Kurier wolności. Jan Nowak-Jeziorański - ebook
Kurier wolności. Jan Nowak-Jeziorański - ebook
Jan Nowak, „Legendarny Kurier z Warszawy” – przylgnęło do Zdzisława Jeziorańskiego na wieki wieków. Zrobiony ostatnio w konwencji wojennego thrillera film „Kurier” Władysława Pasikowskiego tylko ów stereotyp pogłębia.
Tymczasem Nowak zasłynął nie tylko kurierskimi misjami.
Przez 24 lata był nie mniej legendarnym dyrektorem rozgłośni polskiej Radia Wolna Europa, a w trzeciej ćwiartce swego życia osiadł nad Potomakiem. W Waszyngtonie Nowak stał się instytucją, jednoosobowym ambasadorem spraw polskich. Doczekał niepodległości, wprowadzał Polskę do NATO, triumfalnie powrócił do kraju na stałe po 57 latach wygnania, orędował za naszym członkostwem w UE.
Nowak, kurier, radiowiec, dziennikarz i publicysta, z żelazną konsekwencją trzymał się faktów. I właśnie fakty warto przypomnieć. To książka o człowieku, który z działalności publicznej czerpał osobiste szczęście. Jako powojenny emigrant mógł przecież kontynuować karierę naukową, jak Jan Karski, czy zająć się nauką i biznesem, jak inny kurier Jerzy Lerski. Dokonał świadomego wyboru i jak mówił mi słabym już głosem - był z tego wyboru rad.
Przed śmiercią powtarzał, że największym niebezpieczeństwem dla Polaków są sami Polacy.
Mówił:
– Boję się polskiego indywidualizmu, tego, że każdy Polak to minister bez teki. Przecież dlatego straciliśmy niepodległość, że szlachta nie chciała płacić podatków na obronę! Boję się naszego charakteru, który wolność zamienia w anarchię, i anarchii, która doprowadza do upadku państwa. Największą moją troską jest, by Polacy wytrzymali własny sukces, by odnieśli zwycięstwo nad samymi sobą!
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-2881-2 |
Rozmiar pliku: | 4,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ZAMIAST PRZEDMOWY
Mój Nowak-Jeziorański
28 września 1954 roku doznałem pozytywnego wstrząsu, który zapoczątkować miał, w pewnym sensie, nowy ważny rozdział w moim życiu. Zwolniony 16 sierpnia 1954 roku na półroczną przerwę w odbywaniu kary z ciężkiego więzienia w Raciborzu pierwsze tygodnie odzyskanej po pięciu latach wolności spędzić miałem na kuracji w Zakopanem. Dzięki dawnemu koledze i szefowi z AK Adamowi Dobrowolskiemu, radcy prawnemu Zrzeszenia Prywatnego Handlu i Usług w Krakowie, ulokowany zostałem w domu wypoczynkowym tegoż zrzeszenia na Chlabówce. Po właściwym sezonie byłem jedynym lokatorem i z Adamem Karpowiczem (ze znanej zakopiańskiej rodziny, kierownikiem tego domu) spożywaliśmy owoce zakazane: słuchaliśmy radia z zagranicy.
Radio Wolna Europa, bo o nim tu mowa, było praktycznie pojęciem mi nieznanym. Gdy powstało, w maju 1952 roku, byłem jeszcze ściśle izolowanym więźniem na oddziale Różańskiego i Humera; potem jako więzień karny, skazany za szpiegostwo, nie miałem dostępu nawet do „Trybuny Ludu”. Dziwna przewrotność losu chciała, że ledwie odetchnąwszy górskim powietrzem na tak zwanej wolności, powrócić miałem mentalnie do więzienia – pierwsza audycja Józefa Światły o zbrodniach systemu trafiła w moim przypadku na wyjątkowo podatnego słuchacza. W ciągu kilku dalszych dni i tygodni miałem się zorientować w roli, jaką odgrywało w RWE środowisko byłych żołnierzy AK, a szczególnie zastępca dyrektora Tadeusz Zawadzki (Żenczykowski), znany z 1944 roku jako „Kania”. Jego charakterystyczny głos miałem zakodowany w uszach. Nazwisko czy pseudonim dyrektora – Jan Nowak – było mi nieznane; dopiero kilka lat później dowiedziałem się o jego wojennych losach – w BIP, a także w pewnym zakresie w służbie kurierskiej. Nasza osobista znajomość, a potem przyjaźń zaczęły się dopiero wiosną 1965 roku, gdy byłem już od półtora roku tajnym i dobrowolnym współpracownikiem RWE w Polsce, ale to zupełnie inna historia.
W ciągu trzydziestu kilku lat miewałem okazje do wielogodzinnych rozmów z Janem Nowakiem-Jeziorańskim o wojnie i o podziemiu, o powstaniu i o polskim Londynie; prowadziliśmy je ze wzajemnym zaufaniem i zrozumieniem – najpierw w różnych miejscach Europy, potem w Annandale pod Waszyngtonem, a począwszy od 1990 roku w Warszawie, gdzie często bywał, a później osiadł. Stał się dla mnie jednym z najważniejszych ludzi w mojej biografii i patrzeniu na sprawy polskie, obok Tadeusza Żenczykowskiego, Stefana i Zofii Korbońskich, Edwarda Raczyńskiego, Tadeusza i Wandy Pełczyńskich, Adama i Lidii Ciołkoszów, Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, Jerzego Lerskiego, Kazimierza Kumanieckiego, Zofii Kossak, księdza Jana Ziei, aby ograniczyć się tylko, pars pro toto, do przytoczenia nazwisk osób ogólnie znanych i – z jednym wyjątkiem – dziś już nieżyjących.
Zdaję sobie sprawę z poważnej trudności z uczciwym i pogłębionym ustosunkowaniem się do zjawiska, jakim jest Zdzisław Jeziorański – Jan Nowak – w skomplikowanej historii politycznej i społecznej Polski ostatnich dziesięcioleci, które dane mu było tak interesująco i czynnie przeżyć. Nieuleczalny romantyk osadzony uczuciowo w tradycji naszych walk niepodległościowych XIX stulecia, wielbiciel Piłsudskiego, dobrze jednak świadom ważnej roli w historii Polski niektórych krytyków czy przeciwników politycznych Marszałka. Realista – a nawet pragmatyk – w wyborze dróg postępowania w służbie polskiej racji stanu, tak jak ją rozumiał. Nieugięty w swoich przekonaniach religijnych syn Kościoła katolickiego – w pełni tolerancyjny wobec ludzi innych wyznań. Wierność przyjaciołom i życzliwość dla ludzi prowadziły go nieraz do granic naiwności, ale długoletnie doświadczenie życiowe pozwoliło na uniknięcie poważniejszych błędów. Miał swoje osobiste świętości, osobiste tabu niepodlegające dyskusji. W mojej pamięci wyraża się to – obok trwałego uczucia do żony („Grety”) i za jej życia, i po jej śmierci – w stosunku do suwerenności Polski, wolnego państwa wolnych ludzi w demokratycznym świecie, w stosunku do dzieła i ofiary ludzi Polskiego Państwa Podziemnego i roli tego etapu dziejów w historii Polski i Polaków, wreszcie w stosunku do kilkudziesięciu ważnych dni naszego warszawskiego i polskiego losu – do Powstania Warszawskiego. Z rozdartym i obolałym sercem twierdził Nowak, zawsze konsekwentnie, że nie mogło ono nie wybuchnąć. W kilka zaledwie dni po konferencji jałtańskiej, gdy Polacy w kraju i w wolnym świecie zaprzątnięci byli problemami natury egzystencjalnej – porucznik Jan Nowak wygłaszał 16 lutego 1945 roku w Caxton Hall w Londynie odczyt dla Anglików o Powstaniu Warszawskim (opublikowany tamże niebawem w postaci broszury).
Postać Jana Nowaka-Jeziorańskiego pobudzać będzie z pewnością przez długie lata wielu czytelników jego książek, a przede wszystkim Kuriera z Warszawy, Wojny w eterze i Polski z oddali, do refleksji o tym, jak było, dlaczego tak było, czy tak być musiało i co z tego wynika.
Co z tego dla Polski wynika, dla Polaków, dla ich mądrości, rozsądku i godności – to właśnie temat absorbujący Janka do ostatniej godziny jego życia. Jestem tego świadkiem.
Książka Jarosława Kurskiego stanowi w moim odczuciu udany krok w ukazaniu Jana Nowaka-Jeziorańskiego w trudnych i czasem nierozwiązywalnych okolicznościach jego życia i działania, jak również jako człowieka niezłomnej – choć jakże trudnej – wierności przyjętym wartościom, którym służył do ostatniego tchu.
Władysław Bartoszewski, 2005OD AUTORA
Po raz pierwszy o Janie Nowaku-Jeziorańskim usłyszałem w Radiu Wolna Europa. Był rok 1978, czytano właśnie fragmenty Kuriera z Warszawy. Tkwiłem z uchem przy odbiorniku, mimo wycia zagłuszarek, wpatrzony w magiczne zielone oko. Łowiłem każde słowo. Miałem 15 lat i przepełniała mnie zapiekła złość wobec losu, że nie urodziłem się wtedy, kiedy autor, że ominęła mnie okupacyjna epopeja i zryw Powstania Warszawskiego. Gdy wreszcie zdobyłem wydany przez Niezależną Oficynę Wydawniczą NOWA bezdebitowy egzemplarz tej książki, nie spałem dwie noce. Lektura wywarła zasadniczy wpływ na moje życie. Oto pojawił się ktoś, kto był wzorem i autorytetem, kogo choć w części pragnęło się naśladować w tym, jak mówił i pisał o Polsce, w tym, co dla niej zrobił i jak dla niej żył.
Urodziłem się i wychowałem w Gdańsku. Ilekroć RWE wymieniało nazwę mego miasta – a okazji ku temu było wiele – czułem rozpierającą dumę. Myślałem, że jeśli kiedyś spotkam Nowaka, to zacznę od tego, że jestem z Gdańska i że Grudzień ’70 czy Sierpień ’80 rozgrywały się na ulicach mojego miasta. Szczegółowo informowało o tych wydarzeniach RWE, dlatego stało się dla mnie rozgłośnią bliską, niemal jak lokalne radio. Wraz z bratem wpadałem w stanie wojennym w euforię, gdy – zwłaszcza w audycjach dla młodzieży – na falach eteru wracały do nas materiały, które poprzez różnych pośredników przekazywaliśmy do Monachium.
I wreszcie stało się. Poleciałem do Stanów Zjednoczonych, do Rising Sun w stanie Maryland, na Światowy Zlot Harcerstwa Polskiego jako reprezentant gdańskiego środowiska niezależnego harcerstwa. Nowak zjawił się tam 21 sierpnia 1988 roku. Jego charakterystyczną, lśniącą jak kula bilardowa głowę spostrzegłem natychmiast. Wiedziony jakąś nieodpartą siłą wmieszałem się między emigracyjnych notabli i wypaliłem: – Panie kapitanie, przyjechałem z Polski i moim marzeniem było pana poznać.
Od tej chwili – choć zapewne wyglądało to na natręctwo – nie odstępowałem go na krok, a i Nowak z chęcią poświęcał mi czas. W zlocie uczestniczyli: prezydent Polski na uchodźstwie Kazimierz Sabbat, przedstawiciele Kongresu Polonii Amerykańskiej, duchowieństwo, z księdzem Zdzisławem Peszkowskim na czele. Mówiąc szczerze, odniosłem wrażenie, że Nowaka niewiele obchodziły te emigracyjne tuzy. Oto stała przed nim grupa młodzieży z Polski, która niebawem miała wrócić do kraju. Z nami rozmawiał i z nami spędzał czas. Kraj, Polska – tylko to się liczyło. Spacerowaliśmy po lesie, a on mówił: – Proszę, niech druh pyta. Pytałem więc: o jego misje kurierskie, o Mikołajczyka, Sosnkowskiego, o Powstanie Warszawskie i jego spóźniony raport, o radiostację Błyskawica, o RWE i politykę amerykańską wobec Polski. Czułem się tak, jak zapewne czuł się on, kiedy będąc w moim wieku, rozmawiał ze swymi moralnymi przewodnikami – wicepremierem Eugeniuszem Kwiatkowskim czy profesorem Edwardem Taylorem. Nie miałem żadnych szczególnych referencji, tym bardziej uderzający był jego ojcowski stosunek do nieznanego chłopaka z Polski.
Opowiadałem o gdańskiej opozycji, Ruchu Młodej Polski, gdańskiej podziemnej „Solidarności”, Bogdanie Borusewiczu... Pod wieczór wyjął z samochodu swą najnowszą książkę Polska z oddali i wpisał dedykację:
„Druhowi Jarosławowi Kurskiemu z pierwszej linii frontu – Szczęść Boże. Czuwaj”. Nie uważałem się za kogoś z pierwszej linii, zwłaszcza że w tym czasie trwał w Stoczni Gdańskiej strajk sierpniowy, w którym uczestniczył mój brat. Strajk, choć zakończył się porażką, przygotowywał grunt pod przyszłe rokowania Okrągłego Stołu. Nowak powtarzał: – Wy tam, w Polsce, jesteście w okopach, a my, tu na emigracji, jesteśmy co najwyżej waszym zapleczem. Możemy was tylko wspierać, podawać amunicję, lobbować na rzecz Polski, ale wszystko, co najważniejsze, dzieje się tam, nad Wisłą, i spoczywa na waszych ramionach.
Było mi jakoś niezręcznie. Słowa te wypowiadał człowiek, który wpisał się do panteonu narodowych bohaterów – mówił je smarkaczowi z Polski, który patriotyzmu uczył się od niego...
Potem była wymiana korespondencji, niezobowiązująca kartka – „Drogi Panie, dziękuję bardzo za list dziś otrzymany, przesyłam najlepsze pozdrowienia z miasta kwitnącej właśnie czereśni. Jan. 13 kwietnia, 1989”. Skończyły się właśnie rozmowy Okrągłego Stołu. Polityczne wydarzenia zaczęły przyspieszać w stopniu niedającym się przewidzieć. Nowak nie mógł przypuszczać, że już za nieco ponad cztery miesiące przyjedzie po raz pierwszy od 45 lat do Polski, zaproszony przez przewodniczącego „Solidarności” na obchody rocznicy Sierpnia ’80 do mojego miasta, do Gdańska. Stanie tam przed drugą bramą Stoczni Gdańskiej, pod pomnikiem Poległych Stoczniowców, na tle powiewających flag, przed niesionym świeżym powiewem wolności tłumem skandującym „Solidarność!”, „Lech Wałęsa!”; witany będzie jak bohater. Przemówi łamiącym się ze wzruszenia głosem: – Nie mogę uwierzyć, to najpiękniejszy dzień mojego życia, oto po 45 latach kończę swą ostatnią, najdłuższą i najtrudniejszą kurierską misję.
Obserwowałem to wydarzenie jako dziennikarz „Tygodnika Gdańskiego”. Byłem o krok od Nowaka, widziałem w jego oczach łzy szczęścia i spełnienia. Owładnięty był czymś w rodzaju emocjonalnego paraliżu. Z trudem opanowywał wzruszenie. Szeptał tylko: – To cudowne, coś nieprawdopodobnego!
Nowak nie lubił patriotycznego patosu, ale są takie chwile w życiu ludzi i narodów, że nie można się bez niego obyć. W myślach powróciła mi wówczas finałowa karta Kuriera z Warszawy. Wspominał tam Nowak V-Day w Londynie, dzień zwycięstwa nad Niemcami, kiedy na ulice wylegli pijani ze szczęścia mieszkańcy brytyjskiej metropolii. W wielkiej triumfalnej defiladzie zwycięstwa nie było polskich żołnierzy. Nowak i jego żona, powstańcza łączniczka „Greta”, rozgoryczeni, samotni wśród tłumów, widzieli w myślach inną defiladę: przyjaciół poległych w powstaniu, zamęczonych na Gestapo, straconych, zmarłych z wycieńczenia w obozach koncentracyjnych – defiladę bezimiennych bohaterów, defiladę zdruzgotanego przez wojnę pokolenia.
Nowak tak kończy swą książkę: „Wasza śmierć i męka nie były daremne. Nadejdzie także i nasz, polski V-Day. Krakowskim Przedmieściem, Alejami, Marszałkowską – przewalą się ze śpiewem Warszawianki, w wielkim pochodzie zwycięstwa tłumy pijane radością i szczęściem. Dzięki wam Polska pozostała sobą, żyje zawsze ta sama – nasza Polska Walcząca, Wolna i Niezawisła w swej nieśmiertelnej duszy”.
Zrozumiałem wówczas, że jego profetyczne marzenie ziściło się na moich oczach. W moim Gdańsku 31 sierpnia 1989 roku Jan Nowak-Jeziorański miał swój V-Day!
Ludzi, na których Nowak odcisnął niezatarte piętno, są w Polsce tysiące. Nie jestem więc żadnym wyjątkiem. Tą książką chcę spłacić dług, jaki wobec Nowaka zaciągnęła cała moja generacja. Nie mam ambicji, by stała się całościowym i wyczerpującym obrazem jego życia. W popularyzatorskiej z założenia książce jest to niemożliwe; zbyt złożona jest to postać. W tym sensie Nowak musi jeszcze poczekać na swego biografa.
Nie chcę też pisać książki, która będzie kolejną laurką. Nowak nie zasłużył sobie na to, by pisać o nim na klęczkach. Hagiografowie wyrządzają bowiem krzywdę swoim bohaterom. Pomijając cienie, deformują blask. Nowak był człowiekiem z krwi i kości. Jak każdy – miał wady. Łatwo wpadał w pasję. Zdarzało się, że krzywdził ludzi. Był despotyczny i przeraźliwie skąpy, jak twierdzą niektórzy. Miał wielkie ambicje. Szczodrze używał pierwszej osoby liczby pojedynczej, nie tracił okazji, by mówić o swoich zasługach – o tym też chcę napisać w przeświadczeniu, że mu to nie zaszkodzi. O człowieku bowiem zaświadcza przede wszystkim dzieło jego życia. A ono jest niepodważalne.
Jako czterdziestolatek urodzony w PRL widzę, jak istotna jest przepaść między moją generacją a pokoleniem mego syna, który urodził się w wolnej już Polsce, w roku 1989. Nasz kraj jest w Unii Europejskiej, świat się globalizuje, rewolucja technologiczna zmienia stosunki społeczne... Miałem zamiar tą książką przeszkodzić trochę uniwersalnemu prawidłu. Chcę, by postać Nowaka-Jeziorańskiego była wzorem nie tylko dla mojego pokolenia, które już za kilkanaście lat będzie pokoleniem anachronicznym. Chcę, by stała się wzorem również dla pokolenia naszych dzieci, które kształtować będą losy kraju. Mam nadzieję, że w opowieści o fascynującym życiu Jana Nowaka-Jeziorańskiego, jak w kropli wody, zobaczą historię własnego narodu w oszalałym wieku dwudziestym.
Eugeniusz Kwiatkowski we wstępie do powstającego na wygnaniu w Rumunii Zarysu dziejów gospodarczych świata napisał słowa, które dziś zadziwiają aktualnością: „Dzieje są pełną ilustracją starogreckiego sloganu »wszystko płynie«. Same pojęcia zawarte w słowach, same wyobrażenia zamknięte w myśli ludzkiej ulegają ustawicznej zmianie i ewolucji. Definicje narodu i państwa, pojęcia praw jednostki i zbiorowości, doktryny kierujące życiem gospodarczym, zasady światopoglądowe, stosunki wzajemne między warstwami społecznymi (...) ulegają w ciągu płynących stuleci ustawicznemu procesowi przeobrażeń i metamorfoz”.
Pisał Kwiatkowski w grudniu 1946 roku w Gdańsku: „Znajomość historii, choćby w ogólnym rzucie syntetycznym, jest ważna dla tego pokolenia, które stanęło na gruzach przeszłego dorobku i zmuszone jest do budowy nowych fundamentów i nowych zrębów własnej historii. W takiej właśnie sytuacji znajduje się dziś Naród Polski”.
W takiej sytuacji znajdujemy się i dziś.
PILAWA K. PIASECZNA, 8 WRZEŚNIA 2004
PS Niech pan pisze, ale ja już tej książki nie doczekam – powiedział mi pan Jan, gdy wiosną 2004 roku powiedziałem mu o zamiarze napisania jego biografii. Gwałtownie zaprotestowałem. Czuł się wówczas przecież jeszcze zupełnie dobrze, tryskał energią i pomysłami. Zaoferował mi wszelką pomoc. Mówił: – W nic się nie będę wtrącał, ma pan całkowitą swobodę. Natomiast pomagać będę panu w nawiązywaniu kontaktów i wskazywaniu źródeł.
Wspólnie zaczęliśmy się zastanawiać, z kim powinienem porozmawiać. Odszukaliśmy na półce jego wspomnienia Wojna w eterze i otworzyliśmy na skorowidzu. Nowak, siedząc w fotelu, przesuwał palcem po spisie nazwisk. Co chwila palec zatrzymywał się i wówczas padało sakramentalne: – O, z tym mógłby pan pogadać, ale on nie żyje! Potem było już tylko: – Ten nie żyje, ten nie żyje i ten nie żyje! – Boże – westchnął – przecież to jest lista zmarłych!
Po wyjściu z jego mieszkania przy ulicy Czerniakowskiej w Warszawie wyrzucałem sobie, że do pracy przystąpiłem tak późno. Spotykaliśmy się raz na dwa tygodnie. Przynosiłem kolejne rozdziały. Pan Jan nie krył zadowolenia, z podnieceniem czytał tekst. Nie zmieniał nawet przecinka, czasami sugerował jakieś uzupełnienie. Rozmawialiśmy, i były to spotkania niezapomniane. Tak było do poniedziałku, 17 stycznia 2005 roku. Byłem u niego razem z doktor Dobrosławą Platt, zastępcą dyrektora Zakładu Narodowego im. Ossolińskich, która przygotowywała właśnie publikację o zaangażowaniu Nowaka w proces przyjęcia Polski do NATO. Siedzieliśmy naprzeciw niego przy kuchennym stole. W pewnym momencie zwrócił się do nas i jakby od niechcenia powiedział:
– Państwo już nie będą mieli ze mnie pożytku.
– Ależ, panie Janie, co pan mówi. Pan jest potrzebny, jedna książka, druga książka...
– Tak, wiem, ale to już nie ode mnie zależy.
Odszedł trzy dni później.
PILAWA K. PIASECZNA, 24 STYCZNIA 2005
Dziękuję wszystkim tym, którzy radą i pomocą przyczynili się do powstania tej książki, a w szczególności:
Władysławowi i Zofii Bartoszewskim, Mirosławowi Chojeckiemu, Marii Filarskiej-Chodakowskiej, Bronisławowi Geremkowi, Alinie Grabowskiej, Katarzynie Jareckiej-Niemczyckiej, Jerzemu Kisielewskiemu, Zofii Korbońskiej, Jerzemu Koźmińskiemu, Irenie Lasocie, Helenie Łuczywo, Władzie Majewskiej, Pawłowi Machcewiczowi, Ryszardowi Matuszewskiemu, Tadeuszowi Mazowieckiemu, Marii Michejdzie, Adamowi Michnikowi, Maciejowi Morawskiemu, Aleksandrze Mucek, Zbigniewowi Nowkowi, Rozmarynie Pęcińskiej, Krzysztofowi Pomianowi, Dobrosławie Platt, Bohdanowi Sałacińskiemu „Andrzejowi Pomianowi”, Jackowi Taylorowi, Barbarze Toruńczyk, Leopoldowi Ungerowi, Markowi Walickiemu, Elżbiecie Zawackiej „Zo”.PROLOG
Przez większą część podróży samolotem Pan American z Nowego Jorku do Warszawy próbował wprawdzie trochę czytać, ale przede wszystkim przysypiać. Przymykając oczy, słyszał słowa swego pożegnalnego przemówienia wygłoszonego do zespołu Radia Wolna Europa w grudniu 1975 roku. Mówił wówczas, że marzy o chwili, kiedy będą już niepotrzebni. Wyobrażał sobie, co by było, gdyby wszyscy pracownicy zamknęli Radio, pojechali razem na lotnisko, wsiedli do samolotu i wylądowali na Okęciu. Teraz, 29 sierpnia 1989 roku, samotnie zaczynał wymarzoną podróż.
Po siedmiu godzinach lotu zwrócił się do stewardesy.
– Proszę pani, gdzie teraz jesteśmy?
– Nad Polską, sir – odpowiedziała. – Za czterdzieści minut lądujemy w Warszawie.
Polska. Warszawa. Serce zabiło jak młotem. Już nie było mowy o śnie. Przez okno próbował dojrzeć choć skrawek ziemi. W myślach powracał do chwili, kiedy wydawało się, że Polskę opuszcza na zawsze. Wigilia Bożego Narodzenia roku 1944. Granica niemiecko-szwajcarska. Z pocztą kurierską ukrytą pod gipsowym opatrunkiem, brnąc w głębokim śniegu w towarzystwie żony „Grety”, przechodził na drugą, uchodźczą stronę życia. W mroźnym powietrzu gwiazdy świeciły szczególnie ostrym światłem. Przed sobą mieli rozległy niczym połonina, przykryty śniegowym płaszczem górski szczyt i majaczące w oddali światła Bazylei. Wtedy po raz ostatni zwrócili się ku północnemu wschodowi, gdzie była ich ojczyzna.
Gdy tylko koła samolotu dotknęły płyty lotniska i zaczęło się kołowanie, Nowak wstał gotowy do wyjścia. Miał lat 75 i choć o tym marzył, nie wierzył, że kiedyś dożyje tej chwili. Ugięły się pod nim nogi, gdy na budynku starego portu lotniczego przeczytał napis: „Warszawa”. W kolejce do trapu poprzedzało go dwóch Amerykanów. Jeden z nich powiedział:
– Musi tu lecieć jakaś ważna szyszka, bo na dole stoi komitet powitalny.
„Nawet w najśmielszych marzeniach nie wyobrażałem sobie, że mając 75 lat, będę leciał do Polski na zaproszenie Lecha Wałęsy i OKP. Jechałem jako prywatny człowiek, a witany byłem przez tłumy”. Z Bronisławem Geremkiem, Okęcie, 29 sierpnia 1989
Taras widokowy i teren za ogrodzeniem bezpośrednio przylegający do płyty lotniska pełne były warszawiaków. Polska nie była już tym samym krajem. Od pięciu dni pierwszym od 1945 roku niekomunistycznym premierem był Tadeusz Mazowiecki. W Polsce odbyły się pierwsze od z górą pół wieku demokratyczne wybory. Zwyciężyli w nich kandydaci „Solidarności”. Prezydentem jednak był Wojciech Jaruzelski, a tak zwane resorty siłowe – obrony narodowej i spraw wewnętrznych – pozostawały w rękach przedstawicieli dawnego reżimu. W Polsce nadal stacjonowały wojska sowieckie, a w sąsiednich „bratnich” państwach mocno trzymały się komunistyczne reżimy. Za dwa dni w Gdańsku Nowak zapyta Wałęsę: – Panie przewodniczący, właściwie dlaczego pan mnie zaprosił? Wałęsa odpowie: – Żeby ludzie wreszcie uwierzyli, że zwyciężyliśmy, że PRL-u już nie ma. Bo skoro do kraju może przyjechać sam szef Wolnej Europy i go nie zamykają, to znaczy, że w Polsce naprawdę coś się zmieniło.
Uchylają się drzwi samolotu. Euforia. Nowak wita tłum gestem zwycięstwa. Przy trapie pięćdziesięcioosobowa delegacja Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego z Bronisławem Geremkiem i Zofią Kuratowską. Przez sztachety portowego płotu czekający wciskają do podpisu Kuriera z Warszawy. Oszołomiony Nowak nie rozumie, skąd tyle ludzi. Dopiero później okazuje się, że Radio Wolna Europa na polecenie jej ówczesnego dyrektora Marka Łatyńskiego poinformowało o dokładnej godzinie przylotu do Polski owianego legendą emisariusza. Zamknęło się wielkie koło.
Chwila była podniosła... a potem zginęły bagaże. Dwie walizki zamiast do Warszawy poleciały do Bangkoku. Po półgodzinnym oczekiwaniu w saloniku dla VIP-ów było wiadomo, że zostaną odesłane do Waszyngtonu, do domu w Annandale.
Nowak część pierwszej od 45 lat wizyty w kraju poświęci więc na kupowanie skarpetek, koszul, garnituru, przyborów do mycia i golenia. Pomagać mu w tym będzie, asystując w pierwszej podróży po kraju, Jacek Taylor, „usynowiony” przez Nowaka wnuk profesora Edwarda Taylora, którego asystentem Jeziorański był przed wojną.
Pierwszą noc na ojczystej ziemi Nowak spędzi w rezydencji ówczesnego ambasadora Stanów Zjednoczonych Johna Davisa i jego żony Helen. Przy śniadaniu pani ambasadorowa zaproponuje do dyspozycji samochód, kierowcę i własne towarzystwo. Jednak Nowak – z całą uprzejmością, na jaką go stać, odmawia.
– Wezmę taksówkę – odpowiada.
– A to będziesz miał problemy, bo taksówki niechętnie się tu zatrzymują. Musisz iść na postój.
– Nie szkodzi. Warszawę chcę zobaczyć sam.
Nowak wychodzi na ulicę Puławską. O dziwo, taksówka przystaje. Każe się wieźć na plac Zbawiciela. Chce rozpocząć swój nostalgiczny powrót od parafialnego kościoła. U celu licznik taksometru wskazuje 2700 ówczesnych złotych. Odpowiadało to sumie 27 centów. Nowak wyciąga dolara. Taksówkarz na to:
– Schowaj pan sobie tego dolara.
– A co, za mało? To ile?
– Nic.
– Jak to nic?
– Panie, ja przez tyle lat słuchałem za darmo Wolnej Europy, to mogę panu raz zaoferować kurs za darmo!
– To miłe, ale niech pan jednak weźmie tego dolara.
– Nie, nie wezmę.
Nowak później ze wzruszeniem opowiadał, że ten dolar, który został mu w ręku, znaczył dla niego więcej niż wszystkie odznaczenia, które otrzymał. To była jego nagroda.
Trzy lata później Nowak przyjeżdża ponownie do Warszawy. Wychodzi z hotelu, wsiada do taksówki. Szofer odwraca się i mówi:
– A to pan! To pan żeś tak nas tu wszystkich urządził! Niech pan sobie teraz poszuka innego taksówkarza.
Przed samotną wędrówką po Warszawie ostrzegał Nowaka Jacek Taylor. – Wuju – mówił – Warszawa nie jest już taka jak dawniej. Krucza jest dwa razy szersza. Nie ma centrum. Tam, gdzie były ulice, teraz stoi Pałac Kultury otoczony budkami i łóżkami polowymi rozstawionymi przez ulicznych handlarzy. Dzielnica dawnego getta jest zupełnie przebudowana.
„Nadejdzie jeszcze i nasz polski V-Day. Krakowskim Przedmieściem, Alejami, Marszałkowską – przewalą się ze śpiewem »Warszawianki« w wielkim pochodzie zwycięstwa tłumy pijane radością i szczęściem”. Spotkanie w Auditorium Maximum Uniwersytetu Warszawskiego, 4 września 1989
W dziewiątą rocznicę Sierpnia ’80 Nowak w Gdańsku witany był jak bohater. Z Lechem Wałęsą na pl. Solidarności, 31 sierpnia 1989
Ale Nowak daje sobie radę. Zaczyna od kościoła Zbawiciela. Potem zachodzi na Piękną 21 i Wilczą 57. Odszukuje domy, w których kiedyś mieszkał. Jedne się zachowały, inne nie istnieją. Idzie dalej Marszałkowską, skręca w Aleje Jerozolimskie i w Nowy Świat. Zachodzi do gimnazjum Mickiewicza przy ulicy Konopczyńskiego, do kościoła Świętego Krzyża i do Wizytek, który był jego szkolnym kościołem. Marszrutę kończy na Starówce, w katedrze Świętego Jana.
Podczas spotkania w Klubie Inteligencji Katolickiej w Gdańsku-Oliwie 1 września 1989 roku – a więc na świeżo – Nowak tak relacjonował tamten powrót:
„Przedwczoraj odbyłem nostalgiczną pieszą pielgrzymkę po Warszawie. Gdy doszedłem do katedry, pierwszy raz miałem łzy w oczach. Zobaczyłem słynnego Chrystusa ukrzyżowanego i uprzytomniłem sobie, że jestem tam dokładnie w rocznicę, kiedy w tej katedrze toczyła się walka, płonął Zamek, płonęła katedra. Opowiadał mi ojciec Rostworowski, który był kapelanem, że na podwórzu pod katedrą, może to była Dziekania, umierali żołnierze. Leżą ranni i umierają. Ktoś powiedział: – Niech ksiądz tam idzie! On poszedł, pochylał się nad każdym i pytał: – Chcesz się wyspowiadać? Jeśli nie, to powiedz, czy chcesz rozgrzeszenie. A jak nie możesz mówić, to skiń głową. W pewnej chwili podchodzi do jakiegoś ludzkiego ciała całkowicie przykrytego płaszczami i powtarza pytanie. Nie ma odpowiedzi. Sięga ręką pod płaszcz i wyczuwa jak gdyby stężone, zimne ludzkie ciało. Woła żołnierzy i mówi: – On już umarł. Zabierzcie go. Odsłaniają płaszcze, świecą latarkami, a tam Chrystus z katedry z rozłożonymi rękami wśród tych umierających powstańców.
Był to jakiś symbol, że ten Chrystus nie chce tych umierających zostawić samych. Po tylu latach widzę go wśród żywych. (...) To był jedyny moment mojego tak głębokiego wzruszenia, bo byłem tak oszołomiony wrażeniami, że nie mogłem się nawet wzruszyć”.
Następne dni wypełniał triumfalny objazd po kraju. Nowak był w miejscach, które znał doskonale z relacji RWE, ale których nigdy po wojnie nie zobaczył na własne oczy. W Auditorium Maximum Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie rozpoczęły się wydarzenia marca 1968 roku, spotkał się z czterema tysiącami studentów. Pod bramą Stoczni Gdańskiej, która pamiętała Grudzień ’70, obchodził rocznicę Sierpnia ’80. Nowa Huta, Jasna Góra, Warszawa i gmach polskiego parlamentu – wszędzie, niespodziewanie dla niego, ludzie rozpoznawali go i oklaskiwali. Był w domu.