- promocja
Kwestia Spinozy - ebook
Kwestia Spinozy - ebook
Kiedy szesnastoletni Alfred Rosenberg zostaje wezwany do gabinetu dyrektora za antysemickie uwagi, które wygłosił podczas szkolnego przemówienia, za karę zmuszony jest zapamiętać fragmenty o Spinozie z autobiografii niemieckiego poety Goethego. Rosenberg ze zdumieniem odkrywa, że Goethe, jego idol, był wielkim wielbicielem żydowskiego filozofa z XVII wieku Barucha Spinozy.
Rosenberg zgłębia życie Spinozy: człowieka, który z powodu swoich nieortodoksyjnych poglądów religijnych został ekskomunikowany z amsterdamskiej społeczności żydowskiej w wieku dwudziestu czterech lat, i wygnany z jedynego świata, jaki kiedykolwiek znał. Choć jego życie było krótkie, nacechowane ubóstwem i izolacją, to tworzył dzieła, które zmieniły bieg historii.
Z biegiem lat Rosenberg pnie się po szczeblach kariery, by stać się zdeklarowanym ideologiem nazistowskim, wiernym sługą Hitlera i głównym autorem polityki rasowej III Rzeszy. Mimo to jego obsesja na punkcie Spinozy trwa.
Irvin D. Yalom, wykorzystując swoje umiejętności psychiatry, bada sposób myślenia dwóch mężczyzn, których dzieli 300 lat: Spinozy, świętego świeckiego filozofa, oraz Rosenberga, bezbożnego masowego mordercy.
Kategoria: | Psychologia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8143-670-0 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Spinoza intryguje mnie od dawna i przez wiele lat chciałem napisać o tym śmiałym siedemnastowiecznym myślicielu, tak bardzo osamotnionym w otaczającej go rzeczywistości – żyjącym bez rodziny, poza wspierającą go społecznością – którego książki naprawdę zmieniły świat. Przewidział on, że nastąpi sekularyzacja, nastanie ustrój odpowiadający dzisiejszej liberalnej demokracji, a rozwój wiedzy o przyrodzie przyspieszy, torując drogę Oświeceniu. To, że w wieku dwudziestu czterech lat został objęty przez żydów cheremem, a przez chrześcijan był do końca życia cenzurowany, zawsze mnie fascynowało, może dlatego że sam przejawiam skłonności ikonoklastyczne. I to moje dziwne poczucie powinowactwa ze Spinozą wzmocniła jeszcze świadomość, że jego sympatykiem był Einstein, jeden z moich pierwszych bohaterów. Mówiąc o Bogu, Einstein miał na myśli Boga Spinozy – Boga tożsamego z naturą, Boga, który zawiera w sobie wszelką istotę, Boga, który „nie gra w kości z wszechświatem” – co miało znaczyć, że wszystko, bez wyjątku, co się dzieje, dzieje się zgodnie z logicznymi prawami natury.
Uważam także, że Spinoza, podobnie jak Nietzsche i Schopenhauer, których życie i filozofia były kanwą moich poprzednich powieści, pisał wiele o tym, co ma ścisły związek z uprawianą przeze mnie dziedziną psychiatrii i psychoterapii – na przykład, że myśli, idee i uczucia są wynikiem poprzednich doświadczeń, że namiętności można badać beznamiętnie, że zrozumienie prowadzi do transcendencji – i pragnąłem uczcić wkład tego myśliciela, przedstawiając jego poglądy w powieści.
Ale jak pisać o człowieku, który wiódł życie kontemplacyjne, niemal pozbawione znaczących wydarzeń? Był człowiekiem niezwykle zamkniętym w sobie, nie wspominał w swoich pismach o życiu prywatnym. Nie dysponowałem materiałem, stanowiącym tworzywo opowieści – takim, w którym byłyby dramaty rodzinne, romanse, akty zazdrości, ciekawe anegdoty, konflikty, rozstania i powroty. Spinoza prowadził bogatą korespondencję, ale gdy umarł, przyjaciele, wierni pozostawionym przez niego instrukcjom, usunęli z jego listów prawie wszystkie nawiązania do spraw osobistych. Nie, w jego życiu próżno by szukać dramatycznych wydarzeń; większość badaczy twierdzi, że Spinoza był spokojnym, łagodnym człowiekiem – niektórzy z nich porównują go do chrześcijańskich świętych, a jeszcze inni nawet do samego Jezusa.
Postanowiłem więc napisać powieść o jego życiu wewnętrznym. W tym mogła mi pomóc wiedza fachowa. W końcu był przecież istotą ludzką i musiał zmagać się z typowymi dla każdego człowieka problemami, takimi, jakie nękały mnie samego i wielu pacjentów, z którymi przez lata pracowałem. Na pewno mocno przeżył odrzucenie przez społeczność żydowską w Amsterdamie, gdy miał dwadzieścia cztery lata – nieodwracalne objęciem cheremem, nakazujące wszystkim żydom, nie wyłączając jego własnej rodziny, wyrzeczenie się go na zawsze. Żadnemu żydowi nie wolno było z nim więcej rozmawiać, niczego mu sprzedawać ani od niego kupować, czytać tego, co napisał, ani podchodzić do niego na odległość bliższą niż piętnaście stóp. A przecież nie można żyć bez fantazji, marzeń, pasji, pragnienia miłości. Bodaj czwarta część jednego z największych dzieł Spinozy, _Etyki_, jest poświęcona wyzwalaniu się z więzów namiętności. Jako psychiatra byłem przekonany, że nie mógł o tym pisać, nie wiedząc z własnego doświadczenia, czym jest walka z namiętnościami.
Jednak przez wiele lat tkwiłem w miejscu, ponieważ nie mogłem wymyślić fabuły, której wymaga powieść – wszystko zmieniła dopiero moja wizyta w Holandii. Miałem pojechać tam z wykładem i w ramach wynagrodzenia zażyczyłem sobie „dnia ze Spinozą”. Moje życzenie zostało spełnione. Sekretarz holenderskiej Societas Spinozana (Towarzystwa Spinozy) i wybitny znawca myśli tego filozofa zgodzili się poświęcić mi cały dzień i oprowadzić po najważniejszych miejscach związanych ze Spinozą – pokazać, gdzie mieszkał i gdzie został pochowany, a także – co stanowiło największą atrakcję – zwiedzić ze mną poświęcone mu muzeum w Rijnsburgu. Tam właśnie doznałem olśnienia.
Wszedłem do muzeum Spinozy w Rijnsburgu, jakieś czterdzieści pięć minut jazdy od Amsterdamu, pełen oczekiwania, licząc, że… że co właściwie? Że spotkam tam ducha tego filozofa. Może odkryję jakąś historię. Ale gdy tylko wkroczyłem do środka, doznałem wielkiego zawodu. Wątpiłem, czy ten mały, skromny przybytek przybliży mnie do Spinozy. Jedynym jako tako osobistym eksponatem była jego licząca sto pięćdziesiąt jeden tomów biblioteka, do której natychmiast się skierowałem. Dzięki swoim przewodnikom uzyskałem do niej swobodny dostęp i wyjmowałem jedną siedemnastowieczną książkę po drugiej: trzymałem je w rękach, podekscytowany, że dotykam przedmiotów, których kiedyś dotykał Spinoza, i czułem ich zapach.
