Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Kwestia Spinozy - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
7 września 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kwestia Spinozy - ebook

Kiedy szesnastoletni Alfred Rosenberg zostaje wezwany do gabinetu dyrektora za antysemickie uwagi, które wygłosił podczas szkolnego przemówienia, za karę zmuszony jest zapamiętać fragmenty o Spinozie z autobiografii niemieckiego poety Goethego. Rosenberg ze zdumieniem odkrywa, że ​​Goethe, jego idol, był wielkim wielbicielem żydowskiego filozofa z XVII wieku Barucha Spinozy.

Rosenberg zgłębia życie Spinozy: człowieka, który z powodu swoich nieortodoksyjnych poglądów religijnych został ekskomunikowany z amsterdamskiej społeczności żydowskiej w wieku dwudziestu czterech lat, i wygnany z jedynego świata, jaki kiedykolwiek znał. Choć jego życie było krótkie, nacechowane ubóstwem i izolacją, to tworzył dzieła, które zmieniły bieg historii.

Z biegiem lat Rosenberg pnie się po szczeblach kariery, by stać się zdeklarowanym ideologiem nazistowskim, wiernym sługą Hitlera i głównym autorem polityki rasowej III Rzeszy. Mimo to jego obsesja na punkcie Spinozy trwa.

Irvin D. Yalom, wykorzystując swoje umiejętności psychiatry, bada sposób myślenia dwóch mężczyzn, których dzieli 300 lat: Spinozy, świętego świeckiego filozofa, oraz Rosenberga, bezbożnego masowego mordercy.

Kategoria: Psychologia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8143-670-0
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Spi­noza intry­guje mnie od dawna i przez wiele lat chcia­łem napi­sać o tym śmia­łym sie­dem­na­sto­wiecz­nym myśli­cielu, tak bar­dzo osa­mot­nio­nym w ota­cza­ją­cej go rze­czy­wi­sto­ści – żyją­cym bez rodziny, poza wspie­ra­jącą go spo­łecz­no­ścią – któ­rego książki naprawdę zmie­niły świat. Prze­wi­dział on, że nastąpi seku­la­ry­za­cja, nasta­nie ustrój odpo­wia­da­jący dzi­siej­szej libe­ral­nej demo­kra­cji, a roz­wój wie­dzy o przy­ro­dzie przy­spie­szy, toru­jąc drogę Oświe­ce­niu. To, że w wieku dwu­dzie­stu czte­rech lat został objęty przez żydów che­re­mem, a przez chrze­ści­jan był do końca życia cen­zu­ro­wany, zawsze mnie fascy­no­wało, może dla­tego że sam prze­ja­wiam skłon­no­ści iko­no­kla­styczne. I to moje dziwne poczu­cie powi­no­wac­twa ze Spi­nozą wzmoc­niła jesz­cze świa­do­mość, że jego sym­pa­ty­kiem był Ein­stein, jeden z moich pierw­szych boha­te­rów. Mówiąc o Bogu, Ein­stein miał na myśli Boga Spi­nozy – Boga toż­sa­mego z naturą, Boga, który zawiera w sobie wszelką istotę, Boga, który „nie gra w kości z wszech­świa­tem” – co miało zna­czyć, że wszystko, bez wyjątku, co się dzieje, dzieje się zgod­nie z logicz­nymi pra­wami natury.

Uwa­żam także, że Spi­noza, podob­nie jak Nie­tz­sche i Scho­pen­hauer, któ­rych życie i filo­zo­fia były kanwą moich poprzed­nich powie­ści, pisał wiele o tym, co ma ści­sły zwią­zek z upra­wianą przeze mnie dzie­dziną psy­chia­trii i psy­cho­te­ra­pii – na przy­kład, że myśli, idee i uczu­cia są wyni­kiem poprzed­nich doświad­czeń, że namięt­no­ści można badać bez­na­mięt­nie, że zro­zu­mie­nie pro­wa­dzi do trans­cen­den­cji – i pra­gną­łem uczcić wkład tego myśli­ciela, przed­sta­wia­jąc jego poglądy w powie­ści.

Ale jak pisać o czło­wieku, który wiódł życie kon­tem­pla­cyjne, nie­mal pozba­wione zna­czą­cych wyda­rzeń? Był czło­wie­kiem nie­zwy­kle zamknię­tym w sobie, nie wspo­mi­nał w swo­ich pismach o życiu pry­wat­nym. Nie dys­po­no­wa­łem mate­ria­łem, sta­no­wią­cym two­rzywo opo­wie­ści – takim, w któ­rym byłyby dra­maty rodzinne, romanse, akty zazdro­ści, cie­kawe aneg­doty, kon­flikty, roz­sta­nia i powroty. Spi­noza pro­wa­dził bogatą kore­spon­den­cję, ale gdy umarł, przy­ja­ciele, wierni pozo­sta­wio­nym przez niego instruk­cjom, usu­nęli z jego listów pra­wie wszyst­kie nawią­za­nia do spraw oso­bi­stych. Nie, w jego życiu próżno by szu­kać dra­matycznych wyda­rzeń; więk­szość bada­czy twier­dzi, że Spi­noza był spo­koj­nym, łagod­nym czło­wie­kiem – nie­któ­rzy z nich porów­nują go do chrze­ści­jań­skich świę­tych, a jesz­cze inni nawet do samego Jezusa.

Posta­no­wi­łem więc napi­sać powieść o jego życiu wewnętrz­nym. W tym mogła mi pomóc wie­dza fachowa. W końcu był prze­cież istotą ludzką i musiał zma­gać się z typo­wymi dla każ­dego czło­wieka pro­ble­mami, takimi, jakie nękały mnie samego i wielu pacjen­tów, z któ­rymi przez lata pra­co­wa­łem. Na pewno mocno prze­żył odrzu­ce­nie przez spo­łecz­ność żydow­ską w Amster­da­mie, gdy miał dwa­dzie­ścia cztery lata – nie­od­wra­calne obję­ciem che­re­mem, naka­zu­jące wszyst­kim żydom, nie wyłą­cza­jąc jego wła­snej rodziny, wyrze­cze­nie się go na zawsze. Żad­nemu żydowi nie wolno było z nim wię­cej roz­ma­wiać, niczego mu sprze­da­wać ani od niego kupo­wać, czy­tać tego, co napi­sał, ani pod­cho­dzić do niego na odle­głość bliż­szą niż pięt­na­ście stóp. A prze­cież nie można żyć bez fan­ta­zji, marzeń, pasji, pra­gnie­nia miło­ści. Bodaj czwarta część jed­nego z naj­więk­szych dzieł Spi­nozy, _Etyki_, jest poświę­cona wyzwa­la­niu się z wię­zów namięt­no­ści. Jako psy­chia­tra byłem prze­ko­nany, że nie mógł o tym pisać, nie wie­dząc z wła­snego doświad­cze­nia, czym jest walka z namięt­no­ściami.

Jed­nak przez wiele lat tkwi­łem w miej­scu, ponie­waż nie mogłem wymy­ślić fabuły, któ­rej wymaga powieść – wszystko zmie­niła dopiero moja wizyta w Holan­dii. Mia­łem poje­chać tam z wykła­dem i w ramach wyna­gro­dze­nia zaży­czy­łem sobie „dnia ze Spi­nozą”. Moje życze­nie zostało speł­nione. Sekre­tarz holen­der­skiej Socie­tas Spi­no­zana (Towa­rzy­stwa Spi­nozy) i wybitny znawca myśli tego filo­zofa zgo­dzili się poświę­cić mi cały dzień i opro­wa­dzić po naj­waż­niej­szych miej­scach zwią­za­nych ze Spi­nozą – poka­zać, gdzie miesz­kał i gdzie został pocho­wany, a także – co sta­no­wiło naj­więk­szą atrak­cję – zwie­dzić ze mną poświę­cone mu muzeum w Rijns­burgu. Tam wła­śnie dozna­łem olśnie­nia.

Wsze­dłem do muzeum Spi­nozy w Rijns­burgu, jakieś czter­dzie­ści pięć minut jazdy od Amster­damu, pełen ocze­ki­wa­nia, licząc, że… że co wła­ści­wie? Że spo­tkam tam ducha tego filo­zofa. Może odkryję jakąś histo­rię. Ale gdy tylko wkro­czy­łem do środka, dozna­łem wiel­kiego zawodu. Wąt­pi­łem, czy ten mały, skromny przy­by­tek przy­bliży mnie do Spi­nozy. Jedy­nym jako tako oso­bi­stym eks­po­na­tem była jego licząca sto pięć­dzie­siąt jeden tomów biblio­teka, do któ­rej natych­miast się skie­ro­wa­łem. Dzięki swoim prze­wod­ni­kom uzy­ska­łem do niej swo­bodny dostęp i wyj­mo­wa­łem jedną sie­dem­na­sto­wieczną książkę po dru­giej: trzy­ma­łem je w rękach, pod­eks­cy­to­wany, że doty­kam przed­mio­tów, któ­rych kie­dyś doty­kał Spi­noza, i czu­łem ich zapach.

Do rze­czy­wi­sto­ści przy­wo­łał mnie jeden z moich prze­wod­ni­ków: „Oczy­wi­ście, dok­to­rze Yalom, gdy umarł, wszyst­kie nale­żące do niego rze­czy: łóżko, ubra­nia, buty, pióra i księ­go­zbiór, wysta­wiono na licy­ta­cję, żeby opła­cić koszty pogrzebu. Książki zostały sprze­dane i roz­pro­szyły się po świe­cie, ale na szczę­ście nota­riusz spo­rzą­dził przed aukcją ich spis i po prze­szło dwu­stu latach pewien żydow­ski filan­trop zgro­ma­dził więk­szość z nich: te same edy­cje z tych samych lat i miejsc wyda­nia. Więc cho­ciaż nazy­wamy ten zbiór biblio­teką Spi­nozy, tak naprawdę jest to jej replika. Jego palce ni­gdy nie doty­kały tych wolu­mi­nów”.

Odwró­ci­łem się od ksią­żek i spoj­rza­łem na por­tret Spi­nozy wiszący na ścia­nie, a wtedy poczu­łem, że tonę w tych wiel­kich, smut­nych, okrą­głych oczach o cięż­kich powie­kach – było to nie­mal mistyczne prze­ży­cie, coś dla mnie bar­dzo rzad­kiego. Jed­nak wów­czas mój prze­wod­nik ode­zwał się ponow­nie: „Może pan o tym nie wie, ale to nie jest auten­tyczny wize­ru­nek Spi­nozy. To tylko wytwór wyobraźni mala­rza, oparty na kilku linij­kach pisem­nych opi­sów. Jeżeli za życia Spi­nozy ist­niały jakieś przed­sta­wia­jące go rysunki, żaden z nich nie prze­trwał”.

Może więc to opo­wieść o czymś, co pozo­staje nie­uchwytne, pomy­śla­łem.

Gdy w dru­gim pomiesz­cze­niu oglą­da­łem urzą­dze­nie do szli­fo­wa­nia socze­wek – także nie jego wła­sne, jak wyni­kało z tabliczki, ale podobne tego, które miał – usły­sza­łem, że jeden z moich prze­wod­ni­ków wspo­mina o nazi­stach.

Wró­ci­łem do biblio­teki.

– Jak to? Byli tu nazi­ści? W tym muzeum?

– Tak, kilka mie­sięcy po zdo­by­ciu Holan­dii przy­je­chali tutaj swo­imi wiel­kimi limu­zy­nami żoł­nie­rze ERR i wszystko zabrali: książki, popier­sie i por­tret Spi­nozy… wszystko. Wywieźli to, a potem zapie­czę­to­wali muzeum i je wywłasz­czyli.

– ERR? Co to za skrót?

– Ein­satz­stab Reich­sle­iter Rosen­berg. Sztab Ope­ra­cyjny Rosen­berga, jed­nego z przy­wód­ców Rze­szy… to zna­czy, Alfreda Rosen­berga, głów­nego anty­se­mic­kiego ide­ologa nazi­stow­skiego. Był odpo­wie­dzialny za rabo­wa­nie dóbr w imie­niu Trze­ciej Rze­szy i pod jego roz­ka­zami ERR roz­kradł całą Europę… naj­pierw przy­własz­cza­jąc sobie wła­sność żydow­ską, a póź­niej, już pod­czas wojny, gra­biąc wszystko, co tylko miało jakąś war­tość.

– Więc ten księ­go­zbiór likwi­do­wano dwu­krot­nie? – zapy­ta­łem. – Chce pan powie­dzieć, że aby odtwo­rzyć biblio­tekę, wszyst­kie książki trzeba było kupić ponow­nie?

– Nie… jakimś cudem prze­trwały i z wyjąt­kiem kilku egzem­pla­rzy zostały po woj­nie zwró­cone.

– Nie­sa­mo­wite! – To wła­śnie sta­nowi fabułę, pomy­śla­łem. – Ale dla­czego Rosen­berg w ogóle zawra­cał sobie nimi głowę? – zapy­ta­łem. – Na pewno mają jakąś war­tość… jako pocho­dzące z sie­dem­na­stego wieku albo jesz­cze star­sze… dla­czego jed­nak po pro­stu nie wkro­czył ze swo­imi ludźmi do amster­dam­skiego Rijk­smu­seum i nie zabrał jed­nego Rem­brandta, war­tego pięć­dzie­siąt razy wię­cej niż cały ten zbiór?

– Bo nie o to mu cho­dziło. Nie cho­dziło o pie­nią­dze. ERR inte­re­so­wał się Spi­nozą z jakie­goś innego, nie­wia­do­mego powodu. W ofi­cjal­nym rapor­cie ofi­cer, który bez­po­śred­nio nad­zo­ro­wał wywózkę tej biblio­teki, dodał zna­czące zda­nie: „Zawiera ona cenne wcze­sne dzieła, o wiel­kim zna­cze­niu dla zba­da­nia kwe­stii Spi­nozy”. Może pan zna­leźć ten raport w inter­ne­cie, jeśli to pana inte­re­suje… figu­ruje w ofi­cjal­nej doku­men­ta­cji pro­ce­sów norym­ber­skich.

Zdu­mia­łem się.

– Nazi­ści badali kwe­stię Spi­nozy? Nie rozu­miem. Co to miało zna­czyć? Jaka znowu kwe­stia Spi­nozy?

Jak duet mimów obaj moi prze­wod­nicy wzru­szyli ramio­nami i bez­rad­nie roz­ło­żyli ręce.

Pyta­łem dalej.

– Czy chce­cie powie­dzieć, że z powodu jakiejś kwe­stii Spi­nozy chro­nili ten księ­go­zbiór, zamiast go spa­lić, tak jak spa­lili więk­szość Europy?

Ski­nęli gło­wami.

– I gdzie trzy­mali tę biblio­tekę pod­czas wojny?

– Nie wia­domo. Księ­go­zbiór znik­nął na pięć lat i został odna­le­ziony w czter­dzie­stym szó­stym roku w nie­miec­kiej kopalni soli.

– W kopalni doli? Nie­sa­mo­wite! – Zdją­łem z półki jedną z ksią­żek – szes­na­sto­wieczne wyda­nie _Iliady_ – i gła­dząc ją, zauwa­ży­łem: – Więc ta stara księga ma wła­sną histo­rię.

Moi prze­wod­nicy opro­wa­dzili mnie po pozo­sta­łych pomiesz­cze­niach. Przy­je­cha­łem w odpo­wied­nim cza­sie: nie­wielu gości miało moż­li­wość zwie­dzić drugą połowę domu, bo przez całe stu­le­cia zamiesz­ki­wała ją rodzina robot­ni­ków. Nie­dawno jed­nak zmarł ostatni jej czło­nek, Socie­tas Spi­no­zana czym prę­dzej kupiła więc nie­ru­cho­mość i przy­stą­piła do jej remontu, aby włą­czyć ją do czę­ści muze­al­nej. Prze­sze­dłem po gru­zie przez skromną kuch­nię i salo­nik, a potem wspią­łem się po wąskich stro­mych scho­dach do małej nie­odzna­cza­ją­cej się niczym sypialni. Szybko obrzu­ci­łem wzro­kiem ten pokoik i już mia­łem ruszyć z powro­tem na dół, gdy zauwa­ży­łem na sufi­cie w rogu nad scho­dami pła­ski występ o wymia­rach dwie stopy na dwie.

– Co to takiego?

Stary dozorca wszedł kilka stopni wyżej i wyja­śnił, że to klapa pro­wa­dząca na malut­kie pod­da­sze, gdzie pod­czas całej wojny ukry­wały się dwie Żydówki, córka ze star­szą matką.

– Dono­si­li­śmy im jedze­nie i opie­ko­wa­li­śmy się nimi.

Sza­le­jąca wokół zawie­ru­cha wojenna! Czte­rech na pię­ciu holen­der­skich Żydów zamor­do­wa­nych przez nazi­stów! A tu, na górze, w daw­nym domu Spi­nozy, były do czasu wyzwo­le­nia prze­cho­wy­wane dwie Żydówki. Na dole małe muzeum filo­zofa naj­pierw zostało ogo­ło­cone z eks­po­na­tów, a następ­nie zamknięte i zli­kwi­do­wane przez ofi­cera z oddzia­łów Rosen­berga, bo znaj­du­jący się tam księ­go­zbiór miał pomóc Niem­com w roz­wią­za­niu „kwe­stii Spi­nozy”. Co to mogła być za kwe­stia? Zasta­na­wia­łem się, czy ten nazi­sta, Alfred Rosen­berg, nie szu­kał Spi­nozy z wła­snych, oso­bi­stych powo­dów. Wkra­cza­łem do tego muzeum z myślą o jed­nej tajem­nicy, a opusz­cza­łem je z myślą o dwóch.

Nie­długo póź­niej zabra­łem się do pisa­nia.Roz­dział 1

AMSTERDAM – KWIECIEŃ 1656

Gdy w wodach Zwa­nen­bur­gwal odbi­jają się ostat­nie pro­mie­nie słońca, dzień pracy w Amster­da­mie dobiega końca. Far­bia­rze zbie­rają tka­niny w kolo­rze fuk­sji i szkar­łatu, suszące się na kamien­nych brze­gach kanału. Han­dla­rze zwi­jają kramy i zamy­kają okien­nice skle­pów. Kilku robot­ni­ków, któ­rzy wra­cają cięż­kim kro­kiem do domu, zatrzy­muje się przy stra­ga­nach ze śle­dziami nad kana­łem na prze­ką­skę z holen­der­skim dżi­nem, a potem rusza w dal­szą drogę. Życie zwal­nia; mia­sto wciąż jest pogrą­żone w żało­bie, jesz­cze nie doszło do sie­bie po zara­zie, która zale­d­wie przed kil­koma mie­sią­cami zabi­jała co dzie­wią­tego jej miesz­kańca.

Kilka metrów od kanału, przy Bre­estraat, pod nume­rem cztery, tro­chę pijany Rem­brandt van Rijn, który wła­śnie zban­kru­to­wał, koń­czy obraz _Bło­go­sła­wień­stwo Jakuba_: wyko­nuje ostat­nie pocią­gnię­cia pędzla, składa pod­pis w pra­wym dol­nym rogu płótna, rzuca paletę na pod­łogę i odwraca się, aby zejść po wąskich, krę­tych scho­dach. Dom, w któ­rym trzy­sta lat póź­niej zosta­nie urzą­dzone muzeum mala­rza, tego dnia jest świad­kiem jego hańby. Tło­czą się w nim zain­te­re­so­wani kup­nem nale­żą­cych do Rem­brandta rze­czy, które mają być zli­cy­to­wane na aukcji. Szorstko prze­ci­ska­jąc się przez tłum gapiów na scho­dach, wycho­dzi przez fron­towe drzwi, wciąga w płuca sło­nawe powie­trze i ocię­żale idzie do karczmy na rogu ulicy.

W Delft, sie­dem­dzie­siąt kilo­me­trów na połu­dnie, inny malarz stoi dopiero u progu sławy. Dwu­dzie­sto­pię­cio­letni Johan­nes Ver­meer ostatni raz ogląda swoje nowe dzieło, _U strę­czy­cielki_. Prze­suwa po nim wzro­kiem od pra­wej do lewej strony. Naj­pierw pro­sty­tutka w jaskra­wo­żół­tym kafta­nie. Dobrze. Dobrze. Ta żółć jaśnieje jak wypo­le­ro­wany blask słońca. Potem ota­cza­jąca ją para męż­czyzn. Dosko­nale – każdy z nich mógłby zstą­pić z obrazu i wdać się w roz­mowę. Ver­meer pochyla się, by pochwy­cić prze­ni­kliwe spoj­rze­nie tego w fir­cy­ko­wa­tym kape­lu­szu. Patrząc na swo­jego małego sobo­wtóra, kiwa głową. Wielce zado­wo­lony, zama­szy­ście maluje pod­pis w pra­wym dol­nym rogu.

By jed­nak wró­cić do Amster­damu – przy Bre­estraat numer pięć­dzie­siąt sie­dem, zale­d­wie dwie prze­cznice od domu Rem­brandta, gdzie ma się odbyć licy­ta­cja, dwu­dzie­sto­trzy­letni kupiec (uro­dzony tylko dwa dni wcze­śniej niż Ver­meer, któ­rego będzie podzi­wiał, ale ni­gdy nie pozna), przy­go­to­wuje się do zamknię­cia swo­jego sklepu kolo­nial­nego. Można by pomy­śleć, że jest zbyt deli­katny i uro­dziwy, aby pro­wa­dzić sklep. Ma regu­larne rysy, nie­ska­zi­telną oliw­kową cerę i duże ciemne oczy, jakby prze­peł­nione smut­kiem.

Roz­gląda się dookoła: dużo pó­łek jest pustych, tak samo jak jego kie­sze­nie. Ostatni ładu­nek z Bahii prze­chwy­cili piraci i nie ma kawy, cukru ani kakao. Przez poko­le­nie rodzina Spi­no­zów pro­wa­dziła wiel­kie intratne przed­się­bior­stwo impor­towo-eks­por­towe, lecz obec­nie bra­cia – Gabriel i Bento – mają tylko ten mały sklep. Wcią­ga­jąc w płuca duszne powie­trze, Bento Spi­noza z rezy­gna­cją roz­po­znaje smród szczu­rzych odcho­dów, mie­sza­jący się z wonią suszo­nych fig, rodzy­nek, kan­dy­zo­wa­nego imbiru, mig­da­łów i cie­cie­rzycy, a także opa­rami wytraw­nego hisz­pań­skiego wina. Wycho­dzi na dwór i zaczyna codzienną walkę z zardze­wiałą kłódką u drzwi sklepu. Wzdryga się, sły­sząc nie­znany głos, mówiący z afek­ta­cją po por­tu­gal­sku.

– Ty jesteś Bento Spi­noza?

Odwraca się i widzi dwóch nie­zna­jo­mych: mło­dych, wyraź­nie zmę­czo­nych męż­czyzn, któ­rzy wyglą­dają na przy­by­wa­ją­cych z daleka. Jeden z nich jest wysoki i ma dużą, masywną głowę, która pochyla się do przodu, jakby była zbyt ciężka, by dało się ją utrzy­mać pro­sto. Jego strój, nie­wąt­pli­wie dobrej jako­ści, jest brudny i pomięty. Drugi, w sfa­ty­go­wa­nym chłop­skim ubra­niu, stoi za swoim towa­rzy­szem. Ma dłu­gie, zmierz­wione włosy, ciemne oczy, wydatną brodę i duży nos. Trzyma się sztywno. Rzuca wzro­kiem na lewo i prawo, jego spoj­rze­nie przy­wo­dzi na myśl spło­szone kijanki.

Spi­noza ostroż­nie kiwa głową.

– Ja nazy­wam się Jacob Men­doza – mówi ten wyż­szy. – Przy­szli­śmy do cie­bie. Chcemy poroz­ma­wiać. To mój kuzyn, Franco Beni­tez, wła­śnie przy­wio­złem go z Por­tu­ga­lii. Bie­dak ma kło­poty. – Kła­dzie rękę na ramie­niu Franca.

– Rozu­miem – odpo­wiada Spi­noza. – I co dalej?

– Poważne kło­poty.

– No rozu­miem. Lecz co to ma wspól­nego ze mną?

– Powie­dziano nam, że możesz mu pomóc. Chyba jako jedyny.

– Pomóc?

– Franco stra­cił wiarę. We wszystko wątpi. W sens obrządku reli­gij­nego. W sens modli­twy. A nawet w obec­ność Boga. Żyje w cią­głym stra­chu. Nie śpi. Mówi, że odbie­rze sobie życie.

– Kto taki przy­słał was do mnie? Jestem tylko kup­cem pro­wa­dzą­cym mały sklep. I to słabo pro­spe­ru­jący, jak widzi­cie. – Spi­noza wska­zuje zaku­rzoną witrynę, przez którą można dostrzec na wpół puste regały. – Gmi­nie prze­wo­dzi rabin Mor­tera. Idź­cie do niego.

– Przy­pły­nę­li­śmy wczo­raj i dziś rano mie­li­śmy się do niego udać. Lecz nasz gospo­darz, daleki kuzyn, odra­dził nam to. „Franco potrze­buje pomocy, nie osądu” – orzekł. Powie­dział, że rabin Mor­tera surowo trak­tuje wąt­pią­cych, uważa, że wszyst­kich żydów w Por­tu­ga­lii, któ­rzy prze­szli na kato­li­cyzm, czeka wieczne potę­pie­nie, nawet jeśli byli zmu­szeni wybrać mię­dzy odstą­pie­niem od swo­jej wiary a śmier­cią. „Po spo­tka­niu z rabi­nem Mor­terą Fran­cowi się nie polep­szy, tylko pogor­szy” – prze­ko­ny­wał. „Idź­cie do Benta Spi­nozy. On się zna na takich spra­wach”.

– Co mają zna­czyć te słowa? Jestem tylko kup­cem…

– On twier­dzi, że gdy­byś nie musiał prze­jąć inte­resu po śmierci star­szego brata i ojca, został­byś następ­nym wiel­kim rabi­nem Amster­damu.

– Pora na mnie. Muszę iść.

– Idziesz na nabo­żeń­stwa sza­ba­towe do syna­gogi? Tak? My też. Zabie­ram na nie Franca, musi odzy­skać wiarę. Czy możemy ci towa­rzy­szyć?

– Nie, idę gdzie indziej.

– Jak to gdzie indziej? – pyta Jacob, jed­nak natych­miast odzy­skuje pano­wa­nie nad sobą. – Prze­pra­szam cię. To nie moja sprawa. Czy możemy więc przyjść jutro? Zechcesz pomóc nam pod­czas sza­batu? To dozwo­lone, odkąd stało się micwą. Potrze­bu­jemy cię. Mojemu kuzy­nowi grozi nie­bez­pie­czeń­stwo.

– Dziwne. – Spi­noza kręci głową. – Ni­gdy nie spo­tka­łem się z taką prośbą. Przy­kro mi, lecz się myli­cie. Nie mogę wam w żaden spo­sób pomóc.

Franco, który patrzył w zie­mię, gdy mówił Jacob, pod­nosi wzrok i odzywa się po raz pierw­szy:

– Pro­szę o nie­wiele, zale­d­wie o chwilę roz­mowy z tobą, panie. Odma­wiasz współ­wy­znawcy? Masz obo­wią­zek wobec przy­by­sza. Ucie­kłem z Por­tu­ga­lii tak samo jak twój ojciec, twoja rodzina, ucho­dząc przed inkwi­zy­cją.

– Lecz co ja mogę…

– Mój ojciec został spa­lony na sto­sie led­wie rok temu. Jaką popeł­nił zbrod­nię? Zna­leźli stro­nice z Tory, zako­pane w ziemi za naszym domem. Brat mego ojca, ojciec Jacoba, został zamor­do­wany wkrótce potem. Mam pyta­nie. Co to za świat, w któ­rym syn czuje woń palo­nego ciała swego ojca? Gdzie jest Bóg, gdy dzieją się takie rze­czy? Dla­czego na nie pozwala? Winisz mnie, że o to pytam? – Franco przez chwilę patrzy Spi­no­zie pro­sto w oczy, a póź­niej podej­muje: – Czło­wiek, który ma na imię „bło­go­sła­wiony”… po por­tu­gal­sku Bento, a po hebraj­sku Baruch… chyba nie odmówi mi krót­kiej roz­mowy?

Spi­noza z powagą kiwa głową.

– Poroz­ma­wiam z tobą, Franco. Jutro w połu­dnie?

– W syna­go­dze? – dopy­tuje tam­ten.

– Nie, tutaj. Przyjdź do mojego sklepu. Będzie otwarty.

– Sklep? Otwarty? – włą­cza się Jacob. – W sza­bat?

– Mój młod­szy brat, Gabriel, repre­zen­tuje w syna­go­dze rodzinę Spi­no­zów.

– Jed­nakże święta Tora – nie ustę­puje Jacob, nie zwra­ca­jąc uwagi na to, że Franco cią­gnie go z rękaw – mówi, że wolą Boga jest, aby­śmy w sza­bat nie pra­co­wali, aby­śmy spę­dzili dzień, świę­tu­jąc, modląc się do niego i czy­niąc micwę.

Spi­noza odwraca się do niego.

– Powiedz mi, Jaco­bie – pyta łagod­nie, jak nauczy­ciel mło­dego ucznia. – Czy wie­rzysz, że Bóg jest wszech­po­tężny?

Ten kiwa głową.

– Że Bóg jest dosko­nały? Skoń­czony sam w sobie?

Jacob ponow­nie potwier­dza.

– A zatem na pewno przy­znasz, że jako taki, z samej tej defi­ni­cji, niczego nie potrze­buje, niczego nie chce, niczego sobie nie życzy. Czyż nie?

Jacob się zasta­na­wia, a potem, nie­pewny, ostroż­nie kiwa głową. Spi­noza zauważa, że na ustach Franca z wolna poja­wia się uśmiech.

– W takim razie – cią­gnie Spi­noza – nie sądzę, by miał jakieś życze­nia co do tego, jak będziemy go czcić… a nawet czy w ogóle będziemy to robić. Pozwól więc, Jaco­bie, że będę wiel­bił Boga na wła­sny spo­sób.

Franco sze­roko otwiera oczy. Zwraca się do Jacoba, jakby chciał powie­dzieć: „Widzisz, widzisz? Wła­śnie kogoś takiego szu­kam”.Roz­dział 2

REWEL, ESTONIA – 3 MAJA 1910

Czas: godzina 16.00

Miej­sce: ławka na głów­nym kory­ta­rzu przed gabi­ne­tem dyrek­tora Petri-Real­schule, Epste­ina

Na ławce sie­dzi szes­na­sto­letni Alfred Rosen­berg. Wierci się, nie bar­dzo wie, dla­czego wezwano go do gabi­netu dyrek­tora szkoły. Jest szczu­pły, ma sza­ro­nie­bie­skie oczy i regu­larne ger­mań­skie rysy; na czoło opada mu pod wła­ści­wym kątem kosmyk orze­cho­wych wło­sów. Nie widać jesz­cze sinych krę­gów pod oczami – poja­wią się póź­niej. Wysoko trzyma brodę. Może i jest hardy, ale zdra­dzają go pię­ści, które raz po raz zaci­ska – czuje nie­po­kój.

Wygląda jak wszy­scy, prze­cięt­nie. To już pra­wie męż­czy­zna, stoi u progu życia. Za osiem lat wyje­dzie z Rewla do Mona­chium i zosta­nie gor­li­wym anty­bol­sze­wic­kim i anty­se­mic­kim dzien­ni­ka­rzem. Za dzie­więć – wysłu­cha poru­sza­ją­cego prze­mó­wie­nia na zebra­niu Nie­miec­kiej Par­tii Robot­ni­ków, wygło­szo­nego przez jej nowego członka, wete­rana pierw­szej wojny świa­to­wej, nie­ja­kiego Adolfa Hitlera, i wkrótce sam do niej wstąpi¹. Za lat dwa­dzie­ścia odłoży pióro i uśmiech­nie się trium­fal­nie, koń­cząc pisa­nie ostat­niej strony swo­jej książki _Der Mythus des 20. Jahr­hun­derts, Mit XX wieku_. Zosta­nie ona sprze­dana w milio­nach egzem­pla­rzy i stwo­rzy ide­olo­giczne pod­stawy pro­gramu par­tii nazi­stow­skiej, uza­sad­nia­jąc koniecz­ność eli­mi­na­cji euro­pej­skich Żydów. Za trzy­dzie­ści lat jego pod­władni wkro­czą do małego muzeum w holen­der­skim Rijns­burgu i skon­fi­skują znaj­du­jącą się tam biblio­tekę Spi­nozy w licz­bie stu pięć­dzie­się­ciu pozy­cji. A za lat trzy­dzie­ści sześć w jego pod­krą­żo­nych oczach wyraź­nie pojawi się nie­do­wie­rza­nie i zapy­tany przez ame­ry­kań­skiego kata w Norym­ber­dze², czy chce wypo­wie­dzieć ostat­nie słowa, pokręci głową.

Tym­cza­sem młody Alfred sły­szy zbli­ża­jące się kroki, które niosą się po kory­ta­rzu echem, i gdy widzi Herr Schäfera, swo­jego wycho­wawcę i nauczy­ciela języka nie­miec­kiego, zrywa się na nogi, żeby się z nim przy­wi­tać. Herr Schäfer, mija­jąc go i otwie­ra­jąc drzwi do gabi­netu dyrek­tora, tylko ściąga brwi i powoli kręci głową. Ale przed wej­ściem do środka przy­staje i odwraca się do Alfreda.

– Rosen­berg – mówi cicho wcale nie­su­ro­wym gło­sem – roz­cza­ro­wa­łeś mnie… wszyst­kich nas roz­cza­ro­wa­łeś… tonem swo­jego wie­czor­nego prze­mó­wie­nia. I nie przy­słoni tego fakt, że zosta­łeś wybrany na prze­wod­ni­czą­cego klasy. Mimo to wie­rzę, że wyj­dziesz na ludzi. Za kilka tygo­dni koń­czysz szkołę. Nie rób głupstw.

Wczo­raj­sze prze­mó­wie­nie wybor­cze! A więc to o nie cho­dzi – Alfred ude­rza się otwartą dło­nią w czoło. Jasne – dla­tego wezwano go do dyrek­tora. Cho­ciaż na spo­tka­niu byli obecni pra­wie wszy­scy z czter­dzie­stu uczniów ostat­niej klasy, do któ­rej cho­dził – głów­nie Niemcy bał­tyccy, ale także kilku Rosjan, Estoń­czy­ków, Pola­ków i Żydów – Alfred spe­cjal­nie zwró­cił się w swoim wystą­pie­niu tylko do nie­miec­kiej więk­szo­ści, zagrze­wa­jąc ich do reali­zo­wa­nia misji, jaką jest sze­rze­nie szla­chet­nej kul­tury nie­miec­kiej. „Dbaj­cie o czy­stość naszej rasy” – ape­lo­wał. „Nie osła­biaj­cie jej, zapo­mi­na­jąc o naszych wspa­nia­łych tra­dy­cjach, dając się uwo­dzić mniej wznio­słym ideom, obcu­jąc z pośled­niej­szymi rasami”. Może na tym powi­nien był poprze­stać. Ale go ponio­sło. Pew­nie posu­nął się za daleko.

Jego roz­wa­ża­nie prze­rywa otwar­cie masyw­nych drzwi, wyso­kich na trzy metry, i dono­śny głos dyrek­tora:

– _Herr Rosen­berg, bitte, herein!_

Po wej­ściu do gabi­netu Alfred widzi, że Epstein sie­dzi z nauczy­cie­lem nie­miec­kiego przy końcu dłu­giego cięż­kiego stołu z ciem­nego drewna. Chło­pak zawsze czuje się mały w obec­no­ści tego czło­wieka, wyso­kiego męż­czy­zny, mie­rzą­cego ponad sto osiem­dzie­siąt cen­ty­me­trów, któ­remu powagi przy­dają jesz­cze dostojna postawa, prze­ni­kliwe oczy i gęsta, sta­ran­nie przy­strzy­żona broda.

Dyrek­tor daje Alfre­dowi znak, żeby usiadł na krze­śle po dru­giej stro­nie stołu. Jest wyraź­nie niż­sze niż dwa wyso­kie krze­sła naprze­ciwko. Dyrek­tor, nie tra­cąc czasu, od razu prze­cho­dzi do rze­czy.

– Więc, Rosen­berg, jestem żydow­skiego pocho­dze­nia, co? Tak samo moja żona, ona też jest Żydówką? A Żydzi to gor­sza rasa i nie powinni uczyć Niem­ców? A już na pewno, jak z tego rozu­miem, błę­dem jest mia­no­wać któ­re­goś z nich dyrek­to­rem szkoły?

Brak odpo­wie­dzi. Alfred zaczer­puje powie­trza, jesz­cze bar­dziej kuli się na krze­śle i zwie­sza głowę.

– Rosen­berg, czy dobrze zro­zu­mia­łem, co chcia­łeś powie­dzieć?

– Pro­szę pana… ojej, panie dyrek­to­rze, wyra­zi­łem się zbyt skró­towo. Nie mia­łem na myśli nikogo kon­kret­nego. To było prze­mó­wie­nie wybor­cze i mówi­łem to, co chcieli usły­szeć. – Kątem oka Alfred widzi, że Herr Schäfer na swoim krze­śle opusz­cza ramiona, zdej­muje oku­lary i prze­ciera oczy.

– Ach, rozu­miem. Nie mia­łeś na myśli nikogo kon­kret­nego… Ale teraz masz przed sobą kon­kret­nie mnie.

– Pro­szę pana, powie­dzia­łem tylko to, co myślą wszy­scy Niemcy. Że musimy dbać o naszą rasę i kul­turę.

– A co ze mną i innymi Żydami?

Alfred w mil­cze­niu znowu pochyla głowę. Ma ochotę spoj­rzeć za okno w poło­wie dłu­go­ści stołu, ale pod­nosi wzrok i patrzy z nie­po­ko­jem na dyrek­tora.

– Tak, oczy­wi­ście, nie umiesz odpo­wie­dzieć. Może roz­wiąże ci się język, gdy powiem, że ja i moja żona mamy nie­miec­kie pocho­dze­nie i że nasi przod­ko­wie osie­dli nad Bał­ty­kiem w czter­na­stym wieku. A co wię­cej, jeste­śmy żar­li­wymi lute­ra­nami.

Alfred powoli kiwa głową.

– A mimo to nazwa­łeś nas oboje Żydami – cią­gnie dyrek­tor.

– Nie, wcale nie. Wspo­mnia­łem tylko, że krążą pogło­ski…

– Pogło­ski, które skwa­pli­wie roz­po­wszech­niasz, żeby zdo­być w wybo­rach głosy kole­gów. Powiedz mi jesz­cze, Rosen­berg, czy te pogło­ski znaj­dują potwier­dze­nie w fak­tach? Czy może są zupeł­nie pozba­wione pod­staw?

– W fak­tach? – Alfred kręci głową. – Hm. Może świad­czy o tym pań­skie nazwi­sko?

– Więc Epstein to nazwi­sko żydow­skie? Wszy­scy Epste­ino­wie są Żydami, tak? Czy może połowa z nich? Albo nie­któ­rzy? Albo może tylko jeden na tysiąc? Czego dowo­dzą twoje bada­nia naukowe?

Brak odpo­wie­dzi. Alfred znowu kręci głową.

– Czyli, mimo że cho­dzi­łeś na lek­cje z nauk ści­słych i filo­zo­fii w naszej szkole, ni­gdy się nie zasta­na­wia­łeś, skąd wiesz to, co wiesz. Czy nie jest to wła­śnie jedna z pod­sta­wo­wych idei Oświe­ce­nia? Czy to myśmy zawie­dli cie­bie? Czy ty nas?

Alfred wydaje się zdez­o­rien­to­wany. Herr Epstein gło­śno prze­biera pal­cami po stole.

– A twoje nazwi­sko, Rosen­berg? – podej­muje. – Czy to rów­nież nie jest nazwi­sko żydow­skie?

– Na pewno nie.

– To wcale nie jest takie pewne. Oto kilka fak­tów zwią­za­nych z nazwi­skami. W okre­sie Oświe­ce­nia w Niem­czech… – Dyrek­tor prze­rywa na chwilę, a póź­niej pyta bur­kli­wie: – Rosen­berg, a ty w ogóle wiesz, co to było Oświe­ce­nie i kiedy nastą­piło?

Zer­ka­jąc na Herr Schäfera, Alfred odpo­wiada gor­li­wie:

– To była epoka… rozumu i wiary w naukę… i nastą­piła w osiem­na­stym wieku?

– Tak, zga­dza się. Dobrze. Nauki Herr Schäfera nie cał­kiem poszły w las. Pod koniec tej epoki pod­jęto w Niem­czech sta­ra­nia, żeby uczy­nić z Żydów oby­wa­teli nie­miec­kich. Mieli oni wybrać sobie nie­miec­kie nazwi­ska i za nie zapła­cić. Jeśli odma­wiali zapłaty, mogli otrzy­mać jakieś śmieszne, na przy­kład Schmutz­fin­ger albo Drec­klec­ker. Więk­szość jed­nak wolała zapła­cić, żeby dostać ład­niej­sze czy wytwor­niej­sze, może od kwiatu… jak choćby Rosen­blum… albo koja­rzące się z przy­rodą, jak Gre­en­baum. Jesz­cze popu­lar­niej­sze były nazwi­ska od szla­chec­kich zam­ków. Zamek Epstein miał pozy­tywne kono­ta­cje i nale­żał do wspa­nia­łego rodu, wywo­dzą­cego się jesz­cze ze świę­tego Cesar­stwa Rzym­skiego. Wybie­rali go na nazwi­sko Żydzi, któ­rzy w osiem­na­stym wieku miesz­kali w jego pobliżu. Inni pła­cili mniej­sze sumy za tra­dy­cyjne nazwi­ska żydow­skie, jak Levy albo Cohen.

Twoje nazwi­sko, Rosen­berg, także jest bar­dzo stare. Ale od stu lat wie­dzie nowe życie. Stało się pospo­lite wśród Żydów w Vater­lan­dzie i zapew­niam cię, że jeśli… albo gdy… tam poje­dziesz, spo­tkasz się z krzy­wymi spoj­rze­niami i uśmiesz­kami. Dotrą też do cie­bie pogło­ski, że wśród two­ich przod­ków byli Żydzi. Powiedz mi, Rosen­berg, jeżeli tak się sta­nie, jak będziesz te zarzuty odpie­rał?

– Pójdę za pań­skim przy­kła­dem, pro­szę pana, i opo­wiem o swoim pocho­dze­niu.

– Ja prze­śle­dzi­łem swoją gene­alo­gię kilka wie­ków wstecz. A ty?

Alfred zaprze­cza ruchem głowy.

– A wiesz, jak to się robi?

Kolejne zaprze­cze­nie.

– Wobec tego w ramach jed­nego z zadań przed­ma­tu­ral­nych dowiesz się, jak prze­pro­wa­dzić takie bada­nie, i odtwo­rzysz swoje pocho­dze­nie.

– Jed­nego z zadań, pro­szę pana?

– Tak, bo będziesz musiał wyko­nać dwa zada­nia, aby roz­wiać moje wąt­pli­wo­ści, czy możesz dostać świa­dec­two ukoń­cze­nia szkoły śred­niej i wstą­pić na poli­tech­nikę. Po dzi­siej­szej roz­mo­wie Herr Schäfer i ja zde­cy­du­jemy, co będzie twoim dru­gim zada­niem.

– Dobrze, pro­szę pana. – Alfred zaczyna sobie uświa­da­miać, jak nie­pewna jest jego sytu­acja.

– Powiedz mi jesz­cze, Rosen­berg – kon­ty­nu­uje dyrek­tor Epstein – wie­dzia­łeś, że na wczo­raj­szym wiecu wybor­czym byli ucznio­wie żydow­scy?

Alfred nie­znacz­nie kiwa głową.

– A zasta­na­wia­łeś się – pyta dalej dyrek­tor – jak się poczują i jak zare­agują na twoją tyradę, że dla Żydów nie ma miej­sca w tej szkole?

– Mam przede wszyst­kim zobo­wią­za­nia wobec ojczy­zny. Uwa­żam, że muszę chro­nić czy­stość naszej wiel­kiej aryj­skiej rasy, odgry­wa­ją­cej prze­wod­nią rolę w całej cywi­li­za­cji.

– Rosen­berg, jest już po wybo­rach. Oszczędź mi tych gadek. Odpo­wiedz na moje pyta­nie. O uczu­cia Żydów, któ­rzy cię słu­chali.

– Uwa­żam, że jeśli nie będziemy czujni, rasa żydow­ska dopro­wa­dzi nas do upadku. Żydzi są słabi. To paso­żyty. Nasz odwieczny wróg. Prze­ci­wień­stwo aryj­skich war­to­ści i kul­tury.

Zasko­czeni gwał­towną reak­cją Alfreda, dyrek­tor Epstein i Herr Schäfer wymie­niają zanie­po­ko­jone spoj­rze­nia. Dyrek­tor inda­guje dalej:

– Wygląda na to, że chcesz wymi­gać się od odpo­wie­dzi. Więc spró­buję ina­czej. Według cie­bie Żydzi są słabi, to paso­żyty, gor­sza rasa?

Alfred przy­ta­kuje.

– To powiedz mi, Rosen­berg, jak taka słaba, gor­sza rasa może zagro­zić naszej potęż­nej aryj­skiej?

Gdy Alfred pró­buje zna­leźć odpo­wiedź, Herr Epstein cią­gnie:

– Powiedz, Rosen­berg, uczy­łeś się na lek­cjach Herr Schäfera o teo­rii Dar­wina?

– Tak – rzuca Alfred. – Na histo­rii i bio­lo­gii.

– Czego się o niej dowie­dzia­łeś?

– Głosi, że gatunki ewo­lu­ują i mogą prze­trwać tylko te naj­le­piej przy­sto­so­wane.

– No wła­śnie, o prze­trwa­niu decy­duje naj­lep­sze przy­sto­so­wa­nie. I oczy­wi­ście, na reli­gii dokład­nie czy­ta­li­ście Stary Testa­ment, prawda?

– Tak, u Herr Müllera.

– A wia­domo, Rosen­berg, że pra­wie wszyst­kie ludy i kul­tury opi­sane w Biblii… całe ich dzie­siątki… wygi­nęły. Zga­dza się?

Alfred potwier­dza.

– Możesz wymie­nić kilka z takich ludów?

Chło­pak prze­łyka ślinę.

– Feni­cja­nie, Moabici… i Idu­mej­czycy. – Zerka na Herr Schäfera, który kiwa głową.

– Dosko­nale – cią­gnie dyrek­tor. – I one wszyst­kie wygi­nęły. Z wyjąt­kiem Żydów. Żydzi prze­trwali. Czy Dar­win by nie powie­dział, że w takim razie są naj­le­piej przy­sto­so­wani? Podą­żasz za moim rozu­mo­wa­niem?

– Prze­trwali – bły­ska­wicz­nie odpo­wiada Alfred – ale nie dla­tego, że byli silni. Zawsze paso­ży­to­wali na innych, nie pozwa­la­jąc rasie aryj­skiej przy­sto­so­wać się jesz­cze bar­dziej. Prze­trwali, bo czer­pali siłę, złoto i bogac­twa od nas.

– A, czyli nie grają uczci­wie – kwi­tuje dyrek­tor Epstein. – Chcesz powie­dzieć, że w wiel­kim pla­nie natury jest miej­sce na fair play. Innymi słowy, szla­chetne zwie­rzę, wal­cząc o życie, nie powinno posłu­gi­wać się mimi­krą ani sto­so­wać tak­tyki zasko­cze­nia? Dziwne, nie pamię­tam, żeby w pra­cach Dar­wina było coś o uczci­wo­ści.

Alfred, zbity z tropu, sie­dzi w mil­cze­niu.

– Cóż, mniej­sza o to – rzuca dyrek­tor. – Roz­ważmy inną kwe­stię. Na pewno nie zaprze­czysz, Rosen­berg, że rasa żydow­ska wydała wybitne jed­nostki. Weźmy naszego Pana, Jezusa, który przy­szedł na świat jako Żyd.

I tym razem Alfred szybko udziela odpo­wie­dzi:

– Czy­ta­łem, że Jezus uro­dził się w Gali­lei, nie w Judei, gdzie miesz­kali Żydzi. Cho­ciaż w końcu Gali­lej­czycy prze­szli na juda­izm, nie mieli w żyłach ani kro­pli izra­elic­kiej krwi.

– Co takiego?! – Dyrek­tor Epstein wyrzuca ręce w górę. Odwraca się do Herr Schäfera.

– Skąd pocho­dzą te wymy­sły, Herr Schäfer? – pyta. – Gdyby chło­pak był doro­sły, zapy­tał­bym, co wypił. Czy tego ich pan uczy na lek­cjach histo­rii?

Herr Schäfer kręci głową.

– Skąd bie­rzesz te wszyst­kie teo­rie? – zwraca się do Alfreda. – Mówisz, że z ksią­żek, ale na pewno nie z pod­ręcz­ni­ków, z któ­rych korzy­stamy na moich lek­cjach. Gdzie je wyczy­ta­łeś, Rosen­berg?

– We wspa­nia­łej książce, pro­szę pana. Nosi tytuł _Pod­stawy dzie­więt­na­stego wieku_³_._

Herr Schäfer ude­rza się dło­nią w czoło. Opa­dają mu ramiona.

– Co to za dzieło? – pyta go dyrek­tor Epstein.

– Nie­ja­kiego Houstona Ste­warta Cham­ber­la­ina – wyja­śnia Herr Schäfer. – To Anglik, zięć Wagnera. Pisze fan­ta­stykę naukową, to zna­czy odtwa­rza histo­rię, prze­ra­bia­jąc ją na wła­sną modłę. – Prze­nosi wzrok na Alfreda. – Jak tra­fi­łeś na tę książkę?

– Pod­czy­ty­wa­łem ją u stryja, a póź­niej posze­dłem do księ­garni, po dru­giej stro­nie ulicy, żeby kupić wła­sny egzem­plarz. Nie mieli jej, ale ją dla mnie zamó­wili. Czy­tam to dzieło od mie­siąca.

– Z taką pasją! Życzył­bym sobie, żebyś z podob­nym zain­te­re­so­wa­niem czy­tał tek­sty kla­syczne – komen­tuje Herr Schäfer, wska­zu­jąc zama­szy­stym gestem regał z opraw­nymi w skórę książ­kami, który zaj­muje całą ścianę w gabi­ne­cie dyrek­tora. – Choć jeden z nich!

– Herr Schäfer – pyta dyrek­tor szkoły – zna pan tę pozy­cję, tego autora?

– Na tyle, na ile warto znać pseu­do­hi­sto­ry­ków. Cham­ber­lain to popu­la­ry­za­tor Arthura de Gobi­neau, fran­cu­skiego rasi­sty, któ­rego publi­ka­cje o wyż­szo­ści rasy aryj­skiej wpły­nęły na Wagnera. Obaj, zarówno de Gabi­neau, jak i Cham­ber­lain, wysu­wają śmiałe teo­rie o czo­ło­wej roli aryj­czy­ków w roz­woju cywi­li­za­cji Gre­ków i Rzy­mian.

– To były wiel­kie cywi­li­za­cje! – gwał­tow­nie włą­cza się Alfred. – Dopóki jedni i dru­dzy nie wymie­szali się z niż­szymi rasami… Żydami, Murzy­nami, Azja­tami. To dopro­wa­dziło ich do upadku.

I dyrek­tor Epstein, i Herr Schäfer są wyraź­nie obu­rzeni, że uczeń śmie prze­ry­wać im roz­mowę. Dyrek­tor spo­gląda na pod­wład­nego kar­cąco, jakby to on pono­sił za to odpo­wie­dzial­ność.

Herr Schäfer obciąża winą ucznia.

– Gdyby tylko wyka­zy­wał taką gor­li­wość na lek­cjach! – wykrzy­kuje. Potem zwraca się do Alfreda: – Ile razy prze­ma­wia­łem ci do rozumu, Rosen­berg? Wyda­wa­łeś się zupeł­nie nie­za­in­te­re­so­wany wła­sną edu­ka­cją. Ile razy pró­bo­wa­łem zachę­cić cię do udziału w dys­ku­sjach na pod­sta­wie lek­tur? A tu nagle tak gorąco bro­nisz jakiejś książki. Jak mamy to rozu­mieć?

– Może to dla­tego, że ni­gdy wcze­śniej takiej nie czy­ta­łem… książki, która mówi­łaby całą prawdę o szla­chec­twie naszej rasy, o tym, jak naukowcy zakła­my­wali histo­rię, widząc w niej postęp całej ludz­ko­ści, pod­czas gdy w rze­czy­wi­sto­ści to nasza rasa two­rzyła wszyst­kie wiel­kie cywi­li­za­cje! Nie tylko grecką i rzym­ską, ale także egip­ską, per­ską, nawet indyj­ską. Każda z nich upa­dła dopiero wtedy, gdy naszą rasę ska­ziła gor­sza krew. – Alfred patrzy na dyrek­tora Epste­ina. – Za pozwo­le­niem, pro­szę pana – mówi do niego z takim sza­cun­kiem, na jaki tylko może się zdo­być – to jest wła­śnie odpo­wiedź na pyta­nie, które mi pan zadał. Dla­tego się nie przej­muję, że urażę kilku Żydów… albo Sło­wian, oni też są niż­szą rasą, ale nie tak dobrze zor­ga­ni­zo­waną jak żydow­ska.

Dyrek­tor Epstein i Herr Schäfer znowu patrzą na sie­bie, obaj wresz­cie świa­domi wagi pro­blemu. Nie mają do czy­nie­nia ze zwy­kłym nie­sfor­nym czy impul­syw­nym uczniem.

Dyrek­tor Epsein mówi do Alfreda:

– Rosen­berg, pro­szę, wyjdź za drzwi. Herr Schäfer i ja musimy się nara­dzić.Roz­dział 5

AMSTERDAM – 1656

– Dzień dobry, Gabrielu! – zawo­łał Bento do brata, gdy usły­szał, że ten myje się przed nabo­żeń­stwem sza­ba­to­wym. Gabriel tylko mruk­nął coś w odpo­wie­dzi, ale wró­cił do wspól­nego pokoju i usiadł ciężko na wiel­kim łóżku z bal­da­chi­mem, które słu­żyło im obu. To łóżko, zaj­mu­jące więk­szość pomiesz­cze­nia, było jedyną ich pamiątką z prze­szło­ści.

Ich ojciec, Michael, zapi­sał wszyst­kie sprzęty domowe star­szemu synowi, lecz obie córki pod­wa­żyły jego ostat­nią wolę, twier­dząc, że Bento nie jest pra­wo­wi­tym człon­kiem spo­łecz­no­ści żydow­skiej. Cho­ciaż sąd żydow­ski wydał orze­cze­nie na jego korzyść, ten zasko­czył wszyst­kich, natych­miast odda­jąc cały mają­tek rodzeń­stwu. Zatrzy­mał sobie tylko jedną rzecz – nale­żące do rodzi­ców łóżko z bal­da­chi­mem. Po zamąż­pój­ściu sióstr on i Gabriel zostali sami w pięk­nym dwu­pię­tro­wym bia­łym domu, który rodzina Spi­no­zów wynaj­mo­wała od dzie­się­cio­leci. Stał on nad kana­łem Hout­gracht, nie­opo­dal naj­bar­dziej ruchli­wego skrzy­żo­wa­nia w żydow­skiej czę­ści Amster­damu, zale­d­wie prze­cznicę od małej syna­gogi Beth Jacob i przy­le­ga­ją­cej do niej szkoły.

Bento i Gabriel z żalem posta­no­wili go opu­ścić. Gdy sio­stry się wypro­wa­dziły, stary dom stał się dla nich za duży i zbyt przy­po­mi­nał o zmar­łych. No i dużo kosz­to­wał – wojna angiel­sko-holen­der­ska 1652 roku i pirac­kie ataki na statki z Bra­zy­lii odbiły się strasz­li­wie na impor­to­wym przed­się­bior­stwie braci Spi­no­zów, zmu­sza­jąc ich do wyna­ję­cia mniej­szego domu, tylko pięć minut drogi od sklepu.

Bento prze­cią­gle spoj­rzał na brata. Gdy Gabriel był chłop­cem, nazy­wano go „małym Bento”, tak byli do sie­bie podobni: obaj mieli pocią­głe owalne twa­rze, prze­ni­kliwe sowie oczy, wydatne nosy. Teraz jed­nak Gabriel, już doro­sły, ważył o dwa­dzie­ścia kilo­gra­mów wię­cej od brata, był od niego dwa­na­ście cen­ty­me­trów wyż­szy i znacz­nie sil­niej­szy. I już nie patrzył w dal jak daw­niej.

Bra­cia sie­dzieli obok sie­bie w mil­cze­niu. Zazwy­czaj Bento lubił ciszę i czuł się swo­bod­nie, gdy jedli z Gabrie­lem posiłki albo pra­co­wali razem w skle­pie, nie odzy­wa­jąc się do sie­bie ani sło­wem. Jed­nak teraz cisza ta mu cią­żyła i wywo­ły­wała w nim nie­po­kój. Bento pomy­ślał o jed­nej z sióstr, Rebe­kah, kie­dyś takiej gada­tli­wej i oży­wio­nej. Tego dnia także ona mil­kła i odwra­cała od niego wzrok.

Mil­czeli rów­nież zmarli, ci wszy­scy, któ­rzy wydali ostat­nie tchnie­nie wła­śnie w tym łóżku: jego matka Hana, przed sie­dem­na­stoma laty, kiedy Bento skoń­czył led­wie szó­sty rok; star­szy brat, Isaac, przed sze­ścioma; maco­cha, Esther, przed trzema; i wresz­cie ojciec oraz sio­stra Miriam dopiero co, bo przed dwoma laty. Z całego rodzeń­stwa – hała­śli­wej, weso­łej gro­mady, która bawiła się razem, kłó­ciła ze sobą, a potem godziła, opła­ki­wała matkę i powoli zaczy­nała przy­wią­zy­wać się do maco­chy – pozo­stało mu już tylko tych dwoje: Rebe­kah i Gabriel, a i oni szybko się od niego odsu­wali.

Zer­ka­jąc na bladą, obrzmiałą twarz brata, Bento prze­rwał mil­cze­nie.

– Znowu źle spa­łeś, prawda, Gabrielu? – zapy­tał. – Czu­łem, jak się rzu­casz.

– Tak, znowu. Jak mogę dobrze spać, Bento? Nic nie idzie dobrze. Co tu zro­bić? Co zro­bić? Mar­twi mnie to, co dzieje się mię­dzy nami. Jest ranek, ubie­ram się na sza­bat. Pierw­szy raz w tym tygo­dniu zaświe­ciło słońce, niebo jest błę­kitne i powi­nie­nem czuć radość, jak wszy­scy inni, jak nasi sąsie­dzi z obu stron. A zamiast tego przez wła­snego brata… wybacz mi, Bento, lecz chyba pęknę, jeśli tego nie wypo­wiem. Bo to przez cie­bie moje życie jest takie smutne. Nie cie­szy mnie, że idę do syna­gogi, aby spo­tkać się ze swo­imi i wspól­nie z nimi modlić się do naszego Boga.

– Przy­kro mi to sły­szeć, Gabrielu. Pra­gnę, byś był szczę­śliwy.

– Słowa to jedno, a czyny dru­gie.

– Jakie czyny?

– Jakie czyny?! – wykrzyk­nął Gabriel. – I pomy­śleć, że przez taki długi czas, przez całe życie sądzi­łem, że wiesz wszystko. Gdyby ktoś inny zadał mi to pyta­nie, odpo­wie­dział­bym: „Chyba żarty sobie robisz”, lecz prze­cież wiem, że ty ni­gdy nie żar­tu­jesz. Na pewno dosko­nale rozu­miesz, o jakich czy­nach mówię.

Bento wes­tchnął.

– Naj­pierw odrzu­ci­łeś żydow­skich klien­tów, a nawet całą gminę. Potem zaś prze­sta­łeś obcho­dzić sza­bat. Odwró­ci­łeś się od wspól­noty i tego roku nie ofia­ro­wa­łeś na syna­gogę prak­tycz­nie nic… o tym mówię.

Gabriel popa­trzył na brata, który się nie odzy­wał.

– Podam wię­cej przy­kła­dów, Bento. Wczo­raj wie­czo­rem nie chcia­łeś pójść na kola­cję sza­ba­tową do Sarah. Wiesz, że mam ją poślu­bić, jed­nak nie przy­łą­czysz się do nas, by wspól­nie świę­to­wać sza­bat. Możesz sobie wyobra­zić, jak się czuję? A twoja sio­stra Rebe­kah? Jak mamy cię tłu­ma­czyć? Mamy powie­dzieć, że nasz brat woli lek­cje łaciny z tym jezu­itą?

– Gabrielu, wszy­scy będzie­cie lepiej tra­wić, jeśli nie przyjdę. Wiesz o tym. Zda­jesz sobie sprawę, że ojciec Sarah jest prze­sądny.

– Prze­sądny?

– Skraj­nie orto­dok­syjny. Widzia­łeś, że moja obec­ność tylko pobu­dza go do dys­put reli­gij­nych. Widzia­łeś, że każda moja odpo­wiedź powo­duje coraz więk­szy roz­dź­więk mię­dzy nami, spra­wia­jąc ból tobie i Rebe­kah. Moja nieobec­ność posłuży spra­wie pokoju… nie mam co do tego wąt­pli­wo­ści. Moja nieobec­ność równa się pokój. Myślę o tym rów­na­niu coraz czę­ściej.

Gabriel pokrę­cił głową.

– Bento, pamię­tasz, że gdy byłem dziec­kiem, cza­sami ogar­niał mnie lęk, bo wyobra­ża­łem sobie, że jeśli zamknę oczy, świat znik­nie? Ty mi wytłu­ma­czy­łeś, że nie ma powodu do stra­chu. Opo­wie­dzia­łeś mi o rze­czy­wi­sto­ści i o wiecz­nych pra­wach natury. Teraz ty popeł­niasz taki błąd, jaki ja wtedy popeł­nia­łem. Wyobra­żasz sobie, że nie­zgoda z powodu Benta Spi­nozy znik­nie, gdy nie będzie on jej świad­kiem?

– Zeszły wie­czór był przy­kry – cią­gnął Gabriel. – Ojciec Sarah zaczął mówić o tobie, gdy tylko zasiadł do posiłku. Znowu wpadł w gniew, że omi­ną­łeś nasz lokalny żydow­ski sąd i zwró­ci­łeś się do holen­der­skiego sądu cywil­nego. Nikt inny za naszej pamięci, twier­dził, tak nie obra­ził sądu rabi­nac­kiego. To pra­wie uza­sad­nia che­rem. Tego chcesz? By nało­żono na cie­bie che­rem? Bento, nasz ojciec nie żyje, nasz star­szy brat nie żyje. Jesteś głową rodziny. A jed­nak obra­żasz nas wszyst­kich, zwra­ca­jąc się do sądu holen­der­skiego. I to kiedy? Nie mogłeś przy­naj­mniej z tym zacze­kać, aż wezmę ślub?

– Gabrielu, tłu­ma­czy­łem ci to już wiele razy, lecz nie chcia­łeś słu­chać. Więc wytłu­ma­czę ci jesz­cze raz, byś poznał fakty. I pro­szę cię nade wszystko, abyś zro­zu­miał, że czuję się odpo­wie­dzialny za cie­bie i Rebe­kah. Tylko jestem roz­darty. Nasz ojciec, pokój z nim, był szczo­dry. Lecz pomy­lił się w oce­nie sytu­acji, kiedy udzie­lił porę­cze­nia skryp­towi dłuż­nemu będą­cej w żało­bie wdo­wie Hen­ri­ques u tego pazer­nego lichwia­rza, Duarte Rodri­gu­eza. Jej mąż Pedro był zale­d­wie zna­jo­mym ojca, żad­nym krew­nym ani, z tego, co mi wia­domo, bli­skim przy­ja­cie­lem. Nikt z nas nie znał ani jego, ani jej i pozo­staje zagadką, dla­czego ojciec za nią porę­czył. Zna­łeś go jed­nak… gdy widział, że ktoś cierpi, od razu przy­cho­dził mu z pomocą, nie myśląc o skut­kach. Kiedy wdowa i jej jedy­nie dziecko zmarli w zeszłym roku pod­czas zarazy, nie spła­ciw­szy długu, Duarte Rodri­guez… ten pobożny Żyd, który w syna­go­dze zasiada na bimie i ma już połowę domów przy Joden­bre­estraat… pró­bo­wał obcią­żyć nim nas, doma­ga­jąc się od sądu rabi­nac­kiego, by uboga rodzina Spi­no­zów spła­ciła zobo­wią­za­nia kogoś, kogo nawet nie znała.

Bento prze­rwał.

– Wiesz o tym, prawda, Gabrielu? Czy nie?

– Tak, wiem, lecz…

– Pozwól mi dokoń­czyć. To ważne, byś poznał całą sprawę. Być może pew­nego dnia ty zosta­niesz głową rodziny. Otóż Rodri­guez wystą­pił z tym żąda­niem do żydow­skiego sądu, któ­rego więk­szość sta­no­wią ludzie chcący mu się przy­po­do­bać, gdyż jest jed­nym z więk­szych dar­czyń­ców syna­gogi. Powiedz mi więc, Gabrielu, czy mieli mu się nara­zić? Nie­mal od razu wydali wyrok, że rodzina Spi­no­zów musi wziąć na sie­bie spłatę całego długu. A to tak wysoka suma, że nie będziemy mieli z czego żyć do końca naszych dni. A co gor­sza, orze­kli, że na jego spłatę ma pójść spa­dek po naszej matce. Rozu­miesz to wszystko, Gabrielu?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: