Kusicielka w opałach - ebook
Kusicielka w opałach - ebook
Dwunasty tom Opowiadań przedwojennych Wiecha zawiera komplet 113. opowiadań drukowanych w dzienniku "Dobry Wieczór! Kurier Czerwony" z 1938 i 1939 roku z pominięciem tych o tematyce żydowskiej i tych drukowanych, które weszły już przed wojną do edycji książkowej, a znalazły się w pierwszych sześciu tomach naszej edycji. Wszystkie te opowiadania ukazują się po raz pierwszy w wersji książkowej. Przedwojenne opowiadania. Przedwojenna jakość
Kategoria: | Komiks i Humor |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7998-871-6 |
Rozmiar pliku: | 454 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Fruwająca kobieta
Teściowa na bilardzie
Gorzko w ustach
Święto ojca
Płomienna miłość
Zięć dziwoląg
Entuzjasta czystości
Dręcząca zagadka
Czyje dziecko?
Pojedynek kobiet
Jak obrażać?
Z kodeksem w ręku
Dziedziczne obciążenie
Wenus w jatce
Niespodzianka w łóżku
Ustna odpowiedź
Serdelki w łóżku
Niespodzianka za drzwiami
Koszty reprezentacyjne
Dramat na widowni
Cudownie ocalony
Ach, ty narciarzu!
Moja krew!
Brak legitymacji
Niech żyje gościnność!
Zamach na świadka
Trafiła kosa na kamień
Sekretarka osobista
Przerwany eksperyment
Salonowa zemsta
Polityczne plotki
Metoda psychologiczna
Idealny ojciec
Wierszowana obraza
Kawał telefoniczny
Zawzięty rozwodnik
Przygoda w Warszawie
Bunt świadków
Błyskawiczny uwodziciel
Mistrzyni tłuczka
Wybryk natury
Wytworna wałówka
Żywa zagadka
Z niemiłym zapachem
Fruwający kamienicznik
Huśtawka w oknie
Kusicielka w opałach
Murarska wizyta
Czarne pelargonie
Prezes i skakanka
Tajemniczy prezent
Wykałaczka tańczy
Ciocia kleptomanka
Kiepura i wyżymaczka
Goście się biją
Mokry humorysta
Nie bić aniołkiem!
Kobieta z gwizdkiem
Niewinni szalbierze
Inteligentna groźba
Wojenne zapasy
Gliniany cyklista
Złote serce na czworakach
Ambicja zawodowa
Klęska niedowiarka
Ucięta głowa teściowej
Gdzie ta forsa?
Przerwana drzemka
Ofiara terroru
Proszę księcia!
Niewinne spojrzenie
Wybrakowani obywatele
Radca (–) Heltzer
Za co pan dziękujesz?
Miłość i jadłospis
Droga pamiątka
Pożyczona niania
Róża i sztukamięs
Elektryczny abstynent
Na ratunek miłości
Kalendarz z felerem
Trup przed sądem
Zabawne oskarżenie
Jak lepiej z kobietami?
Co mu się stało?
Diabeł w tramwaju
Żywe faworki
Postępowanie ugodowe
Przygoda na raucie
Kobieta demoniczna
Akrobacja nie każdemu służy
Feralne cyfry
Zranione serce
Szczyt oszczędności
Pan w krynolinie
Mama, otwórz okno!
Anglik ze Szmulowizny
Za krótkie parówki
Nie odbijać narzeczonych?
Krępujący prezent
Garniturek z choinki
Ofiara wytwornych manier
Rok nie wyrok!
Niewidzialny gość
Gigantyczne spodnie
Niespodzianka w kieszeni
Niedźwiedź w zalotach
Ty złodziejski portrecie!
Pani na motocyklu
Bilon na piecu
Zranione serce
Żart z zegarkiem
Uważać na kwiatki!
Przypisy i objaśnienia
Nota redakcyjna
Wolę książkę, która ma niepoważne zamierzenia i poważne osiągnięcia, od dzieł, które mają poważne zamierzenia i niepoważne osiągnięcia.
Antoni Słonimski
Uważam Wiecha za jednego z najlepszych polskich pisarzy współczesnych, niewyczerpanego w pomysłach i zajmującego wyjątkową postawę moralną. O Wiechu można nawet powiedzieć, że jest wielkim filozofem.
Michał Choromański
Wiech to gentleman, szalenie dowcipny, nigdy jadowity, często wzruszający. Jego felietony są wynikiem obserwacji bardzo uważnej, pracy w swoim rodzaju całkiem twórczej i na wskroś oryginalnej.
Maria Jasnorzewska
Fruwająca kobieta
Ceniony i znany w szerokich kołach kolombofil warszawski, pan Marian Gagaszek, stanął przed sądem grodzkim pod nieprzyjemnym zarzutem pobicia swej sąsiadki, pani Teofili Miglasińskiej, przy użyciu tyki do płoszenia gołębi.
Ostatecznie nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego. Takie rzeczy zdarzają się niestety nie tylko gołębiarzom.
Oryginalność tego procesu polegała na tym, że pan Marian wystąpił w obronie swych gołębi, pomawianych przez panią Miglasińską o roznoszenie pluskiew.
– Panie Maniuś – powiedziała kiedyś pani Miglasińska przez swoje okno na facjacie do pana Gagaszka, tkwiącego na dachu i pracowicie oblatującego swych wychowanków – zabierz pan do cholery stąd tych gołębi, bo jem kiedy skrzydła poprzetrącam.
– Zaraz, zaraz, wolnego, pani Miglasińska, nie tak ostro, żeby tu czasem paniusi kto czego nie przetrącił! Przede wszystkiem powiedz pani, jakom pretensję pani do ptaków wnosisz? O co się rozchodzi?
– Raz o to, że szyby mnie zanieczyszczają, tak że nic przez nich nie widać.
– To detaliczna rzecz! Kto tu z dachu będzie na pani dziobate urode patrzył… kominiarz? Żeby pulpetacji serca dostał i na zbity łeb zleciał na dół?
– Szczeknij pan jeszcze jedno takie słowo, to tak przyfonduje pogrzebaczem, że nie kominiarz, ale pan zjedziesz z dachu na podwórko!
– Pani Miglasińska, żeby nie to, że nie chce pani kwiatków z okien pozdrucać, już byś pani po mieszkaniu fruwała, tak bym panią szanowną tą tyką przemięszał! Ale mniejsza o to, powiedz pani, co jeszcze masz gołębiom do zarzucenia.
– To, że pluskwy roznoszą.
Pan Maniuś zamarł na chwilę ze zgrozy, a potem zapytał przejmującym szeptem:
– Coś pani powiedziała? Kto pluskwy roznosi? Moje gołębie?! Ach ty makolągwo z facyjaty, ja ci pokażę wystawową hodowle znieważać! Ja cie nauczę szaconku dla kawalerów orderów!
Istotnie kilka wspaniałych okazów, wyprodukowanych przez pana Gagaszka, zdobyło w ubiegłym roku najwyższe odznaczenia Grand Prix na placu Kercelego.
Nic tedy dziwnego, że dotknięty usłyszanym bluźnierstwem pan Maniuś podbiegł do okna sąsiadki i zaczął ją oblatywać po mieszkaniu. Pani Miglasińska broniła się z początku pogrzebaczem, ale w chwilę później, podcinana tyką, istotnie zaczęła fruwać między swymi meblami jak najlepszy angielski krymek.
Kres tym ćwiczeniom położyli wreszcie nadbiegli sąsiedzi.
We właściwym czasie honorowy hodowca stanął przed sądem grodzkim i ze zdumieniem usłyszał wyrok skazujący go na tydzień aresztu.
– Za co, wysoki sądzie? Czy ja miałem panią Miglasińskie pogłaskać, jak mnie tak fatalnie znieważyła?
– Ostatecznie nie miał się pan o co tak bardzo obrażać. Że gołębie roznoszą pluskwy, to jest rzecz notorycznie znana. Gazety już o tym piszą.
– Owszem, gazety piszą. Ale o zwyczajnych ulicznych kokach, nie o egipskich nywkach! Nie o szpancerach z białem ogonem, nie o weszwancach koroniatych. A to jest poważna różnica, prosze szanownego wymiaru!
Tu pan Maniuś zimno skłonił się sądowi i wyszedł, obrażony zdaje się po raz drugi.
Teściowa na bilardzie
Pan Aleksander Szutkowski, najlepszy kelner popularnej cukierni warszawskiej, nazywany przez stałych bywalców po prostu panem Olesiem, wiele wie o swoich gościach, etyka zawodowa mówić mu jednak o tym nie pozwala. Toteż sędzia grodzki musiał użyć całej powagi swego stanowiska, by wydobyć z pana Olesia zeznanie w sprawie zajścia, jakie miało miejsce w cukierni między cenionym bilardzistą, panem Wacławem Jędrasikiem, a jego żoną oraz teściową.
– O gościach nie lubie mówić, prosze wysokiej procedury, ale skoro jeżeli szanowna instytucja pod paragrafem mnie do tego zmusza, zaznacze, co mnie jest wiadomo.
Najnieszczęśliwsze goście to żonaci. Mam jednego takiego dzień w dzień na sali, co od rana do pół do drugiej siedzi przy stoliku, potem zrywa się i kłusem leci do domu. Zapytałem go się raz przez ciekawość, dlaczego się tak spieszy, to mnie odpowiedział, że musi przylecić do domu zmęczony, żeby żona myślała, że tak się za interesami naganiał, w przeciwnem razie obiadu mu nie daje.
– Co świadek tu opowiada za historyjki! Proszę mówić o zajściu na bilardzie.
– A na bilardzie to było z kiem innem, ale także samo z żonatem.
Detalicznie to tak się rzecz miała. Pan Jędrasik, nasz stały gość, rozgrywał właśnie partyjkie, kiedy widzę, że do bilardowego pokoju pcha się jakaś starsza pani.
Stanęła na progu i mruga na pana Jędrasika.
Pan Jędrasik, jak ją zobaczył, sczerwieniał się cały, ale nic nie mówi, tylko do kija się przykłada, żeby dubla do rogu zasunąć.
Wtenczas ta starsza osoba podchodzi do bilardu i mówi, żeby pan Jędrasik zaraz leciał do domu, bo jakieś dziecko z głodu kona.
A pan Jędrasik nic, tylko robi dubla. Wtenczas ta dana osoba z pyskiem do gościa, że po bilardach się włóczy, zdrowie z łobuzami traci, konającego dziecka nie pilnuje, że ona w ogóle nie rozumie, jak mogła córkie za takiego łajdaka wydać.
A Pan Jędrasik nic, tylko nową piramidkie każe szykować.
No to ma się rozumieć ta pani starsza złapała z wieszaka „Kino” na bambusie i trzask pana Jędrasika w głowe. On się na to odwrócił i grubszym końcem kija bilardowego sztuknął te panią w klatkie piersiowe. Ona krzykła bardzo wzruszająco i patrzyć, z sali nadlatuje z głodu konające dziecko, czyli ta jej córka, którą żałuje, że za pana Jędrasika wydała.
Dopiero jak we dwie z tem umierającem dzieckiem zaczęli pana Jędrasika kołować, ledwie z życiem przez kuchnię uciekł i dwie tace tortowych na marmolade nam pogniótł.
Nic więcej nie wiem.
Jakkolwiek zeznanie pana Olesia przynosiło zaszczyt jego lojalności dla stałych bywalców, sędzia oparł wyrok na obdukcji lekarskiej, która stwierdziła u teściowej pana Jędrasika liczne sińce i zdarcia naskórka, i skazał nerwowego bilardzistę na tydzień aresztu.
Gorzko w ustach
Pan Jan Kanty Żeberko stanął przed sądem pod normalnym zarzutem pobicia swej ślubnej małżonki, ale za to z przyczyn niezupełnie naturalnych. Bo jeśli mąż bije żonę dla zaspokojenia potrzeby serca, lub też w odpowiedzi na jej wyzywające zachowanie się, to jest rzecz całkiem zwykła, ale maltretowanie kogoś za to, że lubi orzechy, każdy uznać musi za objaw sadyzmu.
Łatwo sobie też wyobrazić, jakim okiem patrzyły na podsądnego zebrane w sądzie panie.
Nawet przywykły do widoku różnych zbrodniarzy oskarżyciel publiczny, przodownik policji, odwracał się odeń z niesmakiem.
Trwało to jednak tylko do chwili, kiedy pan Żeberko wygłosił następujące przemówienie w obronie własnej:
– Wysoka obdukcjo! Płakać mnie się chce nad swojem własnem losem. To nie ja za oskarżonego powinienem tu stoić i cierpienia doświadczać, ja, który na czterech palcach nożnych odciski posiadam i świąteczne kamasze mnie gnietą, ale ta dana moja żona Sabina Żeberko, która nogi ma zdrowe i całe te sprawe uskuteczniła przez zamiłowanie do towarów kolonialnych.
Żona moja orzechy lubi jak rzadko. Po całych dniach mogłaby je spożywać. A ja znowuż jestem człowiekiem nerwowem i nie mogie słuchać, jak skorupki trzaskają. W taki sposób prosze ją w pierwsze święto jak kogo dobrego: „Sabcia, kochanie ty moje, idź na złamaną ulice z temy orzechamy, bo mnie już głowa rozbolała i w ustach mam gorzko, a w mieszkaniu wytrzymać nie można.”
A ona nic, tylko tłucze orzechy dalej.
Źle, myślę sobie, trzeba na to jakoś zaradzić. No i ma się rozumieć schowałem dziadka.
Ale czy wysoka obdukcja myśli, że przestała? Gdzie tam. Zębamy zaczęła rozgryzać z jeszcze większem trzaskiem. Na złość bez całe noc przy stole siedziała i orzechy między zębamy rozduszała. A który drań pękł, to aż mnie nerwy na pół metra w góre na pościeli podrzucali.
O piątej rano nie wytrzymałem. Wstałem i sztuknąłem ją dwa razy w ciemie. To wszystko i takiem prawem nie rozumie, o co się właściwie wysokiej obdukcji rozchodzi.
Sędzia wyjaśnił panu Żeberce, że Rzeczpospolita ma żal do niego właśnie o te gesty. Powinien był raczej wpłynąć na żonę, gryzącą orzechy, argumentami słownymi, unikając odruchów. Ponieważ nie uczynił tego, ponieważ uderzenia w ciemię były załatwione za pomocą bambusowego stoliczka, musi posiedzieć trzy dni w areszcie.
Pani Żeberkowa zapytana, czy gotowa by przebaczyć mężowi, odpowiedziała, że owszem; ale oparł się temu skazaniec, który oświadczył, że chętnie posiedzi trzy dni w spokoju, mając nadzieję, że małżonka z nudów spożyje przez ten czas zapas orzechów pozostały ze świąt.
Życzeniu jego stanie się zadość.
Święto ojca
Panowie Stanisław Przerębel i Aleksander Rybicki siedzieli przy stoliku w zacisznym lokalu „Pod Wenusem” przy ul. Stawki i w słowach pełnych goryczy komentowali upośledzenie ojców w Polsce.
– Święto matki jest, święto lasu jest, święto grzybów jest, nawet kanarki mają swoje uroczystość, a co ma ojciec?
– Gówno!
– Tak jest! Stasiu, masz racje, ale się nie wyrażaj. I dlaczego tak się dzieje, dlaczego za tem biednem ojcem nikt się już nie upomni? Co robi sejm? Dlaczego rząd milczy?!
– N-n-n-nie wiem!
– Ja także samo nie wiem! I nikt, bracie, nie wie! Ostatecznie, tak między nami mówiąc, czem matka jest lepsza od ojca? Że dziecko karmi? No bo ma fizyczne waronki pod tem względem! Jakbyś ty, Oleś, miał czem, tobyś nie karmił? Karmiłbyś, jak cię znam, karmiłbyś!
– Widzisz, Stasiu, jak się karmi… mleko trzeba pić…
– Co ty mówisz?
– Jak cie kocham… i bawarkie.
– A co to jest?
– Herbatka cholera z mleczkiem. Tego już bym mógł nie wytrzymać.
– No faktycznie, trzeba się do takiej konsomcji mocno przyzwyczajać. Ale ostatecznie za same spożycie nabiału jeszcze święto się nie należy. A o wiele się należy, to i ojciec powinien go mieć. Kto na całe rodzine pracuje?
– Ojciec.
– Kto się o kartofle na zime stara?
– Tatuś.
– Kto po mordzie otrzymuje, jak późno wróci do domu?
– Wiadomo!
– No to jest chyba jasne, że święto ojca musi być i będzie!
– Ale kiedy?
– Dzisiej!
– A którego dzisiej mamy?
– Mniejsza o to, dowiemy się jutro, a teraz daj Oleś pyska, powienszuj mnie i krzyknij jeszcze butelkie.
Panowie uściskali się serdecznie, złożyli sobie okolicznościowe gratulacje i jako dwaj bohaterowie Dnia Ojca z zapałem zajęli się trunkami.
Uroczystość przeciągnęła się daleko poza północ. Kawiarnia od frontu była już zamknięta i dlatego obaj laureaci zostali wypuszczeni tylnym wyjściem na podwórze.
Szczególny traf zrządził, że w suterenach tej samej posesji mieszczą się zakłady graficzne pana Arona Wodociąga, gdzie w pośpiesznym tempie kończono druk kalendarzy na rok 1938.
Korzystając z niezwykłej okazji panowie Przerębel i Rybicki zażądali wstrzymania maszyn i uwidocznienia w kalendarzach świeżo ustanowionego święta. Ponieważ natrafili na opór, zmuszeni byli wejść do drukarni, a że dla pośpiechu wchodzili oknem, nic dziwnego, że wywrócili kasztę z czcionkami oraz poważnie uszkodzili linotyp.
W związku z tymi czynami oczekuje ich sprawa w sądzie starościńskim. Przypuszczać należy, iż sędzia, o ile oczywiście będzie człowiekiem rodzinnym, wejrzy w szlachetne pobudki inicjatorów święta pokrzywdzonego dotąd ojca i wyda wyrok możliwie łagodny.
Płomienna miłość
Najpiękniejsze kobiety Marymontu ubiegają się od dawna o serce i względy perły tamtejszej złotej młodzieży, pana Wacława Raczka. Nikt by nie zliczył, ile serc przebitych strzałą Amora porzucił on na szlaku swych zwycięstw, aż trafił na ognistą – o typie Carmeny – brunetkę, pannę Zenobię Trzask.
Po upływie kilku upojnych miesięcy pan Raczek zatęsknił widocznie do spokojnej, bez wstrząsów i burz, cichej sielanki, bo zwrócił swe afekty w stronę niebieskookiej, złotowłosej blondyny, panny Alfredy Kwiczoł.
Okazało się jednak, że nie doceniał walorów płomiennej brunetki, która absolutnie nie chciała zrezygnować ze swych praw do jego serca i wszczęła akcję obronną, jaka zaprowadziła ją wreszcie przed sąd grodzki.
Według słów świadków akcja ta wyglądała, jak następuje:
– Przyleciała, proszę sądu najwyższego, pani Trzask do mieszkania pani Kwiczoł, na środku pokoju uklękła i zaznaczyła, że zmuszona będzie rudzielcowi ślepie witrolejem wypalić, o wiele nie otrzyma na rękie pięćdziesiąt złotych.
– Za co?
– Bo tyle właśnie pan Wacław Raczek miał podobnież na pannę Kwiczoł wydać. Faktycznie kupił jej maszynkie do siekania mięsa, durszlak, boty, do kina zaprowadził, przy bufecie postawił i kazał jeść, a także samo pić, ile jej dusza zamarzy. Dwa złote dwadzieścia groszy sam bufet uczynił. A wszystkie sprawonki razem kosztowali czterdzieści dziewięć złotych.
Z dalszych zeznań tego świadka wynikało, że panna Trzask zaokrągliła żądaną sumę do złotych pięćdziesięciu, wliczając do rachunku symboliczną złotówkę strat moralnych.
Inny świadek, pan Ekspedyt Rączkowski, właściciel domu, w którym mieszka blondynka, stwierdził, iż słyszał pogróżki miotane pod jej adresem przez brunetkę, będąc na podwórzu, ale wszedł do lokalu, w którym tragedia miłosna się rozgrywała, dopiero wtedy, kiedy doszło do jego uszu, iż płomiennooka mścicielka, oprócz pozbawienia wzroku rywalki, obiecuje także obrócić w perzynę jego kamienicę wraz ze wszystkimi lokatorami.
– Jakżem to, prosze sądu najwyższego, usłyszał, weszłem ma się rozumieć do mieszkania państwa Kwiczoł i zobaczyłem te daną osobistość, jak na środku pokoju klęczy i choleruje i zaznacza, że musi mnie dom spalić.
Wtenczas ja do niej mówie grzecznie:
„Dlaczego pani szanowna chce mnie taką krzywde zrobić, przecież ja jestem osoba postronna i pani szanownej nie nadużyłem?”
A ona nic, tylko że nafty kupi, schody podleje i dom z dymem puści. Dwa tygodnie potem co noc z kubłem wody na schodach siedziałem, żeby w razie czego dom ratować.
Obietnice brunetki były wypowiedziane tonem tak poważnym, że prócz właściciela domu przejęła się także i blondynka. Nie do tego wprawdzie stopnia, by miała zwrócić żądane pieniądze, ale w każdym razie nosiła przez dłuższy czas w skunksowej mufce duszę od żelazka, owiniętą w gazetę.
Te wszystkie względy sprawiły, że sąd widział się zmuszony skazać pannę Zenobię za groźby karalne na miesiąc aresztu z zawieszeniem.
Zięć dziwoląg
Niesłychany w dziejach ludzkości wypadek zdarzył się w drugie święto Bożego Narodzenia przy ul. Przemysłowej.
Wypadek ten, dowodzący całkowitego rozprzężenia starych, dobrych obyczajów, godzący w tradycyjną solidarność męską, łączącą teścia z zięciem, miał przebieg następujący.
W domu państwa Józefostwa Gąsiorków odbywała się uczta weselna z okazji zaślubin najstarszej córki pana Józefa z panem Eugeniuszem Fabiszewskim.
Jest rzeczą jasną, że połączenie w jednym dniu dwu takich uroczystości, jak drugie święto i wesele córki, daje szanującemu się mężczyźnie prawo moralne do należytego popicia. Z tego założenia też wychodził pan Józef, spełniając z szybkością karabinu maszynowego niezliczone toasty. Wypił już zdrowie młodej pary, wypił za pomyślność całego towarzystwa i każdego gościa oddzielnie, wzniósł puchar na cześć króla Heroda, następnym uczcił choinkę i już nalał sobie, by pozdrowić polskie lasy w ogóle, kiedy małżonka odebrała mu butelkę mówiąc:
– Dosyć tego, stary moczymordo! Jak pod każde drzewko osobno zaczniesz chlać, to mnie wódki dla gości nie starczy.
Pani Gąsiorkowa miała subiektywną rację, niemniej jednak wystąpienie jej obraziło męża, który długo się nie namyślając chwycił ze stołu foremkę nóżek na zimno i gruchnął nią swą dozgodnną towarzyszkę w ciemię.
Tu nastąpił właśnie nie notowany w dziejach wypadek, o którym wzmiankowaliśmy wyżej. Oto podniósł się z krzesła zięć, pan Fabiszewski, i ująwszy zręcznie za podstawkę choinkę z zapalonymi świeczkami, począł nią karcić pana Józefa raz koło razu. Różnokolorowa parafina z trzaskiem pryskała dokoła, syczał zimny ogień, a odłamki bombek wpadały w talerze gościom, którzy mimo to siedzieli spokojnie, nie chcąc się wtrącać do nieporozumienia rodzinnego.
Gdy jednak zięć zbyt długo znęcał się nad teściem, powstał z powagą najstarszy w towarzystwie pan Teofil Ząbek, ojciec chrzestny panny młodej, zadzwonił nożem w kieliszek i rzekł:
– Szanowne państwo, kum Gąsiorek faktycznie, można powiedzieć, nadużył ankoholu, pijąc pod choinkie.
Ale żeby nawet miał życzenie pod całe puszcze Białowiejskie chromolić, żona nie miała prawa butelki mu odbierać, totyż słusznie zrobił dając jej lekcje małżeńskiego posłuszeństwa. I to było w porządku.
Ale zięć, któren zaczem, jak uczy historia, z teściem trzymać sztame, za teściową cholere strone bierze i choinką po głowie go grzeje, jest po mojemu wybrykiem natury i nie może być w towarzystwie tolerowanem. Dlatego proszę uprzejmie, żeby każden wziął, co ma pod ręką, i żebyśmy wspólnemy siłamy dali mu przyzwoity okład.
Propozycja została przyjęta gromkim brawem, a wkrótce po tym trzy czwarte biesiadników rozwieziono do szpitali i lecznic prywatnych.
Niektórzy lżej poszkodowani stanęli już przed sądem i w miarę położonych zasług ukarani zostali aresztem od jednego do trzech tygodni.
Entuzjasta czystości
Pan Leon jest entuzjastycznym wyznawcą zasady: czystość to zdrowie. Dlatego też w szczupłym swym mieszkanku na Hożej z wielkim nakładem kosztów zainstalował sobie wannę ogrzewaną gazem i nie ma dnia, żeby sumiennie nie wykorzystał tej inwestycji.
Nic tedy dziwnego, że wróciwszy pewnego razu o świcie z imienin kolegi, pierwsze chwiejne kroki skierował do łazienki.
Zapalił gaz i już w kilka minut zażywał rozkosznej kąpieli.
„Nic tak nie odświeża jak ciepła wanna”, myślał z przyjemnością, wciągając w nozdrza żywiczną woń rozpuszczonej w wodzie sosnowej gałki.
Nagle wspaniałą sjestę przerwało mu wejście małżonki. Pani Julia stanęła w progu, wytrzeszczyła oczy, załamała ręce, poczerwieniała z gniewu i zawołała:
– Ach ty pijaku, co ty wyprawiasz?!
– Dlaczego pijaku? Dlaczego twierdzisz, że jestem pijany? Czy dlatego… że się kąpie… rano?
Pani Julia twierdzenie swoje opierała prawdopodobnie na tym, że pan K., jakkolwiek sprawnie przygotował sobie kąpiel, naszykował prześcieradło i płaszcz kąpielowy, pamiętał nawet o sosnowej gałce, zapomniał jednak się rozebrać i siedział w wodzie tak, jak przyszedł z miasta, w palcie z fokowym kołnierzem i w sztywniaku na głowie.
Gdy żona w ostrych słowach wypomniała mu to roztargnienie, zirytował się i począł wychodzić z wanny, ociekając wodą jak foka.
Nieszczęście chciało, że postawił nogę na akacjowym mydle, które leżało na posadzce.
Ponieważ obuwie miał mokre, poślizgnął się i wpadł z powrotem do wanny, wzbijając w górę słup wody, którą zachlapał sufit i zamienił łazienkę w istne jezioro. Na dobitek mydliny tak go zaczęły szczypać w oczy, że nieszczęsny człowiek zerwał się z krzykiem i na oślep wyskoczył z kąpieli. Z powodu szczupłości miejsca wyrżnął przede wszystkim głową w owalne lustro zawieszone nad umywalnią, po czym zerwał półeczkę, zapełnioną artykułami toaletowymi i medykamentami, a następnie trafiwszy znowu na mydło, wyjechał na nim z łazienki jak na łyżwie.
Pędząc z piorunującą szybkością wpadł wprost do swego małżeńskiego łóżka, gdzie zdołała już się ukryć jego małżonka.
Przemoczona w jednej chwili do nitki niewiasta chwyciła z nocnego stolika lampę i poczęła nią tłuc swego dozgodnnego towarzysza, który rozwścieczony złapał alabastrowy wazonik i odwzajemnił się jej z taką siłą, że zaszła potrzeba wezwania pogotowia.
Pani Julia wyprowadziła się tegoż dnia do swych rodziców i złożyła skargę do sądu o pobicie.
Epilog tych zajść odbył się wczoraj przed sądem grodzkim, gdzie pani Julia pozwoliła się przeprosić, wiążąc swego męża złożonym przed majestatem prawa przyrzeczeniem, że nie będzie zażywał kąpieli w garderobie zwierzchniej.