- promocja
- W empik go
Kwietniowa czarownica - ebook
Kwietniowa czarownica - ebook
Najważniejsza w tej książce jest prawda, która tnie jak brzytwa.
Według skandynawskich wierzeń ludowych „wiosenne” czarownice potrafią wcielać się w inne istoty i działać za ich pośrednictwem. Taką moc ma dotknięta porażeniem mózgowym Desirée. Skazana na szpitalny żywot bohaterka stopniowo uczy się porozumiewać z otoczeniem i wykorzystywać swoją nieprzeciętną inteligencję. Pod koniec życia nawiązuje osobliwy kontakt z przybranymi siostrami, by zrozumieć swój los i zarazem wpłynąć na ich życie.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7421-2 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Neutrinos they are very small
They have no charge and have no mass
And do not interact at all
The earth is just a silly ball
To them, through which they simply pass
Like dustmaids down a drafty hall
Or photons through a sheet of glass...
John Updike
.
– KIM TY JESTEŚ? – pyta moja siostra.
Jest od nich wrażliwsza, tylko ona przeczuwa moją obecność. Kiedy tak stoi z wyciągniętą szyją i wpatruje się w ogród, przypomina ptaka. Na białą koszulę nocną narzuciła podomkę, wydaje się nie zwracać uwagi na utrzymujące się przymrozki. Podomka jest rozchylona, koniec paska wsuniętego w jedną szlufkę leży na kuchennych schodkach; jak smukłe pióro ogonowe.
Przekręca głowę, nasłuchuje, czeka na odpowiedź. Po chwili powtarza pytanie, tym razem bojaźliwiej, piskliwszym głosem:
– Kim ty jesteś?
Oddech układa się w białe pióropusze. Do twarzy jej z tym. Jest eteryczna. Jak mgła. Myślałam tak już wtedy, kiedy zobaczyłam ją pierwszy raz. A było to wiele lat temu, w upalny dzień sierpniowy, na długo zanim trafiłam do domu opieki. Hubertsson zadbał o to, by mnie umieszczono w cieniu rozłożystego klonu tuż przed rozpoczęciem konferencji lekarzy zorganizowanej w szpitalu dla przewlekle chorych. I niby przypadkiem spotkał na parkingu Christinę Wulf, i niby przypadkiem zaproponował jej drogę na skróty, przez trawnik, tam gdzie siedziałam. Jej czółenka zapadały się w trawie i kiedy wyszli na żwirowany placyk, zatrzymała się, żeby sprawdzić, czy do podeszew nie przywarły grudki ziemi. Wtedy zobaczyłam, że mimo upału jest w rajstopach. Elegancka bluzka, półdługa spódnica i rajstopy. W różnych odcieniach bieli i szarości.
– Twoja najstarsza siostra to taka dama, która myje ręce w chlorynie – powiedział Hubertsson, zanim mi ją pokazał.
Opis był trafny, acz powierzchowny. Kiedy ją zobaczyłam na własne oczy, wydała mi się tak ulotna w kolorze i formie, jakby prawa materii jej nie dotyczyły, jakby mogła przenikać przez zamknięte okna i drzwi. Miałam wrażenie, że pomocna dłoń Hubertssona, którą wyciągnął, żeby ją podtrzymać, przejdzie przez jej ramię.
Właściwie nie byłoby w tym nic dziwnego. Często zapominamy, że tak zwane prawa natury to jedynie nasz uproszczony pogląd na rzeczywistość, która jest zbyt skomplikowana, byśmy mogli ją w pełni zrozumieć. Choćby to, że żyjemy w obłoku cząstek pozbawionych masy – fotonów i neutrin – i że wszelka materia, z naszym ciałem włącznie, w większości składa się z próżni. Odległości między cząstkami atomów są równie duże jak odległości między gwiazdą i jej planetami. Powierzchni i gęstości nie tworzą zatem cząstki jako takie, ale łączące je pola elektromagnetyczne. Poza tym fizyka kwantowa uczy nas, że nie tylko cząstki stanowią najmniejszy element materii. Są nim również fale. Niektóre mogą się znajdować w kilku różnych miejscach jednocześnie. W ciągu jednej mikrosekundy elektron sprawdza swoje możliwe pozycje i w tym momencie wszystkie są równie rzeczywiste.
Czyli wszystko płynie. Jak wiadomo.
Z tego punktu widzenia nie jest niczym dziwnym, że niektórzy nie podlegają prawom fizyki. Kiedy jednak Hubertsson dotknął ramienia Christiny, która stała na jednej nodze, oglądając podeszwę, okazało się, że jej kontury są równie trwałe jak wszystkich innych ludzi. Jego dłoń zatrzymała się na jej ramieniu.
Z biegiem lat nic nie straciła na przezroczystości; nadal wygląda tak, jakby w każdej chwili mogła się rozpłynąć i zniknąć w jednej wielkiej kotłowaninie fal i cząstek.
To naturalnie tylko złudzenie. W gruncie rzeczy Christina jest solidnie zespoloną bryłą materii. Bardzo solidnie.
Teraz jej elektrony decydują się na zmianę pozycji. Christina mruga oczami, zapomina o mnie i starannie otuliwszy się podomką, człapie w topniejącym śniegu ogrodowej alejki do skrzynki pocztowej.
List leży na samym dnie. Kiedy go dostrzega, przeszywa ją lęk, jakby przez ogród przeciągnął wiatr. Astrid, myśli, ale natychmiast sobie przypomina, że przecież Astrid nie żyje, nie żyje od trzech lat. Odczuwa ulgę. Wkłada poranne gazety pod pachę i obracając kopertę w dłoniach, wraca do domu. Nie patrzy pod nogi.
I dlatego potyka się o martwą mewę.
W tym samym momencie moja druga siostra otwiera oczy w pokoju hotelowym w Göteborgu i głęboko oddycha. Zawsze tak się budzi. Zanim sobie przypomni, kim jest i gdzie jest, przez sekundę odczuwa paniczny strach. Kiedy poranne przerażenie mija i jest gotowa znowu zapaść w sen, nagle się powstrzymuje i wyciąga ręce. Boże! Nie może się wylegiwać! Ten czwartek ma przecież poświęcić na chodzenie swoim własnym śladem. A walk down Memory Lane! Odbywała takie podróże wcześniej, ale od ostatniego razu upłynęło dużo czasu.
Margareta siada na łóżku i szuka papierosów. Pierwsze zaciągnięcie przyprawia ją o dreszcze, ma takie uczucie, jakby skórę od reszty ciała dzieliło kilka milimetrów. Patrzy na swoje ramiona. Są nagie, blade i szorstkie. Jej jedyna koszula nocna została u Claesa...
Jak na zagorzałego palacza przystało, Margareta niesamowicie dba o świeże powietrze. Osłania swoją nagość kocem, podchodzi do okna i otwiera je na oścież. Stojąc w chłodzie, patrzy na ołowianoszare przedwiośnie.
W całej Szwecji, myśli, nie ma równie brzydkiego światła jak w Göteborgu. Zawsze się tak pociesza, ilekroć przygnębiają ją ciemności w jej mieście, w Kirunie. Mimo wszystko miała szczęście. Przypadek sprawił, że nie musi mieszkać pod metalicznym niebem Göteborga. Przypadek w Tanumie...
Margareta zaciąga się i wydmuchuje dym. Uśmiecha się. Dzisiaj będzie w Tanumie. Po raz pierwszy od przeszło dwudziestu lat wróci tam, gdzie zapadła decyzja o jej dorosłym życiu.
Skończyła wtedy dwadzieścia trzy lata i była prawie archeologiem. W upalne letnie miesiące kopała, przesiewała i pędzlowała piasek, żeby wydobyć na światło dzienne jeszcze jeden stary ryt, i cały czas drżała w pełnym napięcia oczekiwaniu. Powodem tych emocji był Fleming, duński profesor o niskim głosie i wąskich oczach. Margareta miała już, delikatnie mówiąc, pewne doświadczenie z mężczyznami w średnim wieku i teraz wykorzystywała wszystkie poznane wcześniej tricki i sztuczki. Kiedy na nią patrzył, spuszczała wzrok i szybko przeciągała dłonią po włosach; idąc, wypinała biust i kręciła biodrami; w czasie przerw na kawę cicho i perliście śmiała się z jego żartów.
Początkowo był raczej speszony niż zachwycony. Co prawda często szukał jej towarzystwa, uśmiechał się, kiedy ona się uśmiechała, ale nie przejmował inicjatywy. Coraz częściej natomiast – i nie na temat – mówił o żonie i dzieciach, o swoim wieku i obowiązkach. Ale Margareta nie dawała za wygraną. Im więcej Fleming znajdował wymówek, tym intensywniej patrzyła mu w oczy. Zdobędzie go!
Problem polegał na tym, że nie bardzo wiedziała, po co.
Prześpią się. To oczywiste. Wieczorami, leżąc w namiocie, często sobie wyobrażała, jak jedną ręką ujmie ją w talii, a drugą zacznie rozpinać rozporek. Z drżeniem i nieporadnie, ale ona mu nie pomoże, przeciwnie, mocno się do niego przytuli. A kiedy rozporek będzie odpięty, zabłądzi tam dłonią, obejmie jego członek, pulsujący i nabrzmiały pod białą bawełną slipków, po czym jej palce powędrują dalej, lekkie, uskrzydlone jak motyle.
Przespanie się z nim miało być tylko środkiem, nie celem. Margareta przeczuwała, że zadowoliłaby się pożądaniem Fleminga. Miała w sobie inną pustkę, którą musiała wypełnić i która, o czym była przekonana, wypełniłaby się później, już po wszystkim, kiedy będą leżeli we wrzosie, otuleni ciepłą nocą. Fleming powie albo zrobi coś takiego – nie wiedziała, co – co na zawsze wypełni każdy zakamarek jej ciała. I od tamtej chwili będzie żyła zaspokojona. Wypełniona.
W końcu stało się. Pewnego wieczoru Fleming ujął ją w talii jedną ręką, a drugą zaczął majstrować przy rozporku. Margareta dotknęła jego członka, opadła na wrzosy i jej tęsknota eksplodowała pożądaniem. Po chwili eksplodował Fleming. I tyle, i było po wszystkim, bo kiedy członek Fleminga zwiotczał, nie miał nic, czym mógłby ją wypełnić. Jego ciężar, który przed chwilą był jej pociechą i obietnicą, stał się nieznośnie przykry. Zrzuciła go z siebie i głęboko odetchnęła. Nie zareagował, chrząknął tylko, zmienił pozycję i zasnął jak kamień w kwitnących wrzosach.
Do dzisiaj Margareta nie wie, dlaczego się podniosła i odeszła. Bardziej byłoby do niej podobne, gdyby została, zwinęła się w kłębek pod jego pachą i gdyby przez kilka miesięcy zadowalała się tymi okruchami, zamiast od razu marzyć o innych, nieco większych okruchach. Gorzki smak rozczarowania kazał jej włożyć szorty i odejść. Celowo poszła w przeciwną stronę, oddalając się od wykopalisk i obozowiska archeologów. Ku czemuś innemu...
– Dziewuszka! – mówi pocieszająco Margareta, stojąc w otwartym oknie dwadzieścia pięć lat później.
Wysuwa rękę spod koca w nieśmiałym geście, jakby chciała nią przebić czas i odnaleźć tę pustą dziewczynkę wędrującą po wrzosowiskach Tanumu. W tym samym momencie uświadamia sobie, co mówi ten gest o jej pojmowaniu rzeczywistości, więc go nie kończy, tylko gasi papierosa.
Margareta jest fizykiem i trochę się boi współczesnej fizyki. Czasami ma wrażenie, że czas, przestrzeń i materia rozkładają się na jej oczach, wtedy musi się zatrzymać, okiełznać wyobraźnię i wmawiać sobie, że z czysto ludzkiego punktu widzenia nic się nie zmieniło. Tutaj, na Ziemi, materia jest stała, a czas jest rzeką, która płynie przez świat od narodzin po kres życia. Tylko w teorii, mówi sobie, czas to iluzja. Dla człowieka istnieje naprawdę, dlatego próby rozciągania go, na przykład po to, żeby się pocieszać swoim o dwadzieścia lat młodszym wydaniem, można uznać za objaw czystego szaleństwa.
Z trzaskiem zamyka okno i zaciąga zasłony. Koc zsuwa się na podłogę. Margareta przeciąga się. Zaraz weźmie prysznic, zrobi się na bóstwo i pojedzie starym gruchotem Claesa do Tanumu, potem do Motali i wreszcie do Sztokholmu. Nudna konferencja w Göteborgu, którą jakoś przecierpiała, spełniła swoje zadanie. Przez cały tydzień nie będzie musiała oglądać Kiruny ani ślęczeć nad cholernym doktoratem!
Pod prysznicem wracają wspomnienia. Widzi Fleminga, jego spłoszony uśmiech następnego dnia i gorączkowe: „Prawda, że było cudownie? I że tej nocy też będzie cudownie?” Na jesieni postara się, żeby być jej promotorem...
Starsza Margareta podnosi głowę i zamyka oczy. Młoda Margareta uśmiecha się w niej i pochyla nad swoją pracą.
– Niestety – mówi. – Niestety, Fleming. Nic z tego...
– Czemu?
Odwraca głowę i patrzy na niego.
– Skończyłam z archeologią. Na jesieni będę studiować fizykę. Tak zdecydowałam tej nocy.
Starsza Margareta śmieje się sucho na wspomnienie wyrazu jego twarzy.
Moja trzecia siostra leży na materacu i mruga powiekami. Nie rusza się.
Birgitta nie ma łóżka. Nie ma nawet prześcieradła, leży na brudnożółtym kauczuku. Rozrzuciła ramiona, z lewego kącika ust płynie strumyczek śliny...
Wygląda żałośnie. Jak ukrzyżowana klucha.
Mimo to myśli o swojej urodzie, pamięta czas, kiedy jako piętnastolatka była w Motali mlecznobiałą kopią Marilyn Monroe. Na podłodze obok niej leży Roger, cherlawy pokurcz o tłustych włosach i brudnoszarym zaroście. To przez niego Birgitta nie może zasnąć, to on popycha ją do wspomnień z czasów młodości. I niemal mu się to udaje. Widzi Doggena: wysiada z samochodu, zatrzaskuje drzwi i rozgląda się. Na parkingu jest cicho, z przenośnego adapteru słychać tylko Cliffa Richarda. Wszystkie spojrzenia kierują się na Doggena, pragnienia dziewcząt fruną ku niemu jak motyle, chłopcy milkną z bezsilności.
Birgitta wie, że on idzie do niej, jeszcze nie zrobił kroku, ale ona wie, że idzie właśnie do niej. Podchodzi, gwałtownym ruchem otwiera drzwi ich samochodu i chwyta ją za nadgarstek.
– Teraz jesteś moją dziewczyną – mówi.
Nic więcej. Tylko tyle.
Jak w filmie, myśli Birgitta po raz tysięczny w swoim życiu. Zupełnie jak w filmie. I film trwa; słyszy chóralną pieśń i smyczki, kiedy opiera ją o maskę samochodu, pochyla się i składa na jej ustach pierwszy pocałunek...
Ale Roger kręci się przez sen, film się nagle kończy, taśma chrzęści i obraz znika. Odwraca głowę i patrzy na niego. Wyczuwa lekki odór amoniaku. Bladoniebieskie dżinsy Rogera od rozporka w dół znaczy ciemna, mokra plama...
Birgitta jest zmęczona, gdyby miała choć trochę siły, stoczyłaby się na tego robaka i udusiła ciężarem własnego ciała. Ale nie ma siły. Nie może nawet podnieść rąk, żeby zatkać sobie uszy i nie słyszeć jego głosu. Nie ma to zresztą większego znaczenia. Te słowa już padły, wryły się w jej mózg.
– Kurwa mać! – odzywa się Roger w jej pamięci i zakrywa dłonią jej twarz. – Kurwa mać. Jesteś taka brzydka, że chuj opada...
Birgitta mruga powiekami i oddycha głęboko, próbuje przywołać chóralną pieśń i smyczki, i duże dłonie Doggena, i mlecznobiałą kopię Marilyn Monroe. Ale film się urwał, szpula obraca się z trzaskiem, końcówka taśmy furkocze, wszystkie obrazy zniknęły.
Zaciska powieki w dwie czarne kreski i usiłuje odtworzyć miłe wspomnienia. Kiedy jej się to nie udaje, otwiera oczy i patrzy na Rogera. Dzisiaj wyrzuci tego sukinsyna. Raz na zawsze.Dryfujące drewno
jest wiosna – pomyślał Cecy. – Tej nocy
zamieszkam w każdym żyjącym
stworzeniu.
Ray Bradbury
.
TUŻ PRZED ŚWITEM na wszystkich korytarzach zmieniają się dźwięki; szepty personelu i ciche kroki zastępują donośne głosy i stukot obcasów. Poranna zmiana. Dzisiaj ma dyżur Kerstin Pierwsza. To się czuje, jeszcze zanim się pojawi, powietrze aż kipi energią. Na dyżurze Kerstin Drugiej stoi bez ruchu i pachnie kawą.
Jest środa. Może będę mogła się wykąpać. Od ostatniej kąpieli minął cały tydzień i słodko-kwaśny zapaszek zaczyna być obrzydliwy. Przeszkadza mi w koncentracji. Mojemu węchowi nic nie dolega. Niestety.
Długo dmucham w ustnik, nad łóżkiem migocze monitor.
„Czy chcesz zapisać tekst? Tak? Nie?”
Krótkie puf. Tak, chcę zapisać. Komputer szumi, monitor gaśnie.
Dopiero teraz czuję zmęczenie. Pieką mnie oczy. Przez chwilę muszę poleżeć w ciemnościach. Poza tym lepiej udawać, że się śpi, gdyby Kerstin Pierwsza zdecydowała się na obchód. Jeśli się połapie, że przez całą noc nie zmrużyłam oka, wygłosi mi kazanie na temat znaczenia prawidłowego rytmu dobowego. Może też rozkazać swojej ekipie wychowawczej, żeby mnie przywiązała do wózka i zawiozła do świetlicy na któryś z tych odwiecznych, głupawych konkursów. Memory dla czterolatków. Albo bingo obrazkowe. Pierwszą nagrodą zawsze jest pomarańcza i odbierający ją zwycięzca ma się – w miarę możliwości – uśmiechnąć i nie ślinić. Dlatego ja nigdy nie wygrywam, bez względu na liczbę trafień. Kerstin Pierwsza fałszuje wyniki. Chodzi o to, że – jak powiada swoim zamerykanizowanym slangiem – pacjenci o niewłaściwym nastawieniu nie mogą wygrywać, ponieważ zostałaby zaprzepaszczona wartość terapeutyczna tych kretyńskich konkursów. Mój problem polega na tym, że udaję niezdolną do uśmiechu. Ślinię się i wykrzywiam, rozpaczam, że kąciki ust nie chcą się unieść, kiedy ekipa wychowawcza nęci mnie pomarańczą. Ja się nie uśmiecham. W ogóle. I Kerstin Pierwsza – która wie, że to nieprawda – jest za każdym razem potwornie wkurzona. Nie zdobywa się jednak na otwarte zarzuty, nie chce, żeby młodsze pielęgniarki dowiedziały się o tym, że raz jeden się do niej uśmiechnęłam.
To było miesiąc temu, mojego pierwszego dnia na oddziale. Przez kilka godzin słyszałam jej głos na korytarzu – albo radośnie paplała, albo czule pojękiwała – i dostałam gęsiej skórki. Przypominał mi wiele innych głosów. Przerodził się w terkotliwą kakofonię, słyszałam i Karin z Zakładu dla Ułomnych, i pogodną Ruth, która chciała być matką zastępczą (ale nie czegoś takiego!), i Niemkę Trudi z neurologii, i jej następczynie, Berit, Annę i Veronicę. Wszystkie radośnie świergotały i wszystkie zachowywały się jak ulicznice. Uśmiechały się, gruchały i przymilały za pieniądze. Ale dłonie miały lodowate, a cena, jakiej żądały, była absurdalna. Piedestał.
W domu opieki pracowały dosyć obojętne pańcie o ciepłych dłoniach i głosach, które za wiele nie obiecywały. A kilka lat temu trafiło mi się prawdziwe mieszkanie i osobiści asystenci. To byli różni ludzie, młodzi mężczyźni i starsze kobiety broniące się w ten sposób przed bezrobociem, zmęczone matki bez wykształcenia i artyści w średnim wieku, którzy coraz mniej mieli nadziei na swój wielki przełom. Karmili mnie i ubierali, nie żądając w zamian ani podziękowań, ani miłości. Zachowywali niewzruszony spokój; jeśli zajęczałam lub napięłam któryś z mięśni, natychmiast mnie puszczali i starali się chwycić delikatniej. Ale teraz już się to skończyło. Ataki się nasiliły, za każdym razem byłam o krok od status epilepticus, czyli permanentnej epilepsji. Pewnego dnia stanął przy moim łóżku Hubertsson i nie patrząc na mnie, jakby się wstydził, powiedział, że dłużej tak być nie może. Asystenci to za mało, potrzebuję stałej opieki medycznej, przynajmniej przez kilka miesięcy, dopóki nie wypróbują nowego leku. Musiałam więc wrócić do tego samego szpitala dla przewlekle chorych, z którego mnie kiedyś wyrwał. I głos na korytarzu uprzytomnił mi, że panuje tu ktoś, kto w walce o dobro jest gotów połamać ludziom nogi.
Mimo to naprawdę się starałam. Na monitorze migotało uprzejme powitanie i kiedy Kerstin Pierwsza wkroczyła do mojego pokoju, już miałam się przedstawić, ale nie zdążyłam, bo pochyliła się nad łóżkiem i odsunęła monitor.
– Ty bidulko... – powiedziała, wyciągając rękę, żeby pogłaskać mnie po policzku.
Nie potrafię kontrolować spazmów, ale tym razem miałam szczęście. Głowa drgnęła i odskoczyła w bok, tak jak zawsze, byłam pod właściwym kątem, żeby capnąć ją w palec. Capnęłam i ugryzłam. Wpiłam się zębami w jej kciuk, czułam, jak przeszywają białą skórę i sięgają kości, kiedy następny spazm szarpnął moją głową, zmuszając do puszczenia palca. I wtedy się uśmiechnęłam. Ciepłym, szerokim i szczerym uśmiechem. Pierwszym i ostatnim, jakim obdarzyłam Kerstin Pierwszą.
Po kolejnym spazmie chwyciłam ustnik. Nie widziałam monitora – odsunęła go za daleko – ale zdołałam wydmuchać to, co miałam jej do powiedzenia.
– Nikt nie będzie mnie nazywał bidulką!
Pchnęła monitor, w pełnym wyrzutu geście lewą dłonią objęła kciuk prawej i pochlipując, wybiegła z pokoju. Przez sekundę upajałam się zwycięstwem, w chwilę później zobaczyłam tekst migoczący nad głową.
„Nikt nie będzie mnie nazywał bidulką!” Tak, na rany. Sam Arnold Schwarzenegger nie ująłby tego lepiej.
Trzeba to jednak powiedzieć. Żaden stan nie miał aż tylu określeń, każde dziesięciolecie odrzucało poprzednie, zużyte i gorzkie, szukając innego, przyjemniejszego. I tak z kaleki zrobił się ułomny, z ułomnego niedysponowany, niedysponowany zamienił się w upośledzonego, upośledzony w niesprawnego, niesprawny w inwalidę, by wreszcie inwalidę uznano za osobę niepełnosprawną.
W każdym z tych słów tli się jakaś obłąkana nadzieja. Też ją podzielam – czemu nie. Nikt bardziej niż ja nie pragnie, żebyśmy pewnego pięknego dnia znaleźli magiczne słowo, słowo idealne, które wyleczy blizny w mózgu, zregeneruje rdzeń kręgowy i wskrzesi komórki nerwowe. Ale jeszcze go nie znaleźliśmy. A cóż innego złoży się na sumę wymyślonych dotąd określeń, jeśli nie to, co wyjęczała nad moją głową Kerstin Pierwsza?
Czekając na słowo idealne, nie zgadzam się na obiegowe slogany. Ja wiem, czym jestem. Dryfującym drewnem. Odpryskiem wraku z innych czasów.
– Niech mnie szlag – powiedział pijany Hubertsson pewnej sylwestrowej nocy u mnie w mieszkaniu. – Jakby całe stulecie zmiażdżyło cię w uścisku.
Choć zapłonęły mi policzki, zostawiłam monitor w spokoju. Bo niby co miałam odpowiedzieć? Ach, najdroższy, traktuj mnie jak człowieka, nie jak pomnik? Tego się nie mówi. Zwłaszcza kiedy nogi są w wiecznej pozycji płodu, a głowa i ręce w spazmach, kiedy twarz wykrzywia grymas, a dłonie kołyszą się jak wodorosty. Wtedy wystrzega się słów miłości i udaje głuchego.
Ale ja słyszę. Widzę. Czuję.
Widzę i słyszę, i czuję, mimo że to, co u innych tworzy sieć, u mnie jest miazgą. Tylko kilka cieniutkich nitek łączy moje prawdziwe ja z moim ciałem. Wydaję trzy dźwięki: wzdycham z zadowolenia, jęczę, kiedy coś sprawia mi przykrość, i wyję jak zarzynane zwierzę, kiedy cierpię. Nad tym mam kontrolę. Mogę dmuchać w ustnik krótkie i długie „puf”, które zamieniają się w tekst na monitorze komputera. Mogę – acz z ogromnym wysiłkiem – ująć łyżkę lewą ręką, włożyć ją do talerza i podnieść do ust. Mogę przełykać i żuć. I to wszystko.
Długo sobie wmawiałam, że ten chaos, który jest moim ciałem, to istota człowieczeństwa, jego jądro. Mam wolę i rozum, mam serce, które bije, płuca, które oddychają, i – co równie ważne – ludzki mózg wyposażony w przedziwne umiejętności, mnie samą przepełniające trwogą. Ale wszystkie te pokrzepiające slogany nie pomogły. W końcu musiałam przyznać, że tkwię w pajęczej sieci uwarunkowań, którą rozpiął nad światem Wielki Dowcipniś. W ostatnim miesiącu jeszcze bardziej się w tym utwierdziłam. Czasami myślę sobie, że Kerstin Pierwsza jest jego wysłańcem, że jest małym pająkiem Boga, owadem, który pewnego dnia spełznie po pajęczynie, rozpuści moje wnętrzności swoją kwaskowatą śliną, a potem je skonsumuje.
Tak. To byłoby logiczne. Ale na razie niemożliwe. Zostały mi dwa zadania.
Najpierw muszę się dowiedzieć, która siostra ukradła mi moje życie. Potem chcę odprowadzić do grobu mojego ukochanego.
Dopiero wtedy pozwolę się opróżnić.
Słyszę go. Nikt nie otwiera drzwi na oddział tak wolno, nikt tak niemrawo nie chodzi rano po korytarzach. Dzisiaj trochę się waha, może obawia się spotkania z Kerstin Pierwszą, która z uśmiechem zastąpi mu drogę.
Nazywa ją Ka Jeden. W odróżnieniu od Ka Dwa.
– Ona jest niesamowita – mówi. – Te opływowe kształty i białe płaszczyzny... Idę o zakład, że jest ulepiona z lodów waniliowych. Podgrzać ją, a straci i kolor, i kształt!
Już nie przepada za jedwabistą skórą i jędrnym ciałem. Może dlatego, że się starzeje. Ma coraz bardziej zmęczoną, pociągłą twarz, brwi rozrosły się i posiwiały, podwójny podbródek nabrzmiał, powiększyły się worki pod oczami. Chodzi w poplamionych koszulach, spodnie wiszą na siedzeniu. Kilka młodszych pielęgniarek z ekipy Kerstin Pierwszej uważa, że jest obleśny. Sama Kerstin poprzestaje na zachowaniu dystansu. Jeśli Hubertsson podejdzie zbyt blisko, szybko się cofa i przesuwa dłonią po swoich długich włosach, jakby chciała uniknąć dotyku.
Ja nigdy bym się tak nie zachowała. Gdybym miała w pełni sprawne, waniliowobiałe ciało, często pozwalałabym mu go dotykać. To jedyny człowiek, którego dotyk sprawia mi przyjemność. Może dlatego, że robi to bardzo rzadko. Bada mnie z obowiązku raz w miesiącu, zawsze w obecności pielęgniarki, zawsze bezosobowo, fachowo. Tylko wtedy, kiedy w ciągu jednego roku miałam cztery razy zapalenie płuc, pozwolił sobie na pieszczotę. Ujął moją głowę w dłonie i przytulił do siebie.
– Weź się w garść – powiedział. – Tym razem też nie umrzesz...
Sweter z owczej wełny pod białym fartuchem drapał mnie w policzek. Jego ciało pachniało migdałami...
No tak, to było jedenaście lat temu i już się nie powtórzyło.
Czasem – kiedy jesteśmy sami – siada na krawędzi mojego łóżka i przesuwa dłonią po kocu, najczęściej jednak trzyma się ode mnie z daleka i w ogóle na mnie nie patrzy. Wchodzi do głębokiej niszy okiennej, splata dłonie na kolanie, mówiąc, wygląda przez okno, a kiedy mu odpowiadam, intensywnie wpatruje się w monitor. Dla niego jestem bardziej obecna w słowach niż w ciele.
To jemu zawdzięczam słowa. I nie tylko. Dał mi węch i smak, uczucie zimna i ciepła, imię mojej matki i zdjęcia sióstr. W Stowarzyszeniu Rzemiosł Artystycznych załatwił mi ręcznie tkane lniane prześcieradło, rewanżując się odczytem na temat profilaktycznego oddziaływania włókien rurkowych na tworzenie się odleżyn. W Rotary zdobył środki na zakup komputera, w Lions – telewizora i raz w roku zabiera mnie specjalnym samochodem przeznaczonym do przewozu inwalidów do Muzeum Techniki w Sztokholmie, żebym mogła posiedzieć w samotności w czarnej komorze kondensacyjnej i popatrzeć na taniec materii.
Wszystko dostałam od Hubertssona. Wszystko.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------