- W empik go
Laska i kij - ebook
Laska i kij - ebook
Dlaczego właśnie oni? Ta Noc musiała mieć swoich świadków. To ludzie mieli opowiedzieć ludziom to, co, radosne i smutne, zwyczajne i nadzwyczajne, przekraczało przecież ludzkie wyobrażenia. Łączy ich ten sam zawód, choć często chodzą różnymi ścieżkami. Po tej szczególnej Nocy łączyć ich będzie znacznie więcej i do samego końca pozostaną ludźmi dobrej woli. Pasterze z Betlejem.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-969657-0-7 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zapach owiec był w tej okolicy bardzo intensywny, ale po dwóch dniach zwykle przestawało się go zauważać. Właściwie mieszczuch z delikatnym nosem mógłby powiedzieć, że przy dużych zagrodach po prostu śmierdzi zwierzęcymi odchodami. Dla pasterza jednak zapach stad był zapachem domu i życia. Był czymś co przenika codzienność na dobre i na złe, na zdrowie i chorobę, zarówno owiec jak i ludzi. Łączył ludzi z przyrodą. Oprócz zapachu był tu też nieustanny ruch i pobekiwanie w pełnej gamie intonacji: od słabych i cienkich pobekiwań jagniąt, przez głośniejsze ale również wysokie, czasem jakby nieśmiałe, głosy owiec, aż do mocnych i znacznie niższych głosów baranów. W to wszystko wplatał się także dźwięk dzwonków, jakie niektóre, co bardziej niesforne i kłopotliwe owce, miały zawiązane na szyjach, żeby w razie czego można było je łatwiej znaleźć.
Była już połowa miesiąca Adar i z tego powodu owce były bardziej ożywione niż przez ostatnie tygodnie. Zbliżała się pora wyjścia na pastwiska po zimowej przerwie. Pogoda w końcu sprzyjała odradzaniu się świeżej trawy, a zwierzęta dobrze już wyczuwały, że tam, poza płotem, czeka na nie lepsze pożywienie niż przez ostatnie miesiące dostawały w zagrodzie. Ludzie także wyczuwali nadchodzącą wiosnę. Będąc głęboko złączeni z przyrodą mogli nawet bez kalendarza powiedzieć, że czas otrząsnąć się z zimowego bezruchu. Żyli przecież w rytmie pór roku, wysiewów, żniw, wypasów, strzyżenia, winobrań i orki.
Wyżyna judzka była szczególnie ulubiona przez pasterzy. Nachylone zbocza niezbyt wysokich gór w większości nie nadawały się pod pola uprawne. Były za to znakomitymi pastwiskami. A stad w Judei były setki, ponieważ jagnięcina i baranina były prawie jedynym rodzajem mięsa jaki jedli Izraelici. Na szczęście miejsca na pastwiska nie brakowało i pasterze mogli wędrować ze swoimi stadami po ogromnym terenie między górami Hebronu na południu, a górami Samarii na północy. Od zachodu wyżyna judzka stopniowo zniżała się ku morzu Śródziemnemu, natomiast na wschodzie przechodziła w jałowe tereny pustyni judzkiej, by nagle gwałtownie opaść w depresję morza Martwego. W górach Samarii, na północy, pastwiska także były obfite, mimo to pasterze judejscy unikali zapuszczania się na tamte tereny. Niektórzy z powodu pogardy dla Samarytan, inni z powodu obaw o swoje bezpieczeństwo. Dość powiedzieć, że niechęć, a nawet wrogość, między obiema krainami była silną i wielowiekową tradycją.
Podobnie jak owce, które wyraźnie się niecierpliwiły oczekując wyjścia na wypas, Eliasz również odczuwał zew wędrówki. Był pasterzem od siódmego roku życia, kiedy to ojciec zabrał go po raz pierwszy ze stadem w drogę. Ciężko mu było wysiedzieć zimą w Betlejem. Wiadomo – stada trzeba było pilnować nawet zamkniętego w zagrodzie. W tym celu pasterze pełnili straż nocną grupami, a w ciągu dnia każdy zajmował się swoimi owcami. Niemniej jednak, mimo że nie pozbawione ważnych prac, te zimowe miesiące były dla Eliasza udręką. Nie miał rodziny, choć skończył już dwadzieścia osiem lat. Jakoś się nie trafiło, a pasterski tryb życia również nie sprzyjał poszukiwaniu żony. W dodatku Eliasz był raczej typem samotnika. Patrząc na niego, ludzie widzieli wysokiego mężczyznę z ciemnymi, ciągle zwichrzonymi włosami i czarną brodą. Patrząc mu w oczy, widzieli życzliwość i pogodę ducha, ale także jakieś zapatrzenie w dal, jakby ten człowiek ciągle czegoś wypatrywał. Ludzie go lubili bo zawsze był spokojny i pomocny. On sam, choć nie odrzucał towarzystwa tych, których uważał za przyjaciół, to nie szukał go też na siłę. Kiedy więc musiał pozostawać w jednym miejscu i pracować blisko z innymi, nie czuł się z tym tak dobrze jak wędrując z pastwiska na pastwisko.
Inni pasterze pracowali co najmniej dwójkami, zwłaszcza kiedy mieli bardzo duże stada. Eliasz wolał zajmować się małym stadem, z którym mógł poradzić sobie samodzielnie. Takim było stado Anny i Szymona. Mieli oni w Betlejem dość duże gospodarstwo – sad oliwny, winnicę i pola uprawne. Nie byli bardzo bogaci, ale to wszystko, w połączeniu ze stadem trzydziestu siedmiu owiec, zapewniało ich rodzinie w obfitości wszystkiego co potrzebne. Byli oboje bardzo dobrzy, a Eliasza traktowali jak przyjaciela rodziny, choć był przecież tylko najemnym pracownikiem. Eliasz zajmował się ich stadem już od dziesięciu lat i zawsze kiedy był w Betlejem czuł się otoczony ich serdeczną troską.
Teraz także, wiedząc, że Eliasz szykuje się do wyjścia na pastwiska, Anna wyposażała go w zapas jedzenia i wiele dobrych rad. On słuchał jej uprzejmie stojąc przy płocie zagrody, ale jednocześnie wpatrywał się uważnie w stado.
— Eliaszu, słyszysz co mówię? — Anna potrząsnęła go za ramię, uśmiechając się.
— Popatrz na tę małą tam — Eliasz zignorował pytanie wskazując palcem jagnię, które, pobekując cichutko, uparcie wtykało łebek pod ogrodzenie. — Będzie z niej niezłe ziółko. Założę się, że tego roku będę za nią biegał co najmniej kilka razy.
— Masz już dla niej imię? — Anna nie gniewała się z powodu jego zachowania. Znała go długo i wiedziała, że to właśnie dzięki uwadze, jaką poświęcał owcom, jest tak dobrym pasterzem. Ich zwierzęta miały wspaniałą wełnę i bardzo rzadko chorowały. Eliasz w zamyśleniu przeczesał palcami brodę.
— Ziółko — stwierdził krótko. — Może to samospełniające się proroctwo, ale w końcu znam się na owcach, na pewno będzie pasować.
Anna zaśmiała się głośno. Była nieco młodsza od Eliasza i była matką czwórki dzieci. Ubrana była w suknię z grubej wełny, zafarbowanej na zielono, i również wełniany płaszcz. Mimo ciężkiej pracy jaką musiała się zajmować w gospodarstwie zachowała jednak pogodną twarz, a śmiech dodatkowo ją odmładzał.
— Niewielu pasterzy nadaje jeszcze owcom imiona — stwierdziła.
— Gdy mają duże stada jest to trudne, dlatego ja wolę pracować z mniejszym i znać moje owce nawet po imieniu — odparł Eliasz. — Wtedy mogę lepiej o nie dbać.
— Mówiłam wcześniej — przypomniała pasterzowi Anna – żebyś tydzień przed Paschą koniecznie przyszedł do domu. Szymon chce mieć na święto baranka z naszego własnego stada i nie kupować u obcych.
— Zrobię jak chcecie Anno — Eliasz skinął poważnie głową. — I tak muszę przyjść drugi raz po święcie, bo to będzie najlepszy czas na strzyżenie tych owiec, które właśnie wtedy będą przed wykotami. Będziecie mieli piękną wełnę.
Pasterz znów zapatrzył się w stado. Nie lubił dużo mówić i teraz jakby wyczerpał się w tej rozmowie. Anna odeszła do swoich zajęć, a on przyglądał się jednej z owiec, szturchającej nosem urodzone dwa tygodnie wcześniej jagnię.
***
Tego dnia Eliasz miał wreszcie wyruszyć na wypas. O świcie wyszedł z domu swoich gospodarzy, gdzie przy owczarni miał swój pokoik. To nie była owczarnia dla całego stada. Było ono trzymane w zagrodzie, położonej na polach za miastem. Przy domu było miejsce dla owiec chorych albo tych, które miały rodzić młode, ponieważ wtedy wymagały szczególnej opieki. Dom Anny stał jedną ścianą do wewnątrz wielkiego placu, na którego bokach były też inne domy. Na przeciwległym końcu całość krawędzi placu zajmowała wielka betlejemska gospoda. Do głównych drzwi domu Anny wchodziło się po trzech schodkach, od nich zaś tylko kilka kroków było do furtki w płocie oddzielającym ogród od placu. Między schodami a furtką posadzone były winorośle, oplatające wbite w ziemię żerdzie i rozwieszone na łączących je rzemieniach. Latem dawały one oprócz owoców także cień, ale teraz były tylko gołymi łodygami, ze sterczącymi gdzieniegdzie resztkami liści. Eliasz wyszedłszy z tyłu domu, przeszedł między winoroślami do furtki, a za nią skierował się przez pokryty błotem plac w stronę wspólnych zagród. Gdy wyszedł spomiędzy zabudowań, przystanął na drodze i zapatrzył się we wschodzące właśnie słońce.
— Szema Israel — zaczął szeptać modlitwę poranną — Adonai Eloheinu, Adonai Ehad… Słuchaj Izraelu, Pan jest Twoim Bogiem, Panem jedynym. Będziesz miłował Pana Boga swego całym swoim sercem — słowa modlitwy płynęły z serca pasterza — z całej swojej duszy i ze wszystkich sił… — Eliasz zawsze gdy odmawiał tą modlitwę czuł, jak blisko niego jest Najwyższy — … przywiążesz te słowa do swojej ręki jako znak, niech one ci będą ozdobą przed oczami. Wypiszesz je na odrzwiach swego domu i na swoich bramach…
Zakończywszy modlitwę pasterz ruszył do swoich owiec, rozmyślając przy tym, jak bardzo te słowa wpływają na jego codzienność. Każdy Izraelita miał wypowiadać tą poranną modlitwę, a ona zaczynała się przecież od „słuchaj”. I Eliasz słuchał. Od najmłodszych lat. I wszędzie słyszał te słowa. Mówił mu o nich wiatr, pędzący z górskich grzbietów na pastwiska, i beczenie owiec. Słyszał je w uderzeniach deszczu o ziemię i w piorunach, których echo odbijało się od szczytów gór. Słyszał ich brzmienie w brzęczeniu owadów na łąkach i w delikatnym szumie strumyków. Ja jestem Panem, twoim Bogiem – Bogiem Abrahama, Izaaka i Jakuba. Ja cię wywiodłem z niewoli, Izraelu. Ja odnowiłem przymierze z tobą, moim ludem, przymierze które zawarłem kiedyś z twoimi praojcami. Eliasz szedł zamyślony trzymając te słowa w sobie jak największy skarb. Różnił się w tym od wielu innych ludzi, których znał. Inni wiele mówili, dyskutowali, popisywali się na różne sposoby. On milczał i słuchał. Była w nim też silna tęsknota i oczekiwanie. Wiedział dobrze na co czeka. Bóg dał Izraelowi wielką Obietnicę – obietnicę, której spełnienie powinno być już bardzo blisko.
Owce powitały pasterza radosnym pobekiwaniem. Kiedy otworzył bramę zagrody wybiegły zaraz na drogę i rozproszyły się na jej poboczach szukając świeżej trawy. Eliasz patrzył jak bardzo młode jagnięta podskakując, podbiegają niezdarnie w różnych kierunkach, nawoływane głośnym beczeniem przez swoje matki. Ogarnął wzrokiem całe stado, poprawił torby, którymi był obwieszony, wsparł się na długiej lasce i zwrócił na południe. Ruszył powolnym krokiem wydając przy tym co kilka metrów charakterystyczny okrzyk _aik aik leeee._ Na ten głos owce zwracały głowy w jego kierunku i zaczynały iść za nim. Eliasz nawoływał co jakiś czas, uważnie patrząc czy wszystkie zwierzęta ruszyły w drogę. Trzeba było pilnować zwłaszcza jagniąt, jeszcze nieprzyzwyczajonych do pasterskiej dyscypliny. Po kilku minutach stado szło już posłusznie więc pasterz mógł przyspieszyć kroku.
Droga wiodła ich na początku prosto na południe, w kierunku Hebronu. Stado szło szurając kopytkami, a dzwonki na szyjach niektórych owiec pobrzękiwały nieregularnie. Eliasz chciał wejść na hale pod nieco wyższymi górami niż te w Betlejem. Kiedy droga się rozwidliła, starsze owce idące przed nim skręciły w lewo, ale niektóre młodsze wybrały drugą odnogę, więc Eliasz znów zaczął nawoływać _aik aik aik leeee._ Niestety to nie wystarczyło i kilka jagniąt musiał zawracać laską. Ostatnim maruderem okazała się Ziółko, zainteresowana jakimiś pierwszymi kwiatkami. Pasterz w końcu wziął ją na barki i pobiegł za stadem. Droga wznosiła się teraz łagodnie i wspinała się po porośniętych trawą grzbietach wzgórz, które z dnia na dzień wyglądały na coraz bardziej zielone, a nawet ukwiecone. Te łąki nie były jednak najlepsze dla owiec. Eliasz wiedział, że trzeba uważać co dokładnie i w jakiej ilości jedzą zwierzęta. Do pastwisk, do których zmierzał było już niedaleko i wkrótce, po kolejnej godzinie wędrówki, stado dotarło na miejsce. Łąka rozciągała się na lekko nachylonej przełęczy między dwoma niewielkimi górami. Powietrze było rześkie. Mimo, że dochodziła już czwarta godzina dnia, na tej wysokości nie czuło się zwykle upału. A przecież teraz ledwo zaczynała się wiosna więc słońce nie dawało się we znaki tak jak latem. Pasterz zatrzymał się, a owce zaczęły skubać świeżą, soczystą trawę. Zdjął z ramion wszystkie torby i położył przy samotnym głazie, leżącym na samym środku łąki. Nie mógł jednak odpocząć. Przechodził między owcami, ciągle obserwując gdzie się przemieszczają i co jedzą. Jego czujność pozwoliła mu w porę dostrzec owcę oddalającą się w kierunku zachodniego zbocza.
— Hej, Śnieżna! Wracaj tu zaraz! — zawołał uciekinierkę pasterz. Ale takiego gagatka jak ona nie dało się zawrócić samym wołaniem. Uzyskał przynajmniej tyle, że Śnieżna przestała biec i zatrzymawszy się przy kępie trawy, próbowała udawać, że nic oprócz przeżuwania jej nie interesuje. Eliasz podszedł i zagonił ją w kierunku stada. Niedługo później musiał zawracać dwa baranki, Kędziora i Kopytko, z kamienistej ścieżki, na której łatwo było natknąć się na żmiję. Potem jeszcze Ziółko postarała się udowodnić, że imię do niej pasuje. Wpychała łebek pod leżące luzem, wśród niskiej w tym miejscu trawy, kamienie, i tak poruszyła kilka z nich, że wywołała niedużą lawinę. Oczywiście przestraszyło ją to, więc becząc głośno odskoczyła wszystkimi czterema kopytkami, po czym pobiegła do matki napić się mleka.
Praca pasterza polegała nie tylko na pilnowaniu niesfornych owiec. Musiał też zwracać uwagę na to ile i jakich roślin jedzą, i kiedy powinny pić. Owce nie były specjalnie mądrymi zwierzętami, większość z nich mogła jeść aż do przejedzenia jeśli nie zostały powstrzymane. Trzeba było także zmieniać pastwiska i pilnować szlaku, tak żeby przed zmrokiem dotrzeć do jednej z górskich zagród. Eliasz był bardzo doświadczonym pasterzem więc większość tej pracy wykonywał bez specjalnego zastanawiania się czy planowania. Przechadzał się teraz między owcami, zamyślony jak zawsze. W końcu wyciągnął prosty flet i zaczął grać. Tęskna melodia popłynęła nad pastwiskiem i odbiła się słabym echem od szczytów gór. Eliasz grał tak jak się modlił – wkładał w muzykę całe serce. Właściwie jego granie także było modlitwą, również mówiło o oczekiwaniu na wypełnienie się Obietnicy.
Eliasz wiedział, że jest niewykształconym prostakiem. Jak każdy chodził przez kilka lat do szkoły przy synagodze, nigdy jednak nie uważał siebie za kogoś, kto rozumie Święte Pisma lepiej niż inni. Nie tylko on czekał na Mesjasza, ale dziwiło go, że tak wielu innych ludzi oczekuje na niego jak na Mściciela i Króla Wojownika. On sam pamiętał jak Obiecany został nazwany w proroctwie Izajasza – Książę Pokoju. Teraz kiedy przed zbliżającym się zmrokiem dochodził ze swoim stadem do górskiej zagrody rozmyślał o tym zapowiadanym panowaniu Mesjasza „w pokoju bez granic”.
Owce wyczuwając nadchodzący wieczór, zawołane, posłusznie wbiegły do zagrody, a pasterz zamknął jej bramę. Przyjrzał się jeszcze raz uważnie czy są wszystkie, zwłaszcza jagnięta. Uśmiechnął się widząc Ziółko, która trącała łebkiem bok mamy, żeby się dostać do kolacji. Upewniwszy się, że owce są bezpieczne, Eliasz wyciągnął z torby hubkę i krzesiwo, i używając przygotowanego w szopie przez innego pasterza drewna, rozpalił nieduże ognisko. Wydoił jedną z karmiących owiec i z ciepłym mlekiem przegryzł trochę chleba, który dała mu Anna. Potem umył się w płynącym nieco niżej strumieniu i zawinął się przy ognisku w swój płaszcz, położywszy pod głowę jedną z toreb. Słońce zdążyło się już schować za szczytami gór i właśnie zapadał zmrok. Eliasz patrzył jak niebo czernieje i stopniowo pojawiają się gwiazdy. Nie zasypiał. Cały czas czujnie nasłuchiwał odgłosów gór. Zagroda co prawda miała solidny płot ale Eliasz wiedział, że niebezpieczeństw nie ma co lekceważyć. Pobekiwania owiec już dość dawno ucichły i pasterz słyszał tylko spokojne oddechy zwierząt.
Po dwóch godzinach od zapadnięcia zmroku wstał od ognia i obszedł zagrodę dookoła. Wszystko było w porządku. Stanął na chwilę po jej przeciwnej do ogniska stronie i bez jego oślepiającego światła popatrzył na niebo pełne gwiazd. W zimnym górskim powietrzu miesiąca Adar, były one widoczne o wiele lepiej niż w Betlejem, gdzie w ich obserwacji przeszkadzał dym z palenisk. Tutaj człowiek miał wrażenie, że ziemia ustąpiła niebu i teraz ona sama była ukrytą widownią, a ono stało się właściwą scenerią wszelkich wydarzeń. Stojąc w chłodzie nocy Eliasz rozmyślał o hojnej ręce Stwórcy, który tak obficie obsiał nieboskłon swoimi dziełami. Kiedy wrócił do przygasającego ogniska, zawinął się szczelniej w płaszcz, dorzucił kilka drew i zapadł w czujny sen.LEWI
— Na pewno chcesz go zabrać już w tym roku? – pytanie zadane drżącym głosem przez kobietę, stojącą na progu małego domku, rozbrzmiało tysiącem obaw, jakie może mieć tylko matka wobec swojego dziecka.
Kobieta przyglądała się jak jej mąż, rosły mężczyzna o gęstej brodzie i bujnej czuprynie, okalającej dużą głowę, pakuje torby. Podniósł na nią wzrok i uśmiechnął się.
— To bystry i dzielny chłopak, da sobie radę – odpowiedział krótko. Głos miał bardzo niski, wydobywający się z potężnej piersi jak z dna głębokiej studni. Żona pochyliła się nad nim i złapała go za rękę.
— Tobiaszu, on dopiero skończy siedem lat, powinien być jeszcze ze mną – prawie płacząc powiedziała do męża, który nadal uśmiechał się do niej z czułością
— Nic mu się nie stanie. Wiem, że się martwisz Rebeko. Każda matka boi się wypuścić dziecko spod swoich skrzydeł. Przynajmniej trochę. To jednak musi się stać, a ty możesz być spokojna. Przecież będzie ze swoim ojcem, który też potrafi o niego zadbać. – Tobiasz pocałował żonę w czoło i dodał:
— Zresztą chłopak sam tego chce, możesz go zapytać. – Mężczyzna nie odwracając się podniósł rękę nad głowę i kiwnął. — Chodź tutaj synu, wiem, że stoisz tam za rogiem domu i słuchasz co mówimy.
Kilka kroków za plecami Tobiasza dało się słyszeć ciche, szybkie szurnięcie, jakby ktoś gwałtownie przesunął się, przyciśnięty do ściany. Nastąpiła chwila ciszy, po czym zza domu wysunęła się nieśmiało ciemnowłosa głowa, a potem drobne ciało chłopca. Podszedł powoli do ojca i stanął przed nim.
— Jestem abba, wołałeś mnie. – jego głos był cichy i prawie piskliwy. Chłopiec był teraz bardziej podobny do matki niż do ojca. Ona była raczej niska, tak że przy wysokim mężu wydawała się dziewczynką. Syn miał podobnie jak ona pociągłą twarz i kręcące się, ciemne włosy. Cała jego postura wskazywała, że nie wyszedł jeszcze z lat dziecięcych. Rebeka zauważyła, że gdy wyszedł ze swojej kryjówki nie podbiegł od razu do niej, jak to zwykle bywało, tylko stanął przed ojcem. Patrząc na niego wiedziała już jaka będzie odpowiedź na pytanie jakie miała mu zadać. Ponieważ ona milczała, nadal przejęta całą tą sytuacją, odezwał się Tobiasz.
— Lewi, czy wiesz co wydarzy się jutrzejszego dnia – zapytał poważnie syna.
— Wiem abba, wyruszysz z owcami na pastwiska, jak co roku o tej porze. – głos dziecka drżał nieco. Chłopiec słyszał rozmowę rodziców i był nie mniej przejęty niż matka.
— Czy chciałbyś tego roku po raz pierwszy wyruszyć ze mną?
— Tak abba, bardzo bym chciał. – niezbyt głośno, ale zdecydowanie odpowiedział Lewi.
Po chwili milczenia Rebeka opanowała swoje obawy, podeszła do syna i przykucnąwszy, położyła mu ręce na ramionach.
— Chodź więc przygotować swoje rzeczy. Jutro pójdziesz z ojcem w drogę. – powiedziała już spokojna, przynajmniej na zewnątrz.
Lewi posłusznie podążył za matką do domu. Był on mały i skromny. Składał się tylko z trzech niedużych izb, połączonych kuchnią. Jedna służyła jako warsztat tkacki, druga jako pokój małżeński, a w trzeciej spał Lewi. W palenisku w kuchni trzaskał ogień i choć miało ono ujście dla dymu w postaci komina, to jednak ściany nad nim były dość mocno okopcone. W kuchni zwykle oprócz zapachu chleba bądź podpłomyków, czuć było również dym. Pozostałe izby przylegały do kuchni, wybudowane w taki sposób, żeby jak najlepiej wykorzystać ciepło paleniska. Miesiąc Adar bywał jeszcze chłodny, mimo zaczynającej się wiosny. Lewi patrzył jak matka otwiera na oścież zamkniętą dotąd okiennicę i wpuszcza do jego izby światło dnia. Wyciągnęła z drewnianej skrzyni lnianą torbę. Lewi spakował do niej ubrania podane przez mamę, a osobno ułożył wełnianą suknię, skórzany pas i płaszcz z grubo tkanej wełny.
Podekscytowanie chłopca było nie mniej intensywne niż niepokoje Rebeki. Lewi dotychczas spędzał więcej czasu z matką, niż z ojcem. Tobiasz co prawda zabierał go nie raz do zagrody, gdzie chłopak przyglądał się strzyżeniu owiec albo też sam przynosił owcom jedzenie i wodę, częściej jednak pomagał matce dbać o warzywnik, przynosić wodę i drwa do paleniska i pielęgnować niewielki sad. Poza tym spędzał czas na zabawie z kolegami. Lewi wiedział już, że w Betlejem są ludzie bogatsi i biedniejsi. Pracowitość rodziców powodowała, że nie był nigdy głodny i miał się w co ubrać. Niektórzy jego koledzy nie zawsze tak mieli. Było kilku takich, których ojcowie zginęli albo których mamy chorowały. Inni znowu byli wyraźnie bogatsi, lepiej ubrani, czasem opowiadający o przysmakach jakich mogli kosztować na świątecznych ucztach. Lewi niekiedy rozmyślał o tym, jakby to było być bogatym, ale nie zazdrościł im. Miłość i poczucie bezpieczeństwa jakie dawali mu rodzice powodowały, że był zadowolony z tego co miał. Starał się naśladować mamę w pracy, uczyć od niej i być pomocnym. Ciągnęło go też mocno do świata ojca. Odkąd pamiętał, każdego roku kiedy ojciec wczesną wiosną wychodził z owcami na wypas, odczuwał żal. Był to żal podwójny: za ojcem, którego zobaczy znowu dopiero za parę tygodni i za byciem częścią tego czym on żyje.
Teraz miało się to zmienić. Po raz pierwszy pójdzie z ojcem na górskie pastwiska, daleko, tak daleko jak jeszcze nigdy nie był! I to już jutro. Lewi po przygotowaniu ubrań poszedł do szopy z tyłu domu, ponieważ mama poprosiła go o drewno. Szopa była zbudowana przy niewielkiej skale, która była jej tylną ścianą. Słońce przeciskało swoje promienie między ciasno zbitymi deskami kiedy chłopak nabierał na ramię garść suchych gałęzi. Do drugiej ręki wziął grubsze polano, które niedawno sam odrąbał małą siekierą od niewielkiego pieńka. Nie potrafił jeszcze porąbać drewna tak jak ojciec, ale był dumny z tego jednego kawałka. Na szopę padł mały cień i Lewi obejrzawszy się ujrzał Michała, syna sąsiadów, rówieśnika, z którym często się bawił.
— Cześć Lewi – rzucił chłopak – co robisz?
— Niosę mamie drewno do paleniska.
— A nie mogła sobie sama po nie przyjść? – Michał wyglądał na zaskoczonego, choć przecież znał Lewiego odkąd byli maluchami.
— Mogłaby pewnie, ale poprosiła mnie o pomoc. – Lewi był zdziwiony pytaniem. Pomaganie mamie było dla niego naturalne. Spełniał bez dyskutowania każdą jej prośbę i robił to z ochotą, bo widział jak się do niego uśmiecha z wdzięcznością. Poza tym ojciec też przynosił jej często drewno, a nawet chodził po wodę do źródła, co zazwyczaj robiły kobiety, więc Lewi uznawał, że pomaganie w ten sposób jest naturalne.
— Słyszałem kiedyś – dodał Michał – jak mój ojciec mówi do swojego brata, że Najwyższy stworzył kobietę jako pomoc dla mężczyzny, więc słuszne jest, że kobieta wykonuje prace domowe.
— Przecież każdy musi pracować i trzeba sobie nawzajem pomagać. – odpowiedział mu Lewi – nie wyobrażam sobie, żeby mama miała oprócz tkania, wykonywać też wszystkie prace w domu, a ja bym się tylko włóczył.
Michał wzruszył ramionami i zajął się odrywaniem odstającego od nieobrobionej deski szopy, wióra. Ojciec przybił jesienią kilka nowych desek, wymieniając starsze, które spróchniały ze starości. Deski były surowe, jak to na szopę, więc odstawały na nich dłuższe i krótsze wióry. Lewi zabrał drewno i ruszył w kierunku domu, kiwając głową na Michała, żeby szedł za nim. Ścieżka była wyłożona płaskimi kamieniami, żeby nie trzeba było brnąć w błocie podczas deszczowych dni.
— Mój ojciec zabiera mnie jutro ze sobą na wypas – powiedział dumnie do kolegi.
— Naprawdę? Pójdziesz w dalekie góry? O, też bym tak chciał. – Michał był zachwycony.
— Przecież twój ojciec jest kupcem, mógłby cię zabrać w podróż. – stwierdził Lewi.
— Zawsze mówi, że tylko bym mu przeszkadzał i że zabierze mnie jak stanę się synem prawa.
— O, to dopiero za pięć lat – zdziwił się Lewi.
— Niestety. A tymczasem ja się tak okropnie nudzę – jęknął Michał.
— Zapytaj mamę w czym możesz jej pomóc, na pewno się ucieszy – zaśmiał się Lewi i wszedł do domu, żeby dać swojej matce drewno. Gdy wyszedł, Michał wyglądał na nieco zamyślonego. Przywołał go ręką i ruszył do bramy.
— Chodź, pójdziemy do zagrody zobaczyć jagnięta. Któregoś dnia widziałem jak małe baranki stukają się łebkami. Mówię ci, myślałem, że pęknę ze śmiechu. – powiedział i ruszył biegiem drogą wiodącą poza Betlejem. Michał biegł za nim.
Przy zagrodach kręciło się kilku pasterzy. Rozpędzeni chłopcy wskoczyli na deski ogrodzenia zagrody, w której Tobiasz trzymał stado jednego z betlejemskich kupców. Dobiegli do płotu z takim impetem, że deski zachwiały się i zatrzeszczały pod wpływem ich ciężaru. Jeden z pasterzy skrzywił się na ten widok i zawołał:
— Hej! Uważaj synu nosiwody, bo połamiesz ogrodzenie!
Lewi spojrzał na niego zaskoczony. Był to Juda, syn Abiasza, człowiek niemiły, często rzucający pogardliwe komentarze gdy tylko była okazja komuś dopiec. To w połączeniu z faktem, że Juda był dosyć potężnie zbudowanym człowiekiem, powodowało, że dzieci zwykle się go bały. Lewi, nauczony szacunku wobec starszych, nie mógł jednak nie zareagować na obrazę swojego ojca.
— Moim ojcem jest Tobiasz, pasterz. Dlaczego go znieważasz? – zapytał hardo swoim dziecięcym jeszcze głosem.
— Nosi wodę ze źródła do domu, jak kobiety, więc nazwałem go nosiwodą – rzucił od niechcenia Juda.
— Jeśli mój ojciec pomaga mamie przynosić wodę to wypełnia przykazanie miłości bliźniego i nie ma się czego wstydzić – nie ustępował Lewi. Michał patrzył na niego ze zdumieniem, ale i podziwem. Juda podszedł i pochylił swoją wykrzywioną twarz do twarzy chłopca.
— No proszę, rabbi – syknął pogardliwie, a kropelki jego śliny prysnęły mu na policzek – jesteś mądrzejszy niż doktorzy, mówiący że kobieta jest stworzeniem gorszym od mężczyzny i ma mu służyć?
Lewi zadrżał i lekko się cofnął. Usłyszał za swoimi plecami kroki, a następnie znajomy tubalny głos.
— Czyżbyś miał coś do mojego syna Judo? – Tobiasz stanął między nim i Lewim, o dobrą głowę wyższy od drugiego pasterza. – Co się tu dzieje?
— Twój syn obraził mnie, traktując jak głupca! – skłamał perfidnie Juda.
— Czy to prawda synu? – zapytał Tobiasz Lewiego.
— Nie abba. Ten człowiek nazwał ciebie nosiwodą, więc mu powiedziałem, że nie masz się czego wstydzić okazując miłość i pomagając mamie – odpowiedział chłopak, a Michał potwierdził to zdecydowanie kiwając głową.
— Jak słyszę Judo, mój syn cię nie obraził tylko odpowiedział mądrze na twoje słowa. Zostaw go więc w spokoju. – Tobiasz z błyskiem w oku położył synowi dłoń na ramieniu, po czym poprowadził go do bramy zagrody.
— Jeszcze jedno – rzucił przez ramię do oddalającego się Judy – To czy ja noszę wodę ze źródła, czy drewno z szopy, czy może nawet zajmuję się gotowaniem strawy, to nie jest twoja sprawa. Pilnuj swojego nosa przyjacielu.
Chłopcy weszli za Tobiaszem do zagrody i zaraz poszli głaskać jagnięta, które ciekawe i ufne podchodziły do nich i skubały brzegi ich ubrań jakby to były jakieś nieznane źdźbła trawy. Jeden baranek przyciskał łebek do rąk zachwyconego Lewiego i chodził za nim krok w krok. Kiedy chłopcy wyszli za bramę maluch zaczął głośno beczeć. Jego głos doganiał ich jeszcze, gdy szli w stronę miasteczka.
***
Lewi obudził się sporo przed świtem i kiedy tylko usłyszał, że ojciec wyszedł z izby, wstał szybko z posłania, ubrał się i wybiegł za nim do kuchni. To był jego wielki dzień, więc podekscytowanie momentalnie przegnało z jego głowy senność. Rebeka uśmiechnęła się widząc go w gotowości.
— Synu kochany, wyglądasz jakbyś chciał już teraz pobiec do zagrody. Zjedz najpierw śniadanie i spakuj z ojcem zapasy. – poczochrała go po kędzierzawej głowie i zaczęła wyciągać upieczone poprzedniego dnia podpłomyki i chleby. Zjedli razem chleb, ser i oliwki. Matka patrzyła jak Lewi niecierpliwie pochłania jedzenie, głaszcząc go po ramieniu. Dla niej nie było to po prostu wyjście na wypas. Wiedziała, że od tego dnia Lewi stopniowo przestanie być jej małym synkiem, a zacznie się stawać synem swojego ojca, który nauczy go, czym jest praca pasterza. Starała się nie okazywać smutku czy wzruszenia, ale w środku była bardzo poruszona. Lewi był jej pierworodnym i jedynym dzieckiem, i teraz miała go w pewnym sensie stracić. Pocieszała ją jedynie myśl, że Tobiasz nie może trzymać Lewiego cały czas przy sobie, ponieważ chłopiec musi też chodzić do szkoły. Musiała znieść trzytygodniową rozłąkę, aż doczeka się powrotu męża i syna przed Paschą.
Kiedy byli już gotowi, Lewi uściskał mocno mamę, obwiesił się torbami tak jak ojciec, po czym wyszedł przed dom. Słońce ledwo co zaczęło wynurzać się zza wschodniego horyzontu. Poranek był na tyle chłodny, że ich oddechy zmieniały się w słabo widoczne obłoczki pary. Mimo to niebo zapowiadało ciepły i słoneczny dzień. Lewi stał dwa kroki za ojcem, kiedy ten, wyprostowany i skupiony, półgłosem odmawiał Szema. Chłopiec starał się wsłuchać w modlitwę i powtarzać ją szeptem. Tak samo jak innych Izraelitów, jego lata, odkąd pamiętał upływały dzieląc się na dni zwyczajne, spędzane w synagodze szabaty i dni wielkich świąt. Dopiero jednak teraz, gdy był nieco starszy, zaczynał myśleć o Bogu w nieco bardziej dojrzały sposób.
Lewi wyprzedził ojca i dobiegł do zagrody. Wspiął się na nierówno zbite, szorstkie deski ogrodzenia i wypatrywał małego baranka, który poprzedniego dnia tak za nim chodził. Gdy Tobiasz otworzył bramę, zaczął nawoływać swoim własnym charakterystycznym _elah, elah, alleeee._ Choć w zagrodzie były owce z trzech różnych stad to jednak tylko te, którymi opiekował się Tobiasz zareagowały na jego wołanie i zaczęły wybiegać przez otwartą bramę. Lewi patrzył jak ojciec uważnie sprawdza czy wszystkie zwierzęta wyszły, po czym zamyka bramę. Baranek Lewiego dreptał przy matce. Zawołany przez chłopca zabeczał i zaczął podskakiwać wszystkimi kopytkami naraz, czym wywołał jego zachwyt i śmiech.
— No to ruszamy w drogę synu – powiedział Tobiasz, wsparty na pasterskiej lasce, tak długiej, że sięgała mu nieco ponad głowę swoim zagiętym w dół końcem. Był obwieszony torbami, a za pas miał wetknięty gruby mocny kij oraz sporej wielkości nóż. Lewi stał obok niego otoczony przez owce tak ciasno, że prawie nie mógł się ruszyć. One także były pobudzone tym, że wychodzą na wypas. Na kolejne zawołanie ojca, który sam zaczął iść drogą, zwierzęta posłusznie ruszyły całym stadem, wśród pobekiwań i hałasu dzwonków.
— Dokąd idziemy abba? – zapytał go Lewi, gdy idąc od położonej na wschód od miasteczka zagrody minęli betlejemską gospodę. Chłopiec szedł lekkim krokiem, podskakując od czasu do czasu.
— Przejdziemy przez pastwiska na zachód od miasteczka. – odparł Tobiasz – Tamta część Judei jest bardziej zalesiona, a góry są niższe niż na południu. Musisz się wprawić w wędrówkach synu.
— Czy będziemy szli całymi dniami? – zdziwił się Lewi.
— Nie! Owce mają przecież jeść, a nie tylko chodzić. – zaśmiał się pasterz – Ale i tak chodzenia będzie dużo, w dodatku ciągle w górę i w dół, twoje nogi to odczują.