Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kubańczycy. Zwykli ludzie w niemożliwym kraju. - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
30 czerwca 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,90

Kubańczycy. Zwykli ludzie w niemożliwym kraju. - ebook

Jaka naprawdę jest Kuba? Kim są jej mieszkańcy? Wybitny reporter Anthony DePalma próbuje odpowiedzieć na te pytania, przyglądając się zwykłym ludziom, którym przyszło doświadczać gorzkich realiów epoki Castro i pełnych niepewności czasów po śmierci El Comandante – a wszystko to na jednej z najpiękniejszych wysp Karaibów.

Anthony DePalma w poruszający sposób pokazuje prawdziwe oblicze Kuby, małego państwa, w którym oficjalne media przedstawiają cały zachodni świat jako piekło narkomanii, masowych mordów i rozpasanej konsumpcji, samą Kubę zaś jako absolutnie wyjątkowe miejsce, rządzone przez nieomylnych polityków. Jednocześnie w tym kraju-raju, poza „niekończącą się farsą rozgrywaną na kubańskiej scenie politycznej”, wśród strzaskanych ideałów rewolucji Fidela, płynie nurt zwykłego życia. Oto ludzie z krwi i kości, żyjący pod wiecznym żarem niegasnącego słońca, otoczeni przez zmieniające się priorytety i kruche sojusze, świętujący własne triumfy i opłakujący tragedie, oraz skrawek absurdalnej rzeczywistości. Poznaj niezwykłe losy  Cary, Artura, Lili, Jorgego i Maríi del Carmen, ludzi pełnych pasji i siły ducha, którzy ucieleśniają transformację, jaką przeszedł ten „niemożliwy kraj”. Ta wciągająca, znakomicie napisana książka przeniesie cię wprost do kubańskiej codzienności, której bohaterowie mają coś z każdego z nas.

Prawdziwi Kubańczycy mieszkają w realnych miejscowościach, takich jak Guanabacoa, gdzie stare samochody to nie cenne antyki, ale po prostu stare rzęchy, paskudne kawałki pokiereszowanej blachy, trzymające się w kupie dzięki kilometrom szpagatu i sile woli ich właścicieli. Gdzie rum jest tani i sprzedaje się go w małych kartonikach. Gdzie nie ma telefonicznego spamu, cudownych diet odchudzających, supermarketowych gazetek i billbordów reklamowych. Gdzie codzienna egzystencja nie zależy od dolarów zostawianych przez turystów, ale od odwagi, pewności siebie i pomysłowości Kubańczyków, których krępują piętrzące się zakazy, ale nie własne ograniczenia.

Przekleństwem Kubańczyków, a zarazem ich największą siłą, jest nieskończona zdolność adaptacji i niewyczerpana pomysłowość. Dlatego właśnie embargo nałożone przez USA nie zadziałało i nigdy nie zadziała. Plan zakładający, że uda się stworzyć na wyspie tak kiepskie warunki do życia, że zmęczony nimi lud powstanie i obali reżim Castro, nie uwzględnił jednego — wrodzonej zdolności przetrwania właściwej Kubańczykom. Ludzie, którzy potrafią zamienić plastikową butelkę po napoju w zbiornik paliwa do motocykla albo użyć rozgrzanego w kuchennym piecu starego tłoka, żeby naprawić pękniętą oponę, patrzą na świat inaczej niż członkowie bardziej konwencjonalnych społeczności. Jeśli całe życie składa się z przeciwności, przetrwanie to proces stałej adaptacji. Może w rozwinięciu tego aspektu ich narodowego charakteru pomógł Kubańczykom fakt, że wyspę tak często nawiedzają huragany. Nic przecież nie powstrzyma wichru, ani nie zapobiegnie zniszczeniom. Jedyną opcją jest zbieranie wciąż na nowo elementów połamanego świata i obmyślanie, jak jeszcze zrobić z nich sensowny użytek.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8225-075-6
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRO­LOG. GUANA­BA­COA, HAWANA, 9 WRZE­ŚNIA 2017

Pro­log

GUANA­BA­COA, HAWANA,
9 wrze­śnia 2017

Tego popo­łu­dnia około pią­tej zga­sły świa­tła, a obraz na ekra­nie tele­wi­zora zapadł się nagle, pozo­sta­wia­jąc ciemny pro­sto­kąt; jedyny wen­ty­la­tor w domu, biały, pla­sti­kowy chiń­ski pro­dukt z nadru­ko­waną nazwą marki „Hope­ful”, zwol­nił i zamarł. Cary, Pipo, Oscar, a nawet Faru, ich wątły pekiń­czyk z mocną wadą zgryzu, zro­zu­mieli, że pora się ukryć. Kubań­czycy są przy­zwy­cza­jeni do hura­ga­nów, ale na myśl o tym, który wła­śnie nad­cią­gał, ble­dli nawet naj­bar­dziej zapra­wieni w bojach z tro­pi­kalną aurą; istne mon­strum kate­go­rii pią­tej, o nazwie Irma, które nio­sło ze sobą wiatr o pręd­ko­ści ponad dwu­stu sześć­dzie­się­ciu kilo­me­trów na godzinę, ulewne desz­cze i fale wyso­kie na nie­mal pięć metrów, miało – jeśli wie­rzyć pro­gno­zom przed­sta­wia­nym przez ponu­rych mete­oro­lo­gów z tele­wi­zji – ude­rzyć w Guana­ba­coa, ich małe, uro­cze mia­steczko poło­żone po prze­ciw­nej niż Stara Hawana stro­nie portu, mię­dzy drugą a trze­cią w nocy. Nie było mowy, żeby do tego czasu włą­czono na nowo prąd, ale poza tym nie mogli być pewni niczego: nie wie­dzieli, jak długo będą zmu­szeni sie­dzieć w tych ciem­no­ściach ani co zoba­czą, gdy znowu zapali się świa­tło.

Już dawno opra­co­wali do per­fek­cji plan dzia­ła­nia w przy­padku takich wiel­kich nawał­nic jak ta; każdy czło­nek rodziny miał pre­cy­zyj­nie okre­śloną rolę. Osca­rowi, jako że miał zale­d­wie dwa­dzie­ścia sześć lat, przy­pa­dło w udziale zada­nie wspię­cia się na dach i przy­mo­co­wa­nia wszyst­kiego, co mogło odfru­nąć. Jego ojciec, Jesús, znany wszyst­kim po pro­stu jako Pipo, krą­żył po oko­licy w poszu­ki­wa­niu pro­wiantu, a mama, Cary, zaj­mo­wała się wszyst­kim innym. Zakle­jała taśmą okna, zamy­kała okien­nice i napeł­niała oczysz­czoną wodą stare butelki po napo­jach, w ilo­ści wystar­cza­ją­cej na prze­trwa­nie kilku dni. Skoń­czyw­szy, poświę­ciła chwilę, by zadzwo­nić do Cuki, swo­jej przy­ja­ciółki z dzie­ciń­stwa, cią­gle miesz­ka­ją­cej na wschod­nim wybrzeżu Kuby, w żyją­cej z uprawy trzciny cukro­wej wio­sce Tacajó, w któ­rej obie dora­stały. Chciała się upew­nić, że wszy­scy są tam przy­go­to­wani na nad­cią­ga­jący kosz­mar.

Cuka ode­brała od razu. Tak, wszystko w porządku. Z innymi też. Już zro­biła, co się dało, teraz pozo­stało tylko sku­lić się i cze­kać. Cze­ka­nie to umie­jęt­ność, któ­rej nabywa każdy Kubań­czyk, nie­ważne, gdzie mieszka i czym się zaj­muje.

Z początku Cary i Pipo pla­no­wali prze­cze­kać burzę tam, gdzie zazwy­czaj, czyli w sypialni Oscara. Ich dom – duży i solidny przed­re­wo­lu­cyjny budy­nek w popu­lar­nym wów­czas stylu _mid­cen­tury modern_ – został podzie­lony na dwa miesz­ka­nia; sąsie­dzi z góry nawet zbu­do­wali sobie na dachu nie­le­galny warsz­tat kowal­ski. Wyglą­dało jed­nak na to, że nad­cią­ga­jąca burza na długo zamknie ich w domu. Pokój Oscara był naj­mniej­szy w miesz­ka­niu, a przed desz­czem i wia­trem wpa­da­ją­cymi przez okno mogły ich w nim ochro­nić tylko drew­niane żalu­zje. W kuchni ani w spi­żarce nie zmie­ści­liby się wszy­scy, a salon od ulicy był zbyt odsło­nięty. Pozo­stała tylko ich wła­sna sypial­nia z jedy­nym oknem wycho­dzą­cym na połu­dnie, w kie­runku prze­ciw­nym do tego, z któ­rego miała ude­rzyć Irma.

Przy­go­to­wy­wali wła­śnie pomiesz­cze­nie, kiedy zasko­czył ich dzwo­nek tele­fonu. Była to młod­sza sio­stra Pipa, Luz María. Dzwo­niła z odle­głego o bli­sko sto czter­dzie­ści pięć kilo­me­trów Cárdenas, żeby dać im znać, że dziew­czyna jej syna zaczęła rodzić pierw­sze dziecko i mimo komu­ni­ka­tów o nad­cią­ga­ją­cej nawał­nicy poje­chała do szpi­tala. Led­wie prze­ka­zała tę infor­ma­cję, linia tele­fo­niczna także padła. Jedyne radio w domu, dzia­ła­jące na korbkę urzą­dze­nie, które Pipo poda­ro­wał kie­dyś Cary na walen­tynki, było zepsute, co potę­go­wało odczu­cie odcię­cia od świata zewnętrz­nego; jakby byli gdzieś w głu­szy kubań­skich gór Sierra Maestra.

Deszcz zaczął padać wkrótce po tym, jak ulo­ko­wali się na noc w sypialni. Nie zano­siło się na zwy­kłą ulewę; kro­ple były tak grube i cięż­kie, że nie­mal sły­szeli, jak spa­dają jedna po dru­giej, z plu­skiem roz­bry­zgu­jąc się w kurzu, ale nie przy­no­sząc roz­pa­lo­nej ziemi żad­nej ochłody. Wnę­trze pokoju, w któ­rym stło­czyli się we trójkę z dyszą­cym spa­zma­tycz­nie na pod­ło­dze Faru na dokładkę, wkrótce osią­gnęło tem­pe­ra­turę jak w hut­ni­czym piecu. Cary wstała, żeby otwo­rzyć uchylne okno, i do środka wtar­gnął ciężki zapach desz­czu i błota. Leżąc z gło­wami w nogach łóżka i sto­pami skie­ro­wa­nymi ku otwar­temu oknu, mieli dosko­nały widok na krwi­sto­po­ma­rań­czowe niebo. Oso­bliwe świa­tło i wisząca w powie­trzu woń przy­wo­ły­wały u Cary kosz­marne wspo­mnie­nia innej burzy. Była wów­czas małą dziew­czynką i miesz­kała z matką i sio­strą bliź­niaczką w pen­sjo­na­cie w Tacajó, po sąsiedzku z Cuką. Kiedy ude­rzył hura­gan Flora, nie­mal doszczęt­nie znisz­czył ich skromny doby­tek.

Gdy leżeli tak ści­śnięci całą trójką, Oscar szybko zaczął się wier­cić, narze­ka­jąc na gorąco. Pipowi też było gorąco, ale bar­dziej nie­po­koił go meta­lowy dach maga­zynu miesz­czą­cego się naprze­ciwko ich domu. Już kil­ka­krot­nie mówił, że gdyby ten dach jakimś cudem zwiało, zna­leź­liby się bez­po­śred­nio w polu raże­nia. Cary kazała obu się uspo­koić. Ich dom był zbu­do­wany z betonu, prawda? A cho­ciaż nie mieli spi­żarni wypeł­nio­nej po brzegi, to prze­cież przy­go­to­wali zapas jedze­nia.

– Po pro­stu się uspo­kój­cie. Będzie dobrze.

Przez otwarte okno widziała tylko chmury zasła­nia­jące gwiazdy. To pod­su­nęło jej pewien pomysł. W dzie­ciń­stwie, gdy miesz­kała w Tacajó, nauczyła się pio­senki o gwiaz­dach; poma­gała jej odzy­skać rów­no­wagę zawsze, kiedy się bała.

– Chce­cie, żebym wam zaśpie­wała?

Cary – Cari­dad Luisa Limonta Ewen – zawsze poma­gała innym sta­wić czoło burzom, czy to dosłow­nym, czy meta­fo­rycz­nym. Jej bli­scy żar­to­wali, że uro­dziła się jako pierw­sza po to, żeby wska­zać drogę swo­jej bliź­niaczce. Tak jak jej świę­tej pamięci matka, Zena­ida, Cary z odwagą i pew­no­ścią sie­bie zma­gała się ze wszel­kimi pro­ble­mami, jakie nio­sło ze sobą życie na Kubie.

Teraz, przy wtó­rze zawo­dze­nia wia­tru i szczęku szar­pa­nej nim meta­lo­wej płachty dachu, zaczęła śpie­wać niskim, słod­kim, ledwo sły­szal­nym gło­sem, melan­cho­lijną starą pio­senkę, koły­sankę wśród sza­le­ją­cego cha­osu.

_Pregúntale a las estrel­las si por las noches me ven llo­rar…_
_…Pytaj gwiazd, czy nocami sły­szą mój płacz_
_Pytaj ich, czy nie pró­buję cię kochać, jaka jestem samotna_
_Pytaj łagod­nej rzeki, czy widziała moje łzy_
_Zapy­taj cały świat, jak bar­dzo cier­pię…_

Tak jak miała nadzieję, pio­senka nieco uko­iła ich nie­po­kój. Irma nad­cią­gała, a Pipo i Oscar zapa­dli w nie­spo­kojny sen. Cary czu­wała. Nie mogła prze­stać myśleć o Cuce i Tacajó, i o strasz­nym hura­ga­nie, który prze­żyła tam w dzie­ciń­stwie. Nie mogła też wyrzu­cić z myśli nie­win­nego dziecka, które miało się uro­dzić wśród sza­le­ją­cej burzy. Wie­dzieli, że to będzie dziew­czynka; bada­nia wyka­zały to już kilka mie­sięcy temu, a data cesar­skiego cię­cia była wyzna­czona od dawna. Co za paskudny zbieg oko­licz­no­ści! Cie­kawe, czy dadzą jej na imię Irma? A może posta­no­wią trzy­mać się tra­dy­cji, przej­rzą kalen­darz, spraw­dzą, jaka święta patro­nuje temu dniu, i obar­czą biedne maleń­stwo imie­niem w rodzaju Wil­fredy? Ona sama wola­łaby już otrzy­mać imię po nocy peł­nej prze­ra­że­nia.

Mijały godziny; Cary była do cna wyczer­pana, ale wpa­try­wała się usta­wicz­nie w otwarte okno, słu­cha­jąc, jak wiatr szar­pie dach maga­zynu po prze­ciw­nej stro­nie ulicy, i szu­ka­jąc gwiazd, które były tam na pewno, choć ich nie widziała.

Tej nocy cała Guana­ba­coa trwała w napię­ciu. Parę domów od miesz­ka­nia Cary i Pipa nie­jaka Lili Durand Hernández spraw­dzała raz po raz okna i drzwi, zamy­ka­jąc to jedne, to dru­gie, nie tylko po to, by unie­moż­li­wić burzy wtar­gnię­cie do środka, ale także by zatrzy­mać w domu swo­jego leci­wego ojca, który poczuł znie­nacka chęć na spa­cer. Jakieś pół kilo­me­tra stam­tąd, w dość zruj­no­wa­nym cen­trum miej­sco­wo­ści, María del Car­men López Álvarez wspo­mi­nała, co z kolei mawiał jej ojciec, kiedy zbli­żały się następne hura­gany, o ich solid­nym małym domku, nale­żą­cym do rodziny od ponad wieku: jeśli prze­trwał te naj­więk­sze, te z 1926 i 1944, to prze­trwa wszystko. Pokła­dała w sta­bil­no­ści sta­rego domku tak wielką ufność, że jedy­nymi przy­go­to­wa­niami, jakie poczy­niła, było zdję­cie anteny tele­wi­zyj­nej z dachu i napeł­nie­nie wodą sto­ją­cego na patio wiel­kiego gli­nia­nego dzbana, zwa­nego _tina­jón_. W przy­pły­wie nagłej ostroż­no­ści popro­siła syna, żeby zdjął z coko­li­ków natu­ral­nej wiel­ko­ści popier­sia Juliu­sza Cezara i Rafa­ela i poło­żył je na pod­ło­dze.

Prze­cznicę od domu Marii del Car­men, po prze­ciw­nej stro­nie kościoła Los Esco­la­pios, Arturo Mon­toto zamar­twiał się z powodu nad­cią­ga­ją­cego hura­ganu, ale nikt w Guana­ba­coa nawet nie mógł przy­pusz­czać, co tra­piło go naj­bar­dziej. Jego naj­więk­szym pro­ble­mem nie było bowiem ate­lier ani spory ogród, w któ­rego zaaran­żo­wa­nie zain­we­sto­wał tyle czasu i pie­nię­dzy, ale sto­jąca na podwó­rzu nie­mal dwu­me­trowa sta­tua czar­nej piłki bejs­bo­lo­wej z jaskra­wo­czer­wo­nymi szwami, wyko­nana z pianki żywicz­nej. Była tak wielka i okrą­gła, że kiedy połą­czył ze sobą wresz­cie jej dwie połowy, nie był w sta­nie wnieść jej w domu. Jego asy­stenci z wysił­kiem prze­cią­gnęli sta­tuę pod pro­wi­zo­ryczną osłonę, ale nie było spo­sobu, żeby ją przy­mo­co­wać do pod­łoża. Teraz Arturo spraw­dził więc tylko, czy piłka na pewno jest zabez­pie­czona przed desz­czem, a potem po raz ostatni obszedł posia­dłość, koń­cząc oglę­dziny w zasa­dzo­nym przez sie­bie wła­sno­ręcz­nie sadzie: bujne man­gowce, deli­katne drzewko cytry­nowe, bana­no­wiec, któ­rego duże, wiot­kie liście trze­po­tały dziko, mio­tane pory­wami wzma­ga­ją­cego się wia­tru. Bar­dzo chciał zasa­dzić także drzewko _mamon­cillo_, które pamię­tał z dzie­ciń­stwa, ale wie­dział, że rosną one i doj­rze­wają tak wolno, iż ni­gdy nie skosz­to­wałby jego owo­ców.

Jorge García ocze­ki­wał ude­rze­nia hura­ganu o trzy­sta sie­dem­dzie­siąt kilo­me­trów od Guana­ba­coa, w niskim domu w stylu ran­czo, naprze­ciwko stoczni w Miami, pil­nie śle­dząc sytu­ację swo­jego rodzin­nego mia­sta. Uciekł z Kuby dwa­dzie­ścia lat wcze­śniej, ale miesz­kał tam jego wnuk i Jorge mar­twił się zawsze, kiedy wielki sztorm miał ude­rzyć w Guana­ba­coa. Ta wyspa dość już mu ode­brała.

Irma była tylko kro­plą w morzu zmar­twień, jakie drę­czyły Kubań­czy­ków w burz­li­wym cza­sie mię­dzy śmier­cią Fidela Castro w listo­pa­dzie 2016 a stop­nio­wym wyco­fy­wa­niem się z urzędu jego brata Raúla, sfi­na­li­zo­wa­nym w 2018 roku. Te dwa wyda­rze­nia wyda­wały się sym­bo­licz­nym zamknię­ciem trwa­ją­cej tak długo ery braci Castro; kur­tyna opa­dła i wszy­scy cze­kali, aż zacznie się nowy akt w histo­rii Kub, póki co nie­pewny i o nie­zbyt jasnym sce­na­riu­szu. W miarę jak idea rewo­lu­cji zała­my­wała się pod cię­ża­rem sze­ściu dekad wiel­kich obiet­nic – nie­które udało się zre­ali­zo­wać, wiele innych cią­gle pozo­sta­wało w sfe­rze marzeń – komu­ni­styczny rząd zaczy­nał powoli odkry­wać dla sie­bie i kraju kapi­ta­lizm, bawiąc się nim, tak jak tygrys bawi się zdo­by­czą: w jed­nej chwili leciutko trą­ca­jąc ją łapą, a w następ­nej – dusząc na śmierć. Socja­li­styczni apa­rat­czycy zachę­cali aspi­ru­ją­cych kubań­skich kapi­ta­li­stów do otwie­ra­nia swo­ich małych biz­ne­sów, po czym wzno­sili mury skom­pli­ko­wa­nych regu­la­cji, które ogra­ni­czały dochód i utrud­niały osią­gnię­cie suk­cesu. Ich praw­dzi­wym celem nie było wyrwa­nie milio­nów oby­wa­teli z biedy; nie chcieli, żeby komu­kol­wiek udało się zbić osza­ła­mia­jącą for­tunę.

Na prze­kór tym ogra­ni­cze­niom pół miliona Kubań­czy­ków wybrało pracę na wła­sny rachu­nek, a nie w pań­stwo­wych zakła­dach. Led­wie jed­nak zaczęli przy­zwy­cza­jać się do tego, że na czele narodu nie stoi już wódz Castro, na nowo roz­go­rzał eko­no­miczno-poli­tyczny kon­flikt ze Sta­nami Zjed­no­czo­nymi. Donald Trump anu­lo­wał sporą część histo­rycz­nych posta­no­wień pod­ję­tych za kaden­cji Baracka Obamy, przy­wra­ca­jąc restryk­cje i odstra­sza­jąc ame­ry­kań­skich tury­stów, dla któ­rych sto­sun­kowo nie­da­leka Kuba znowu stała się nie­osią­galna. Waszyng­ton potrak­to­wał wyspę na równi z Wene­zu­elą i Nika­ra­guą, okre­śla­jąc te trzy pań­stwa jako „trójkę tyra­nii” i bio­rąc je na meta­fo­ryczny celow­nik. Szary oby­wa­tel Kuby nie miał innego wyboru, jak tylko uzbroić się w cier­pli­wość w obli­czu kolej­nego „stanu wyjąt­ko­wego”, który mógł się oka­zać gor­szy niż braki i despe­ra­cja, jakie były codzien­no­ścią Kubań­czy­ków w latach dzie­więć­dzie­sią­tych XX wieku po upadku Związku Radziec­kiego, co pocią­gnęło za sobą zakrę­ce­nie kurka z miliar­dami, które były Kubie nie­zbędne do utrzy­my­wa­nia przy życiu ducha rewo­lu­cji.

W Guana­ba­coa, tak jak pra­wie wszę­dzie indziej na wyspie, odwilż zaini­cjo­wana przez Obamę wzbu­dziła wiel­kie nadzieje, zmiaż­dżone następ­nie przez dzia­ła­nia admi­ni­stra­cji Trumpa. Pie­czo­ło­wi­cie odno­wiona Stara Hawana odkryta przez Ame­ry­ka­nów pod­czas krót­ko­trwa­łego tury­stycz­nego boomu to baj­kowa wer­sja Kuby. Guana­ba­coa nato­miast to bru­talna, trój­wy­mia­rowa rze­czy­wi­stość odpo­wia­da­jąca doświad­cze­niom więk­szo­ści Kubań­czy­ków – dziu­rawe ulice, zruj­no­wane budynki, a przed nimi wię­cej śmieci niż ukwie­co­nych traw­ni­ków. Upał. Hałas. Suro­wość. Dumne histo­ryczne cen­trum mia­steczka jest star­sze od każ­dej metro­po­lii Sta­nów Zjed­no­czo­nych i w ciągu nie­mal pię­ciu­set lat od powsta­nia doświad­czyło wielu wzlo­tów i upad­ków. Ofi­cjal­nie Guana­ba­coa to część Hawany, znaj­du­jąca się na dru­gim brzegu jej osła­wio­nego portu, ale w rze­czy­wi­sto­ści mogłaby znaj­do­wać się gdzie­kol­wiek na mie­rzą­cym ponad tysiąc dwie­ście kilo­me­trów wybrzeżu głów­nej wyspy. Każda z tam­tej­szych miej­sco­wo­ści i wio­sek szczyci się uni­kalną kul­turą i toż­sa­mo­ścią. Żaden z dwu­na­stu tysięcy miesz­kań­ców Guana­ba­coa nie powie, że mieszka w Hawa­nie, podob­nie jak rezy­denci Bro­oklynu nie nazwą sie­bie nowo­jor­czy­kami.

_Después del triunfo_ – „po zwy­cię­stwie” – tak Kubań­czycy okre­ślają zbior­czo wszystko, co nastą­piło po dniu, gdy Fidel i Raúl Castro prze­jęli wła­dzę w 1959 roku. Każdy wie, że Fidel cał­ko­wi­cie zre­wo­lu­cjo­ni­zo­wał Kubę – jej struk­turę poli­tyczną, gospo­dar­czą i spo­łeczną, czy­niąc pań­stwo zwierzch­ni­kiem wszyst­kiego i wszyst­kich – poza sobą. Pod­czas sze­ściu dekad rzą­dów rewo­lu­cji sza­rzy oby­wa­tele żyli w głę­bo­kim cie­niu jego potęż­nego wize­runku.

U progu trans­for­ma­cji, pozo­sta­wia­jąc za sobą erę Castro i rusza­jąc ku nie­zna­nemu, Kuba się zmie­nia – nawet jeśli stare samo­chody i rów­nie stare budynki spra­wiają na postron­nym widzu wra­że­nie, że w tym miej­scu zatrzy­mał się czas. Nie­któ­rzy z lide­rów poli­tycz­nych repre­zen­tują dia­me­tral­nie różne od Fidela poglądy na temat dzia­łal­no­ści gospo­dar­czej i wła­sno­ści pry­wat­nej, ale nie jest jasne, czy to fak­tyczny począ­tek nowej epoki, czy tylko despe­racka próba pod­trzy­ma­nia chwie­ją­cego się w posa­dach gma­chu rewo­lu­cji. Przez dzie­siątki lat ana­li­tycy i kore­spon­denci ruty­nowo mówili o „Kubie Fidela Castro”, jakby kraj, któ­rym dyk­ta­tor rzą­dził od 1959 roku, był fak­tycz­nie jego pry­watną wła­sno­ścią. Kiedy zmarł w 2016 roku, pań­stwowe media na Kubie gło­siły: „Fidel es Patria” – „Ojczy­zna to Fidel”, a dzieci w szko­łach zachę­cano do skan­do­wa­nia: „Jestem Fidel”.

Jed­nak ani te dzieci, ani ich rodzice nie są Fide­lem – nie bar­dziej, niż zmarły Fidel był Kubą. To zwy­kli ludzie, tacy jak Cary, Arturo, Lili, Jorge i María del Car­men. Praw­dziwi Kubań­czycy, miesz­ka­jący w real­nych miej­sco­wo­ściach, takich jak Guana­ba­coa, gdzie stare samo­chody to nie cenne antyki, ale po pro­stu stare rzę­chy, paskudne kawałki pokie­re­szo­wa­nej bla­chy, trzy­ma­jące się w kupie dzięki kilo­me­trom szpa­gatu i sile woli ich wła­ści­cieli. Gdzie rum jest tani i sprze­daje się go w małych kar­to­ni­kach. Gdzie nie ma tele­fo­nicz­nego spamu, cudow­nych diet odchu­dza­ją­cych, gaze­tek z super­mar­ketu i bil­l­bo­ar­dów rekla­mo­wych. Gdzie codzienna egzy­sten­cja nie zależy od dola­rów zosta­wia­nych przez tury­stów, ale od odwagi, pew­no­ści sie­bie i pomy­sło­wo­ści Kubań­czy­ków, któ­rych krę­pują pię­trzące się zakazy, ale nie wła­sne ogra­ni­cze­nia. Gdzie ludzie są mistrzami masko­wa­nia melan­cho­lii dyna­miczną muzyką i sza­leń­czym tań­cem oraz ukry­wa­nia fru­stra­cji za fasadą momen­tami gru­biań­skich żar­tów, gdzie kpi się z nie­mal wszyst­kiego i nie­mal niczego nie trak­tuje na tyle poważ­nie, żeby zasłu­gi­wało na pro­te­sty.

Przez całe życie Cary i inni musieli mimo woli sta­ty­sto­wać w nie­koń­czą­cym się spek­ta­klu, a rewo­lu­cja pozo­sta­wiła im do wyboru tylko trzy role: sza­rego oby­wa­tela wypeł­nia­ją­cego roz­kazy Castro, nie­za­leż­nie od tego, czy podziela się jego idee, czy nie; boha­tera sta­wia­ją­cego czynny opór, świa­do­mego, że jego postawa to samo­bój­stwo; albo ucie­ki­niera.

Jeśli cza­sami wydaje się, że wszy­scy Kubań­czycy są, jak to sami mówią, _un poco loco_, nieco sza­leni, to wyłącz­nie dla­tego, że żyją w nie­moż­li­wym do zro­zu­mie­nia kraju. Od trzech poko­leń są prak­tycz­nie na wojen­nej ścieżce. Rząd usta­wicz­nie przy­po­mina im o czy­ha­ją­cych od pół­nocy zagro­że­niach impe­ria­li­zmu, a jed­no­cze­śnie domaga się, żeby impe­rium znio­sło embargo i pozwo­liło Kubie robić inte­resy z Ame­ryką i jej sojusz­ni­kami. Reżim od sześć­dzie­się­ciu lat używa stra­szaka w postaci ame­ry­kań­skiej inter­wen­cji, aby zatu­szo­wać wszyst­kie swoje potknię­cia, nie­udane pro­gramy, nie­do­bory żyw­no­ści czy prze­rwy w dosta­wie elek­trycz­no­ści, a zara­zem wie, że prze­trwa­nie Kuby uza­leż­nione jest od miliar­dów ame­ry­kań­skich dola­rów prze­sy­ła­nych na wyspę przez emi­gran­tów. Pań­stwowe media przed­sta­wiają Stany Zjed­no­czone jako pie­kło nar­ko­ma­nii, maso­wych mor­dów i roz­pa­sa­nej kon­sump­cji, Kubę zaś jako ega­li­tarny raj rzą­dzony przez nie­omyl­nych ludzi. A jed­nak kiedy Kubań­czycy porów­nują swoją codzien­ność z tym, co sły­szą od krew­nych osia­dłych w Miami, albo tym, co widzą w inter­ne­cie, wie­dzą, że to wszystko kłam­stwa.

Tyle wystar­czy­łoby, żeby każ­dego dopro­wa­dzić do sza­leń­stwa, ale to tylko część nie­pew­nej rze­czy­wi­sto­ści Kubań­czy­ków. Ich prze­kleń­stwem, a zara­zem naj­więk­szą siłą, jest nie­skoń­czona zdol­ność adap­ta­cji i nie­wy­czer­pana pomy­sło­wość. Dla­tego wła­śnie embargo nało­żone przez USA nie zadzia­łało i ni­gdy nie zadziała. Plan zakła­da­jący, że uda się stwo­rzyć na wyspie tak kiep­skie warunki do życia, że zmę­czony nimi lud powsta­nie i obali reżim Castro, nie uwzględ­nił jed­nego – wro­dzo­nej zdol­no­ści prze­trwa­nia wła­ści­wej Kubań­czy­kom. Ludzie, któ­rzy potra­fią zamie­nić pla­sti­kową butelkę po napoju w zbior­nik paliwa do moto­cy­kla albo użyć roz­grza­nego w kuchen­nym piecu sta­rego tłoka, żeby napra­wić pęk­niętą oponę, patrzą na świat ina­czej niż człon­ko­wie bar­dziej kon­wen­cjo­nal­nych spo­łecz­no­ści. Jeśli całe życie składa się z prze­ciw­no­ści, prze­trwa­nie to pro­ces sta­łej adap­ta­cji. Może w roz­wi­nię­ciu tego aspektu ich naro­do­wego cha­rak­teru pomógł Kubań­czy­kom fakt, że wyspę tak czę­sto nawie­dzają hura­gany. Nic prze­cież nie powstrzyma wichru ani nie zapo­bie­gnie znisz­cze­niom. Jedyną opcją jest zbie­ra­nie wciąż na nowo ele­men­tów poła­ma­nego świata i obmy­śla­nie, jak jesz­cze zro­bić z nich sen­sowny uży­tek.

Fidel wypo­wie­dział w swoim życiu miliony słów, któ­rych słu­chano, które nagry­wano i odtwa­rzano do znu­dze­nia; gło­sów zwy­kłych Kubań­czy­ków nie sły­szy nikt. Nie­wiele mają oka­zji, żeby mówić o sobie nawet w swoim kraju, a co dopiero poza nim. Kiedy już to robią, zazwy­czaj dzieje się to w małych, zamknię­tych poko­jach, gdzie mogą liczyć na to, że szum obra­ca­ją­cego się nie­zmor­do­wa­nie wen­ty­la­tora albo meta­liczny dźwięk sta­rego tele­wi­zora nie pozwolą ich sło­wom dotrzeć do nie­po­wo­ła­nych uszu. Więk­szość ni­gdy nie uczest­ni­czy w publicz­nych pro­te­stach, bojąc się odwetu ze strony pań­stwo­wego apa­ratu bez­pie­czeń­stwa, który, jak sądzą, pil­nie moni­to­ruje ich każdy krok. Tylko naj­od­waż­niejsi i naj­bar­dziej zde­spe­ro­wani ryzy­kują wszyst­kim, aby dołą­czyć do nie­wiel­kiej grupy jaw­nych dysy­den­tów, któ­rych rząd śle­dzi, prze­śla­duje, a cza­sami więzi. Nie­wąt­pli­wie jed­nak to wła­śnie nabrzmiała tre­ścią cisza codzien­no­ści – oso­bi­ste histo­rie życia wśród nie­koń­czą­cej się rewo­lu­cji, zmie­nia­ją­cych się prio­ry­te­tów i soju­szy, trium­fów i tra­ge­dii, prze­pla­ta­ją­cych się w upalne dni pod wiecz­nym żarem nie­ga­sną­cego słońca – jest tym, co naj­peł­niej oddaje prawdę o nie­zwy­kłej rze­czy­wi­sto­ści Kuby.Roz­dział 2. Pinar del Río, 1958

Roz­dział 2

PINAR DEL RÍO,
1958

Drzewa _mamon­cillo_ rosnące za domem, gdzie miesz­kali Arturo Mon­toto i jego pię­ciu braci oraz trzy sio­stry, były wystar­cza­jąco doj­rzałe, żeby pomóc im w nauce samo­wy­star­czal­no­ści. Dzieci krą­żyły już po pla­cach budowy, sprze­da­jąc sma­żo­nego przez ich matkę dor­sza w cie­ście i lemo­niadę, ale zyski były mizerne, bio­rąc pod uwagę, że ryby i cytryny trzeba było naj­pierw kupić. Kiedy owoce _mamon­cillo_ doj­rzały, Arturo i jego rodzeń­stwo zbie­rali ich całe torby bez pła­ce­nia choćby _cen­tavo_ i wsia­dali do auto­busu jadą­cego do mia­sta. Jego miesz­kańcy lubili roz­gry­zać twardą skórkę tych tro­pi­kal­nych owo­ców roz­miaru spo­rej cze­re­śni, pod którą znaj­do­wał się cytru­sowy miąższ.

Jadąc auto­bu­sem, dzieci mijały duży kato­licki cmen­tarz, wyzna­cza­jący gra­nicę mię­dzy ich dziel­nicą Fenix a cen­trum Pinar del Río, i jechały dalej wysa­dzaną drze­wami ulicą Ala­meda aż do początku Real. Tu wysia­dały i szły w dół wzgó­rza, mija­jąc hotel India, zakłady foto­gra­ficzne i sie­dzibę Banku Kana­dyj­skiego, aż wresz­cie docie­rały do El Fuego, naje­le­gant­szego w mie­ście domu mody. Jak inne przed­się­bior­stwa, także El Fuego miał nazwę dum­nie wypi­saną kolo­ro­wymi płyt­kami w lastry­ko­wej posadzce. Arturo sia­dał na jed­nym z trzech schod­ków wio­dą­cych do głów­nego wej­ścia, trzy­ma­jąc na kola­nach torbę z owo­cami _mamon­cillo_. Cze­kał na chłodny powiew kli­ma­ty­zo­wa­nego powie­trza, świad­czący o tym, że drzwi się otwo­rzyły, i nasłu­chi­wał stu­kotu kobie­cych obca­sów.

– _Mamon­cil­los! Mamon­cil­los!_ – wołał wtedy, uśmie­cha­jąc się sze­roko i poka­zu­jąc otwartą torbę ze świeżo zebra­nymi owo­cami, które nic go nie kosz­to­wały.

Na początku 1959 roku, kiedy Fidel ze swoją armią bun­tow­ni­ków wje­chał do Hawany, Arturo skoń­czył pięć lat. Przez kilka następ­nych nie­wiele się w Fenix zmie­niło. Rodzina chłopca zamiesz­ki­wała skromny drew­niany domek z okien­ni­cami na oknach pozba­wio­nych szyb, za któ­rym rosły drzewa _mamon­cillo_. Jesús, ojciec Artura, napra­wiał obu­wie, a dora­biał, pro­du­ku­jąc espa­dryle z płótna i gumy. Matka, Elena, pra­co­wała jako pomoc domowa – o ile nie była aku­rat w ciąży. Arturo uro­dził się jako przed­ostat­nie z dzie­wię­ciorga dzieci; dora­sta­jąc na pogra­ni­czu mia­sta i wsi, stał się wraż­liwy na przy­rodę, sza­no­wał pracę fizyczną i narzę­dzia uży­wane przez rze­mieśl­ni­ków.

Jego cie­ka­wość i pęd do nauki nie­raz nara­żały go na ryzyko. W 1966 roku, kiedy miał trzy­na­ście lat, zna­lazł w szu­fla­dzie szkol­nej ławki książkę w obcym języku. Z początku nie wie­dział, co to jest. Poka­zał zna­le­zi­sko jed­nemu z nauczy­cieli, który od razu je poznał. Przed rewo­lu­cją poko­le­nia małych Kubań­czy­ków pozna­wały pod­stawy angiel­skiego wła­śnie dzięki _Libro Pri­mero de Inglés_ Leonarda Sorzana Jorrína. Ale po inwa­zji na Zatokę Świń w 1961 roku i kry­zy­sie zwią­za­nym z roz­miesz­cze­niem w następ­nym roku na Kubie radziec­kich rakiet, naukę angiel­skiego wyru­go­wano ze szkół na rzecz rosyj­skiego.

Arturo trzy­mał książkę w rękach, gła­dząc okładkę.

– Chcę się tego nauczyć – powie­dział nauczy­cie­lowi. – Chcę się nauczyć angiel­skiego.

Nauczy­ciel odparł, że uczył się z tego samego pod­ręcz­nika w dzie­ciń­stwie, ale teraz to zaka­zana książka. Mimo to, widząc zain­te­re­so­wa­nie Artura, zgo­dził się dawać mu lek­cje. Zaczęli w sekre­cie od pod­staw: _Tom is a boy_. _Mary is a girl_. Lek­cje języka wroga mogły kosz­to­wać nauczy­ciela pracę albo i wię­cej, Arturo także mógłby spo­dzie­wać się kon­se­kwen­cji. Zanim jed­nak któ­ry­kol­wiek z nich wpadł w kło­poty, ojciec chłopca dostał pracę w szpi­talu w górach Pinar del Río i zarzą­dził prze­pro­wadzkę całej rodziny. Arturo stra­cił kon­takt z nauczy­cie­lem, ale natknął się na innego, tym razem z wyraź­nym ame­ry­kań­skim akcen­tem.

Do pół­noc­nego wybrzeża Pinar del Río sygnał radiowy z Flo­rydy docie­rał tak gło­śno i wyraź­nie, że nawet na sta­rym odbior­niku RCA Vic­tor, który miał w domu, Arturo mógł słu­chać audy­cji z Key West. Zamiast kubań­skich sta­cji prze­po­jo­nych mark­si­stow­ską ide­olo­gią słu­chał ame­ry­kań­skiego rock’n’rolla, nie zwa­ża­jąc, że to zaję­cie ryzy­kowne dla mło­dego Kubań­czyka. Dzięki liście prze­bo­jów z Key West uczył się angiel­skiego i pozna­wał ame­ry­kań­ską popkul­turę. Zapu­ścił włosy, mając nadzieję, że uda mu się upodob­nić do Johna Len­nona, któ­rego zdję­cia widy­wał na okład­kach szmu­glo­wa­nych na wyspę płyt. Dłu­gie włosy albo wąskie dżinsy spra­wiały, że młody męż­czy­zna sta­wał się podej­rzany – mógł sprzy­jać jan­ke­som albo być homo­sek­su­ali­stą, a za jedno i dru­gie pod rzą­dami Castro gro­ziło wię­zie­nie.

Stale przy­po­mi­nano mu, że powi­nien wal­czyć z wro­giem i być czujny, bo atak mógł przyjść „z wewnątrz”. Kubań­czycy, któ­rzy się z tym nie zga­dzali, naj­bar­dziej na świe­cie bali się lokal­nych komó­rek CDR. Do pre­ze­sów orga­ni­za­cji w danym rejo­nie zgła­szali się wszy­scy kapu­sie. Pre­zesi pil­nie noto­wali, kto nie poja­wił się na pierw­szo­ma­jo­wym pocho­dzie, kto słu­chał trans­mi­sji meczu bejs­bo­lo­wego, gdy nada­wano prze­mó­wie­nie Fidela, kto ukry­wał antenę sate­li­tarną pod beczką na dachu, i skrzęt­nie prze­ka­zy­wali te infor­ma­cje budzą­cemu postrach Mini­ster­stwu Spraw Wewnętrz­nych, któ­rego per­so­nel szko­lił się pod kie­run­kiem Stasi i KGB. Pre­zesi CDR dys­po­no­wali mocą zwaną nie­kiedy _fusi­la­miento del dedo_, dosłow­nie „doko­ny­wa­nia egze­ku­cji pal­cem”. Innymi słowy, wska­zy­wali osoby podej­rzane o dzia­łal­ność kontr­re­wo­lu­cyjną, cokol­wiek to zna­czyło według reżimu w danym cza­sie. Taka bła­hostka jak udo­stęp­nie­nie komuś tele­fonu, aby mógł zadzwo­nić do krew­nych w Miami, mogła ozna­czać donos i zru­ino­wane życie. Sieć szpie­gow­ska była tak wszech­obecna, że Kubań­czycy zaczęli bać się gło­śno wyra­żać jakie­kol­wiek nie­za­do­wo­le­nie. Nawet we wła­snych czte­rech ścia­nach nie wymie­niali imie­nia Fidela na wypa­dek, gdyby ktoś słu­chał. Kry­ty­ku­jąc _El coman­dante_, wyko­ny­wali poro­zu­mie­waw­czy gest, jakby gła­dzili krza­cza­stą brodę.

Arturo znowu stra­cił grunt pod nogami, kiedy rewo­lu­cyjny rząd zmie­nił sys­tem edu­ka­cji, by zmu­sić uczniów szkół śred­nich do zamiesz­ki­wa­nia w inter­na­tach; mieli się tam uczyć i pra­co­wać w polu. Była to część idei zakła­da­ją­cej stwo­rze­nie „nowego czło­wieka”, nie­za­leż­nego, samo­wy­star­czal­nego, na wzór Erne­sta Che Guevary, takiego, który byłby gotów dać z sie­bie wszystko dla dobra spo­łe­czeń­stwa. Ucznio­wie w szkole Artura otrzy­mali zada­nie sadze­nia drzew na wzgó­rzach ogo­ło­co­nych przez węgla­rzy. Po dniu spę­dzo­nym na zewnątrz kole­dzy skar­żyli się na odci­ski na rękach i zasy­piali na sto­jąco, nie dba­jąc o zada­nia domowe. Ale nie Arturo. On wyj­mo­wał papier i ołówki i zaczy­nał ryso­wać. Nie uczył się ni­gdy rysunku, ale uważ­nie stu­dio­wał komiksy w nie­dziel­nych gaze­tach, zain­try­go­wany ich wizu­alną stroną. Zachwy­cał się rysun­kami mówią­cych postaci z pro­filu. W kolej­nym kadrze zwra­cały się twa­rzą do czy­tel­nika. W jesz­cze innym nawet nie było ich widać na stro­nie.

Wiele lat póź­niej zło­żył poda­nie o przy­ję­cie do szkoły pla­stycz­nej w swo­jej pro­win­cji. Miał świetne oceny, nauczy­ciele wysta­wili mu dosko­nałe reko­men­da­cje. Pod­czas roz­mowy wstęp­nej popro­szono go, aby wymie­nił kilku podzi­wia­nych przez sie­bie arty­stów.

Zasta­na­wiał się przez chwilę. Wresz­cie, biedny dzie­ciak z bied­nej dziel­nicy, który ni­gdy nawet nie widział muzeum, przy­znał, że nikt nie przy­cho­dzi mu do głowy.

– Zupeł­nie nikt?

Arturo poczuł, że szansa wymyka mu się z rąk. W despe­ra­cji wymie­nił prędko nazwi­ska auto­rów uwiel­bia­nych przez niego komik­sów.

– Toż to nie arty­ści – sap­nął obu­rzony pro­fe­sor. – To ilu­stra­to­rzy. Pytam o osoby zna­czące dla histo­rii sztuki.

Jedy­nym wykształ­ce­niem, jakie ode­brał w tej dzie­dzi­nie Arturo, był kore­spon­den­cyjny kurs rekla­mo­wany w kubań­skim maga­zy­nie „Bohe­mia”. Skąd miał wie­dzieć cokol­wiek o słyn­nych arty­stach? Sie­dział w mil­cze­niu, sta­ra­jąc się zna­leźć w pamięci jakieś nazwi­sko. Nagle go olśniło.

– Jasne, _profe_. Znam sław­nego arty­stę – powie­dział. – Gigant z Flo­ren­cji.

Tak brzmiał tytuł komiksu poświę­co­nego życiu Leonarda da Vinci, który prze­czy­tał dawno temu.

Arturo został przy­jęty do szkoły pla­stycz­nej i w 1973 roku zdo­był sty­pen­dium, które umoż­li­wiło mu pod­ję­cie nauki w nowo powsta­łej na Kubie Naro­do­wej Aka­de­mii Sztuk Pięk­nych w Hawa­nie. Dekadę wcze­śniej Fidel i Che Guevara grali w golfa w hawań­skim coun­try clu­bie i, jak to bywało w tam­tych burz­li­wych dniach rewo­lu­cji, kiedy mieli do dys­po­zy­cji całe bogate pań­stwo, z któ­rym mogli robić, co chcieli, pod­jęli spon­ta­niczną decy­zję, że Kuba potrze­buje uczelni pla­stycz­nej.

Ele­gancki coun­try club ode­brany przez rewo­lu­cyjny rząd pry­wat­nym wła­ści­cie­lom był ide­al­nym miej­scem na ten cel. Kubań­ski archi­tekt Ricardo Porro we współ­pracy z dwoma Wło­chami stwo­rzył fan­ta­styczny – wręcz nie­przy­zwo­icie zmy­słowy – pro­jekt połą­czo­nych sie­dzib aka­de­mii muzycz­nej, bale­to­wej i sztuk wizu­al­nych. Poszcze­gólne szkoły miały się mie­ścić w kom­plek­sie budyn­ków zwień­czo­nych kata­loń­skimi skle­pie­niami, przy­wo­dzą­cymi na myśl kobiece piersi. Fon­tanna na wewnętrz­nym dzie­dzińcu otrzy­mała kształt papai, owocu, który na Kubie ma ero­tyczne kono­ta­cje, zaś chod­niki łączące poszcze­gólne czę­ści kom­pleksu miały sym­bo­li­zo­wać jajo­wody. Pro­jekt zyskał mię­dzy­na­ro­dowe uzna­nie, ale po kon­flik­cie w Zatoce Świń, kiedy prio­ry­te­tem stały się inwe­sty­cje w obron­ność, musiał ustą­pić przed funk­cjo­nal­nym sowiec­kim sty­lem, który zaczęła pre­fe­ro­wać Kuba. Reżim zwró­cił się prze­ciwko archi­tektom; jeden z Wło­chów został aresz­to­wany pod zarzu­tem szpie­go­stwa. Porro uciekł do Anglii i kam­pus aka­de­mii sztuk pięk­nych ni­gdy nie został ukoń­czony. Kiedy Arturo zaczął stu­dia na uczelni, ceglane budynki zapro­jektowane przez archi­tekta i łączące je kory­ta­rze były już w kiep­skim sta­nie.

Mło­demu arty­ście to nie prze­szka­dzało. Malo­wał codzien­nie, cie­sząc się nie­wy­obra­żal­nym wcze­śniej luk­su­sem. Coun­try club w Hawa­nie był jed­nym z naj­bar­dziej eks­klu­zyw­nych miejsc na Kubie, nie­gdyś tak sno­bi­stycz­nym, że nawet dyk­ta­tor Bati­sta nie od razu otrzy­mał pełne człon­ko­stwo, ponie­waż był mula­tem z bied­nej rodziny z Oriente. Stu­denci miesz­kali tu w opu­sto­sza­łych posia­dło­ściach, któ­rych wła­ści­ciele – zamożni biz­nes­meni, funk­cjo­na­riu­sze rzą­dowi i tym podobni człon­ko­wie klas uprzy­wi­le­jo­wa­nych – ucie­kli z Kuby, zosta­wia­jąc cały swój doby­tek.

Na tere­nie daw­nego klubu znaj­do­wały się roz­le­głe ogrody, które przy­po­mi­nały Artu­rowi kra­jo­braz Pinar del Río. Więk­szość czasu spę­dzał jed­nak na prze­stron­nym stry­chu, eks­pe­ry­men­tu­jąc z róż­nymi sty­lami i odkry­wa­jąc kolory, świa­tło i per­spek­tywę. U zara­nia rewo­lu­cji Fidel jasno dał do zro­zu­mie­nia, że arty­stom przy­słu­guje na Kubie cał­ko­wita wol­ność twór­cza, o ile nie sprze­ci­wiają się w swo­ich dzie­łach zasa­dom ide­olo­gii, którą narzu­cił. _Den­tro de la revo­lu­ción, todo. Con­tra la revo­lu­ción, nada_ – „W ramach rewo­lu­cji wszystko – wbrew rewo­lu­cji nic” – tak brzmiała jego man­tra. Na Kubie arty­ści cie­szyli się więk­szą wol­no­ścią niż w innych kra­jach socja­li­stycz­nych, gdzie ich zada­nia ogra­ni­czały się do wychwa­la­nia klasy robot­ni­czej i sys­temu, który pozwa­lał im dzia­łać. Arturo wyko­rzy­stał tę ofi­cjalną tole­ran­cję, uni­ka­jąc cał­ko­wi­cie poli­tyki. Na kam­pu­sie można było dostać egzem­pla­rze pism „Art­fo­rum” i „Art in Ame­rica”; na ich stro­nach zoba­czył po raz pierw­szy prace Andy’ego War­hola, Roberta Rau­schen­berga i Jack­sona Pol­locka, któ­rzy go zain­spi­ro­wali.

Dla Artura jako arty­sty na odcię­tej zasad­ni­czo od reszty świata Kubie naj­lep­szą szansą na sta­bilną pracę po stu­diach była kariera nauczy­ciela pla­styki. Został na uczelni, żeby zdo­być dyplom magi­ster­ski, i zapre­zen­to­wał swoje port­fo­lio przed Anto­nim Vida­lem, słyn­nym kubań­skim arty­stą, który zare­ko­men­do­wał go do sty­pen­dium na pre­sti­żo­wej uczelni, Moskiew­skim Pań­stwo­wym Aka­de­mic­kim Insty­tu­cie Arty­stycz­nym im. W. I. Suri­kowa. Zanim jed­nak Arturo zdą­żył wyje­chać w 1978 roku do Związku Radziec­kiego, został wplą­tany w spór, który pozba­wił go złu­dzeń na temat postre­wo­lu­cyj­nej Kuby.

W wieku zale­d­wie trzy­na­stu lat zapi­sał się do Ligi Mło­dzieży Komu­ni­stycz­nej, moty­wo­wany nie sym­pa­tiami poli­tycz­nymi, ale wro­dzo­nym prag­ma­ty­zmem chło­paka ze wsi. Przy­na­leż­ność do tej grupy gwa­ran­to­wała przy­wi­leje i otwie­rała wiele drzwi. Pew­nego dnia szef komórki Ligi na tere­nie uczelni, chło­pak imie­niem Lorenzo, wezwał go do sie­bie, żeby powie­dzieć, iż sły­szał o stu­den­tach, któ­rzy anga­żują się w dzia­łal­ność kontr­re­wo­lu­cyjną.

– Co takiego robią? – zapy­tał Arturo.

Parali się nie­au­to­ry­zo­wa­nymi mistycz­nymi prak­ty­kami, odcią­ga­ją­cymi ich umy­sły od rewo­lu­cyj­nej ide­olo­gii socja­li­stycz­nej.

Ćwi­czyli jogę.

Lorenzo chciał, żeby Arturo dowie­dział się, kim są, co umoż­li­wi­loby uży­cie _fusi­la­miento del dedo_, publiczne oskar­że­nie stu­den­tów i wyda­le­nie ich ze szkoły.

Arturo zna­lazł się w kropce. Gdyby zro­bił to, o co pro­sił Lorenzo, zyskałby uzna­nie Ligi, ale jed­no­cze­śnie postą­piłby wbrew wła­snym zasa­dom uczci­wo­ści. Gdyby odmó­wił, mógłby stra­cić sty­pen­dium w Moskwie. Dodat­kową kom­pli­ka­cję sta­no­wił fakt, że był pewien, iż zna kilku wino­waj­ców. Nie tak dawno wpadł na swo­jego dobrego przy­ja­ciela Ale­jan­dra. Chło­pak pró­bo­wał ukryć za ple­cami jakąś książkę, więc Arturo zapy­tał, o co cho­dzi.

– Szcze­rze? – odparł Ale­jan­dro. – Mam tu książkę, któ­rej nie wolno ci prze­czy­tać. Ani nawet zoba­czyć. Jeśli mnie z nią zła­pią, obe­rwę, ale dla cie­bie byłoby to jesz­cze gor­sze, jesteś prze­cież w Lidze, a ja nie.

Arturo uznał, że książka musiała być pod­ręcz­ni­kiem jogi, a Ale­jan­dro pró­bo­wał go chro­nić, ukry­wa­jąc ją. Nie było mowy, żeby wsy­pał przy­ja­ciela. Wró­cił do Lorenza, pró­bu­jąc z nim pole­mi­zo­wać, ale nic nie wskó­rał. Lorenzo oskar­żył go o sprzy­ja­nie wino­waj­com i przy­siągł, że dopro­wa­dzi do wyrzu­ce­nia Artura z Ligi – co kosz­to­wa­łoby go moskiew­skie sty­pen­dium.

Arturo nie wie­dział zbyt dużo o jodze, ale w przy­spie­szo­nym tem­pie pozna­wał spo­soby, na jakie sys­tem komu­ni­styczny potra­fił nisz­czyć ludzi zacho­wu­ją­cych się nie­zgod­nie z wyty­czo­nym przez ide­olo­gię sztyw­nym wzor­cem albo po pro­stu nieco odmien­nych. Wpadł więc do biura Lorenza i zażą­dał, żeby się odcze­pił. Czym­kol­wiek mu zagro­ził, podzia­łało. Nie­długo póź­niej wezwano go na regio­nalne spo­tka­nie Ligi Mło­dzieży Komu­ni­stycz­nej; spo­dzie­wał się, że zosta­nie wyrzu­cony i będzie musiał poże­gnać się z Moskwą. Ale obrady zakoń­czyły się bra­kiem decy­zji. Nikt nie powie­dział mu, jak wyglą­dała dys­ku­sja, ale Artura to nie obcho­dziło. Wie­dział już na tyle dużo o komu­ni­zmie w kubań­skim stylu, że był zde­cy­do­wany trzy­mać się w miarę moż­li­wo­ści z dala od niego, choć nie był prze­ciwny korzy­sta­niu z moż­li­wo­ści, jakie ofe­ro­wał.Roz­dział 3. Ukra­ina, ZSRR, 1976

Roz­dział 3

UKRA­INA, ZSRR,
1976

Kijów był bar­dzo daleko od Tacajó i cokol­wiek Cary wma­wiała sobie w kwe­stii wła­snej siły i ambi­cji, nowe, dziwne widoki, dźwięki i zapa­chy obcego kraju onie­śmie­lały ją i stre­so­wały. Była samotna i zada­wała sobie pyta­nie, czy na pewno pod­jęła dobrą decy­zję. Zena­ida w listach ostrze­gała córkę, że jeśli zosta­nie za długo za gra­nicą, zapo­mni, co to zna­czy być Kubanką. Zda­wała jej spra­woz­da­nia z tego, jak idzie nauka Espe­ran­zie i z jakimi mło­dymi męż­czy­znami się spo­tyka. Przy­po­mi­nała, że na Cary czeka w domu Miguel, jej chło­pak.

Opty­mizm dziew­czyny przy­ga­sał. Cza­sami tylko słowa pio­senki _Pregúntale a las estrel­las_ utrzy­my­wały ją przy zdro­wych zmy­słach. Wresz­cie, jakieś trzy mie­siące po przy­jeź­dzie Cary do Kijowa, jej przy­ja­ciółka Alina przy­nio­sła eks­cy­tu­jące wie­ści: wpa­dła przy­pad­kiem na chło­paka, któ­rego Cary poszu­ki­wała od początku pobytu w ZSRR.

Pierw­szy dzień w kraju Lenina był nie­wy­pa­łem. Po dwu­dzie­stu dwóch wypeł­nio­nych mdło­ściami dniach na morzu Cary sta­nęła na pokła­dzie Kazach­stanu, spo­glą­da­jąc na pano­ramę Ode­ssy, skąd miała pole­cieć małym samo­lo­tem do Kijowa. Dzień był ponury i mokry. Jak okiem się­gnąć, nabrzeże wypeł­niały paskudne rzędy kon­te­ne­rów, maga­zyny, fabryki i dźwigi. Była ogrom­nie roz­cza­ro­wana. Może popeł­niła błąd, opusz­cza­jąc Kubę?

Nagle od strony doków dole­ciał ją dziwny, ale zna­jomy dźwięk: kilka gło­sów śpie­wa­ją­cych chó­rem _Guan­ta­na­merę_. Cary wytę­żyła wzrok, nieco roz­le­ni­wiony po wielu dniach oglą­da­nia wyłącz­nie morza, i zoba­czyła, skąd dobiega śpiew. Na nabrzeżu stała grupa kubań­skich stu­den­tów. Mimo panu­ją­cej tu sza­ro­ści wyglą­dali na szczę­śli­wych. Kto wie, pomy­ślała, może i oni z początku byli roz­cza­ro­wani. Jeśli przy­wy­kli do zimna i sza­ro­ści, może i jej mogło się to udać. Naj­pierw jed­nak musiała coś zała­twić. Pod­czas trzy­ty­go­dnio­wej prze­prawy przez ocean pra­wie codzien­nie pisała list do Migu­ela i teraz potrze­bo­wała kopert, żeby wysłać listy do Hawany. Zatrzy­mała wzrok na chu­dym mło­dzieńcu o jasnej cerze, który wyda­wał się prze­wo­dzić gru­pie.

– Potrze­buję pomocy – powie­działa.

– Nic się nie martw – odparł i zanim zdą­żyła zapro­te­sto­wać, już pobiegł kupić koperty za wła­sne pie­nią­dze. Zakle­iła pie­czo­ło­wi­cie pakie­cik miło­snych wyznań i wysłała go na Kubę, ale – jak przy­znała Ali­nie – ten pomocny chu­dzie­lec był cał­kiem przy­stojny.

Musiała wyrzu­cić go z myśli i sku­pić się na dotar­ciu do Kijowa i na uczel­nię. Wraz z trójką innych kubań­skich stu­den­tów zła­pali tek­tu­rowe walizki, iden­tyczne we wszyst­kim poza kolo­rem. Cary, podob­nie jak Mari­sela, miała nie­bie­ską, José i Alberto – beżowe. Ta iden­tycz­ność była kojąca, bo ucie­le­śniała to, co obie­cy­wał Fidel, kiedy mówił: „Rewo­lu­cja to rów­ność i abso­lutna wol­ność”. Wszy­scy wsie­dli na pokład małego samo­lotu do Kijowa.

Kilka mie­sięcy póź­niej Alina powie­działa Cary, że widziała chu­dego chło­paka na stu­denc­kiej impre­zie. Dowie­działa się, że pocho­dzi z Cárdenas i stu­diuje budowę maszyn wła­śnie tutaj, w Kijo­wie. Cary zde­cy­do­wała, że wybie­rze się na następną imprezę, i kiedy zapu­kała do drzwi wła­ści­wego pokoju w aka­de­miku, otwo­rzył jej chu­dzie­lec we wła­snej oso­bie.

– Nazy­wam się Jesús Fidel Matienzo – przed­sta­wił się z dumą. – Fidel – tak samo jak _El coman­dante_!

Jesús Fidel zaczął stu­dia w Kijo­wie na rok przed przy­by­ciem Cary; prze­pły­nął ocean na leci­wym radziec­kim statku wyciecz­ko­wym klasy „Rosja”. Kiedy sta­tek dziew­czyny zacu­mo­wał w Ode­ssie, był tam wła­śnie na let­nich waka­cjach i pomógł zor­ga­ni­zo­wać pro­wi­zo­ryczną cere­mo­nię powi­talną. Ich krót­kie spo­tka­nie poru­szyło i w nim jakąś strunę, ale podob­nie jak Cary, nie sądził, że ich ścieżki znowu się prze­tną.

Jesús Fidel zawró­cił Cary w gło­wie; kiedy poznali się lepiej, wyznał, że skła­mał co do swo­jego imie­nia. Na dru­gie dostał Fidel nie na cześć wodza rebe­lian­tów, ale dla­tego, że uro­dził się dwu­dzie­stego czwar­tego kwiet­nia, na świę­tego Fide­lisa. Tak czy ina­czej, w Cárdenas nikt nie zwra­cał się do niego ani per Jesús, ani Fidel. Był znany jako Pipo – to popu­larny na Kubie przy­do­mek. Mimo że pod­ko­lo­ry­zo­wał związki, jakie łączyły go z wodzem, całym ser­cem wie­rzył w rewo­lu­cję, która zmie­niła jego życie. Przed 1959 rokiem jego ojciec han­dlo­wał warzy­wami i owo­cami na placu Mala­koff w cen­trum Cárdenas, a matka zaj­mo­wała się domem i powięk­sza­jącą się rodziną. Po 1959 roku zapi­sała się na uni­wer­sy­tet i została nauczy­cielką w szkole pod­sta­wo­wej, ojciec zaś dostał pracę dróż­nika, a kiedy go awan­so­wano, zyskał prawo do zaję­cia dużego miesz­ka­nia przy dworcu w Cárdenas. Tam dora­stali Pipo i czwórka jego rodzeń­stwa; skoń­czyw­szy czter­na­ście lat, chło­pak zapi­sał się do Ligi Mło­dzieży Komu­ni­stycz­nej.

Cary była roz­cza­ro­wana, że nie popro­sił jej do tańca na tam­tej impre­zie, ale z zachwy­tem prze­ko­nała się, że ma nie­zwy­kły wprost talent do liczb. Ona słabo sobie radziła nie tylko z rosyj­ską pisow­nią i gra­ma­tyką, ale także zaawan­so­waną mate­ma­tyką na zaję­ciach z eko­no­mii. Zaczęli więc uczyć się razem, a kiedy wresz­cie zakoń­czyła zwią­zek na odle­głość z Migu­elem, jej rela­cja z Pipem roz­kwi­tła.

Stu­dio­wała inży­nie­rię eko­no­miczną ze spe­cja­li­za­cją prze­mysł lekki, szcze­gól­nie tek­sty­lia i pro­duk­cja odzieży. Z początku zamiesz­kała w kom­plek­sie miesz­kal­nym wraz z innymi Kubań­czy­kami, ale wkrótce zdała sobie sprawę, że jeśli tam zosta­nie, ni­gdy nie nauczy się wła­dać języ­kiem Lenina. Zmie­niła więc pokój, dołą­cza­jąc do dziew­cząt, dla któ­rych rosyj­ski był języ­kiem ojczy­stym. Zaraz na początku pobytu w Kijo­wie jedną z rosyj­skich współ­lo­ka­to­rek Cary odwie­dziła Tania, kole­żanka z Azer­bej­dżań­skiej Socja­li­stycz­nej Repu­bliki Radziec­kiej. Kiedy Cary się przed­sta­wiła, Tania zasy­pała ją pyta­niami, cie­kawa, jak wygląda życie na egzo­tycz­nej Kubie. Dziew­czyna opi­sała wyspę, którą opu­ściła, i pla­no­wany socja­li­styczny porzą­dek, w któ­rego budo­wa­niu miała po powro­cie brać czynny udział.

Wszystko pięk­nie, ale Tania chciała przede wszyst­kim wie­dzieć, czy w nie­bie­skiej tek­tu­ro­wej walizce przy­wie­zio­nej z Kuby Cary miała „ame­ry­kań­skie wycie­ru­chy”.

– Co takiego?

– Masz chyba ze sobą ame­ry­kań­skie dżinsy, nie?

Na ten okres przy­padł szczyt nie­to­le­ran­cji, jaką Fidel oka­zy­wał bur­żu­azyj­nej kul­tu­rze Zachodu i wszyst­kiemu, co choćby wyda­wało się glo­ry­fi­ko­wać ame­ry­kań­skie war­to­ści. Cary była zasko­czona, że jej nowa zna­joma zazdro­ściła innym ame­ry­kań­skich dżin­sów, a jesz­cze bar­dziej – że spo­dzie­wała się po kubań­skiej komu­ni­stce posia­da­nia sym­bolu kapi­ta­li­stycz­nej kul­tury. Spo­tkaw­szy się póź­niej z kubań­skimi zna­jo­mymi, opo­wie­działa im, o co pytała Tania, i odkryła, że każdy ma w zana­drzu jakiś przy­kład „dzi­wacz­nej ide­olo­gii” Rosjan.

– Nie myślą tak jak my – pod­su­mo­wała.

Kolejną nie­spo­dzianką był Pierw­szy Maja w Kijo­wie. Wraz z kil­kor­giem kubań­skich zna­jo­mych Cary wybrała się na rynek, żeby wziąć udział w pocho­dzie z oka­zji Święta Pracy. Obchody pierw­szo­ma­jowe upa­mięt­nia­jące wywal­cze­nie przez klasę robot­ni­czą pod­sta­wo­wych praw były na Kubie ogrom­nym wyda­rze­niem. Dziew­czyna jechała zawsze auto­bu­sem na placu Rewo­lu­cji w Hawa­nie i stała tam aż do wschodu słońca, ocze­ku­jąc prze­mó­wie­nia Fidela. Wódz wygła­szał trzy- lub czte­ro­go­dzinną mowę, a kiedy koń­czył, ona i jej zna­jomi kon­ty­nu­owali świę­to­wa­nie, pijąc rum i tań­cząc. W Kijo­wie jej rosyj­skie współ­lo­ka­torki wykpi­wały Kubań­czy­ków, któ­rzy ich zda­niem mar­no­wali czas na pocho­dzie. Kiedy Cary wró­ciła z rynku, włą­czyła tele­wi­zor, żeby obej­rzeć prze­mó­wie­nie sowiec­kiego przy­wódcy Leonida Breż­niewa. Jedna z Rosja­nek wstała i wyłą­czyła odbior­nik.

– Dla­czego to zro­bi­łaś? – zapy­tała zdez­o­rien­to­wana Cary.

– Po co słu­chać tego sta­ru­cha? – odparła po rosyj­sku tamta.

Breż­niew był sekre­ta­rzem gene­ral­nym Par­tii Komu­ni­stycz­nej, a do tego Ukra­iń­cem. Cary widziała w nim radziec­kiego Fidela i czuła, że mają obo­wią­zek obej­rzeć jego występ.

– Nie mów nam, co mamy robić we wła­snym kraju, przy­błędo – rzu­ciła pogar­dli­wie Rosjanka.

Cary napi­sała póź­niej do matki, żaląc się, że nie wie, co za komu­nistki są z jej współ­lo­ka­to­rek, ale na pewno nie takie jak na Kubie.

Wio­sną 1979, na rok przed uzy­ska­niem dyplomu z inży­nie­rii elek­tro­ma­szy­no­wej, Pipo zor­ga­ni­zo­wał stu­dencki wyjazd do Moskwy. Inni stu­denci oglą­dali Plac Czer­wony, a on z Cary udali się do kubań­skiej amba­sady, gdzie wzięli for­malny ślub cywilny. Zena­ida doma­gała się, żeby się pobrali, jak należy – sta­ro­świec­kie podej­ście jak na rewo­lu­cyjną Kubę, ale z doświad­cze­nia z Ari­stede wie­działa, że zwią­zek „na kocią łapę” może zakoń­czyć się nazbyt łatwo, wystar­czy jedna por­cja rumu za dużo albo czyjś zachę­ca­jący uśmiech. I choć dzie­liło ją od matki tysiące kilo­me­trów, Cary nie ośmie­liła się sprze­ci­wić. Poza tym już zde­cy­do­wała, że Pipo to męż­czy­zna dla niej. Był mądry i dobry, pełen ener­gii i humoru. Wie­działa też, że jego rodzice są razem od kil­ku­dzie­się­ciu lat, a była zde­cy­do­wana nie powtó­rzyć losu wła­snej matki i babki, które musiały samot­nie wycho­wy­wać potom­stwo.

Przy­ja­ciele udo­stęp­nili im osobną kabinę sypialną w pociągu powrot­nym do Kijowa, a kiedy już zna­leźli się z powro­tem na miej­scu, mło­dzi mał­żon­ko­wie urzą­dzili ogromne wesele. Wyna­jęli nawet foto­grafa, żeby zro­bił im zdję­cia; gdy umie­ścił jedno w oknie wysta­wo­wym swo­jego zakładu, miej­scowi, któ­rzy rzadko widy­wali czar­no­skó­rych, nie mogli się napa­trzeć.

Współ­lo­ka­torki Cary wypro­wa­dziły się, żeby mogła zamiesz­kać z Pipem w pokoju w aka­de­miku. Skoń­czyła stu­dia rok po nim i wró­ciła na Kubę jako mężatka z dyplo­mem z eko­no­mii i obiet­nicą pracy. Pięć lat spę­dzo­nych w ojczyź­nie Lenina otwo­rzyło jej oczy na świat o wiele więk­szy, niż sobie wyobra­żała. Ten czas pomógł jej rów­nież uświa­do­mić sobie, że ist­nieją różne odcie­nie komu­ni­zmu. Nauczyła się, co to zna­czy sto­pień poli­tycz­nego zaan­ga­żo­wa­nia oraz jaka moc i przy­wi­leje wiążą się z lojal­no­ścią wobec par­tii. Pipo zamie­rzał robić karierę w jej sze­re­gach i naci­skał na żonę, żeby posta­rała się o wła­sną legi­ty­ma­cję par­tyjną. Jak by to wyglą­dało, mawiał czę­sto, gdyby żona lojal­nego członka par­tii nie nale­żała do orga­ni­za­cji?

Pod­czas pobytu w Kijo­wie Cary dowie­działa się jesz­cze cze­goś waż­nego. W 1978 roku zaszła w ciążę, ale w trze­cim mie­siącu tra­fiła do szpi­tala – poro­niła. Kiedy pie­lę­gniarka zaj­rzała do niej, Cary zapy­tała, czy dziecko było chłop­cem, czy dziew­czynką. Za wcze­śnie, żeby można było stwier­dzić, odparła kobieta i dodała coś po rosyj­sku, czego Cary nie zro­zu­miała.

_Bli­znetsy._

Dopiero póź­niej odkryła, co miała na myśli pie­lę­gniarka.

_Bli­znetsy._

Bliź­nięta.Roz­dział 4. Moskwa, ZSRR, 1978

Roz­dział 4

MOSKWA, ZSRR,
1978

Arturo Mon­toto spę­dził w Moskwie sześć lat, malu­jąc, ucząc się rosyj­skiego i uczest­ni­cząc w nie­zli­czo­nych wykła­dach z teo­rii mark­si­zmu. Zro­zu­miał, że Kuba w jakiś spo­sób wyna­la­zła wła­sną odmianę komu­ni­zmu, różną od sowiec­kiego sys­temu zarówno w tre­ści, jak i w celach. Nie cho­dziło tylko o to, że Kubę uwa­żano za jedno z państw nie­za­an­ga­żo­wa­nych albo że Fidel wręcz objął przy­wódz­two w tej gru­pie. Oba kraje dzia­łały na dia­me­tral­nie róż­nych zasa­dach. Choć Kubań­ska Par­tia Komu­ni­styczna posia­dała naj­wyż­szą wła­dzę, w rze­czy­wi­sto­ści Kubą zarzą­dzano zgod­nie z oso­bi­stą ide­olo­gią repre­zen­to­waną przez Fidela i jego rodzinę. Nie­któ­rzy nazy­wali ją „kastry­zmem”, inni po pro­stu przy­wy­kli do mówie­nia „to”. Ide­olo­gia była zbit­kiem socja­li­stycz­nych kon­cep­cji prze­pusz­czo­nych przez pry­zmat uporu Castro. Hawana chęt­nie przyj­mo­wała pie­nią­dze od Moskwy, i to w dużych ilo­ściach, ale do przyj­mo­wa­nia roz­ka­zów z Kremla Fidel był znacz­nie mniej skłonny.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: