Kuracja według Schopenhauera - ebook
Kuracja według Schopenhauera - ebook
Powieść o grupowej psychoterapii, w której zranieni przez los bohaterowie próbują uzdrowić ból i odmienić swoje życie.
Znany psychoterapeuta Julius Herzfeld podczas rutynowego badania lekarskiego dowiaduje się, że jest śmiertelnie chory. Zostaje zmuszony do przeanalizowania swojego życia i pracy. Postanawia nawiązać kontakt z Philipem Slate’em, uzależnionym od seksu pacjentem, któremu dwadzieścia lat wcześniej nie udało się pomóc. Mimo to Philip twierdzi, że został wyleczony – cudownie przemieniony przez pesymistyczne nauki niemieckiego filozofa Arthura Schopenhauera – sam zaś został doradzą filozoficznym.
Posępna, mizantropijna postawa Philipa zmusza Juliusa do zaproszenia mężczyznę do grupy terapeutycznej w zamian za lekcje na temat dzieł Schopenhauera. Jednak Juliusowi zostało tylko kilka miesięcy życia. Czy to wystarczy, żeby pomóc Philipowi albo stanąć do rywalizacji o serca członków grupy?
Irvin D. Yalom – emerytowany profesor psychiatrii na uniwersytecie Stanforda, psychoterapeuta mający wieloletnie doświadczenie w pracy z ludźmi. Autor błyskotliwych powieści psychologicznych i podręczników. W swoich pracach prezentuje terapię w ujęciu egzystencjalnym. Jest autorem klasycznych już podręczników, takich jak: Psychoterapia grupowa. Teoria i praktyka, Psychoterapia egzystencjalna, Dar terapii. Wspaniałe gawędziarstwo autora można poznać w opowiadaniach terapeutycznych: Kat miłości, Mama i sens życia oraz w powieściach: Leżąc na kozetce, Kiedy Nietzsche szlochał.
Pierwsza na świecie powieść rzetelnie opisująca terapię grupową, zachwycająca historia o dwóch ludziach szukających sensu życia.
„Boston Globe”
Yalom często nazywa swoje książki „powieściami dydaktycznymi”. W niezwykle przekonujący sposób umie pokazać, jak działa psychoterapia grupowa.
„Publishers Weekly”
To rozważania o możliwościach i ograniczeniach terapii oraz punktach, w których psychologia spotyka się z filozofią.
„Washington Post”
Z tego połączenia filozofii, wnikliwości, psychiatrii i literatury powstała wciągająca i zachęcająca do przemyśleń powieść.
„San Francisco Chronicle”
Yalomowi udało się spleść w zgrabną całość kilka wątków: burzliwą biografię Schopenhauera, nieco pokrętną pochwałę myśli filozoficznej od Epikteta po Nietzschego oraz rozgrywające się w czasie rzeczywistym sesje psychoterapii grupowej.
„Seattle Times”
Kategoria: | Psychologia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8143-668-7 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ta książka dojrzewała długo i powoli, więc jestem wdzięczny wszystkim, którzy wspierali mnie w tym procesie. Redaktorom, którzy przedzierali się przez ten dziwny gąszcz fikcji, psychobiografii i pedagogiki psychoterapeutycznej: Marjorie Braman (była prawdziwą opoką i źródłem pomocnych wskazówek w wydawnictwie HarperCollins), Kentowi Carrollowi oraz moim wspaniałym domowym redaktorom: synowi Benowi i żonie Marilyn. Wdzięczność kieruję do wszystkich przyjaciół i kolegów, którzy przeczytali rękopis – całość albo fragmenty – i przekazali mi swoje uwagi: do Vana i Margaret Harveyów, Waltera Sokela, Ruthellen Josselson, Carolyn Zaroff, Murraya Bilmesa, Juliusa Kaplana, Scotta Wooda, Herba Kotza, Rogera Walsha, Saula Spiro, Jean Rose, Helen Blau i Davida Spiegela. Dziękuję grupie wsparcia zaprzyjaźnionych terapeutów, którzy przez cały czas okazywali mi niegasnącą życzliwą pomoc. Jestem wdzięczny mojej wspaniałej, obdarzonej wieloma talentami agentce Sandy Dijkstrze, która między innymi zaproponowała tytuł tej książki (tak samo zresztą jak i poprzedniej, _Dar terapii_). Dziękuję mojej asystentce naukowej Geri Doran.
Większość korespondencji Schopenhauera nie została do tej pory przetłumaczona albo przekłady były bardzo niezręczne. Jestem dozgonnie wdzięczny Markusowi Buerginowi i Felixowi Reuterowi za ich usługi translatorskie oraz za ogrom pracy przy bibliotecznej kwerendzie. Walter Sokel okazał mi szczególne wsparcie intelektualne, a także pomógł przetłumaczyć na angielski część otwierających rozdziały epigramów Schopenhauera – jego tłumaczenie dużo lepiej oddaje jasny i mocny przekaz autora.
Moja żona Marilyn jak zawsze była dla mnie źródłem wsparcia i miłości. Podczas pisania tej powieści korzystałem z przewodnictwa wielu wspaniałych książek. Szczególnie wdzięczny jestem Rudigerowi Safranskiemu za wspaniałą biografię _Schopenhauer. Dzikie czasy filozofii_ (tłum. M. Falkowski, Prószyński i S-ka, Warszawa 2008), a także za jego opinie i rady udzielane mi podczas długich rozmów w berlińskiej kafejce. Pomysł biblioterapii – czyli leczenia za pomocą dzieł filozoficznych – pochodzi ze znakomitej książki Bryana Mageego _Wyznania filozofa_ (tłum. B. Chwedeńczuk, Prószyński i S-ka, Warszawa 2000). Zainspirowały mnie też następujące książki: _The Philosophy of Schopenhauer_ Bryana Mageego (Clarendon Press, Oxford 1983; wydanie poprawione 1997); _Schopenhauer: The Human Character_ Johna E. Atwella (Temple University Press, Philadelphia 1990); _Schopenhauer_ Christophera Janewaya (Oxford University Press, Oxford 1994); _The Philosophers: Their Lives and the Nature of their Thought_ Bena-Amiego Scharfsteina (Oxford University Press, New York 1989); _Schopenhauer_ Patricka Gardinera (Saint Augustine’s Press, 1997); _The Philosophy of Disenchantment_ Edgara Saltusa (Peter Eckler Publishing Co., New York 1885); _The Cambridge Companion to Schopenhauer_ Christophera Janewaya (Cambridge University Press, Cambridge 1999); _Schopenhauer_ Michaela Tannera (Routledge, New York 1999); _Arthur Schopenhauer: Philosopher of Pessimism_ Fredericka Coplestona (Chapel River Press, Andover 1946); _O pocieszeniach, jakie daje filozofia_ Alaina de Bottona (tłum. P. Piasecki, Czuły Barbarzyńca, Warszawa 2011); _Philosophical Counseling_ Petera Raabego (Praeger, Westport, Conn.); _Philosophy Practice: An Alternative to Counseling and Psychotherapy_ Shlomita C. Schustera (Praeger, Westport, Conn. 1999); _Plato Not Prozac_ Lou Marinoffa (New HarperCollins, New York 1999); _Philosophy as a Way of Life: Spiritual Exercises from Socrates to Foucault_ pod redakcją Pierre’a Hadota i Arnolda I. Davidsona (tłum. Michael Chase, Blackwell, New Haven 1995); _The Therapy of Desire_ Marthy Nussbaum (Princeton Univ. Press, Princeton, N.J. 1994); _Philosophy for Counseling and Psychotherapy: Pythagoras to Postmodernism_ Alexa Howarda (Macmillan, London 2000)._Każdym oddechem bronimy się przed wciskającą się nieustannie śmiercią (…) Ostatecznie musi ona zwyciężyć, gdyż przypadliśmy jej w udziale już na skutek narodzin i tylko igra ona przez chwilę ze swym łupem, nim go pożre. A tymczasem kontynuujemy nasze życie z silnym zaangażowaniem i dużą troską, póki to tylko możliwe, tak jak wydmuchuje się możliwie największą bańkę mydlaną, chociaż wiadomo z całą pewnością, że pęknie._
A. Schopenhauer, _Świat jako wola i przedstawienie_, tłum. J. Garewicz
1
Julius dobrze znał wszystkie wzniosłe słowa o życiu i śmierci. Przyznawał rację stoikom mówiącym, że ledwie przyjdziemy na świat, zaczynamy umierać. Zgadzał się z Epikurem, który wywodził: „Tam, gdzie ja jestem, nie ma śmierci, a tam, gdzie śmierć, mnie już nie ma. Czemu więc mam się jej obawiać?”. Jako lekarz i psychiatra wielokrotnie szeptał umierającym takie słowa pociechy.
Wierzył, że te mroczne przemyślenia pomagają jego pacjentom, ale nigdy nie przyszło mu do głowy, że odnoszą się również do niego. W każdym razie nie przed tą straszną chwilą cztery lata temu, która na zawsze odmieniła jego życie.
To się wydarzyło podczas corocznego rutynowego badania. Jego internista Herb Katz – stary przyjaciel, jeszcze z czasów studiów medycznych – kazał mu się ubrać i przyjść do gabinetu po szczegółowe wyjaśnienia i wskazówki.
Herb siedział przy biurku, przeglądając wyniki badań.
– Całkiem nieźle jak na sześćdziesięciopięcioletniego starucha. Prostata trochę powiększona, ale ja mam tak samo. Morfologia, cholesterol, lipidy, wszystko w normie. Najwyraźniej leki i odpowiednia dieta robią swoje. Masz tu receptę na Lipitor, jeśli będziesz nadal biegał, cholesterol nie wzrośnie. No i możesz od czasu do czasu pozwolić sobie na jedno jajko. Ja zjadam dwa co niedziela. A to recepta na Synthroid, trochę zwiększyłem dawkę. Tarczyca powoli przestaje pracować, zdrowe komórki obumierają, a w ich miejsce powstają zwłóknienia. Jak pewnie wiesz, to łagodne zmiany. Występują niemal u wszystkich. Też biorę leki tarczycowe. No cóż – ciągnął. – Wszystko powoli się starzeje. Chrząstki w kolanie też ci się zużywają, zanikają mieszki włosowe, dyski lędźwiowe nie są tam, gdzie kiedyś. Co więcej, pogarsza ci się stan skóry. Komórki nabłonkowe niszczeją. Spójrz tylko na te starcze zrogowacenia na policzkach, chodzi mi o te brązowe zmiany. – Uniósł małe lusterko, żeby Julius mógł się w nim przejrzeć. – Przybyło ich chyba kilkanaście od czasu ostatniej wizyty. Dużo czasu spędzasz na słońcu? Nosisz kapelusz z szerokim rondem, jak ci radziłem? Powinieneś pokazać to dermatologowi. Bob King jest całkiem niezły. Przyjmuje w sąsiednim budynku. Tu jest jego numer. Znasz go?
Julius skinął głową.
– Wypali ci te nieładne znamiona kroplą płynnego azotu. W zeszłym miesiącu mnie też kilka usunął. Nic wielkiego, pięć, dziesięć minut i po sprawie. Dziś wielu lekarzy wykonuje taki zabieg. I chciałbym, żeby przy okazji zerknął na znamię na plecach, obok prawej łopatki. Wygląda inaczej niż reszta, nierówno rozłożony pigment, nieostre krawędzie. To pewnie nic poważnego, ale na wszelki wypadek niech je obejrzy. Dobra, stary?
„To pewnie nic poważnego, ale na wszelki wypadek niech je obejrzy”. Julius zauważył w głosie Herba napięcie i wymuszoną swobodę. No i nie łudźmy się, sformułowanie „nierówno rozłożony pigment, nieostre krawędzie” dla każdego lekarza zabrzmiałoby alarmująco. Było szyfrem oznaczającym podejrzenie czerniaka. I teraz, z perspektywy czasu, Julius mógł stwierdzić, że te słowa wyznaczyły punkt, w którym skończyło się jego beztroskie życie, a śmierć, wróg do tej pory niewidzialny, ukazała się w całej przerażającej prawdzie. Pojawiła się i nie odeszła, stała u jego boku, a wszystkie potworności, które nastąpiły później, były jak przewidywalne dopiski.
Wiele lat wcześniej Bob King był pacjentem Juliusa, zresztą jak wielu lekarzy w San Francisco. Julius od trzydziestu lat przewodził środowisku psychiatrów. Jako profesor psychiatrii na Uniwersytecie Kalifornijskim wykształcił setki studentów, a pięć lat temu został prezesem Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego.
Jaką miał opinię? Świetnego lekarza lekarzy. Terapeuty, który jest ostatnią deską ratunku, sprytnego czarodzieja, który zrobi wszystko, co w jego mocy, żeby pomóc pacjentowi. To dlatego Bob King zwrócił się do niego dziesięć lat wcześniej z problemem wieloletniego uzależnienia od Vicodinu (lekarze chętnie po niego sięgali, bo był łatwo dostępny). King znalazł się wtedy w poważnych tarapatach. Przyjmował ogromne dawki Vicodinu, małżeństwo mu się rozpadało, praktyka kulała, a żeby zasnąć wieczorem, musiał się porządnie odurzyć.
Postanowił pójść na terapię, jednak napotkał poważne przeszkody. Wszyscy terapeuci kazali mu przystąpić do programu odwykowego dla lekarzy, na co Bob nie mógł przystać. Nie zamierzał uczestniczyć w grupowej terapii i obnażać się przed innymi medykami narkomanami. Terapeuci byli jednak nieustępliwi. Za podjęcie się leczenia uzależnionego praktykującego lekarza bez włączenia go w oficjalny program odwykowy groziły im konsekwencje – ukaranie przez komisję lekarską albo proces sądowy, gdyby pacjent popełnił błąd w sztuce medycznej.
Bobowi pozostawało jedynie zawieszenie praktyki i wyjazd do innego miasta, gdzie mógłby anonimowo poddać się leczeniu. Ale wcześniej sięgnął po ostatnią deskę ratunku – poprosił Juliusa o pomoc. A ten zaryzykował, uwierzył, że King sam odstawi Vicodin. I choć terapia nie była łatwa, jak zawsze w przypadku osób uzależnionych, Julius pracował z Bobem przez następne trzy lata bez pomocy oficjalnego programu odwykowego. Chyba każdy psychiatra ma taką tajemnicę – sukces terapeutyczny, o którym nie wolno mówić ani pisać.
Po wyjściu z gabinetu internisty Julius wsiadł do auta. Wydawało mu się, że samochód aż się trzęsie, tak mocno biło mu serce. Wciągnął głęboko powietrze, żeby opanować narastające przerażenie, potem drugi raz i trzeci, wreszcie wyjął telefon i drżącymi palcami wybrał numer Boba Kinga, żeby umówić się z nim na pilną wizytę.
– Nie podoba mi się to – mruknął Bob, oglądając następnego ranka plecy Juliusa przez dużą lupę. – Z dwoma lusterkami sam będziesz mógł zobaczyć.
Ustawił pacjenta przed lustrem ściennym, a drugie, ręczne lusterko zbliżył do znamienia na skórze. Julius zerknął na odbicie Boba w lustrze – jasne włosy, rumiana twarz, grube okulary spoczywające na wielkim nochalu – i przypomniał sobie, jak Bob opowiadał mu, że dzieci w szkole dręczyły go przezwiskiem Ogórkowy Nos. Nie zmienił się przez te dziesięć lat. Wiecznie zabiegany, zasapany, zawsze dziesięć minut spóźniony. Kiedy wpadał do gabinetu, Juliusowi zawsze przypominał się Biały Królik z _Alicji w Krainie Czarów_, ciągle spóźniony na bardzo ważne spotkanie. Bob utył trochę, ale wciąż był tak samo niski. Wyglądał jak dermatolog. Bo czy ktoś widział kiedyś wysokiego dermatologa? Julius spojrzał mu w oczy – och, och, chyba czaił się w nich niepokój, źrenice były powiększone.
– Tu jest ta bestia. – Bob pokazywał ołówkiem zmianę na skórze. – To płaskie znamię pod prawą łopatką. Widzisz?
Julius skinął głową.
Bob przyłożył do pieprzyka linijkę i mówił dalej:
– Ma niecały centymetr. Pamiętasz pewnie tę podstawową regułę ABCD z zajęć z dermatologii…
– Nic nie pamiętam z dermatologii – przerwał mu Julius. – Potraktuj mnie jak laika.
– Dobra. A jak asymetria. Spójrz tutaj. – Przesunął czubkiem ołówka wokół zarysu znamienia. – Nie jest idealnie okrągłe jak inne pieprzyki na plecach, o, choćby ten i ten. – Wskazał dwa najbliższe znamiona.
Julius wziął głęboki wdech, żeby choć trochę pozbyć się napięcia.
– B jak brzegi nieregularne. O, tutaj, trochę słabo widać. – Bob znów pokazał na podłopatkową zmianę. – U góry granica jest ostra, ale tu, od strony przyśrodkowej, robi się niewyraźna, zlewa się ze skórą. C jak czerwony, czarny, niejednolity kolor. Po tej stronie pieprzyk jest jasnobrązowy. W powiększeniu widzę fragment czerwony, czarny, a nawet szary. D jak duży rozmiar. Na moje oko jakieś siedem ósmych centymetra. Całkiem spory, ale nie wiemy, jak długo tu siedzi, czyli jak szybko się rozwija. Herb Katz mówi, że w zeszłym roku go nie miałeś. No i wreszcie w powiększeniu widać, że środek jest owrzodzony.
Bob odłożył lusterko.
– Możesz włożyć koszulę – powiedział i kiedy pacjent zapinał guziki, usiadł na niewielkim taborecie. – No cóż, znasz literaturę medyczną – odezwał się. – Są podstawy do niepokoju.
– Posłuchaj – rzucił Julius. – Pewnie przez naszą dawną znajomość może to być dla ciebie trudne, ale nie przerzucaj na mnie swojej roboty. Nie zakładaj, że cokolwiek wiem na ten temat. I miej na uwadze, że moje przerażenie powoli zmierza w kierunku paniki. Weź to na siebie, bądź ze mną szczery i zajmij się mną. Tak jak ja zająłem się tobą. I patrz na mnie! Jak unikasz mojego wzroku, zaczynam się bać jak cholera.
– Racja. Przepraszam. – Bob spojrzał Juliusowi w oczy. – Rzeczywiście, stałeś przy mnie murem. A teraz ja zrobię to dla ciebie. – Chrząknął. – Dobra, wedle mojej najlepszej wiedzy to czerniak. – Widząc skurcz na twarzy Juliusa, dorzucił: – Ale ta diagnoza niewiele nam mówi. Większość, podkreślam, większość przypadków czerniaka da się łatwo wyleczyć, choć niektóre potrafią być paskudne. Musimy mieć opinię patologa. Czy to rzeczywiście czerniak? Jeśli tak, jak głęboko sięga? Czy się gdzieś rozsiał? Dlatego najpierw zrobimy biopsję i wyślemy próbkę do analizy. Zaraz po naszej rozmowie zadzwonię do chirurga, żeby wyciął fragment. Będę przy zabiegu. Potem badanie zamrożonego materiału. Jeśli wynik będzie negatywny, to mamy spokój. Jeśli będzie pozytywny, jeśli okaże się, że to czerniak, usuniemy najbardziej podejrzany guzek, a nawet kilka, jeśli będzie to konieczne. Obejdzie się bez hospitalizacji, zabieg można wykonać ambulatoryjnie. Ale przez kilka dni miejsce wycięcia może być trochę bolesne. Nic więcej ci nie powiem, dopóki nie będę miał wyników biopsji. I tak jak prosiłeś, zajmę się tobą. Możesz mi zaufać, miałem już setki podobnych przypadków. Moja pielęgniarka zadzwoni do ciebie po południu. Poda ci termin i powie, jak masz się przygotować. W porządku?
Julius skinął głową. Obaj wstali.
– Bardzo mi przykro – odezwał się Bob. – Wolałbym ci tego oszczędzić, ale nie mogę. – Podał Juliusowi skoroszyt. – Pewnie nie będziesz miał ochoty tego czytać, ale zawsze daję te materiały pacjentom. Jedni potrzebują takich informacji, inni wyrzucają teczkę do kosza, gdy tylko wyjdą na korytarz. Mam nadzieję, że po biopsji będę miał dla ciebie lepsze wiadomości.
Ale lepsze wiadomości już się nie pojawiły – każda kolejna była jeszcze bardziej posępna.
Spotkali się ponownie trzy dni po wykonaniu biopsji. Bob wyjął wyniki.
– Chcesz przeczytać? – spytał. A widząc, że Julius kręci głową, sam przebiegł wzrokiem kartkę. – No to po kolei. Powiem wprost: nie jest dobrze. To czerniak, na dodatek ma kilka… szczególnych cech: sięga głęboko, ponad cztery milimetry, jest owrzodziały, masz też pięć innych guzków.
– Co to znaczy? Bob, o co chodzi? „Szczególnych”? Cztery milimetry, owrzodzenia, pięć guzków? Bądź ze mną szczery. Wytłumacz mi to jak laikowi.
– To nie są dobre wieści. Czerniak jest duży i rozszedł się do innych znamion. Prawdziwe zagrożenie stanowią jednak dalsze przerzuty, ale o nich będziemy coś wiedzieli dopiero po zrobieniu tomografii, na którą cię zapisałem na jutro na ósmą.
Wrócili do tej rozmowy dwa dni później. Bob oznajmił, że tomografia nie wykazała żadnych przerzutów. To była pierwsza dobra wiadomość.
– Musisz jednak pamiętać, Juliusie, że ten czerniak jest groźny.
– Jak groźny? – Głos Juliusa lekko się załamał. – Jakie daje szanse przeżycia?
– Dobrze wiesz, że odpowiedź na takie pytanie ma charakter statystyczny. A każdy przypadek jest inny. Ale przy czerniaku z owrzodzeniem, głębokim na cztery milimetry, z pięcioma dodatkowymi guzkami, statystycznie rzecz biorąc, szanse na przeżycie pięciu lat wynoszą dwadzieścia pięć procent.
Julius siedział przez dłuższą chwilę z opuszczoną głową. Serce waliło mu w piersi, miał łzy w oczach.
– Mów dalej – powiedział w końcu. – Doceniam twoją szczerość. Muszę uprzedzić moich pacjentów. Jak szybko to się potoczy?
– Nie da się dokładnie przewidzieć. Właściwie nic się nie zmieni, dopóki czerniak nie pojawi się gdzie indziej. A wtedy choroba może się rozwinąć bardzo szybko, zwłaszcza gdy wystąpią przerzuty. Może to być kwestia tygodni albo miesięcy. Co do pacjentów, też trudno powiedzieć, ale myślę, że masz przed sobą co najmniej rok w dobrym zdrowiu.
Julius pokiwał opuszczoną głową.
– Gdzie jest twoja rodzina? – zagadnął Bob. – Ktoś powinien był z tobą przyjechać.
– Jak pewnie wiesz, moja żona zmarła dziesięć lat temu. Syn mieszka na Wschodnim Wybrzeżu, a córka w Santa Barbara. Jeszcze nic im nie mówiłem. Nie chciałem ich denerwować bez potrzeby. Chyba wolę lizać rany w samotności, ale w razie czego córka z pewnością od razu przyjedzie.
– Przykro mi, że musiałeś to ode mnie usłyszeć. Na koniec wiadomość na pocieszenie. W kilkunastu laboratoriach w kraju i na świecie trwają obecnie intensywne badania. Z nieznanych przyczyn zachorowalność na czerniaka wzrosła niemal dwukrotnie w ciągu ostatnich dziesięciu lat, stąd wielkie zainteresowanie naukowców. Być może już wkrótce dojdzie do przełomowego odkrycia.
* * *
Przez następny tydzień Julius był jak ogłuszony. Jego córka Evelyn, wykładowczyni filologii klasycznej, odwołała zajęcia i przyjechała na kilka dni. Julius szczegółowo wyjaśnił swoje położenie jej, swojemu synowi, siostrze i bratu oraz najbliższym przyjaciołom. Często budził się przerażony o trzeciej nad ranem, z trudem chwytając powietrze. Odwołał terapię grupową i wizyty pacjentów zaplanowane na najbliższe dwa tygodnie. I całymi godzinami zastanawiał się, jak ma im o wszystkim powiedzieć.
Lustro zapewniało go, że nie wygląda na człowieka, który dotarł do kresu życia. Przebiegał co dzień pięć kilometrów, więc miał młode, umięśnione ciało bez śladu tłuszczu. I tylko kilka zmarszczek wokół oczu i ust. Jego ojciec, kiedy umierał, w ogóle ich nie miał. I te zielone oczy. Julius zawsze był z nich dumny. Patrzyły szczerze i stanowczo. Takim oczom można było zaufać, potrafiły wytrzymać każde spojrzenie. Oczy szesnastolatka. Młodzieniec i umierający mężczyzna przyglądali się teraz sobie poprzez całe dziesięciolecia.
Julius spojrzał na swoje usta. Pełne, życzliwe. Nawet teraz, w dniach rozpaczy, w ich kącikach czaił się ciepły uśmiech. Wciąż miał gęstą czuprynę niesfornych ciemnych loków. Gdy jako nastolatek mieszkał na Bronksie, siwowłosy fryzjer z czerwonymi policzkami, antysemita, którego zakład mieścił się między sklepem z cukierkami Meyera a sklepem mięsnym Morrisa, przeklinał jego sztywne włosy, szarpiąc je metalowym grzebieniem i cieniując specjalnymi nożyczkami. A teraz Meyer, Morris i fryzjer dawno już nie żyli, a szesnastoletni Julius znalazł się na krótkiej liście śmierci.
Pewnego popołudnia poszedł do czytelni wydziału medycznego, żeby zapoznać się z literaturą na temat czerniaka i odzyskać choć trochę kontroli nad sytuacją. Ale mu się nie udało. Wręcz poczuł się gorzej. Kiedy się zagłębiał w opisy choroby, czerniak zaczął mu się jawić jako nienasycona istota coraz głębiej zapuszczająca ciemne macki w jego ciele. Wstrząsnęła nim świadomość, że nie jest już najwyższą formą życia. Stał się gospodarzem. Pożywieniem dla lepiej przystosowanego organizmu, którego żarłoczne komórki dzieliły się w oszałamiającym tempie, organizmu, który w wojnie błyskawicznej zajmował ościenną protoplazmę, a teraz z pewnością przygotowywał grupy komórek do ataku przez układ krwionośny i kolonizacji odległych organów, na przykład słodkich, kruchych żerowisk w wątrobie albo wilgotnych pastwisk w płucach.
Julius odsunął od siebie książkę. Minął już tydzień, najwyższy czas skupić się na tym, co najważniejsze. Stanąć twarzą w twarz z tym, co się wydarzyło. Usiądź, rozkazał sobie Julius. Usiądź i zacznij medytować o śmierci. Zamknął oczy.
A więc, pomyślał, śmierć wkroczyła na scenę. Co za banalne wejście – kurtyna rozsunęła się gwałtownie, szarpnięta przez tłuściutkiego dermatologa z ogórkowatym nosem i lupą w dłoni, którego kostiumem był biały szpitalny fartuch z nazwiskiem wyszytym granatową nitką nad kieszonką na piersi.
Scena końcowa spektaklu? Zapewne okaże się tak samo banalna. A jego, Juliusa, kostiumem będzie służąca mu za piżamę pognieciona pasiasta koszulka New York Yankees z należącym do DiMaggio numerem pięć na plecach. Dekoracje? To samo podwójne łóżko, na którym spał od trzydziestu lat, zmięte ubrania na krzesełku obok, a na nocnym stoliku stos nieprzeczytanych powieści, nieświadomych, że ich czas nigdy już nie nadejdzie. Ckliwy, rozczarowujący finał. A przecież ta wspaniała przygoda – jego życie – myślał Julius, zasługuje na coś bardziej… coś bardziej… właśnie, na co?
Przypomniała mu się scena, której był świadkiem kilka miesięcy temu podczas wakacji na Hawajach. Wybrał się na pieszą wycieczkę i przypadkiem napotkał duży ośrodek buddyjski. Zobaczył tam kobietę spacerującą po kolistym labiryncie ułożonym z kawałków lawy. Dotarłszy do centrum labiryntu, kobieta stanęła nieruchomo, trwając przez dłuższy czas w medytacji. Odruchową reakcją Juliusa na takie religijne rytuały nie była życzliwość, raczej coś pomiędzy drwiną a odrazą.
Teraz jednak, myśląc o medytującej młodej kobiecie, doświadczał cieplejszych uczuć – zalało go współczucie dla niej i dla wszystkich ludzi, ofiar kaprysu ewolucji, która dała im samoświadomość, ale pozbawioną psychologicznego wyposażenia niezbędnego do radzenia sobie z bólem kruchości egzystencji. Od lat, od stuleci, od tysiącleci zawzięcie tworzymy rozmaite formy negowania skończoności. Czy kiedykolwiek przestaniemy poszukiwać wyższej mocy, z którą będziemy mogli się stopić i istnieć wiecznie? Czy przestaniemy wypatrywać danych przez Boga instrukcji obsługi, tropić dowody na istnienie większego zamysłu, obmyślać rytuały i ceremonie?
Juliusowi przyszło jednak do głowy, że skoro jego imię już się znalazło w grafiku śmierci, to może mała ceremonia wcale by nie zaszkodziła? Drgnął na tę myśl, jakby go coś oparzyło – tak bardzo kłóciła się z jego całożyciowym sprzeciwem wobec rytuałów. Zawsze pogardzał metodami, którymi religie odzierają swoich wyznawców z rozumu i wolności. Te wszystkie ceremonialne szaty, kadzidła, święte księgi, hipnotyzujące chorały gregoriańskie, młynki modlitewne, dywaniki, szale, naczynia z czaszek, biskupie mitry i pastorały, święty chleb i wino, ostatnie namaszczenie, falujące głowy i ciała kołyszące się w rytm kościelnych śpiewów uważał za rekwizyty największego w historii szwindlu, gry, która dawała władzę przywódcom i zaspokajała tęsknotę wiernych za podporządkowaniem.
Ale teraz, czując na sobie oddech śmierci, Julius zauważył, że jego zawziętość słabnie. Może negował jedynie _narzucone_ rytuały? Może dałoby się znaleźć dobrą nazwę dla małej osobistej ceremonii? Wzruszało go, gdy czytał w gazetach, że strażacy z nowojorskiej strefy zero zatrzymywali się i z szacunkiem zdejmowali czapki, gdy wydobywano kolejne palety z ludzkimi szczątkami. Nie ma przecież nic złego w oddawaniu czci zmarłym… nie, nie zmarłym, bardziej ich życiu. A może było w tym coś więcej niż oddawanie czci, coś więcej niż uświęcanie? Może był to szczególny gest, rytuał wyrażający poczucie więzi? Świadomość połączenia, jedności z ofiarami?
Julius miał okazję doświadczyć takiego połączenia, kiedy kilka dni po wizycie u dermatologa brał udział w spotkaniu grupy wsparcia dla psychiatrów. Wszyscy osłupieli, kiedy powiedział im o czerniaku. Zachęcony przez kolegów, mógł się do końca wygadać, a potem pozostali wyrażali po kolei swoje smutek i zaskoczenie. Juliusowi trudno było znaleźć odpowiednie słowa, innym też. Kilka osób zaczynało mówić, ale zaraz milkło, a potem jakby cała grupa umówiła się, że słowa są niepotrzebne. Przez ostatnie dwadzieścia minut wszyscy siedzieli w milczeniu. Zazwyczaj podczas grupowych spotkań taka przedłużająca się cisza jest niezręczna, ale tym razem działała inaczej, niemal kojąco. Juliusowi wstyd było przyznać, nawet przed samym sobą, że ta cisza była „święta”. Później przyszło mu do głowy, że jego koledzy nie tylko wyrażali w ten sposób swój smutek, ale jakby stawali na baczność z odkrytymi głowami, łączyli się z nim i oddawali cześć jego życiu.
I może nawet, zastanawiał się Julius, oddawali cześć także swojemu życiu? Bo co więcej jest nam dane, poza tym cudownym, błogosławionym okresem istnienia i samoświadomości? Jeśli coś zasługuje na hołd, to tylko to – bezcenny dar zwykłej egzystencji. Poddawanie się rozpaczy, bo nasze życie jest skończone, bo nie zmierza do żadnego celu, bo nie kryje się w nim wielki zamysł, jest rażącą niewdzięcznością. Wymyślanie wszechmocnego stwórcy i spędzanie całego życia na klęczkach nie ma najmniejszego sensu. I jest marnotrawstwem. Miłości tak bardzo brakuje na Ziemi, więc po co trwonić ją dla fantazmatów? Lepiej przyjąć rozwiązanie Spinozy i Einsteina: pokłonić się, uchylić kapelusza przed prawami i tajemnicą natury, a potem zająć się swoim życiem.
Takie refleksje nie były dla Juliusa niczym nowym – zawsze zdawał sobie sprawę ze skończoności i ulotności świadomości. Ale jest różnica między wiedzieć a _wiedzieć_. Obecność śmierci na scenie przybliżyła go do prawdziwej wiedzy. I to nie dlatego, że nagle zmądrzał: po prostu odsunięcie tego, co rozpraszało uwagę – ambicji, namiętności, pieniędzy, aprobaty, sławy – dało mu czystsze spojrzenie. Czy nie o takim odcięciu przywiązania mówił Budda? Może, ale Julius wolał ścieżkę Greków: wszystko z umiarem. Tracimy z życia zbyt wiele, nigdy nie zdejmując płaszczy i nie dołączając do zabawy. Po co się spieszyć do wyjścia przed godziną zamknięcia?
Kilka dni później, kiedy ataki paniki stały się rzadsze, Julius znów zaczął myśleć o przyszłości. Rok, tak powiedział Bob King. „Masz przed sobą co najmniej rok w dobrym zdrowiu”. Ale jak przeżyć ten czas? Julius postanowił jedno: nie pozwoli, żeby rozpacz zamieniła ten dobry rok w zły tylko dlatego, że to zaledwie rok.
Nie mogąc pewnej nocy spać, zaczął przeglądać książki w bibliotece. Wśród pozycji ze swojej dziedziny nie znalazł nic, co by choć w nikłym stopniu odnosiło się do jego obecnej sytuacji, nic, co by mówiło, jak człowiek powinien żyć albo jak odnaleźć sens w dniach, które mu pozostały. I wtedy jego wzrok padł na wielokrotnie czytany egzemplarz _Tako rzecze Zaratustra_ Nietzschego. Doskonale znał tę lekturę. Kilka dekad temu przestudiował ją dokładnie, pisząc artykuł o ważnym, ale mało dostrzeganym wpływie Nietzschego na Freuda. _Zaratustra_ był zuchwałą książką, która zdaniem Juliusa lepiej niż jakakolwiek inna pokazywała, jak szanować życie i jak się nim cieszyć. Tak, to może być jakiś trop. Zbyt zdenerwowany, żeby czytać wszystko po kolei, zaczął przerzucać kartki, wybierając cytaty, które kiedyś podkreślił. „Wszelkie »Było« przetworzyć w »Takem ja właśnie pragnął!« – oto cobym dopiero wyzwoleniem zwał!”¹
Julius rozumiał te słowa tak, że trzeba wybrać swoje życie. Być jego podmiotem, a nie przedmiotem. Innymi słowy, powinien pokochać swoje przeznaczenie. A nad tym wszystkim unosiło się ponawiane przez Zaratustrę pytanie, czy bylibyśmy gotowi powtarzać swoje życie bez najmniejszej zmiany nie raz, lecz po wieczność. Ciekawy eksperyment myślowy – a im dłużej się nad tym zastanawiał, tym wyraźniej widział przesłanie Nietzschego: mamy żyć tak, żeby chcieć wiecznie powtarzać swoje losy.
Julius przewracał kartki, aż zatrzymał się na dwóch fragmentach zaznaczonych odblaskowym różowym flamastrem. Jeden był o tym, żeby spełnić swoje życie, a drugi o umieraniu w porę.
Tak, trafione w punkt! Przeżyj życie w pełni, a potem – i tylko wtedy – możesz umrzeć. Nie pozostawiaj za sobą nieprzeżytego życia. Julius często porównywał słowa Nietzschego do testu Rorschacha – oba źródła podsuwały rozmaite punkty widzenia, a ich interpretacja zależała tylko od umysłu czytającego. Teraz czytał te słowa z zupełnie innym nastawieniem. Bliskość śmierci podpowiadała zupełnie nowe, bardziej światłe rozumienie. Na kolejnych stronach dostrzegał dowody na panteistyczną spójność, które wcześniej mu umknęły. Owszem, Zaratustra wychwalał samotność, wręcz ją gloryfikował, wymagał odosobnienia, w którym mogły się narodzić wznioślejsze myśli, ale jednocześnie kochał i wspierał innych, pomagał im w samodoskonaleniu i przekraczaniu siebie, dzielił się dojrzałością. _Dzielić się dojrzałością_ – o to właśnie chodzi.
Julius odłożył _Zaratustrę_ na miejsce, a potem siedział w ciemności, patrząc na reflektory aut na moście Golden Gate i rozmyślając nad słowami Nietzschego. Po kilku minutach miał już jasność: wiedział dokładnie, co będzie robił i jak przeżyje swój ostatni rok. _Będzie żył tak jak w zeszłym roku i dwa lata temu, i jeszcze wcześniej_. Kochał zawód terapeuty. Lubił wchodzić w kontakt z ludźmi i pomagać im ożywiać różne części psychiki. Może była to sublimacja utraconej więzi z żoną, może potrzebował poklasku, uznania i wdzięczności ze strony tych, którym pomagał. Ale nawet jeśli w grę wchodziły mniej szlachetne motywy, to i tak był pełen wdzięczności za swoją pracę. Bogu niech będą dzięki!
Julius podszedł do regału z dokumentami i otworzył szufladę wypełnioną nagraniami z sesji i kartami pacjentów, których przyjmował wiele lat temu. Wpatrywał się w nazwiska – każda karta była jak pomnik na cześć przejmującego ludzkiego dramatu, który dawno temu rozgrywał się w tym pokoju. Przerzucając skoroszyty, od razu przypominał sobie większość twarzy. Pamięć innych wyblakła, ale wystarczyło kilka akapitów notatek, żeby znów stała się wyraźna. Tylko kilku pacjentów nie mógł sobie przypomnieć – twarze i przypisane im losy zniknęły na zawsze.
Jak większość terapeutów Julius z trudem odcinał się od ataków i oskarżeń wymierzanych w psychoterapię. Napaści przychodziły z wielu kierunków – ze strony firm farmaceutycznych i organizacji zapewniających opiekę zdrowotną, które finansowały pobieżne badania mające na celu potwierdzenie skuteczności leków i terapii krótkoterminowych; mediów, które bardzo chętnie ośmieszały terapeutów; behawiorystów; mówców motywacyjnych; całych rzesz newage’owych uzdrowicieli i przywódców sekt, rywalizujących o serca i umysły cierpiących ludzi. Oczywiście wewnątrz środowiska też pojawiały się wątpliwości: publikowane coraz częściej niezwykłe odkrycia w dziedzinie neurobiologii molekularnej sprawiały, że nawet najbardziej doświadczeni terapeuci zastanawiali się nad sensem swojej pracy.
Julius przejmował się taką krytyką psychoterapii. Często sam nie był przekonany o skuteczności swoich działań, więc musiał się pocieszać i dodawać sobie pewności. _Na pewno_ był skutecznym uzdrowicielem. _Na pewno_ dał coś cennego wielu swoim pacjentom, być może nawet wszystkim.
Jednak w jego umyśle wciąż czaił się cień niedowierzania: _Czy rzeczywiście pomogłeś swoim pacjentom? A może nauczyłeś się wybierać takich, których stan i tak by się poprawił?_
Nieprawda. Przecież zawsze przyjmowałem trudne przypadki.
_Czyżby? Kiedy ostatnio wyszedłeś poza ustalone przez siebie zasady i przyjąłeś na terapię pacjenta z osobowością borderline? Albo schizofrenika w poważnym stanie czy osobę z zaburzeniami dwubiegunowymi?_
Julius zauważył ze zdziwieniem, że w skoroszytach znajduje się mnóstwo informacji o życiu pacjentów po terapii – zdobytych podczas wizyt kontrolnych, przypadkowych spotkań czy też przekazanych przez nowych pacjentów, którzy skorzystali z rekomendacji tych dawnych. Ale czy rzeczywiście udało mu się wywołać trwałe zmiany w ich życiu? Może skutki terapii były tylko przejściowe? Może wielu wyleczonych pacjentów miało potem nawroty, ale z czystego miłosierdzia chronili go przed tą wiedzą?
Notował też swoje porażki – przypadki osób, które, jak zawsze sobie powtarzał, nie były gotowe na jego zbawcze oddziaływania. Zaraz, zaraz, nie bądź dla siebie taki surowy, mruknął sam do siebie. Skąd możesz wiedzieć, że to _rzeczywiście_ są porażki, że okazały się niepowodzeniami _na zawsze_? Przecież nigdy potem tych ludzi nie widziałeś. A wiadomo, że niektórzy potrzebują więcej czasu, żeby się rozwinąć i dojrzeć.
Jego wzrok padł na grubą teczkę Philipa Slate’a. Szukasz porażki? Proszę bardzo, oto ona. Poważna klęska z dawnych czasów. Minęło ponad dwadzieścia lat, ale doskonale pamiętał Philipa. Zaczesane do tyłu ciemnoblond włosy, szlachetny nos i świadczące o arystokratycznym pochodzeniu wysokie kości policzkowe, przejrzyste zielone oczy, które przywodziły na myśl Morze Karaibskie. Nie lubił sesji z Philipem. Jedyną przyjemnością było patrzenie na jego twarz.
Philip Slate był tak odcięty od samego siebie, że nigdy nie zajrzał do swojego wnętrza, wolał ślizgać się po powierzchni i poświęcać całą energię na seks. Dzięki przystojnej twarzy bez trudności znajdował chętne partnerki. Julius przeglądał kartę Philipa, kręcąc głową – trzy lata sesji, trzy lata starań, wspierania i troski, morze interpretacji i ani cienia postępów. Niewiarygodne! Może nie był takim dobrym terapeutą, jak mu się wydawało.
Nie wyciągaj pochopnych wniosków, napomniał się. Jeśli Philip nic z tego nie miał, to czemu przychodził na sesje przez trzy lata? Dlaczego wydawał tyle pieniędzy? A przecież bardzo pilnował każdego dolara. Może więc te spotkania jakoś go zmieniły? Może rzeczywiście potrzebował więcej czasu, żeby przetrawić pokarm podsuwany przez terapeutę, może był jednym z tych, którzy zabierają najlepsze kąski do domu, żeby potem, w samotności, wgryzać się w nie jak w kość? Julius miał już do czynienia z pacjentami, którzy byli tak ambitni, że ukrywali postępy, byle tylko nie dać terapeucie satysfakcji (i władzy).
Przypomniawszy sobie Philipa, Julius nie mógł przestać o nim myśleć. Jakby ta postać zapuściła w nim korzenie. Zupełnie jak czerniak. Philip stał się symbolem jego _wszystkich_ terapeutycznych niepowodzeń. W tym przypadku było coś szczególnego. Skąd brała się jego moc? Julius otworzył skoroszyt i przeczytał pierwszą notatkę zapisaną dwadzieścia pięć lat wcześniej.
PHILIP SLATE – 11 grudnia 1980 r.
_26 lat, mężczyzna, biały, z zawodu chemik, pracuje dla firmy DuPont – opracowuje nowe pestycydy – uderzająco przystojny, ubrany niedbale, ale z wielką elegancją, poważny, bez cienia uśmiechu, brak poczucia humoru, oficjalny, pozbawiony umiejętności społecznych. Skierowany przez internistę, doktora Wooda._
_GŁÓWNY PROBLEM: „Seksualne impulsy, które sterują mną wbrew mojej woli”._
_Dlaczego zgłosił się właśnie teraz? Kroplą, która przelała czarę, było wydarzenie sprzed tygodnia, które opisał tak, jakby wcześniej nauczył się go na pamięć._
_Przyleciałem samolotem do Chicago na spotkanie służbowe, po wyjściu z samolotu popędziłem do najbliższej budki telefonicznej i po kolei dzwoniłem do kobiet ze swojej listy, żeby umówić się na wieczór na seksualną randkę. Bez powodzenia! Wszystkie były zajęte. Nic dziwnego, w końcu był piątek wieczór. Wiedziałem, że będę w Chicago, więc powinienem był do nich dzwonić kilka dni, a nawet kilka tygodni wcześniej. W końcu odwiesiłem słuchawkę i powiedziałem do siebie: „Dzięki Bogu, wreszcie będę mógł poczytać i porządnie się wyspać, przecież od początku właśnie tego chciałem”._
_Pacjent mówi, że to sformułowanie, ten paradoks – „przecież od początku właśnie tego chciałem” – prześladowało go przez cały tydzień i dało ostateczny impuls do rozpoczęcia terapii. „Na tym chciałbym się skupić” – mówi. „No bo skoro naprawdę chcę coś poczytać, a potem dobrze się wyspać, to dlaczego nie mogę tego zrobić? Dlaczego tego nie robię?”_
Powoli przypominał sobie coraz więcej szczegółów. Intrygował go intelekt Philipa. Sam pracował wtedy nad referatem na temat psychoterapii i woli, a tamto pytanie – _Dlaczego nie mogę zrobić tego, na czym mi naprawdę zależy?_ – świetnie nadawało się na początek. Ale przede wszystkim zapadł mu w pamięć niezwykły opór pacjenta wobec zmiany – po trzech latach terapii Philip był taki sam jak na początku, a seks ciągle miał nad nim władzę.
Co się z nim mogło stać? Od dwudziestu dwóch lat, odkąd Philip nagle zrezygnował ze spotkań, Julius nie miał od niego żadnej wiadomości. Ciekawe, może terapia była pomocna, a tylko on o tym nie wiedział? Nagle poczuł, że musi to sprawdzić, wydało mu się to kwestią życia i śmierci. Sięgnął po telefon i wybrał numer informacji telefonicznej.Ekstaza w akcie kopulacji. O to właśnie chodzi! To jest najczystsza esencja i istota wszystkiego, jedyny cel i sens wszelkiego istnienia.
A. Schopenhauer, _Manuscript Remains in Four Volumes,_ TŁUM. E.F.J. Payne
2
– Halo, czy rozmawiam z Philipem Slate’em?
– Tak, słucham.
– Mówi doktor Hertzfeld. Julius Hertzfeld.
– Julius Hertzfeld?
– Głos z pańskiej przeszłości.
– I to dalekiej. Z plejstocenu. Julius Hertzfeld. Aż trudno uwierzyć. Ile to już, dwadzieścia dwa lata? Czemu zawdzięczam ten telefon?
– Chodzi o rachunek. Zdaje się, że nie zapłacił pan za ostatnią sesję.
– Co takiego? Jestem pewien…
– Żartowałem. Pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają, nadal jestem energiczny i skłonny do żartów. Ale mówiąc krótko i poważnie. Podupadłem na zdrowiu i rozważam przejście na emeryturę. I zastanawiając się nad tą decyzją, poczułem nieodparte pragnienie ponownego spotkania się z niektórymi moimi pacjentami. Żeby zapytać, co słychać, zaspokoić moją ciekawość. Później mogę to panu dokładniej wyjaśnić. Ale najpierw pytanie: zechce się pan ze mną spotkać? Pogadać przez godzinę? Omówimy szybko pana terapię i opowie mi pan, co się przez ten czas u pana wydarzyło. To będzie dla mnie bardzo pouczające. A może i dla pana, kto wie?
– Godzinę… Jasne. Rozumiem, że bez żadnego honorarium?
– O ile to ja nie będę musiał płacić. W końcu poświęca mi pan swój czas. Może pod koniec tygodnia? Na przykład w piątek po południu?
– Świetnie, pasuje mi. O trzynastej mam wolną godzinę. Bez żadnych opłat, ale tym razem spotkajmy się w moim gabinecie. Pracuję przy Union Street 431. Niedaleko Franklin Square. Numer lokalu znajdzie pan na liście na dole. Widnieję tam jako doktor Slate. Jestem terapeutą.
Julius z dreszczem odłożył słuchawkę. Odwrócił się na krześle i wyciągnął szyję, żeby spojrzeć na most Golden Gate. Po tej rozmowie potrzebował pięknego widoku. I czegoś ciepłego w dłoniach. Nabił fajkę z pianki morskiej tytoniem Balkan Sobranie, zapalił zapałkę i zaciągnął się.
O, tak! Ten ciepły, ziemisty smak latakii, ten miodowy, ostry zapach – jedyny w swoim rodzaju. Aż nie mógł uwierzyć, że przez tyle lat sobie tego odmawiał. Zadumał się, przypominając sobie dzień, w którym przestał palić. To musiało być zaraz po wizycie u dentysty, jego sąsiada doktora Denboera, który zmarł dwadzieścia lat temu. Dwadzieścia lat – jak to możliwe? Julius wciąż miał przed oczami jego pociągłą twarz i okulary w złotych oprawkach. I oto doktor Denboer już od dwudziestu lat gryzie ziemię. A on, Julius, ciągle po niej chodzi. Do czasu.
– Ten pęcherz na podniebieniu wygląda niepokojąco – powiedział wtedy doktor Denboer, kręcąc lekko głową. – Musimy zrobić biopsję.
I chociaż badanie dało wynik negatywny, Julius bardzo się nim przejął, bo jeszcze w tym samym tygodniu był na pogrzebie Ala, wieloletniego partnera tenisowego i namiętnego palacza, który zmarł na raka płuc. Na dodatek czytał książkę lekarza Freuda, Maxa Schura, _Freud, Living and Dying_ , zawierającą dość drastyczne opisy, jak wywołany paleniem cygar nowotwór powoli pożerał podniebienie i szczękę Freuda, aż w końcu odebrał mu życie. Schur obiecał swojemu pacjentowi, że pomoże mu umrzeć, gdy nadejdzie taka konieczność. I kiedy Freud stwierdził, że ból jest nie do wytrzymania, podał mu śmiertelną dawkę morfiny. To był prawdziwy lekarz. Gdzie dziś takiego znaleźć?
Dwadzieścia lat bez tytoniu, bez jajek, serów, bez tłuszczów zwierzęcych. Zdrowo, radośnie, w abstynencji. Aż do tego cholernego badania. I znów wolno mu było wszystko: palić, jeść lody, żeberka, jajka, sery… wszystko. Czy coś z tego ma teraz jakieś znaczenie? Co za różnica, skoro być może za rok Julius Hertzfeld będzie się rozkładał w ziemi, a jego rozproszone komórki będą czekać na przydział kolejnego zadania. A wcześniej lub później, za kolejne kilka milionów lat, rozpadnie się też Układ Słoneczny.
Czując, że znów opada kurtyna rozpaczy, Julius czym prędzej wrócił myślami do rozmowy z Philipem Slate’em. Philip jest terapeutą? Jak to możliwe? Przecież był człowiekiem zimnym, nieczułym, niewrażliwym na innych, i sądząc po głosie w słuchawce, takim pozostał. Julius pyknął parę razy fajkę i pokręcił ze zdziwieniem głową. Otworzył teczkę Philipa i wrócił do lektury notatki zapisanej po pierwszej sesji.
_OBECNA DOLEGLIWOŚĆ: Rozbudzony seksualnie już w wieku trzynastu lat. W okresie dojrzewania kompulsywna masturbacja, utrzymuje się do dzisiaj. Czasem cztery, pięć razy dziennie. Nieustannie myśli o seksie, masturbuje się, żeby się rozładować. Seks pochłania znaczną część jego życia – jak mówi: „Przez ten czas, kiedy uganiałem się za kobietami, mógłbym zrobić doktorat z filozofii, mandaryńskiego i astrofizyki”._
_RELACJE Z LUDŹMI: Samotnik. Mieszka w kawalerce z psem. Żadnych przyjaciół płci męskiej. Żadnych kontaktów ze znajomymi z przeszłości – z liceum czy ze studiów. Całkowicie odizolowany od ludzi. Nigdy nie był w długim związku z kobietą – świadomie unika takich relacji – woli przygody seksualne na jedną noc. Rzadko zdarzało mu się spotykać z jedną kobietą przez miesiąc. Zazwyczaj to kobiety z nim zrywały, bo albo chciały czegoś więcej, albo czuły się wykorzystywane, albo miały dość, że spotyka się też z innymi. Nieustannie pragnie nowości i seksualnych zdobyczy, ale nigdy nie czuje się zaspokojony, czasem podczas wyjazdów podrywa jakąś kobietę, uprawiają seks, potem jak najszybciej żegna się z nią, a po godzinie wychodzi z hotelu na następne łowy. Ma spis partnerek, każdej przyznaje ocenę, w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy uprawiał seks z dziewięćdziesięcioma kobietami. Opowiada o tym beznamiętnie, bez wstydu i bez chwalenia się. Czuje niepokój i lęk, jeśli musi spędzić wieczór samotnie. Seks działa na niego jak valium. Czuje się po nim spokojny przez resztę wieczoru, może nawet czytać. Żadnych kontaktów ani fantazji homoseksualnych._
_IDEALNY WIECZÓR: Wychodzi z domu dość wcześnie, poznaje w barze kobietę, idzie z nią do łóżka (najchętniej przed kolacją), odprawia ją jak najszybciej, żeby nie zapraszać jej na kolację, ale zazwyczaj i tak musi jej dać coś do jedzenia. Ważne, żeby przed pójściem spać zostało mu jak najwięcej czasu na czytanie. Nie ogląda TV, nie chodzi do kina, nie prowadzi życia towarzyskiego, nie uprawia sportu. Jedyną rozrywką są dla niego książki i muzyka klasyczna. Łapczywie pożera literaturę klasyczną, książki historyczne i filozoficzne – żadnej literatury faktu ani nowych pozycji. Chciał podyskutować ze mną o Zenonie i Arystarchu, jego ostatnich zainteresowaniach._
_HISTORIA ŻYCIA: Dorastał w Connecticut, jedynak z wyższej klasy średniej. Ojciec, bankowiec inwestycyjny, popełnił samobójstwo, gdy Philip miał trzynaście lat. Philip nic nie wie o powodach ani okolicznościach tego zdarzenia, ma jedynie niejasne przypuszczenia, że mogło się do niego przyczynić nieustanne krytykowanie ze strony matki. Całkowita amnezja dotycząca dzieciństwa – niewiele pamięta z pierwszych kilku lat życia, a z pogrzebu ojca nic. Gdy miał dwadzieścia cztery lata, matka powtórnie wyszła za mąż. W szkole samotnik, całkowicie pochłonięty nauką, nigdy nie miał bliskich przyjaciół, a po rozpoczęciu studiów w Yale w wieku siedemnastu lat zerwał kontakty z rodziną. Z matką rozmawia przez telefon raz lub dwa razy do roku. Nigdy nie poznał osobiście jej drugiego męża._
_PRACA: Uznany chemik – opracowuje dla firmy DuPont nowe, oparte na hormonach pestycydy. W pracy jest od godziny do godziny, ta dziedzina w ogóle go nie pasjonuje, wręcz coraz bardziej go nudzi. Jest na bieżąco ze wszystkimi badaniami naukowymi, ale nie czyta zawodowej literatury po godzinach pracy. Wysokie zarobki plus wartościowe opcje na akcje. Ciułacz: lubi zapisywać dochody i zasoby w tabelkach, zarządza swoimi inwestycjami, przerwy na lunch spędza samotnie, czytając analizy giełdowe._
_MOJE WRAŻENIA: Schizoidalny, kompulsje seksualne, bardzo wycofany, nie chciał na mnie patrzeć, ani razu nie spojrzał mi w oczy, między nami nie pojawiła się najmniejsza nawet więź osobista; nie wykazuje zrozumienia dla swoich relacji społecznych, na moje pytanie, jak odbiera moją osobę, odpowiedział zdziwionym spojrzeniem, jakbym mówił po katalońsku albo w suahili. Wyglądał na zdenerwowanego, nie czułem się dobrze w jego obecności. Zero poczucia humoru. Bardzo inteligentny, elokwentny, a jednocześnie oszczędny w słowach – co nie ułatwia mi pracy. Uporczywie dopytywał o koszt terapii (mimo że go na nią stać). Poprosił o zniżkę, ale odmówiłem. Niezadowolony, że zacząłem kilka minut później, bez wahania zapytał, czy przedłużymy sesję, żeby nie był stratny. Dwa razy dopytywał, z jakim wyprzedzeniem musi informować o odwołaniu wizyty, żeby nie musieć za nią płacić._
I proszę, minęło dwadzieścia pięć lat, a Philip jest terapeutą, pomyślał Julius, odkładając skoroszyt. Czy istnieje osoba mniej nadająca się do tego zawodu? Wygląda, że niewiele się zmienił przez ten czas: wciąż brak mu poczucia humoru, wciąż czujny w kwestii pieniędzy. Może ten żart o niezapłaconej sesji był nie na miejscu? Ale terapeuta bez poczucia humoru? Do tego taki zimny. I jeszcze ta nerwowa propozycja, żeby się spotkać w jego gabinecie. Julius znów poczuł dreszcz.