzwoicie zmysłowy – projekt połączonych siedzib akademii muzycznej, baletowej i sztuk wizualnych. Poszczególne szkoły miały się mieścić w kompleksie budynków zwieńczonych katalońskimi sklepieniami, przywodzącymi na myśl kobiece piersi. Fontanna na wewnętrznym dziedzińcu otrzymała kształt papai, owocu, który na Kubie ma erotyczne konotacje, zaś chodniki łączące poszczególne części kompleksu miały symbolizować jajowody. Projekt zyskał międzynarodowe uznanie, ale po konflikcie w Zatoce Świń, kiedy priorytetem stały się inwestycje w obronność, musiał ustąpić przed funkcjonalnym sowieckim stylem, który zaczęła preferować Kuba. Reżim zwrócił się przeciwko architektom; jeden z Włochów został aresztowany pod zarzutem szpiegostwa. Porro uciekł do Anglii i kampus akademii sztuk pięknych nigdy nie został ukończony. Kiedy Arturo zaczął studia na uczelni, ceglane budynki zaprojektowane przez architekta i łączące je korytarze były już w kiepskim stanie.
Młodemu artyście to nie przeszkadzało. Malował codziennie, ciesząc się niewyobrażalnym wcześniej luksusem. Country club w Hawanie był jednym z najbardziej ekskluzywnych miejsc na Kubie, niegdyś tak snobistycznym, że nawet dyktator Batista nie od razu otrzymał pełne członkostwo, ponieważ był mulatem z biednej rodziny z Oriente. Studenci mieszkali tu w opustoszałych posiadłościach, których właściciele – zamożni biznesmeni, funkcjonariusze rządowi i tym podobni członkowie klas uprzywilejowanych – uciekli z Kuby, zostawiając cały swój dobytek.
Na terenie dawnego klubu znajdowały się rozległe ogrody, które przypominały Arturowi krajobraz Pinar del Río. Większość czasu spędzał jednak na przestronnym strychu, eksperymentując z różnymi stylami i odkrywając kolory, światło i perspektywę. U zarania rewolucji Fidel jasno dał do zrozumienia, że artystom przysługuje na Kubie całkowita wolność twórcza, o ile nie sprzeciwiają się w swoich dziełach zasadom ideologii, którą narzucił. _Dentro de la revolución, todo. Contra la revolución, nada_ – „W ramach rewolucji wszystko – wbrew rewolucji nic” – tak brzmiała jego mantra. Na Kubie artyści cieszyli się większą wolnością niż w innych krajach socjalistycznych, gdzie ich zadania ograniczały się do wychwalania klasy robotniczej i systemu, który pozwalał im działać. Arturo wykorzystał tę oficjalną tolerancję, unikając całkowicie polityki. Na kampusie można było dostać egzemplarze pism „Artforum” i „Art in America”; na ich stronach zobaczył po raz pierwszy prace Andy’ego Warhola, Roberta Rauschenberga i Jacksona Pollocka, którzy go zainspirowali.
Dla Artura jako artysty na odciętej zasadniczo od reszty świata Kubie najlepszą szansą na stabilną pracę po studiach była kariera nauczyciela plastyki. Został na uczelni, żeby zdobyć dyplom magisterski, i zaprezentował swoje portfolio przed Antonim Vidalem, słynnym kubańskim artystą, który zarekomendował go do stypendium na prestiżowej uczelni, Moskiewskim Państwowym Akademickim Instytucie Artystycznym im. W. I. Surikowa. Zanim jednak Arturo zdążył wyjechać w 1978 roku do Związku Radzieckiego, został wplątany w spór, który pozbawił go złudzeń na temat postrewolucyjnej Kuby.
W wieku zaledwie trzynastu lat zapisał się do Ligi Młodzieży Komunistycznej, motywowany nie sympatiami politycznymi, ale wrodzonym pragmatyzmem chłopaka ze wsi. Przynależność do tej grupy gwarantowała przywileje i otwierała wiele drzwi. Pewnego dnia szef komórki Ligi na terenie uczelni, chłopak imieniem Lorenzo, wezwał go do siebie, żeby powiedzieć, iż słyszał o studentach, którzy angażują się w działalność kontrrewolucyjną.
– Co takiego robią? – zapytał Arturo.
Parali się nieautoryzowanymi mistycznymi praktykami, odciągającymi ich umysły od rewolucyjnej ideologii socjalistycznej.
Ćwiczyli jogę.
Lorenzo chciał, żeby Arturo dowiedział się, kim są, co umożliwiloby użycie _fusilamiento del dedo_, publiczne oskarżenie studentów i wydalenie ich ze szkoły.
Arturo znalazł się w kropce. Gdyby zrobił to, o co prosił Lorenzo, zyskałby uznanie Ligi, ale jednocześnie postąpiłby wbrew własnym zasadom uczciwości. Gdyby odmówił, mógłby stracić stypendium w Moskwie. Dodatkową komplikację stanowił fakt, że był pewien, iż zna kilku winowajców. Nie tak dawno wpadł na swojego dobrego przyjaciela Alejandra. Chłopak próbował ukryć za plecami jakąś książkę, więc Arturo zapytał, o co chodzi.
– Szczerze? – odparł Alejandro. – Mam tu książkę, której nie wolno ci przeczytać. Ani nawet zobaczyć. Jeśli mnie z nią złapią, oberwę, ale dla ciebie byłoby to jeszcze gorsze, jesteś przecież w Lidze, a ja nie.
Arturo uznał, że książka musiała być podręcznikiem jogi, a Alejandro próbował go chronić, ukrywając ją. Nie było mowy, żeby wsypał przyjaciela. Wrócił do Lorenza, próbując z nim polemizować, ale nic nie wskórał. Lorenzo oskarżył go o sprzyjanie winowajcom i przysiągł, że doprowadzi do wyrzucenia Artura z Ligi – co kosztowałoby go moskiewskie stypendium.
Arturo nie wiedział zbyt dużo o jodze, ale w przyspieszonym tempie poznawał sposoby, na jakie system komunistyczny potrafił niszczyć ludzi zachowujących się niezgodnie z wytyczonym przez ideologię sztywnym wzorcem albo po prostu nieco odmiennych. Wpadł więc do biura Lorenza i zażądał, żeby się odczepił. Czymkolwiek mu zagroził, podziałało. Niedługo później wezwano go na regionalne spotkanie Ligi Młodzieży Komunistycznej; spodziewał się, że zostanie wyrzucony i będzie musiał pożegnać się z Moskwą. Ale obrady zakończyły się brakiem decyzji. Nikt nie powiedział mu, jak wyglądała dyskusja, ale Artura to nie obchodziło. Wiedział już na tyle dużo o komunizmie w kubańskim stylu, że był zdecydowany trzymać się w miarę możliwości z dala od niego, choć nie był przeciwny korzystaniu z możliwości, jakie oferował.Rozdział 3. Ukraina, ZSRR, 1976
Rozdział 3
UKRAINA, ZSRR,
1976
Kijów był bardzo daleko od Tacajó i cokolwiek Cary wmawiała sobie w kwestii własnej siły i ambicji, nowe, dziwne widoki, dźwięki i zapachy obcego kraju onieśmielały ją i stresowały. Była samotna i zadawała sobie pytanie, czy na pewno podjęła dobrą decyzję. Zenaida w listach ostrzegała córkę, że jeśli zostanie za długo za granicą, zapomni, co to znaczy być Kubanką. Zdawała jej sprawozdania z tego, jak idzie nauka Esperanzie i z jakimi młodymi mężczyznami się spotyka. Przypominała, że na Cary czeka w domu Miguel, jej chłopak.
Optymizm dziewczyny przygasał. Czasami tylko słowa piosenki _Pregúntale a las estrellas_ utrzymywały ją przy zdrowych zmysłach. Wreszcie, jakieś trzy miesiące po przyjeździe Cary do Kijowa, jej przyjaciółka Alina przyniosła ekscytujące wieści: wpadła przypadkiem na chłopaka, którego Cary poszukiwała od początku pobytu w ZSRR.
Pierwszy dzień w kraju Lenina był niewypałem. Po dwudziestu dwóch wypełnionych mdłościami dniach na morzu Cary stanęła na pokładzie Kazachstanu, spoglądając na panoramę Odessy, skąd miała polecieć małym samolotem do Kijowa. Dzień był ponury i mokry. Jak okiem sięgnąć, nabrzeże wypełniały paskudne rzędy kontenerów, magazyny, fabryki i dźwigi. Była ogromnie rozczarowana. Może popełniła błąd, opuszczając Kubę?
Nagle od strony doków doleciał ją dziwny, ale znajomy dźwięk: kilka głosów śpiewających chórem _Guantanamerę_. Cary wytężyła wzrok, nieco rozleniwiony po wielu dniach oglądania wyłącznie morza, i zobaczyła, skąd dobiega śpiew. Na nabrzeżu stała grupa kubańskich studentów. Mimo panującej tu szarości wyglądali na szczęśliwych. Kto wie, pomyślała, może i oni z początku byli rozczarowani. Jeśli przywykli do zimna i szarości, może i jej mogło się to udać. Najpierw jednak musiała coś załatwić. Podczas trzytygodniowej przeprawy przez ocean prawie codziennie pisała list do Miguela i teraz potrzebowała kopert, żeby wysłać listy do Hawany. Zatrzymała wzrok na chudym młodzieńcu o jasnej cerze, który wydawał się przewodzić grupie.
– Potrzebuję pomocy – powiedziała.
– Nic się nie martw – odparł i zanim zdążyła zaprotestować, już pobiegł kupić koperty za własne pieniądze. Zakleiła pieczołowicie pakiecik miłosnych wyznań i wysłała go na Kubę, ale – jak przyznała Alinie – ten pomocny chudzielec był całkiem przystojny.
Musiała wyrzucić go z myśli i skupić się na dotarciu do Kijowa i na uczelnię. Wraz z trójką innych kubańskich studentów złapali tekturowe walizki, identyczne we wszystkim poza kolorem. Cary, podobnie jak Marisela, miała niebieską, José i Alberto – beżowe. Ta identyczność była kojąca, bo ucieleśniała to, co obiecywał Fidel, kiedy mówił: „Rewolucja to równość i absolutna wolność”. Wszyscy wsiedli na pokład małego samolotu do Kijowa.
Kilka miesięcy później Alina powiedziała Cary, że widziała chudego chłopaka na studenckiej imprezie. Dowiedziała się, że pochodzi z Cárdenas i studiuje budowę maszyn właśnie tutaj, w Kijowie. Cary zdecydowała, że wybierze się na następną imprezę, i kiedy zapukała do drzwi właściwego pokoju w akademiku, otworzył jej chudzielec we własnej osobie.
– Nazywam się Jesús Fidel Matienzo – przedstawił się z dumą. – Fidel – tak samo jak _El comandante_!
Jesús Fidel zaczął studia w Kijowie na rok przed przybyciem Cary; przepłynął ocean na leciwym radzieckim statku wycieczkowym klasy „Rosja”. Kiedy statek dziewczyny zacumował w Odessie, był tam właśnie na letnich wakacjach i pomógł zorganizować prowizoryczną ceremonię powitalną. Ich krótkie spotkanie poruszyło i w nim jakąś strunę, ale podobnie jak Cary, nie sądził, że ich ścieżki znowu się przetną.
Jesús Fidel zawrócił Cary w głowie; kiedy poznali się lepiej, wyznał, że skłamał co do swojego imienia. Na drugie dostał Fidel nie na cześć wodza rebeliantów, ale dlatego, że urodził się dwudziestego czwartego kwietnia, na świętego Fidelisa. Tak czy inaczej, w Cárdenas nikt nie zwracał się do niego ani per Jesús, ani Fidel. Był znany jako Pipo – to popularny na Kubie przydomek. Mimo że podkoloryzował związki, jakie łączyły go z wodzem, całym sercem wierzył w rewolucję, która zmieniła jego życie. Przed 1959 rokiem jego ojciec handlował warzywami i owocami na placu Malakoff w centrum Cárdenas, a matka zajmowała się domem i powiększającą się rodziną. Po 1959 roku zapisała się na uniwersytet i została nauczycielką w szkole podstawowej, ojciec zaś dostał pracę dróżnika, a kiedy go awansowano, zyskał prawo do zajęcia dużego mieszkania przy dworcu w Cárdenas. Tam dorastali Pipo i czwórka jego rodzeństwa; skończywszy czternaście lat, chłopak zapisał się do Ligi Młodzieży Komunistycznej.
Cary była rozczarowana, że nie poprosił jej do tańca na tamtej imprezie, ale z zachwytem przekonała się, że ma niezwykły wprost talent do liczb. Ona słabo sobie radziła nie tylko z rosyjską pisownią i gramatyką, ale także zaawansowaną matematyką na zajęciach z ekonomii. Zaczęli więc uczyć się razem, a kiedy wreszcie zakończyła związek na odległość z Miguelem, jej relacja z Pipem rozkwitła.
Studiowała inżynierię ekonomiczną ze specjalizacją przemysł lekki, szczególnie tekstylia i produkcja odzieży. Z początku zamieszkała w kompleksie mieszkalnym wraz z innymi Kubańczykami, ale wkrótce zdała sobie sprawę, że jeśli tam zostanie, nigdy nie nauczy się władać językiem Lenina. Zmieniła więc pokój, dołączając do dziewcząt, dla których rosyjski był językiem ojczystym. Zaraz na początku pobytu w Kijowie jedną z rosyjskich współlokatorek Cary odwiedziła Tania, koleżanka z Azerbejdżańskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Kiedy Cary się przedstawiła, Tania zasypała ją pytaniami, ciekawa, jak wygląda życie na egzotycznej Kubie. Dziewczyna opisała wyspę, którą opuściła, i planowany socjalistyczny porządek, w którego budowaniu miała po powrocie brać czynny udział.
Wszystko pięknie, ale Tania chciała przede wszystkim wiedzieć, czy w niebieskiej tekturowej walizce przywiezionej z Kuby Cary miała „amerykańskie wycieruchy”.
– Co takiego?
– Masz chyba ze sobą amerykańskie dżinsy, nie?
Na ten okres przypadł szczyt nietolerancji, jaką Fidel okazywał burżuazyjnej kulturze Zachodu i wszystkiemu, co choćby wydawało się gloryfikować amerykańskie wartości. Cary była zaskoczona, że jej nowa znajoma zazdrościła innym amerykańskich dżinsów, a jeszcze bardziej – że spodziewała się po kubańskiej komunistce posiadania symbolu kapitalistycznej kultury. Spotkawszy się później z kubańskimi znajomymi, opowiedziała im, o co pytała Tania, i odkryła, że każdy ma w zanadrzu jakiś przykład „dziwacznej ideologii” Rosjan.
– Nie myślą tak jak my – podsumowała.
Kolejną niespodzianką był Pierwszy Maja w Kijowie. Wraz z kilkorgiem kubańskich znajomych Cary wybrała się na rynek, żeby wziąć udział w pochodzie z okazji Święta Pracy. Obchody pierwszomajowe upamiętniające wywalczenie przez klasę robotniczą podstawowych praw były na Kubie ogromnym wydarzeniem. Dziewczyna jechała zawsze autobusem na placu Rewolucji w Hawanie i stała tam aż do wschodu słońca, oczekując przemówienia Fidela. Wódz wygłaszał trzy- lub czterogodzinną mowę, a kiedy kończył, ona i jej znajomi kontynuowali świętowanie, pijąc rum i tańcząc. W Kijowie jej rosyjskie współlokatorki wykpiwały Kubańczyków, którzy ich zdaniem marnowali czas na pochodzie. Kiedy Cary wróciła z rynku, włączyła telewizor, żeby obejrzeć przemówienie sowieckiego przywódcy Leonida Breżniewa. Jedna z Rosjanek wstała i wyłączyła odbiornik.
– Dlaczego to zrobiłaś? – zapytała zdezorientowana Cary.
– Po co słuchać tego starucha? – odparła po rosyjsku tamta.
Breżniew był sekretarzem generalnym Partii Komunistycznej, a do tego Ukraińcem. Cary widziała w nim radzieckiego Fidela i czuła, że mają obowiązek obejrzeć jego występ.
– Nie mów nam, co mamy robić we własnym kraju, przybłędo – rzuciła pogardliwie Rosjanka.
Cary napisała później do matki, żaląc się, że nie wie, co za komunistki są z jej współlokatorek, ale na pewno nie takie jak na Kubie.
Wiosną 1979, na rok przed uzyskaniem dyplomu z inżynierii elektromaszynowej, Pipo zorganizował studencki wyjazd do Moskwy. Inni studenci oglądali Plac Czerwony, a on z Cary udali się do kubańskiej ambasady, gdzie wzięli formalny ślub cywilny. Zenaida domagała się, żeby się pobrali, jak należy – staroświeckie podejście jak na rewolucyjną Kubę, ale z doświadczenia z Aristede wiedziała, że związek „na kocią łapę” może zakończyć się nazbyt łatwo, wystarczy jedna porcja rumu za dużo albo czyjś zachęcający uśmiech. I choć dzieliło ją od matki tysiące kilometrów, Cary nie ośmieliła się sprzeciwić. Poza tym już zdecydowała, że Pipo to mężczyzna dla niej. Był mądry i dobry, pełen energii i humoru. Wiedziała też, że jego rodzice są razem od kilkudziesięciu lat, a była zdecydowana nie powtórzyć losu własnej matki i babki, które musiały samotnie wychowywać potomstwo.
Przyjaciele udostępnili im osobną kabinę sypialną w pociągu powrotnym do Kijowa, a kiedy już znaleźli się z powrotem na miejscu, młodzi małżonkowie urządzili ogromne wesele. Wynajęli nawet fotografa, żeby zrobił im zdjęcia; gdy umieścił jedno w oknie wystawowym swojego zakładu, miejscowi, którzy rzadko widywali czarnoskórych, nie mogli się napatrzeć.
Współlokatorki Cary wyprowadziły się, żeby mogła zamieszkać z Pipem w pokoju w akademiku. Skończyła studia rok po nim i wróciła na Kubę jako mężatka z dyplomem z ekonomii i obietnicą pracy. Pięć lat spędzonych w ojczyźnie Lenina otworzyło jej oczy na świat o wiele większy, niż sobie wyobrażała. Ten czas pomógł jej również uświadomić sobie, że istnieją różne odcienie komunizmu. Nauczyła się, co to znaczy stopień politycznego zaangażowania oraz jaka moc i przywileje wiążą się z lojalnością wobec partii. Pipo zamierzał robić karierę w jej szeregach i naciskał na żonę, żeby postarała się o własną legitymację partyjną. Jak by to wyglądało, mawiał często, gdyby żona lojalnego członka partii nie należała do organizacji?
Podczas pobytu w Kijowie Cary dowiedziała się jeszcze czegoś ważnego. W 1978 roku zaszła w ciążę, ale w trzecim miesiącu trafiła do szpitala – poroniła. Kiedy pielęgniarka zajrzała do niej, Cary zapytała, czy dziecko było chłopcem, czy dziewczynką. Za wcześnie, żeby można było stwierdzić, odparła kobieta i dodała coś po rosyjsku, czego Cary nie zrozumiała.
_Bliznetsy._
Dopiero później odkryła, co miała na myśli pielęgniarka.
_Bliznetsy._
Bliźnięta.Rozdział 4. Moskwa, ZSRR, 1978
Rozdział 4
MOSKWA, ZSRR,
1978
Arturo Montoto spędził w Moskwie sześć lat, malując, ucząc się rosyjskiego i uczestnicząc w niezliczonych wykładach z teorii marksizmu. Zrozumiał, że Kuba w jakiś sposób wynalazła własną odmianę komunizmu, różną od sowieckiego systemu zarówno w treści, jak i w celach. Nie chodziło tylko o to, że Kubę uważano za jedno z państw niezaangażowanych albo że Fidel wręcz objął przywództwo w tej grupie. Oba kraje działały na diametralnie różnych zasadach. Choć Kubańska Partia Komunistyczna posiadała najwyższą władzę, w rzeczywistości Kubą zarządzano zgodnie z osobistą ideologią reprezentowaną przez Fidela i jego rodzinę. Niektórzy nazywali ją „kastryzmem”, inni po prostu przywykli do mówienia „to”. Ideologia była zbitkiem socjalistycznych koncepcji przepuszczonych przez pryzmat uporu Castro. Hawana chętnie przyjmowała pieniądze od Moskwy, i to w dużych ilościach, ale do przyjmowania rozkazów z Kremla Fidel był znacznie mniej skłonny.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki