- W empik go
Kwiaciareczka i inne opowiadania - ebook
Kwiaciareczka i inne opowiadania - ebook
Belgijski pisarz Eugène-Ghislain-Alfred Demolder (1862-1919) najbardziej znany jest z powieści romantycznej „Le jardinier de la Pompadour” (Ogrodnik Madame de Pompadour). Powieściopisarz, pisarz opowiadań i krytyk sztuki, był także wykształcony z prawa. Używanie symboliki i kreowanie atmosfery odróżnia jego powieści od wcześniejszych romansów. Możną go uznać za jednego z prekursorów modernizmu. Proponowana przez nas książka to zbiorek trzech opowiadań, które noszą tytuły: Kwiaciareczka, Mała służąca i Sąsiedzi. A oto fragment trzeciego z nich: „Józef jest stolarzem. Co dnia zrywa się z jutrzenką, której złote promienie oświecają potem jego męską, barczystą postać, spiesznie przebiegającą puste, uśpione ulice. W pracowni, na białym dębowym warsztacie czeka już na niego niecierpliwy hebel z połyskliwym ostrzem i piła srebrzysta, z zębami zatopionymi w piękną klonową tarcicę, ujętą silnie w mocne kleszcze. Józef podnosi się zwykle ostrożnie, po izbie chodzi na palcach i ubiera się cicho, żeby nie pobudzić śpiących dokoła dzieci. Ubogi stolarz mieszka w suterenie i słońce, żeby przedrzeć się do ciemnej izby – musi prześlizgać się między kratami żelaznych balkonów i ganków, przybranych w cudne kwiaty, które piją światło i ciepło całym wnętrzem rozchylonych z rozkoszą kielichów. Szczęśliwe kwiaty! Szczęśliwsze od dzieci, gnieżdżących się w ciasnej suterenie, gdzie niezdrowa wilgoć obsiada nagie mury szarozielonawą pleśnią...”
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-810-5 |
Rozmiar pliku: | 286 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pani Chalumeau, handlarka ryb, co piątek zatrzymuje swój zielony, dwukołowy wózek przed oknami jednej z pierwszorzędnych pracowni krawieckich.
Handlarka już dawno głos zerwała ciężką pracą i odtąd Lucia, czarna, mała, chuda dziewczynka zawsze towarzyszy matce, pomaga, wywołuje towar.
Więc i teraz śpiewa zachrypniętym, piskliwym głosikiem:
— Ryby! Ryby! Świeże, wyborne ryby!
Potem uroczyściej, wolniej:
— Ślimaki! Ślimaki! Ślimaki!
I znów donośniej woła:
— Makrele! Makrele!
Ukośnem spojrzeniem obejmuje złote litery, przymocowane w górze, na balkonie, które głoszą, że »Siostry Guizot« dostarczają sukien i okryć wszystkim szanującym się królewskim dworom.
A wzrok ten rzadko kiedy ją zawodzi, bo po niejakiej chwili rozchylają się ciężkie firanki, i w oknie, w obłoku muślinów i drogich koronek pojawia się pięknie uczesana głowa jasnej, czy ciemnowłosej panny Guizot. Twarzyczka Luci rozjaśnia się wtedy pogodnym uśmiechem.
Właścicielka bogatego magazynu sprawdza świeżość towaru krótkim rzutem oka i daje wymowny znak ręką. Lucia wie już doskonale, co wyraża. I rzeczywiście w kilka minut później w bramie ukazuje się kucharka z dużym koszem. Waży w powietrzu ryby wprawnym ruchem, ogląda, wącha, patrzy, czy czerwone skrzela. Rybaczka zgadza się na cenę odrazu, — stałym odbiorcom zawsze warto coś odstąpić! Potem zręcznie i szybko sprawia zakupione ryby, i Lucia niesie je na piętro za kucharką, która nie włoży ich przecież do kosza — o! nie — za nic w świecie — przeszedłby tylko »niemiłym« zapachem!
Lucia z radością wbiega po kuchennych schodach. Jak tu inaczej, jak ładnie! Czuje się dumną jeśli na korytarzu przypadkiem minie którą z pracujących; czasem się prześliźnie koło uchylonych drzwi salonów magazynu, zagłębi w nie trwożne, nieśmiałe spojrzenie i ucieka z bijącem sercem. Niekiedy, bardzo rzadko, zaczyna rozmowę z »podręczną«; — większość to przecież dziewczynki w jej wieku. Jak przyjemnie dotykać szeleszczących, jedwabnych materji! Czy tam bardzo pięknie? I pełno ślicznych rzeczy? Wraca potem do ryb z ociąganiem, zwolna. Matka robi jej gorzkie wymówki.
Nic to! Ale magazyn! Jak tam pięknie! Jak musi być przyjemnie pracować w takiem otoczeniu, wśród tylu ślicznych rzeczy! W przeszły piątek rozmawiała o tem pragnieniu z Helenką. Jak długo trzeba być »podręczną«? Co robić, żeby się tam dostać? Czy może marzyć o takiem niedościgłem szczęściu?
— Matka musiałaby przyjść i sama poprosić te panie — objaśniła z powagą Helenka. — Zresztą, tyś chyba za mała. Masz z 10 lat, nieprawdaż?
— Dwanaście.
— Nie wyglądasz na to — ciągnie »podręczna« z odcieniem wyższości. — Patrz, o pół roku jestem tylko starsza, a sięgasz mi zaledwie do ramienia.
Lucia wspina się na palce.
— A właśnie dostaję ci do ucha — odzywa się tonem tryumfu.
— Pleciesz! Ale to jeszcze niewszystko — mówi Helenka dalej i uśmiecha się napół ironicznie, pół smutno. — Tutaj przychodzić trzeba w kapeluszu, w całej, czystej sukience. Tutaj żadna nie nosi chusteczki na głowie. Z początku posyłanoby cię po igły, nici, śpilki, — lubiłam to nawet, bo jest się prawie ciągle na świeżem powietrzu. Potembyś dopiero przeszła do pracowni. Musiałabyś szyć kieszenie, marszczyć falbany, fastrygować. Wieczorem do podręcznych należy porządek. To już najnudniejsze. A rano na gwałt zbierać porozsypywane śpilki. Młyn prawdziwy! Jednak zarabia się prędko. Ja teraz dostaję dwadzieścia groszy dziennie.
I Lucia odchodzi rozgorączkowana, z zamyślonem czołem.
Raz, na wielkie prośby, Helenka uchyliła trochę drzwi pracowni »spódnic«, — sama uczy się tutaj — i z dumą patrzy na koleżanki z oddziału »staników«. Lucia nie zapomni nigdy tej uroczystej chwili! Dojrzała tylko jakieś materjały szyte złotem, aksamity, wełny, mieniące się girlandami przepysznych, kolorowych kwiatów, stosy jedwabnych falban, piękne futra. Stoły uginają się pod nieprzebranem mnóstwem owych cudów, barwne materje owijają jakieś posągi bez głowy.
— Manekiny — z dumą objaśnia Helenka.
W pracowni siedzi kilkanaście dziewcząt, tną, pasują, upinają wszystkie śliczności. Pięknie uczesane, postrojone, zgrabne, Lucia mimowoli dotyka ręką swoich potarganych włosów.
Potem ucieka prędko, — zawstydzona. Ale już teraz nie zazna spokoju! Coś ją tam woła, ciągnie, nęci. Ona wie co, — piękno.
Jeszcze tego wieczora oświadczyła matce, że koniecznie, koniecznie pragnie dostać się do magazynu. Choćby na podręczną.
Ale jak uzyskać zgodę surowego ojca?
— Za pół roku będę zarabiać już dużo pieniędzy, — oznajmia wreszcie z przekonaniem.
Zwyciężyła ostatnie przeszkody.
I nazajutrz, po skończonym targu, zaczęły się przygotowania do wyprawy. Pani Chalumeau włożyła najlepszą swoją czarną suknię, głowę owinęła białą, wełnianą chusteczką, szyję, ręce, ramiona, policzki obficie skrapia wodą kolońską, co pochłania całą zawartość malutkiej flaszeczki. Lucia wysącza ostatnie krople na swoją sukienkę, potem odrywa z korka wązką różową wstążeczkę i związuje nią misternie ciemny lok nad czołem.
Czuje się niezwykle dumna w czystem, świątecznem odzieniu, w nowych, sznurowanych bucikach, które tak przyjemnie skrzypią za każdem stąpnięciem! Obcasy i skrzydełka wspaniałego kapelusza dodają jej z pewnością więcej, niż pół łokcia wzrostu!
Już wchodzą w bramę i Luci wydaje się nagle, że zapach perfum ulotnił się zupełnie, że ich nie czuć nawet z blizka; zato na schodach rozchodzi się przykry odór ryby. I nie wie, czemu rumieńce jej biją na śniade policzki.
Stają wreszcie przed bogato rzeźbionemi drzwiami. — Proszę nacisnąć guzik — czyta Lucia złote litery z trudnością.
Po chwili drzwi uchylają się prawie bez szmeru, w jasnym przedpokoju stoi strojna panna, z kunsztowną fryzurą, obrzuca przybyłe badawczem spojrzeniem.
— Czego pani sobie życzy? — pyta krótko.
— Chciałabym się dowiedzieć... przyszłam... czy nie przyjętoby tutaj podręcznej? — szepcze nieśmiało rybaczka.
— Teraz nie. Mamy personel w komplecie.
I wymownym ruchem otwiera rzeźbione podwoje. Nagle w głębi korytarza ukazuje się otyła postać kucharki, niesie srebrną tacę, imbryk, filiżanki.
— Pani Chalumeau? — woła z przyjaznem zdumieniem. — A co was sprowadza?
Strojna panna wydyma pięknie wykrojone usta i śpiesznie znika w półotwartych drzwiach salonu.
A Lucia odzyskuje pewność siebie i wymowę. Tak pragnie dostać się do magazynu. Takby starała........................Mała służąca
W ósmym roku życia Andzia wyganiała już cztery krowy i dwanaście gęsi na ojcowe pole, pilnowała trzech młodszych siostrzyczek, uwieszonych u czarnej spódniczki, i tuliła w ramionach tłustego malca, owiniętego w podarte pieluchy.
Wiatr owiewał jej czoło, igrał z warkoczami.
Andzia śpiewa miłym głosem ludową piosenkę, bystrem spojrzeniem śledzi stadko żółtodziobych ptaków. Na czele kroczy ojciec, poważny gąsior z długą szyją, i co chwila gęga zgryźliwie na żonę, która jest bardzo otyła i ciągle pozostaje w tyle. Krowy stąpają zwolna, z pochyloną głową.
Andzia baczy na wszystko i ma jeszcze dosyć czasu na zabawę z dziećmi, co tak, jak ona, przychodzą paść bydło. Małe dziewczynki i chłopcy z zachwytem przysłuchują się piosenkom Andzi, tęsknym, żałosnym, to znowu wesołym i skocznym.
Czasem Andzia opowiada długie, zajmujące bajki i nigdy nie dodaje słów zbytecznych, a skoro nie umie odpowiedzieć na jakieś trudniejsze pytania — cichnie i odrazu przyznaje się, że nie wie.
Mała pastuszka czuje się bardzo szczęśliwą: w sercu ma spokój, prostotę, sumienie zawsze czyste, zadowolona jest ze wszystkiego, nikomu nie zazdrości. Nieraz, gdy wzrok jej pobiegnie w górę, ku dalekim chmurom i szarym wieżycom kościołka, otoczonym wieńcem zielonych topoli, — twarz jej rozjaśnia się ogromnym blaskiem, i wzdycha czegoś bezwiednie, głęboko.
— Gdybym tu zawsze żyć mogła — szepcze do siebie cichutko.
Ale dobre czasy mijają zwykle prędko. Złe nadchodzą nieproszone, nie trzeba ich szukać daleko.
Andzia rośnie na radość, czy na cierpienie — dowie się u końca życia. Mówią tylko co roku, że rok jej przybywa. Trudno o tem zapomnieć! Urodziła się w dzień św. Mikołaja, kiedy w Bretanji obchodzą dożynki. Wieśniacy przynoszą z pola do domu ze śpiewem ostatnie zżęte kłosy, zebrane w snop złocisty i ubarwione więzią świeżych kwiatów. Więc trudno. Pewna data!
— Takie urodziny oznaczają, że tęgo i zdrowo wyrośniesz, że ci wszędzie będzie dobrze i potrafisz się obronić dzielnie od złych ludzi — objaśniła kiedyś matka.
— Dałby Bóg, mamo — mówi zamyślona Andzia. — Wiem tylko, że nigdzie nie będzie mi tak, jak tutaj, w naszej wiosce.
Podobne rozmowy nieokreślonym smutkiem napełniają duszę dziewczynki, i długo nie może sobie potem znaleźć miejsca. Raz nawet, kiedy wybijała masło w drewnianej maślnicy, łzy, jak groch, jęły sypać się po twarzy.
— Osolisz masło, niecnoto — krzyknął żartobliwie sąsiad.
Skończyła wreszcie lat dwanaście. Wtedy ją osłonięto przejrzystym welonem i całą drżącą ze wzruszenia poprowadzono przez kwieciste łąki, po szarej ścieżce, ocienionej ciemnemi drzewami, do starego kościołka. W kościele powitały ją dymy kadzideł, i Andzia śpiewała jakiś hymn pobożny. Po komunji wracały cicho, długim wieńcem, w przydrożnych..................Sąsiedzi
Józef jest stolarzem. Co dnia zrywa się z jutrzenką, której złote promienie oświecają potem jego męską, barczystą postać, spiesznie przebiegającą puste, uśpione ulice. W pracowni, na białym dębowym warsztacie czeka już na niego niecierpliwy hebel z połyskliwem ostrzem i piła srebrzysta, z zębami zatopionymi w piękną klonową tarcicę, ujętą silnie w mocne kleszcze.
Józef podnosi się zwykle ostrożnie, po izbie chodzi na palcach i ubiera się cicho, żeby nie pobudzić śpiących dokoła dzieci. Wie on, że starszy człowiek, zahartowany przez trud i życie, musi w pocie czoła pracować na kawałek chleba — ale dzieci, zanim wyrosną na tęgich, zdrowych ludzi, długo potrzebują ciepła rodzinnego gniazdka, czy ono wysłane puchem, jak u ptaszków, czy miękką pościelą u zamożnych, czy choćby słomą, paprocią, łodygami owsa, jak po wsiach u chłopów.
Gromadka stolarza sypia na heblowinach i drobnych, delikatnych wiórkach, co mienią się niby złote, niby promienne loki, klęczących na świętym obrazku aniołków. Aromatyczne, pachnące, przepojone żywiczną wonią sosen — wydają się dzieciom jakby królewskie posłanie. I do snów słodkich kołyszą zmęczone całodziennem bieganiem główki, a kiedyś, kiedyś, po długiem pracowitem życiu, utulą cicho na spoczynek wieczny — bo z desek sosnowych ostatnie ziemskie posłanie człowieka.
Ale tego ranka — a właśnie był ósmy październik, i niebo całą noc płakało, pewnie litując się nad ubogimi, bo to smutny dzień wypłaty należności na mieszkanie, — tego ranka stolarz zerwał się raźno z pościeli, zanim jeszcze promyk słoneczny przebił szare chmury — i zaczął nawoływać dzieci, żeby się odziewały bez zbytków, a prędko.
— Dalej! dalej, smyki! — powtarza gromkim głosem. — Nie marudzić! Ubierać się duchem! Przeprowadzka!
Zbliża się teraz do okna i przeciera ręką zapotniałe szyby. Brr! Co za pogoda! A na podwórku moknie z rezygnacją wózek, na którym mają przewozić dobytek. Czy się tylko pomieszczą?!
Ubogi stolarz mieszka w suterenie, i słońce, żeby przedrzeć się do ciemnej izby — musi prześlizgać się między kratami żelaznych balkonów i ganków, przybranych w cudne kwiaty, które piją światło i ciepło całem wnętrzem rozchylonych z rozkoszą kielichów.
Szczęśliwe kwiaty! Szczęśliwsze od dzieci, gnieżdżących się w ciasnej suterenie, gdzie niezdrowa wilgoć obsiada nagie mury szarozielonawą pleśnią.
Wilgoć stąd właśnie wypędza stolarza.
Józef pracuje za sześciu, ale rozumie dobrze, że do tego potrzeba przedewszystkiem zdrowia. Broń Boże, paraliżu, albo innego nieszczęścia! Tymczasem ostatniej zimy coś się dziwnego wyprawiało z ręką! Ociężała, osłabła, łamało po stawach. Więc heblował z podwójnym zapałem, wbijał gwoździe w pocie czoła — zło przeszło, chwała Bogu — ale nie myśli się więcej narażać. Z pewnością zawiniła wilgoć. Więc też wynalazł schludną, obszerną stancyjkę i z uśmiechem myśli o nowem mieszkaniu!
— Ależ prędzej! — woła co chwila na żonę. — Raźniej zbierajcie się. Wstawać malcy!
Bose nóżki wesoło dudnią po podłodze, dzieci ubierają się z pośpiechem, gorączkowo, najmłodsze przecierają zaspane oczy drobnemi piąstkami, krzyk, wrzawa, zamieszanie. Wreszcie dziesięcioletnia Tośka z powagą ciągnie na wózek spory pakunek rupieci, drugą ręką przytrzymuje na głowie chwiejące się mocno krzesełko. Lulu, osiem lat liczący, z przejęciem dźwiga sporą klatkę z przerażonym niezwykłą bieganiną kanarkiem, a sześcioletni Józio oburącz piastuje jakieś drogocenne, błyszczące skorupki.
Ojciec z matką przymocowali na wózku łóżko i białą, kredensową szafkę, najzbytkowniejszy mebel ubogiej stancyjki; dzieci znoszą pakunki, zawiniątka, paczki — jakieś chusteczki pełne tajemniczych skarbów — całe stosy!
— Nic już nie zmieści się więcej! — oznajmia wkońcu stolarz z wielką stanowczością.
Ale żona z niezachwianym spokojem nawleka jeszcze na drąg wózka nieduży, obficie.................