Do rzeczywistości przywołał mnie jeden z moich przewodników: „Oczywiście, doktorze Yalom, gdy umarł, wszystkie należące do niego rzeczy: łóżko, ubrania, buty, pióra i księgozbiór, wystawiono na licytację, żeby opłacić koszty pogrzebu. Książki zostały sprzedane i rozproszyły się po świecie, ale na szczęście notariusz sporządził przed aukcją ich spis i po przeszło dwustu latach pewien żydowski filantrop zgromadził większość z nich: te same edycje z tych samych lat i miejsc wydania. Więc chociaż nazywamy ten zbiór biblioteką Spinozy, tak naprawdę jest to jej replika. Jego palce nigdy nie dotykały tych woluminów”.
Odwróciłem się od książek i spojrzałem na portret Spinozy wiszący na ścianie, a wtedy poczułem, że tonę w tych wielkich, smutnych, okrągłych oczach o ciężkich powiekach – było to niemal mistyczne przeżycie, coś dla mnie bardzo rzadkiego. Jednak wówczas mój przewodnik odezwał się ponownie: „Może pan o tym nie wie, ale to nie jest autentyczny wizerunek Spinozy. To tylko wytwór wyobraźni malarza, oparty na kilku linijkach pisemnych opisów. Jeżeli za życia Spinozy istniały jakieś przedstawiające go rysunki, żaden z nich nie przetrwał”.
Może więc to opowieść o czymś, co pozostaje nieuchwytne, pomyślałem.
Gdy w drugim pomieszczeniu oglądałem urządzenie do szlifowania soczewek – także nie jego własne, jak wynikało z tabliczki, ale podobne tego, które miał – usłyszałem, że jeden z moich przewodników wspomina o nazistach.
Wróciłem do biblioteki.
– Jak to? Byli tu naziści? W tym muzeum?
– Tak, kilka miesięcy po zdobyciu Holandii przyjechali tutaj swoimi wielkimi limuzynami żołnierze ERR i wszystko zabrali: książki, popiersie i portret Spinozy… wszystko. Wywieźli to, a potem zapieczętowali muzeum i je wywłaszczyli.
– ERR? Co to za skrót?
– Einsatzstab Reichsleiter Rosenberg. Sztab Operacyjny Rosenberga, jednego z przywódców Rzeszy… to znaczy, Alfreda Rosenberga, głównego antysemickiego ideologa nazistowskiego. Był odpowiedzialny za rabowanie dóbr w imieniu Trzeciej Rzeszy i pod jego rozkazami ERR rozkradł całą Europę… najpierw przywłaszczając sobie własność żydowską, a później, już podczas wojny, grabiąc wszystko, co tylko miało jakąś wartość.
– Więc ten księgozbiór likwidowano dwukrotnie? – zapytałem. – Chce pan powiedzieć, że aby odtworzyć bibliotekę, wszystkie książki trzeba było kupić ponownie?
– Nie… jakimś cudem przetrwały i z wyjątkiem kilku egzemplarzy zostały po wojnie zwrócone.
– Niesamowite! – To właśnie stanowi fabułę, pomyślałem. – Ale dlaczego Rosenberg w ogóle zawracał sobie nimi głowę? – zapytałem. – Na pewno mają jakąś wartość… jako pochodzące z siedemnastego wieku albo jeszcze starsze… dlaczego jednak po prostu nie wkroczył ze swoimi ludźmi do amsterdamskiego Rijksmuseum i nie zabrał jednego Rembrandta, wartego pięćdziesiąt razy więcej niż cały ten zbiór?
– Bo nie o to mu chodziło. Nie chodziło o pieniądze. ERR interesował się Spinozą z jakiegoś innego, niewiadomego powodu. W oficjalnym raporcie oficer, który bezpośrednio nadzorował wywózkę tej biblioteki, dodał znaczące zdanie: „Zawiera ona cenne wczesne dzieła, o wielkim znaczeniu dla zbadania kwestii Spinozy”. Może pan znaleźć ten raport w internecie, jeśli to pana interesuje… figuruje w oficjalnej dokumentacji procesów norymberskich.
Zdumiałem się.
– Naziści badali kwestię Spinozy? Nie rozumiem. Co to miało znaczyć? Jaka znowu kwestia Spinozy?
Jak duet mimów obaj moi przewodnicy wzruszyli ramionami i bezradnie rozłożyli ręce.
Pytałem dalej.
– Czy chcecie powiedzieć, że z powodu jakiejś kwestii Spinozy chronili ten księgozbiór, zamiast go spalić, tak jak spalili większość Europy?
Skinęli głowami.
– I gdzie trzymali tę bibliotekę podczas wojny?
– Nie wiadomo. Księgozbiór zniknął na pięć lat i został odnaleziony w czterdziestym szóstym roku w niemieckiej kopalni soli.
– W kopalni doli? Niesamowite! – Zdjąłem z półki jedną z książek – szesnastowieczne wydanie _Iliady_ – i gładząc ją, zauważyłem: – Więc ta stara księga ma własną historię.
Moi przewodnicy oprowadzili mnie po pozostałych pomieszczeniach. Przyjechałem w odpowiednim czasie: niewielu gości miało możliwość zwiedzić drugą połowę domu, bo przez całe stulecia zamieszkiwała ją rodzina robotników. Niedawno jednak zmarł ostatni jej członek, Societas Spinozana czym prędzej kupiła więc nieruchomość i przystąpiła do jej remontu, aby włączyć ją do części muzealnej. Przeszedłem po gruzie przez skromną kuchnię i salonik, a potem wspiąłem się po wąskich stromych schodach do małej nieodznaczającej się niczym sypialni. Szybko obrzuciłem wzrokiem ten pokoik i już miałem ruszyć z powrotem na dół, gdy zauważyłem na suficie w rogu nad schodami płaski występ o wymiarach dwie stopy na dwie.
– Co to takiego?
Stary dozorca wszedł kilka stopni wyżej i wyjaśnił, że to klapa prowadząca na malutkie poddasze, gdzie podczas całej wojny ukrywały się dwie Żydówki, córka ze starszą matką.
– Donosiliśmy im jedzenie i opiekowaliśmy się nimi.
Szalejąca wokół zawierucha wojenna! Czterech na pięciu holenderskich Żydów zamordowanych przez nazistów! A tu, na górze, w dawnym domu Spinozy, były do czasu wyzwolenia przechowywane dwie Żydówki. Na dole małe muzeum filozofa najpierw zostało ogołocone z eksponatów, a następnie zamknięte i zlikwidowane przez oficera z oddziałów Rosenberga, bo znajdujący się tam księgozbiór miał pomóc Niemcom w rozwiązaniu „kwestii Spinozy”. Co to mogła być za kwestia? Zastanawiałem się, czy ten nazista, Alfred Rosenberg, nie szukał Spinozy z własnych, osobistych powodów. Wkraczałem do tego muzeum z myślą o jednej tajemnicy, a opuszczałem je z myślą o dwóch.
Niedługo później zabrałem się do pisania.Rozdział 1
AMSTERDAM – KWIECIEŃ 1656
Gdy w wodach Zwanenburgwal odbijają się ostatnie promienie słońca, dzień pracy w Amsterdamie dobiega końca. Farbiarze zbierają tkaniny w kolorze fuksji i szkarłatu, suszące się na kamiennych brzegach kanału. Handlarze zwijają kramy i zamykają okiennice sklepów. Kilku robotników, którzy wracają ciężkim krokiem do domu, zatrzymuje się przy straganach ze śledziami nad kanałem na przekąskę z holenderskim dżinem, a potem rusza w dalszą drogę. Życie zwalnia; miasto wciąż jest pogrążone w żałobie, jeszcze nie doszło do siebie po zarazie, która zaledwie przed kilkoma miesiącami zabijała co dziewiątego jej mieszkańca.
Kilka metrów od kanału, przy Breestraat, pod numerem cztery, trochę pijany Rembrandt van Rijn, który właśnie zbankrutował, kończy obraz _Błogosławieństwo Jakuba_: wykonuje ostatnie pociągnięcia pędzla, składa podpis w prawym dolnym rogu płótna, rzuca paletę na podłogę i odwraca się, aby zejść po wąskich, krętych schodach. Dom, w którym trzysta lat później zostanie urządzone muzeum malarza, tego dnia jest świadkiem jego hańby. Tłoczą się w nim zainteresowani kupnem należących do Rembrandta rzeczy, które mają być zlicytowane na aukcji. Szorstko przeciskając się przez tłum gapiów na schodach, wychodzi przez frontowe drzwi, wciąga w płuca słonawe powietrze i ociężale idzie do karczmy na rogu ulicy.
W Delft, siedemdziesiąt kilometrów na południe, inny malarz stoi dopiero u progu sławy. Dwudziestopięcioletni Johannes Vermeer ostatni raz ogląda swoje nowe dzieło, _U stręczycielki_. Przesuwa po nim wzrokiem od prawej do lewej strony. Najpierw prostytutka w jaskrawożółtym kaftanie. Dobrze. Dobrze. Ta żółć jaśnieje jak wypolerowany blask słońca. Potem otaczająca ją para mężczyzn. Doskonale – każdy z nich mógłby zstąpić z obrazu i wdać się w rozmowę. Vermeer pochyla się, by pochwycić przenikliwe spojrzenie tego w fircykowatym kapeluszu. Patrząc na swojego małego sobowtóra, kiwa głową. Wielce zadowolony, zamaszyście maluje podpis w prawym dolnym rogu.
By jednak wrócić do Amsterdamu – przy Breestraat numer pięćdziesiąt siedem, zaledwie dwie przecznice od domu Rembrandta, gdzie ma się odbyć licytacja, dwudziestotrzyletni kupiec (urodzony tylko dwa dni wcześniej niż Vermeer, którego będzie podziwiał, ale nigdy nie pozna), przygotowuje się do zamknięcia swojego sklepu kolonialnego. Można by pomyśleć, że jest zbyt delikatny i urodziwy, aby prowadzić sklep. Ma regularne rysy, nieskazitelną oliwkową cerę i duże ciemne oczy, jakby przepełnione smutkiem.
Rozgląda się dookoła: dużo półek jest pustych, tak samo jak jego kieszenie. Ostatni ładunek z Bahii przechwycili piraci i nie ma kawy, cukru ani kakao. Przez pokolenie rodzina Spinozów prowadziła wielkie intratne przedsiębiorstwo importowo-eksportowe, lecz obecnie bracia – Gabriel i Bento – mają tylko ten mały sklep. Wciągając w płuca duszne powietrze, Bento Spinoza z rezygnacją rozpoznaje smród szczurzych odchodów, mieszający się z wonią suszonych fig, rodzynek, kandyzowanego imbiru, migdałów i ciecierzycy, a także oparami wytrawnego hiszpańskiego wina. Wychodzi na dwór i zaczyna codzienną walkę z zardzewiałą kłódką u drzwi sklepu. Wzdryga się, słysząc nieznany głos, mówiący z afektacją po portugalsku.
– Ty jesteś Bento Spinoza?
Odwraca się i widzi dwóch nieznajomych: młodych, wyraźnie zmęczonych mężczyzn, którzy wyglądają na przybywających z daleka. Jeden z nich jest wysoki i ma dużą, masywną głowę, która pochyla się do przodu, jakby była zbyt ciężka, by dało się ją utrzymać prosto. Jego strój, niewątpliwie dobrej jakości, jest brudny i pomięty. Drugi, w sfatygowanym chłopskim ubraniu, stoi za swoim towarzyszem. Ma długie, zmierzwione włosy, ciemne oczy, wydatną brodę i duży nos. Trzyma się sztywno. Rzuca wzrokiem na lewo i prawo, jego spojrzenie przywodzi na myśl spłoszone kijanki.
Spinoza ostrożnie kiwa głową.
– Ja nazywam się Jacob Mendoza – mówi ten wyższy. – Przyszliśmy do ciebie. Chcemy porozmawiać. To mój kuzyn, Franco Benitez, właśnie przywiozłem go z Portugalii. Biedak ma kłopoty. – Kładzie rękę na ramieniu Franca.
– Rozumiem – odpowiada Spinoza. – I co dalej?
– Poważne kłopoty.
– No rozumiem. Lecz co to ma wspólnego ze mną?
– Powiedziano nam, że możesz mu pomóc. Chyba jako jedyny.
– Pomóc?
– Franco stracił wiarę. We wszystko wątpi. W sens obrządku religijnego. W sens modlitwy. A nawet w obecność Boga. Żyje w ciągłym strachu. Nie śpi. Mówi, że odbierze sobie życie.
– Kto taki przysłał was do mnie? Jestem tylko kupcem prowadzącym mały sklep. I to słabo prosperujący, jak widzicie. – Spinoza wskazuje zakurzoną witrynę, przez którą można dostrzec na wpół puste regały. – Gminie przewodzi rabin Mortera. Idźcie do niego.
– Przypłynęliśmy wczoraj i dziś rano mieliśmy się do niego udać. Lecz nasz gospodarz, daleki kuzyn, odradził nam to. „Franco potrzebuje pomocy, nie osądu” – orzekł. Powiedział, że rabin Mortera surowo traktuje wątpiących, uważa, że wszystkich żydów w Portugalii, którzy przeszli na katolicyzm, czeka wieczne potępienie, nawet jeśli byli zmuszeni wybrać między odstąpieniem od swojej wiary a śmiercią. „Po spotkaniu z rabinem Morterą Francowi się nie polepszy, tylko pogorszy” – przekonywał. „Idźcie do Benta Spinozy. On się zna na takich sprawach”.
– Co mają znaczyć te słowa? Jestem tylko kupcem…
– On twierdzi, że gdybyś nie musiał przejąć interesu po śmierci starszego brata i ojca, zostałbyś następnym wielkim rabinem Amsterdamu.
– Pora na mnie. Muszę iść.
– Idziesz na nabożeństwa szabatowe do synagogi? Tak? My też. Zabieram na nie Franca, musi odzyskać wiarę. Czy możemy ci towarzyszyć?
– Nie, idę gdzie indziej.
– Jak to gdzie indziej? – pyta Jacob, jednak natychmiast odzyskuje panowanie nad sobą. – Przepraszam cię. To nie moja sprawa. Czy możemy więc przyjść jutro? Zechcesz pomóc nam podczas szabatu? To dozwolone, odkąd stało się micwą. Potrzebujemy cię. Mojemu kuzynowi grozi niebezpieczeństwo.
– Dziwne. – Spinoza kręci głową. – Nigdy nie spotkałem się z taką prośbą. Przykro mi, lecz się mylicie. Nie mogę wam w żaden sposób pomóc.
Franco, który patrzył w ziemię, gdy mówił Jacob, podnosi wzrok i odzywa się po raz pierwszy:
– Proszę o niewiele, zaledwie o chwilę rozmowy z tobą, panie. Odmawiasz współwyznawcy? Masz obowiązek wobec przybysza. Uciekłem z Portugalii tak samo jak twój ojciec, twoja rodzina, uchodząc przed inkwizycją.
– Lecz co ja mogę…
– Mój ojciec został spalony na stosie ledwie rok temu. Jaką popełnił zbrodnię? Znaleźli stronice z Tory, zakopane w ziemi za naszym domem. Brat mego ojca, ojciec Jacoba, został zamordowany wkrótce potem. Mam pytanie. Co to za świat, w którym syn czuje woń palonego ciała swego ojca? Gdzie jest Bóg, gdy dzieją się takie rzeczy? Dlaczego na nie pozwala? Winisz mnie, że o to pytam? – Franco przez chwilę patrzy Spinozie prosto w oczy, a później podejmuje: – Człowiek, który ma na imię „błogosławiony”… po portugalsku Bento, a po hebrajsku Baruch… chyba nie odmówi mi krótkiej rozmowy?
Spinoza z powagą kiwa głową.
– Porozmawiam z tobą, Franco. Jutro w południe?
– W synagodze? – dopytuje tamten.
– Nie, tutaj. Przyjdź do mojego sklepu. Będzie otwarty.
– Sklep? Otwarty? – włącza się Jacob. – W szabat?
– Mój młodszy brat, Gabriel, reprezentuje w synagodze rodzinę Spinozów.
– Jednakże święta Tora – nie ustępuje Jacob, nie zwracając uwagi na to, że Franco ciągnie go z rękaw – mówi, że wolą Boga jest, abyśmy w szabat nie pracowali, abyśmy spędzili dzień, świętując, modląc się do niego i czyniąc micwę.
Spinoza odwraca się do niego.
– Powiedz mi, Jacobie – pyta łagodnie, jak nauczyciel młodego ucznia. – Czy wierzysz, że Bóg jest wszechpotężny?
Ten kiwa głową.
– Że Bóg jest doskonały? Skończony sam w sobie?
Jacob ponownie potwierdza.
– A zatem na pewno przyznasz, że jako taki, z samej tej definicji, niczego nie potrzebuje, niczego nie chce, niczego sobie nie życzy. Czyż nie?
Jacob się zastanawia, a potem, niepewny, ostrożnie kiwa głową. Spinoza zauważa, że na ustach Franca z wolna pojawia się uśmiech.
– W takim razie – ciągnie Spinoza – nie sądzę, by miał jakieś życzenia co do tego, jak będziemy go czcić… a nawet czy w ogóle będziemy to robić. Pozwól więc, Jacobie, że będę wielbił Boga na własny sposób.
Franco szeroko otwiera oczy. Zwraca się do Jacoba, jakby chciał powiedzieć: „Widzisz, widzisz? Właśnie kogoś takiego szukam”.Rozdział 2
REWEL, ESTONIA – 3 MAJA 1910
Czas: godzina 16.00
Miejsce: ławka na głównym korytarzu przed gabinetem dyrektora Petri-Realschule, Epsteina
Na ławce siedzi szesnastoletni Alfred Rosenberg. Wierci się, nie bardzo wie, dlaczego wezwano go do gabinetu dyrektora szkoły. Jest szczupły, ma szaroniebieskie oczy i regularne germańskie rysy; na czoło opada mu pod właściwym kątem kosmyk orzechowych włosów. Nie widać jeszcze sinych kręgów pod oczami – pojawią się później. Wysoko trzyma brodę. Może i jest hardy, ale zdradzają go pięści, które raz po raz zaciska – czuje niepokój.
Wygląda jak wszyscy, przeciętnie. To już prawie mężczyzna, stoi u progu życia. Za osiem lat wyjedzie z Rewla do Monachium i zostanie gorliwym antybolszewickim i antysemickim dziennikarzem. Za dziewięć – wysłucha poruszającego przemówienia na zebraniu Niemieckiej Partii Robotników, wygłoszonego przez jej nowego członka, weterana pierwszej wojny światowej, niejakiego Adolfa Hitlera, i wkrótce sam do niej wstąpi¹. Za lat dwadzieścia odłoży pióro i uśmiechnie się triumfalnie, kończąc pisanie ostatniej strony swojej książki _Der Mythus des 20. Jahrhunderts, Mit XX wieku_. Zostanie ona sprzedana w milionach egzemplarzy i stworzy ideologiczne podstawy programu partii nazistowskiej, uzasadniając konieczność eliminacji europejskich Żydów. Za trzydzieści lat jego podwładni wkroczą do małego muzeum w holenderskim Rijnsburgu i skonfiskują znajdującą się tam bibliotekę Spinozy w liczbie stu pięćdziesięciu pozycji. A za lat trzydzieści sześć w jego podkrążonych oczach wyraźnie pojawi się niedowierzanie i zapytany przez amerykańskiego kata w Norymberdze², czy chce wypowiedzieć ostatnie słowa, pokręci głową.
Tymczasem młody Alfred słyszy zbliżające się kroki, które niosą się po korytarzu echem, i gdy widzi Herr Schäfera, swojego wychowawcę i nauczyciela języka niemieckiego, zrywa się na nogi, żeby się z nim przywitać. Herr Schäfer, mijając go i otwierając drzwi do gabinetu dyrektora, tylko ściąga brwi i powoli kręci głową. Ale przed wejściem do środka przystaje i odwraca się do Alfreda.
– Rosenberg – mówi cicho wcale niesurowym głosem – rozczarowałeś mnie… wszystkich nas rozczarowałeś… tonem swojego wieczornego przemówienia. I nie przysłoni tego fakt, że zostałeś wybrany na przewodniczącego klasy. Mimo to wierzę, że wyjdziesz na ludzi. Za kilka tygodni kończysz szkołę. Nie rób głupstw.
Wczorajsze przemówienie wyborcze! A więc to o nie chodzi – Alfred uderza się otwartą dłonią w czoło. Jasne – dlatego wezwano go do dyrektora. Chociaż na spotkaniu byli obecni prawie wszyscy z czterdziestu uczniów ostatniej klasy, do której chodził – głównie Niemcy bałtyccy, ale także kilku Rosjan, Estończyków, Polaków i Żydów – Alfred specjalnie zwrócił się w swoim wystąpieniu tylko do niemieckiej większości, zagrzewając ich do realizowania misji, jaką jest szerzenie szlachetnej kultury niemieckiej. „Dbajcie o czystość naszej rasy” – apelował. „Nie osłabiajcie jej, zapominając o naszych wspaniałych tradycjach, dając się uwodzić mniej wzniosłym ideom, obcując z pośledniejszymi rasami”. Może na tym powinien był poprzestać. Ale go poniosło. Pewnie posunął się za daleko.
Jego rozważanie przerywa otwarcie masywnych drzwi, wysokich na trzy metry, i donośny głos dyrektora:
– _Herr Rosenberg, bitte, herein!_
Po wejściu do gabinetu Alfred widzi, że Epstein siedzi z nauczycielem niemieckiego przy końcu długiego ciężkiego stołu z ciemnego drewna. Chłopak zawsze czuje się mały w obecności tego człowieka, wysokiego mężczyzny, mierzącego ponad sto osiemdziesiąt centymetrów, któremu powagi przydają jeszcze dostojna postawa, przenikliwe oczy i gęsta, starannie przystrzyżona broda.
Dyrektor daje Alfredowi znak, żeby usiadł na krześle po drugiej stronie stołu. Jest wyraźnie niższe niż dwa wysokie krzesła naprzeciwko. Dyrektor, nie tracąc czasu, od razu przechodzi do rzeczy.
– Więc, Rosenberg, jestem żydowskiego pochodzenia, co? Tak samo moja żona, ona też jest Żydówką? A Żydzi to gorsza rasa i nie powinni uczyć Niemców? A już na pewno, jak z tego rozumiem, błędem jest mianować któregoś z nich dyrektorem szkoły?
Brak odpowiedzi. Alfred zaczerpuje powietrza, jeszcze bardziej kuli się na krześle i zwiesza głowę.
– Rosenberg, czy dobrze zrozumiałem, co chciałeś powiedzieć?
– Proszę pana… ojej, panie dyrektorze, wyraziłem się zbyt skrótowo. Nie miałem na myśli nikogo konkretnego. To było przemówienie wyborcze i mówiłem to, co chcieli usłyszeć. – Kątem oka Alfred widzi, że Herr Schäfer na swoim krześle opuszcza ramiona, zdejmuje okulary i przeciera oczy.
– Ach, rozumiem. Nie miałeś na myśli nikogo konkretnego… Ale teraz masz przed sobą konkretnie mnie.
– Proszę pana, powiedziałem tylko to, co myślą wszyscy Niemcy. Że musimy dbać o naszą rasę i kulturę.
– A co ze mną i innymi Żydami?
Alfred w milczeniu znowu pochyla głowę. Ma ochotę spojrzeć za okno w połowie długości stołu, ale podnosi wzrok i patrzy z niepokojem na dyrektora.
– Tak, oczywiście, nie umiesz odpowiedzieć. Może rozwiąże ci się język, gdy powiem, że ja i moja żona mamy niemieckie pochodzenie i że nasi przodkowie osiedli nad Bałtykiem w czternastym wieku. A co więcej, jesteśmy żarliwymi luteranami.
Alfred powoli kiwa głową.
– A mimo to nazwałeś nas oboje Żydami – ciągnie dyrektor.
– Nie, wcale nie. Wspomniałem tylko, że krążą pogłoski…
– Pogłoski, które skwapliwie rozpowszechniasz, żeby zdobyć w wyborach głosy kolegów. Powiedz mi jeszcze, Rosenberg, czy te pogłoski znajdują potwierdzenie w faktach? Czy może są zupełnie pozbawione podstaw?
– W faktach? – Alfred kręci głową. – Hm. Może świadczy o tym pańskie nazwisko?
– Więc Epstein to nazwisko żydowskie? Wszyscy Epsteinowie są Żydami, tak? Czy może połowa z nich? Albo niektórzy? Albo może tylko jeden na tysiąc? Czego dowodzą twoje badania naukowe?
Brak odpowiedzi. Alfred znowu kręci głową.
– Czyli, mimo że chodziłeś na lekcje z nauk ścisłych i filozofii w naszej szkole, nigdy się nie zastanawiałeś, skąd wiesz to, co wiesz. Czy nie jest to właśnie jedna z podstawowych idei Oświecenia? Czy to myśmy zawiedli ciebie? Czy ty nas?
Alfred wydaje się zdezorientowany. Herr Epstein głośno przebiera palcami po stole.
– A twoje nazwisko, Rosenberg? – podejmuje. – Czy to również nie jest nazwisko żydowskie?
– Na pewno nie.
– To wcale nie jest takie pewne. Oto kilka faktów związanych z nazwiskami. W okresie Oświecenia w Niemczech… – Dyrektor przerywa na chwilę, a później pyta burkliwie: – Rosenberg, a ty w ogóle wiesz, co to było Oświecenie i kiedy nastąpiło?
Zerkając na Herr Schäfera, Alfred odpowiada gorliwie:
– To była epoka… rozumu i wiary w naukę… i nastąpiła w osiemnastym wieku?
– Tak, zgadza się. Dobrze. Nauki Herr Schäfera nie całkiem poszły w las. Pod koniec tej epoki podjęto w Niemczech starania, żeby uczynić z Żydów obywateli niemieckich. Mieli oni wybrać sobie niemieckie nazwiska i za nie zapłacić. Jeśli odmawiali zapłaty, mogli otrzymać jakieś śmieszne, na przykład Schmutzfinger albo Drecklecker. Większość jednak wolała zapłacić, żeby dostać ładniejsze czy wytworniejsze, może od kwiatu… jak choćby Rosenblum… albo kojarzące się z przyrodą, jak Greenbaum. Jeszcze popularniejsze były nazwiska od szlacheckich zamków. Zamek Epstein miał pozytywne konotacje i należał do wspaniałego rodu, wywodzącego się jeszcze ze świętego Cesarstwa Rzymskiego. Wybierali go na nazwisko Żydzi, którzy w osiemnastym wieku mieszkali w jego pobliżu. Inni płacili mniejsze sumy za tradycyjne nazwiska żydowskie, jak Levy albo Cohen.
Twoje nazwisko, Rosenberg, także jest bardzo stare. Ale od stu lat wiedzie nowe życie. Stało się pospolite wśród Żydów w Vaterlandzie i zapewniam cię, że jeśli… albo gdy… tam pojedziesz, spotkasz się z krzywymi spojrzeniami i uśmieszkami. Dotrą też do ciebie pogłoski, że wśród twoich przodków byli Żydzi. Powiedz mi, Rosenberg, jeżeli tak się stanie, jak będziesz te zarzuty odpierał?
– Pójdę za pańskim przykładem, proszę pana, i opowiem o swoim pochodzeniu.
– Ja prześledziłem swoją genealogię kilka wieków wstecz. A ty?
Alfred zaprzecza ruchem głowy.
– A wiesz, jak to się robi?
Kolejne zaprzeczenie.
– Wobec tego w ramach jednego z zadań przedmaturalnych dowiesz się, jak przeprowadzić takie badanie, i odtworzysz swoje pochodzenie.
– Jednego z zadań, proszę pana?
– Tak, bo będziesz musiał wykonać dwa zadania, aby rozwiać moje wątpliwości, czy możesz dostać świadectwo ukończenia szkoły średniej i wstąpić na politechnikę. Po dzisiejszej rozmowie Herr Schäfer i ja zdecydujemy, co będzie twoim drugim zadaniem.
– Dobrze, proszę pana. – Alfred zaczyna sobie uświadamiać, jak niepewna jest jego sytuacja.
– Powiedz mi jeszcze, Rosenberg – kontynuuje dyrektor Epstein – wiedziałeś, że na wczorajszym wiecu wyborczym byli uczniowie żydowscy?
Alfred nieznacznie kiwa głową.
– A zastanawiałeś się – pyta dalej dyrektor – jak się poczują i jak zareagują na twoją tyradę, że dla Żydów nie ma miejsca w tej szkole?
– Mam przede wszystkim zobowiązania wobec ojczyzny. Uważam, że muszę chronić czystość naszej wielkiej aryjskiej rasy, odgrywającej przewodnią rolę w całej cywilizacji.
– Rosenberg, jest już po wyborach. Oszczędź mi tych gadek. Odpowiedz na moje pytanie. O uczucia Żydów, którzy cię słuchali.
– Uważam, że jeśli nie będziemy czujni, rasa żydowska doprowadzi nas do upadku. Żydzi są słabi. To pasożyty. Nasz odwieczny wróg. Przeciwieństwo aryjskich wartości i kultury.
Zaskoczeni gwałtowną reakcją Alfreda, dyrektor Epstein i Herr Schäfer wymieniają zaniepokojone spojrzenia. Dyrektor indaguje dalej:
– Wygląda na to, że chcesz wymigać się od odpowiedzi. Więc spróbuję inaczej. Według ciebie Żydzi są słabi, to pasożyty, gorsza rasa?
Alfred przytakuje.
– To powiedz mi, Rosenberg, jak taka słaba, gorsza rasa może zagrozić naszej potężnej aryjskiej?
Gdy Alfred próbuje znaleźć odpowiedź, Herr Epstein ciągnie:
– Powiedz, Rosenberg, uczyłeś się na lekcjach Herr Schäfera o teorii Darwina?
– Tak – rzuca Alfred. – Na historii i biologii.
– Czego się o niej dowiedziałeś?
– Głosi, że gatunki ewoluują i mogą przetrwać tylko te najlepiej przystosowane.
– No właśnie, o przetrwaniu decyduje najlepsze przystosowanie. I oczywiście, na religii dokładnie czytaliście Stary Testament, prawda?
– Tak, u Herr Müllera.
– A wiadomo, Rosenberg, że prawie wszystkie ludy i kultury opisane w Biblii… całe ich dziesiątki… wyginęły. Zgadza się?
Alfred potwierdza.
– Możesz wymienić kilka z takich ludów?
Chłopak przełyka ślinę.
– Fenicjanie, Moabici… i Idumejczycy. – Zerka na Herr Schäfera, który kiwa głową.
– Doskonale – ciągnie dyrektor. – I one wszystkie wyginęły. Z wyjątkiem Żydów. Żydzi przetrwali. Czy Darwin by nie powiedział, że w takim razie są najlepiej przystosowani? Podążasz za moim rozumowaniem?
– Przetrwali – błyskawicznie odpowiada Alfred – ale nie dlatego, że byli silni. Zawsze pasożytowali na innych, nie pozwalając rasie aryjskiej przystosować się jeszcze bardziej. Przetrwali, bo czerpali siłę, złoto i bogactwa od nas.
– A, czyli nie grają uczciwie – kwituje dyrektor Epstein. – Chcesz powiedzieć, że w wielkim planie natury jest miejsce na fair play. Innymi słowy, szlachetne zwierzę, walcząc o życie, nie powinno posługiwać się mimikrą ani stosować taktyki zaskoczenia? Dziwne, nie pamiętam, żeby w pracach Darwina było coś o uczciwości.
Alfred, zbity z tropu, siedzi w milczeniu.
– Cóż, mniejsza o to – rzuca dyrektor. – Rozważmy inną kwestię. Na pewno nie zaprzeczysz, Rosenberg, że rasa żydowska wydała wybitne jednostki. Weźmy naszego Pana, Jezusa, który przyszedł na świat jako Żyd.
I tym razem Alfred szybko udziela odpowiedzi:
– Czytałem, że Jezus urodził się w Galilei, nie w Judei, gdzie mieszkali Żydzi. Chociaż w końcu Galilejczycy przeszli na judaizm, nie mieli w żyłach ani kropli izraelickiej krwi.
– Co takiego?! – Dyrektor Epstein wyrzuca ręce w górę. Odwraca się do Herr Schäfera.
– Skąd pochodzą te wymysły, Herr Schäfer? – pyta. – Gdyby chłopak był dorosły, zapytałbym, co wypił. Czy tego ich pan uczy na lekcjach historii?
Herr Schäfer kręci głową.
– Skąd bierzesz te wszystkie teorie? – zwraca się do Alfreda. – Mówisz, że z książek, ale na pewno nie z podręczników, z których korzystamy na moich lekcjach. Gdzie je wyczytałeś, Rosenberg?
– We wspaniałej książce, proszę pana. Nosi tytuł _Podstawy dziewiętnastego wieku_³_._
Herr Schäfer uderza się dłonią w czoło. Opadają mu ramiona.
– Co to za dzieło? – pyta go dyrektor Epstein.
– Niejakiego Houstona Stewarta Chamberlaina – wyjaśnia Herr Schäfer. – To Anglik, zięć Wagnera. Pisze fantastykę naukową, to znaczy odtwarza historię, przerabiając ją na własną modłę. – Przenosi wzrok na Alfreda. – Jak trafiłeś na tę książkę?
– Podczytywałem ją u stryja, a później poszedłem do księgarni, po drugiej stronie ulicy, żeby kupić własny egzemplarz. Nie mieli jej, ale ją dla mnie zamówili. Czytam to dzieło od miesiąca.
– Z taką pasją! Życzyłbym sobie, żebyś z podobnym zainteresowaniem czytał teksty klasyczne – komentuje Herr Schäfer, wskazując zamaszystym gestem regał z oprawnymi w skórę książkami, który zajmuje całą ścianę w gabinecie dyrektora. – Choć jeden z nich!
– Herr Schäfer – pyta dyrektor szkoły – zna pan tę pozycję, tego autora?
– Na tyle, na ile warto znać pseudohistoryków. Chamberlain to popularyzator Arthura de Gobineau, francuskiego rasisty, którego publikacje o wyższości rasy aryjskiej wpłynęły na Wagnera. Obaj, zarówno de Gabineau, jak i Chamberlain, wysuwają śmiałe teorie o czołowej roli aryjczyków w rozwoju cywilizacji Greków i Rzymian.
– To były wielkie cywilizacje! – gwałtownie włącza się Alfred. – Dopóki jedni i drudzy nie wymieszali się z niższymi rasami… Żydami, Murzynami, Azjatami. To doprowadziło ich do upadku.
I dyrektor Epstein, i Herr Schäfer są wyraźnie oburzeni, że uczeń śmie przerywać im rozmowę. Dyrektor spogląda na podwładnego karcąco, jakby to on ponosił za to odpowiedzialność.
Herr Schäfer obciąża winą ucznia.
– Gdyby tylko wykazywał taką gorliwość na lekcjach! – wykrzykuje. Potem zwraca się do Alfreda: – Ile razy przemawiałem ci do rozumu, Rosenberg? Wydawałeś się zupełnie niezainteresowany własną edukacją. Ile razy próbowałem zachęcić cię do udziału w dyskusjach na podstawie lektur? A tu nagle tak gorąco bronisz jakiejś książki. Jak mamy to rozumieć?
– Może to dlatego, że nigdy wcześniej takiej nie czytałem… książki, która mówiłaby całą prawdę o szlachectwie naszej rasy, o tym, jak naukowcy zakłamywali historię, widząc w niej postęp całej ludzkości, podczas gdy w rzeczywistości to nasza rasa tworzyła wszystkie wielkie cywilizacje! Nie tylko grecką i rzymską, ale także egipską, perską, nawet indyjską. Każda z nich upadła dopiero wtedy, gdy naszą rasę skaziła gorsza krew. – Alfred patrzy na dyrektora Epsteina. – Za pozwoleniem, proszę pana – mówi do niego z takim szacunkiem, na jaki tylko może się zdobyć – to jest właśnie odpowiedź na pytanie, które mi pan zadał. Dlatego się nie przejmuję, że urażę kilku Żydów… albo Słowian, oni też są niższą rasą, ale nie tak dobrze zorganizowaną jak żydowska.
Dyrektor Epstein i Herr Schäfer znowu patrzą na siebie, obaj wreszcie świadomi wagi problemu. Nie mają do czynienia ze zwykłym niesfornym czy impulsywnym uczniem.
Dyrektor Epsein mówi do Alfreda:
– Rosenberg, proszę, wyjdź za drzwi. Herr Schäfer i ja musimy się naradzić.Rozdział 5
AMSTERDAM – 1656
– Dzień dobry, Gabrielu! – zawołał Bento do brata, gdy usłyszał, że ten myje się przed nabożeństwem szabatowym. Gabriel tylko mruknął coś w odpowiedzi, ale wrócił do wspólnego pokoju i usiadł ciężko na wielkim łóżku z baldachimem, które służyło im obu. To łóżko, zajmujące większość pomieszczenia, było jedyną ich pamiątką z przeszłości.
Ich ojciec, Michael, zapisał wszystkie sprzęty domowe starszemu synowi, lecz obie córki podważyły jego ostatnią wolę, twierdząc, że Bento nie jest prawowitym członkiem społeczności żydowskiej. Chociaż sąd żydowski wydał orzeczenie na jego korzyść, ten zaskoczył wszystkich, natychmiast oddając cały majątek rodzeństwu. Zatrzymał sobie tylko jedną rzecz – należące do rodziców łóżko z baldachimem. Po zamążpójściu sióstr on i Gabriel zostali sami w pięknym dwupiętrowym białym domu, który rodzina Spinozów wynajmowała od dziesięcioleci. Stał on nad kanałem Houtgracht, nieopodal najbardziej ruchliwego skrzyżowania w żydowskiej części Amsterdamu, zaledwie przecznicę od małej synagogi Beth Jacob i przylegającej do niej szkoły.
Bento i Gabriel z żalem postanowili go opuścić. Gdy siostry się wyprowadziły, stary dom stał się dla nich za duży i zbyt przypominał o zmarłych. No i dużo kosztował – wojna angielsko-holenderska 1652 roku i pirackie ataki na statki z Brazylii odbiły się straszliwie na importowym przedsiębiorstwie braci Spinozów, zmuszając ich do wynajęcia mniejszego domu, tylko pięć minut drogi od sklepu.
Bento przeciągle spojrzał na brata. Gdy Gabriel był chłopcem, nazywano go „małym Bento”, tak byli do siebie podobni: obaj mieli pociągłe owalne twarze, przenikliwe sowie oczy, wydatne nosy. Teraz jednak Gabriel, już dorosły, ważył o dwadzieścia kilogramów więcej od brata, był od niego dwanaście centymetrów wyższy i znacznie silniejszy. I już nie patrzył w dal jak dawniej.
Bracia siedzieli obok siebie w milczeniu. Zazwyczaj Bento lubił ciszę i czuł się swobodnie, gdy jedli z Gabrielem posiłki albo pracowali razem w sklepie, nie odzywając się do siebie ani słowem. Jednak teraz cisza ta mu ciążyła i wywoływała w nim niepokój. Bento pomyślał o jednej z sióstr, Rebekah, kiedyś takiej gadatliwej i ożywionej. Tego dnia także ona milkła i odwracała od niego wzrok.
Milczeli również zmarli, ci wszyscy, którzy wydali ostatnie tchnienie właśnie w tym łóżku: jego matka Hana, przed siedemnastoma laty, kiedy Bento skończył ledwie szósty rok; starszy brat, Isaac, przed sześcioma; macocha, Esther, przed trzema; i wreszcie ojciec oraz siostra Miriam dopiero co, bo przed dwoma laty. Z całego rodzeństwa – hałaśliwej, wesołej gromady, która bawiła się razem, kłóciła ze sobą, a potem godziła, opłakiwała matkę i powoli zaczynała przywiązywać się do macochy – pozostało mu już tylko tych dwoje: Rebekah i Gabriel, a i oni szybko się od niego odsuwali.
Zerkając na bladą, obrzmiałą twarz brata, Bento przerwał milczenie.
– Znowu źle spałeś, prawda, Gabrielu? – zapytał. – Czułem, jak się rzucasz.
– Tak, znowu. Jak mogę dobrze spać, Bento? Nic nie idzie dobrze. Co tu zrobić? Co zrobić? Martwi mnie to, co dzieje się między nami. Jest ranek, ubieram się na szabat. Pierwszy raz w tym tygodniu zaświeciło słońce, niebo jest błękitne i powinienem czuć radość, jak wszyscy inni, jak nasi sąsiedzi z obu stron. A zamiast tego przez własnego brata… wybacz mi, Bento, lecz chyba pęknę, jeśli tego nie wypowiem. Bo to przez ciebie moje życie jest takie smutne. Nie cieszy mnie, że idę do synagogi, aby spotkać się ze swoimi i wspólnie z nimi modlić się do naszego Boga.
– Przykro mi to słyszeć, Gabrielu. Pragnę, byś był szczęśliwy.
– Słowa to jedno, a czyny drugie.
– Jakie czyny?
– Jakie czyny?! – wykrzyknął Gabriel. – I pomyśleć, że przez taki długi czas, przez całe życie sądziłem, że wiesz wszystko. Gdyby ktoś inny zadał mi to pytanie, odpowiedziałbym: „Chyba żarty sobie robisz”, lecz przecież wiem, że ty nigdy nie żartujesz. Na pewno doskonale rozumiesz, o jakich czynach mówię.
Bento westchnął.
– Najpierw odrzuciłeś żydowskich klientów, a nawet całą gminę. Potem zaś przestałeś obchodzić szabat. Odwróciłeś się od wspólnoty i tego roku nie ofiarowałeś na synagogę praktycznie nic… o tym mówię.
Gabriel popatrzył na brata, który się nie odzywał.
– Podam więcej przykładów, Bento. Wczoraj wieczorem nie chciałeś pójść na kolację szabatową do Sarah. Wiesz, że mam ją poślubić, jednak nie przyłączysz się do nas, by wspólnie świętować szabat. Możesz sobie wyobrazić, jak się czuję? A twoja siostra Rebekah? Jak mamy cię tłumaczyć? Mamy powiedzieć, że nasz brat woli lekcje łaciny z tym jezuitą?
– Gabrielu, wszyscy będziecie lepiej trawić, jeśli nie przyjdę. Wiesz o tym. Zdajesz sobie sprawę, że ojciec Sarah jest przesądny.
– Przesądny?
– Skrajnie ortodoksyjny. Widziałeś, że moja obecność tylko pobudza go do dysput religijnych. Widziałeś, że każda moja odpowiedź powoduje coraz większy rozdźwięk między nami, sprawiając ból tobie i Rebekah. Moja nieobecność posłuży sprawie pokoju… nie mam co do tego wątpliwości. Moja nieobecność równa się pokój. Myślę o tym równaniu coraz częściej.
Gabriel pokręcił głową.
– Bento, pamiętasz, że gdy byłem dzieckiem, czasami ogarniał mnie lęk, bo wyobrażałem sobie, że jeśli zamknę oczy, świat zniknie? Ty mi wytłumaczyłeś, że nie ma powodu do strachu. Opowiedziałeś mi o rzeczywistości i o wiecznych prawach natury. Teraz ty popełniasz taki błąd, jaki ja wtedy popełniałem. Wyobrażasz sobie, że niezgoda z powodu Benta Spinozy zniknie, gdy nie będzie on jej świadkiem?
– Zeszły wieczór był przykry – ciągnął Gabriel. – Ojciec Sarah zaczął mówić o tobie, gdy tylko zasiadł do posiłku. Znowu wpadł w gniew, że ominąłeś nasz lokalny żydowski sąd i zwróciłeś się do holenderskiego sądu cywilnego. Nikt inny za naszej pamięci, twierdził, tak nie obraził sądu rabinackiego. To prawie uzasadnia cherem. Tego chcesz? By nałożono na ciebie cherem? Bento, nasz ojciec nie żyje, nasz starszy brat nie żyje. Jesteś głową rodziny. A jednak obrażasz nas wszystkich, zwracając się do sądu holenderskiego. I to kiedy? Nie mogłeś przynajmniej z tym zaczekać, aż wezmę ślub?
– Gabrielu, tłumaczyłem ci to już wiele razy, lecz nie chciałeś słuchać. Więc wytłumaczę ci jeszcze raz, byś poznał fakty. I proszę cię nade wszystko, abyś zrozumiał, że czuję się odpowiedzialny za ciebie i Rebekah. Tylko jestem rozdarty. Nasz ojciec, pokój z nim, był szczodry. Lecz pomylił się w ocenie sytuacji, kiedy udzielił poręczenia skryptowi dłużnemu będącej w żałobie wdowie Henriques u tego pazernego lichwiarza, Duarte Rodrigueza. Jej mąż Pedro był zaledwie znajomym ojca, żadnym krewnym ani, z tego, co mi wiadomo, bliskim przyjacielem. Nikt z nas nie znał ani jego, ani jej i pozostaje zagadką, dlaczego ojciec za nią poręczył. Znałeś go jednak… gdy widział, że ktoś cierpi, od razu przychodził mu z pomocą, nie myśląc o skutkach. Kiedy wdowa i jej jedynie dziecko zmarli w zeszłym roku podczas zarazy, nie spłaciwszy długu, Duarte Rodriguez… ten pobożny Żyd, który w synagodze zasiada na bimie i ma już połowę domów przy Jodenbreestraat… próbował obciążyć nim nas, domagając się od sądu rabinackiego, by uboga rodzina Spinozów spłaciła zobowiązania kogoś, kogo nawet nie znała.
Bento przerwał.
– Wiesz o tym, prawda, Gabrielu? Czy nie?
– Tak, wiem, lecz…
– Pozwól mi dokończyć. To ważne, byś poznał całą sprawę. Być może pewnego dnia ty zostaniesz głową rodziny. Otóż Rodriguez wystąpił z tym żądaniem do żydowskiego sądu, którego większość stanowią ludzie chcący mu się przypodobać, gdyż jest jednym z większych darczyńców synagogi. Powiedz mi więc, Gabrielu, czy mieli mu się narazić? Niemal od razu wydali wyrok, że rodzina Spinozów musi wziąć na siebie spłatę całego długu. A to tak wysoka suma, że nie będziemy mieli z czego żyć do końca naszych dni. A co gorsza, orzekli, że na jego spłatę ma pójść spadek po naszej matce. Rozumiesz to wszystko, Gabrielu?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki