Lekarz i dusza - ebook
Lekarz i dusza - ebook
Lekarz i dusza to książka należąca do ścisłego kanonu lektur dwudziestowiecznej psychologii. Viktor E. Frankl – wybitny wiedeński psychiatra i neurolog, uczeń Freuda – w sposób systematyczny przedstawia teoretyczne i praktyczne podstawy swojej metody, nazwanej przez niego logoterapią.
W poszukiwaniu logosu, w przywracaniu sensu podstawowym doświadczeniom ludzkiej egzystencji, cierpieniu, śmierci, miłości czy pracy, Frankl widzi drogę wyjścia z indywidualnych kryzysów duchowych i istotę terapii zaburzeń neurotycznych.
Kategoria: | Psychologia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8252-163-4 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1. Do XI, przeredagowanego wydania _Lekarza i duszy_
Niniejsza książka jest pierwszym rozszerzonym wydaniem _Lekarza i duszy_, nad którym nie pracował już sam Viktor Frankl. W porównaniu z wcześniejszymi wydaniami książki – poza przedrukowaną w załączeniu rozprawą _Dziesięć tez na temat osoby_ (Frankl 1950) – zmianie uległo uporządkowanie pięćdziesięciu uzupełnień i uwag, którymi Viktor Frankl opatrzył I, IX i X wydanie _Lekarza i duszy._ Z powodów technicznych uwagi nie zostały wówczas włączone do głównego tekstu, lecz znalazły się w sukcesywnie poszerzanych przypisach końcowych. Nie tylko ograniczało to ich dostępność, lecz również utrudniało przyporządkowanie do głównego tekstu, zwłaszcza że do tej pory do każdego rozszerzonego wydania _Lekarza i duszy_ przygotowywany był oddzielny suplement, porządkujący uwagi Frankla i dostosowujący je do nowej edycji, a nie do odpowiednich punktów głównego tekstu.
W niniejszym zmienionym wydaniu uwagi zostały po raz pierwszy ujednolicone i umieszczone na końcu poszczególnych rozdziałów razem z przypisami do dotychczasowych wydań. Jednocześnie, aby zachować historyczną ciągłość dzieła, przypisy końcowe zostały opatrzone oryginalnymi numerami uwag. Stąd każdy przypis końcowy ma podwójną numerację: pierwsza wskazuje na miejsce w tekście, do którego dana uwaga się odnosi; druga numeracja na końcu tekstu wskazuje na pierwotny numer odnośnika w wydaniach _Lekarza i duszy_, które ukazały się za życia Frankla. Tak samo są oznaczone również dawne przypisy. Wszystkie wskazówki redakcyjne są ujęte w nawiasy kwadratowe.
2. Dziesięć tez na temat osoby
W postaci nowego suplementu dołączony jest tekst, który do tej pory nie był publikowany razem z _Lekarzem i duszą_. Jest to przerobiony referat, który Frankl wygłosił w roku 1950 w ramach Dni Uniwersytetu Salzburskiego (Salzburger Hochschulwochen) jako wprowadzenie do jednego z paneli dyskusyjnych (jego pozostali uczestnicy to dr P. Ildefons Betschart OSB, dr Alois Dempf i dr Leo Gabriel). _Dziesięć tez na temat osoby_ zalicza się do filozoficzno-antropologicznych źródłowych tekstów logoterapii i analizy egzystencjalnej: Frankl pogłębia w nich ontologiczny wymiar obrazu człowieka, którego dalekosiężne filozoficzne i antropologiczne implikacje podsumowuje w dziesięciu tezach. W swoim referacie podejmuje się między innymi szczegółowego, opartego na argumentach wyprowadzenia dwóch centralnych postulatów logoterapii: credo psychoterapeutycznego i credo psychiatrycznego. O ile postulaty te zostały już w _Lekarzu i duszy_ merytorycznie nakreślone i antycypowane, to w _Dziesięciu tezach na temat osoby_ przedstawione są dodatkowo w całościowym kontekście filozoficznej i psychologicznej antropologii Frankla.
3. Inne uwagi redakcyjne
Niniejsze wydanie _Lekarza i duszy_ jest historyczne. Oznacza to, że odnośniki bibliograficzne nie zostały uaktualnione, a indeks autorów i indeks rzeczowy nie zostały rozszerzone. Również odsyłacze do zabiegów lekarskich z czasów powstawania tekstów – które w obu przypadkach mają tak czy inaczej charakter raczej ilustracji niż zalecenia – nie zostały na nowo zredagowane.
W załączeniu do książki znajduje się aktualna bibliografia książek Viktora Frankla dostępnych w języku niemieckim. Publikowana w poprzednich wydaniach w osobnym aneksie bibliografia pozostałych pozycji z dziedziny logoterapii nie została w niniejszym wydaniu uwzględniona z powodu znacznie rozleglejszego zakresu. Z pełną bibliografią piśmiennictwa można się zapoznać na stronie wiedeńskiego Instytutu Viktora Frankla (www.viktorfrankl.org). Obok ogólnych informacji i aktualnych wiadomości z dziedziny badań i praktyki logoterapeutycznej czytelnik znajdzie tam międzynarodową listę adresową towarzystw i instytutów autoryzowanych przez Instytut Viktora Frankla. Oferują one szkolenia z psychoterapii i poradnictwa opartego na logoterapii i analizie egzystencjalnej w postaci opracowanej przez Viktora Frankla.
_Alexander Batthyany_
Viktor-Frankl-Institut, Wiedeń_Euntes eunt et plorant, semen spargendum portantes: Venientes vienient cum exsultatione, portantes manipulos suos._
Ps. 125, 7–8
PRZEDMOWA DO WYDANIA IX
Ze względu na pewien instynkt rodzicielski właściwy autorowi tekstu z początku ucieszyłem się, że postanowiono wydać moją książkę po raz dziewiąty. Potem jednak naszły mnie wątpliwości. Bądź co bądź pierwsze wydanie ukazało się już w roku 1946, pojedyncze rozdziały zostały napisane w latach trzydziestych, nasuwało się więc pytanie, czy książka nie jest czasem zbyt uzależniona od ducha tamtych czasów. Przeciwko tym obawom przemawiały jednak wysokości nakładów. Do dziś bowiem ukazały się nie mniej niż czterdzieści trzy wydania w ośmiu językach, a amerykańskie i japońskie tłumaczenia wciąż znajdują się na listach bestsellerów. Widocznie więc książka ma nadal coś do zaproponowania młodemu pokoleniu psychiatrów, psychologów, psychoterapeutów i w ogóle każdemu, kto jest otwarty na nieortodoksyjny sposób widzenia.
Najprawdopodobniej zawdzięcza to swoim założeniom i intencji, nadal aktualnym – wciąż aktualnym, jeśli nie wręcz znowu. Założeniem była ogólna wątpliwość dotycząca sensu życia i szerzące się poczucie bezsensu. Natomiast intencją przyświecającą tekstowi była walka z psychologizmem, patologizmem i redukcjonizmem, czyli z interpretacją poczucia bezsensu jako wyrazu jedynie nieświadomej dynamiki albo jako zwykłego symptomu nerwicy – czy jakkolwiek inaczej – zgodnie z danym wzorcem indoktrynującej ideologii – mogło zostać „zdemaskowane” zjawisko frustracji. Intencją było zatem zdemaskowanie demaskatorów, a może się okazać, że obecnie jest ono faktycznie bardziej aktualne niż kiedykolwiek.
Jak już jednak stwierdziłem, książka powinna być nie tylko wciąż aktualna, lecz również znów aktualna. Ten warunek może być spełniony choćby ze względu na rozdział poświęcony nerwicy spowodowanej bezrobociem. Powinniśmy się też cieszyć, że treści zawarte w rozdziale „Psychologia obozu koncentracyjnego” są już dziś nieaktualne.
W ostatnim wydaniu nie usunąłem ani nie dodałem niczego, o czym warto wspomnieć. Jedynie bibliografia została znacznie rozszerzona celem jej uaktualnienia. Gdyby natomiast czytelnik chciał zapoznać się ze szczegółowym omówieniem technicznych aspektów logoterapii, powinien sięgnąć po najnowsze wydania _Psychoterapii w praktyce_ (_Die Psychotherapie in der Praxis_) i _Teorii i terapii nerwicy_ (_Theorie und Therapie der Neurosen_). Natomiast antropologiczne podstawy logoterapii zostały szczegółowo omówione w książce _Anthropologische Grundlagen der Psychotherapie._
W pierwszych dwóch książkach jest również wiele odniesień do wyników badań ściśle empirycznych, dzięki którym tezy logoterapii, wysunięte i opracowane początkowo na gruncie intuicyjnym, mogły zostać zweryfikowane statystycznie i poprzez testy. Przy tej okazji chciałbym również zwrócić uwagę na listę prac doktorskich na temat logoterapii, która znalazła się w bibliograficznym załączniku do niniejszego tomu.
Wreszcie czytelnik zainteresowany historią _Lekarza i duszy_ może zapoznać się z pozycją pt. _Die Sinnfrage in der Psychotherapie_ (Pytanie o sens w psychoterapii), w której znajdzie odpowiednie informacje ujęte w formie eseju autobiograficznego.
_Viktor E. Frankl_
U.S. International University (San Diego, Kalifornia)WSTĘP1
W tytule jednej ze swoich książek Helmut Schelsky nazywa młodzież „sceptycznym pokoleniem”. Coś podobnego można powiedzieć o dzisiejszych psychoterapeutach. Staliśmy się ostrożni, wręcz nieufni, zwłaszcza wobec siebie samych, wobec naszych sukcesów i wiedzy, a ta skromność i rzeczowość mogą być odzwierciedleniem samopoczucia całego pokolenia psychoterapeutów. Od dawna nie jest już tajemnicą, że bez względu na stosowaną metodę czy technikę w mniej więcej dwóch trzecich przypadków odnotowuje się wyleczenie lub przynajmniej znaczącą poprawę stanu zdrowia.
Chciałbym jednak przestrzec przed wyciąganiem demagogicznych wniosków. Psychoterapia nie odpowiedziała bowiem jeszcze na piłatowe pytanie: czymże jest zdrowie, czym jest powrót do zdrowia, czym jest leczenie? Jedno nie budzi wszakże wątpliwości: skoro najprzeróżniejsze metody odnotowują w przybliżeniu takie same wskaźniki powodzenia, to dana technika nie może być czynnikiem, któremu przede wszystkim w tym wypadku zawdzięczamy sukces. Franz Alexander stwierdził kiedyś: „We wszystkich formach psychoterapii podstawowym narzędziem jest osobowość terapeuty”. Czy znaczy to jednak, że powinniśmy gardzić techniką? Zgodziłbym się raczej z Hackerem, który przestrzegał przed upatrywaniem w psychoterapii swego rodzaju sztuki, ponieważ takie porównanie otwiera drzwi przed szarlatanerią. Z pewnością psychoterapia jest zarówno sztuką, jak i techniką. Chciałbym nawet pójść dalej i zaryzykować stwierdzenie, że skrajność w psychoterapii, czy to idąca w kierunku sztuki, czy techniki, jest jako taka – jako skrajność – czystym artefaktem. Skrajności istnieją tylko w teorii. Praktyka zdarza się w obszarze pomiędzy skrajnościami psychoterapii ujętej jako sztuka czy jako technika. Między owymi skrajnościami istnieje całe spektrum możliwości, a w nim każda metoda i technika ma sobie przypisaną określoną wartość. Skrajności w postaci sztuki najbliżej jest do autentycznego egzystencjalnego spotkania („egzystencjalnej komunikacji” w znaczeniu używanym przez Jaspersa i Binswangera), podczas gdy bliżej skrajności technicznej należałoby umiejscowić przeniesienie w znaczeniu psychoanalitycznym, którym „się posługujemy”, jak zauważył w jednej ze swoich niedawnych prac Medard Boss, by nie powiedzieć „manipulujemy” (Dreikurs). Jeszcze bliżej skrajności technicznej znajduje się trening autogenny Schultza, a najdalej od bieguna sztuki oddaliła się hipnoza przy użyciu nagrań transowych.
To, jaki zakres częstotliwości niejako wyodrębnimy z całego spektrum, to znaczy, jaką metodę i technikę uznamy za wskazaną, zależy nie tylko od pacjenta, lecz również od lekarza. Nie tylko bowiem nie każda metoda oddziałuje równie dobrze na każdy przypadek2, lecz również nie każdy lekarz równie dobrze posługuje się każdą techniką. Moim studentom tłumaczę to w postaci następującego równania:
ψ = x + y
Znaczy to, że wybrana metoda psychoterapii (ψ) jest pod tym względem równaniem z dwoma niewiadomymi, że nie da się go stworzyć bez uwzględnienia w rachunku zarówno unikalności i wyjątkowości pacjenta, jak i unikalności i wyjątkowości lekarza.
Czy to oznacza, że wolno nam ulec i hołdować zepsutemu i taniemu eklektyzmowi? Czy należałoby ukryć sprzeczności pomiędzy poszczególnymi metodami psychoterapii? O tym nie może być mowy. Nasze rozważania prowadzą raczej do wniosku, że żadna psychoterapia nie może rościć sobie pretensji do wyjątkowości. Dopóki nie mamy dostępu do prawdy absolutnej, musimy zadowolić się tym, że prawdy względne będą się nawzajem korygować, musimy też zdobyć się na odwagę, żeby nie unikać stronniczości – takiej, która jest siebie świadoma.
Wyobraźmy sobie, że flecista w filharmonii nie grałby tylko i wyłącznie na flecie, lecz zabierał się także za inne instrumenty – to nie do pomyślenia, gdyż ma on nie tylko po prostu prawo, lecz wręcz obowiązek, by w orkiestrze grać tylko i wyłącznie na flecie – ale właśnie jedynie w orkiestrze: gdy tylko wraca do domu, pilnuje się, aby poza orkiestrą nie drażnić sąsiadów tym, że stronniczo i wyłącznie gra tylko na flecie. W polifonicznej orkiestrze psychoterapii mamy również prawo do pewnego rodzaju stronniczości, która jest siebie świadoma – nie tylko prawo; taka stronniczość jest również naszym obowiązkiem.
À propos sztuki: kiedyś zdefiniowano ją jako jedność w różnorodności, przez analogię, jak sądzę, dałoby się zdefiniować człowieka jako różnorodność w jedności. Mimo jedności i całościowości istoty człowieka istnieje różnorodność wymiarów, do których on sięga, i we wszystkie te wymiary psychoterapia musi za nim podążać. Niczego nie wolno pozostawić na boku – ani wymiaru somatycznego, ani psychicznego, ani noetycznego. Psychoterapia musi poruszać się po Jakubowej drabinie, musi się po niej wspinać i zstępować w głąb. Nie wolno ani zaniedbać własnej problematyki metaklinicznej, ani utracić pod nogami twardego gruntu klinicznej empirii. Gdy tylko psychoterapia „zbłądzi” pośród ezoterycznych wyżyn, musimy ją przywołać, sprowadzić z powrotem.
Człowiek dzieli ze zwierzętami wymiar biologiczny i psychologiczny. Człowieczeństwo przewyższa w nim wymiar zwierzęcy i to ono go kształtuje, człowiek nie przestaje jednak być zwierzęciem. Na lotnisku, a więc na płaskim terenie, samolot, podobnie jak samochód, nie traci zdolności jezdnych, swoją prawdziwą naturę samolotu pokazuje jednak dopiero, gdy wzniesie się w powietrze, a więc w przestrzeń trójwymiarową. Podobnie człowiek jest między innymi zwierzęciem, ale jest też kimś nieskończenie więcej, więcej o cały wymiar, mianowicie wymiar wolności. Wolność człowieka nie jest oczywiście wolnością od uwarunkowań, czy to biologicznych, psychologicznych, czy socjologicznych. Nie jest to w ogóle wolność od czegoś, tylko wolność _ku_ czemuś, a mianowicie wolność zajęcia _stanowiska_ wobec wszystkich uwarunkowań. I tak też człowiek ukazuje swoje prawdziwe człowieczeństwo, gdy wznosi się w wymiar wolności.
Z tego, co powiedziano wyżej, wynika, że w teorii założenie etologiczne jest równie uprawnione jak w praktyce założenie farmakologiczne. Nie chciałbym tu rozstrzygać, czy środki psychotropowe mogą zastąpić psychoterapię, tylko ją ułatwić, czy ewentualnie utrudnić. Chcę tylko zauważyć, że gdy niedawno wyrażone zostały obawy, iż terapia farmakologiczna może podobnie jak elektrowstrząsy doprowadzić do tego, że psychiatria zostanie zmechanizowana i pacjent przestanie być traktowany jak osoba, to muszę powiedzieć, że jest nie do pojęcia, dlaczego tak właśnie miałoby się stać. To nigdy nie zależy od jakiejś techniki, lecz tylko od tego, kto się nią posługuje, i od ducha, w jakim jest używana3. Istnieje więc i taki duch, w którym technika psychoterapeutyczna jest w stosunku do pacjenta stosowana w sposób „depersonalizujący”, gdy poza chorobą nie widzi się osoby, lecz raczej tylko funkcjonujące w psychice mechanizmy: człowiek ulega reifikacji – staje się rzeczą – albo wręcz jest zupełnie zmanipulowany: staje się środkiem do celu4.
Moim zdaniem w przypadku depresji endogennej terapia za pomocą środków farmakologicznych jest absolutnie wskazana. Uważam za niewłaściwą argumentację, że w takich przypadkach nie wolno „wyciszać” poczucia winy, ponieważ u jego korzeni tkwi rzeczywista wina. W pewnym egzystencjalnym sensie każdy z nas jest winny. Jednak pacjent cierpiący na depresję endogenną odczuwa poczucie winy w wymiarze tak bardzo pozbawianym prawidłowych proporcji, tak przesadnie, że wpędza go to w rozpacz i przyprawia o myśli samobójcze. Gdy odpływ odsłania rafę, nikt nie zaryzykuje stwierdzenia, że rafa jest przyczyną odpływu_._ Analogicznie w fazie endogenno-depresyjnej wina staje się widoczna w zniekształconych rozmiarach, wina, która leży u podstaw wszelkiego człowieczeństwa, nie znaczy to jednak, że owo egzystencjalne poczucie winy „leży także u podstaw” depresji endogennej w znaczeniu psychogenezy czy wręcz noogenezy. Tak czy owak, ciekawe, że ten konkretny przypadek egzystencjalnej winy, akurat tylko od lutego do kwietnia 1951, a potem znów dopiero od marca do czerwca 1956 i potem w ogóle przez długi okres nie powinien być patogenny. Jeszcze jedną rzecz chciałbym dać pod rozwagę: Czyż jest na miejscu konfrontowanie człowieka z ową egzystencjalną winą akurat w fazie depresji endogennej? Takie postępowanie – woda na młyn samoobwiniania się takiej osoby – bardzo łatwo może skutkować próbą samobójczą. Nie sądzę, by w takich przypadkach wolno nam odmówić choremu ulgi, którą w jego cierpieniu może przynieść farmakoterapia.
Jest nieco inaczej, gdy mamy do czynienia nie z depresją endogenną, lecz psychogenną, nie z psychozą depresyjną, lecz depresyjną nerwicą: wówczas w pewnych okolicznościach farmakoterapię należałoby uznać za błąd w sztuce. W takim przypadku byłaby ona bowiem pseudoterapią, która ukrywałaby etiologię – nie inaczej niż morfina podana w przypadku zapalenia wyrostka robaczkowego. Analogiczna sytuacja może się zdarzyć w przypadku psychoterapii – również za jej pomocą lekarz może ominąć w leczeniu etiologię. To niebezpieczeństwo jest tym bardziej aktualne, że żyjemy w czasach, kiedy w psychiatrii, w ogóle w medycynie, można odnotować zmianę funkcji. Niedawno, na zjeździe Amerykańskiego Towarzystwa Medycznego, profesor Farnsworth z Uniwersytetu Harvarda wygłosił wykład, w którym stwierdził: „Medycyna stoi obecnie wobec zadania rozszerzenia swojej funkcji. W czasie kryzysu, z jakim mamy w tej chwili do czynienia, lekarze z konieczności muszą oddawać się filozofii. Największą chorobą naszej epoki jest bezcelowość, nuda, brak znaczenia i ukierunkowania”. Właśnie takie pytania są dziś stawiane lekarzowi. Są one w gruncie rzeczy pytaniami natury filozoficznej, a nie medycznej i lekarz w zasadzie nie jest na nie przygotowany. Pacjenci zwracają się do psychiatry, ponieważ wątpią w sens życia lub rozpaczają, bo zupełnie utracili wiarę w odnalezienie sensu życia. Co do mnie, to zwykłem takie przypadki uznawać za przykłady frustracji egzystencjalnej. Same w sobie nie są one żadną patologią. O ile w poszczególnych przypadkach w ogóle może być mowa o nerwicy, to mamy do czynienia z jej nowym typem, który nazwałem nerwicą noogenną. Otóż według zgodnych statystyk (por. str. 250) przypada na nią około 20 procent zachorowań. W USA Uniwersytet Harvarda oraz Bradley Center w Columbus, w stanie Georgia, postanowiły opracować testy5, pozwalające odróżnić w diagnostyce nerwicę noogenną od psychogennej (i somatogennej pseudonerwicy). Lekarz, który nie potrafi sporządzić takiej rozróżniającej diagnozy, naraża się na niebezpieczeństwo rezygnacji z być może najważniejszej broni, jaka istnieje w psychoterapeutycznym arsenale, a mianowicie tego, że człowiek kieruje się sensem i wartościami6. Trudno mi sobie wyobrazić, że niewystarczające poświęcenie się zadaniu może zostać w jakichkolwiek warunkach uznane za jedyną przyczynę popadnięcia w chorobę psychiczną. Bez trudu dam się jednak przekonać, że pozytywne ukierunkowanie na sens jest narzędziem uleczenia.
Jak rozumiem, mogę się spodziewać zarzutu, że pacjent będzie w ten sposób przeciążony. Tyle że w dzisiejszych czasach, w epoce frustracji egzystencjalnej, należy się obawiać nie przeciążenia, lecz niedostatecznego obciążenia człowieka. Istnieje przecież nie tylko patologia stresu, lecz również patologia ulgi. W 1946 roku miałem okazję opisać psychopatologię ulgi na przykładzie byłych więźniów obozów koncentracyjnych. Później takie samo stanowisko odnajdujemy w pracach Waltera Schultego na temat ulgi jako „wegetatywnego kąta natarcia”. Wreszcie moje obserwacje zostały potwierdzone przez Manfreda Pflanza i Thure von Uexküll. Nie chodzi więc już o to, by za wszelką cenę unikać napięć. Jestem raczej przekonany, że człowiek potrzebuje określonego, zdrowego, oszczędnie dawkowanego napięcia. Nie chodzi przy tym o homeostazę za wszelką cenę, lecz o _noodynamikę_, jak nazywam spolaryzowane pole napięcia, które otwiera się, nieodwołalnie i niepodważalnie, między człowiekiem a jego spełnieniem poprzez oczekujący na niego sens. W Stanach Zjednoczonych słychać już głosy tych, którzy chcieliby się dowiedzieć, że w psychoterapii dobiega końca epoka epikurejska i zostanie ona zastąpiona epoką stoicką. Obecnie w najmniejszym stopniu nie możemy sobie pozwolić na to, by ukierunkowanie człowieka na sens i wartości zbyć jako „nie więcej niż mechanizmy obronne i drugorzędne racjonalizacje”. O ile dotyczy mnie to osobiście i o ile wolno mi to w ten sposób potraktować, nie chciałbym żyć ani ryzykować życia dla swoich mechanizmów obronnych czy drugorzędnych racjonalizacji. Pewnie w odosobnionych, wyjątkowych przypadkach za troską człowieka o sens jego istnienia będzie stało co innego, ale najczęściej jest ona prawdziwym ludzkim celem, który powinniśmy traktować poważnie, zamiast wtłaczać go we wzorce apercepcyjne naszej profesji jak w prokrustowe łoże. Jakże łatwo obowiązujące w naszej profesji wzorce mogą nas skłonić, by tak ludzką troskę o sens istnienia – tylko człowiek może stawiać pytanie o sens, kwestionować sens swojego istnienia! – zbyć analizą lub stłumić uspokojeniem. W obu przypadkach prowadzilibyśmy jedynie pseudoterapię.
Noodynamika jest istotna nie tylko dla psychoterapii, lecz również dla psychohigieny. W Stanach Zjednoczonych Kotchen na podstawie badań testowych udowodnił, że podstawowe pojęcie logoterapii, tj. zorientowanie na sens, a więc przyporządkowanie człowieka do świata sensu i wartości, jest proporcjonalne do zdrowia psychicznego badanej osoby. Z kolei Davis, McCourt i Solomon stwierdzili, że halucynacji występujących w czasie przebiegu eksperymentalnej deprywacji sensorycznej w żadnym wypadku nie da się uniknąć poprzez zwykły dopływ danych zmysłowych, lecz jedynie poprzez przywrócenie odniesienia do sensu.
To samo wyłączenie odniesienia do sensu powoduje jednak nie tylko eksperymentalną psychozę, lecz również nerwicę zbiorową. Mam na myśli poczucie bezsensu, które, jak się wydaje, coraz bardziej opanowuje współczesnego człowieka i które nazywam próżnią egzystencjalną. Człowiek cierpi dziś nie tylko z powodu zubożenia instynktu, lecz również ze względu na utratę tradycji. Instynkt już mu nie podpowiada, co musi zrobić, a tradycje przestały mówić, co zrobić powinien7. Wkrótce nie będzie wiedział, czego chce, i zacznie po prostu naśladować innych. Ulegnie konformizmowi. W Stanach Zjednoczonych psychoanalitycy już teraz skarżą się, że mają do czynienia z nowym typem nerwicy, której najważniejsza właściwość polega na paraliżującym braku inicjatywy. Moi koledzy utyskują, że w takich przypadkach konwencjonalne leczenie się nie udaje, zawodzi. A więc wołanie o sens życia po stronie pacjenta wywołuje oddźwięk po stronie lekarza, a mianowicie wołanie o nowe podejście psychoterapeutyczne. To wołanie rozbrzmiewa tym bardziej alarmująco, że w przypadku próżni egzystencjalnej chodzi o zjawisko zbiorowe. W trakcie moich niemieckojęzycznych wykładów dla niemieckich, szwajcarskich i austriackich studentów około 40 procent słuchaczy przyznało, że osobiście doświadczyli głębokiego poczucia bezsensu życia. W przypadku wykładów anglojęzycznych wygłoszonych dla studentów w Stanach Zjednoczonych odsetek ten wynosił 80 procent. Naturalnie nie świadczy to o tym, że próżnia egzystencjalna dopada przede wszystkim Amerykanów ani że jej istnienie zawdzięczamy tak zwanej amerykanizacji. Znaczy to przede wszystkim tylko tyle, że widocznie jest to właściwość społeczeństw o wysokim stopniu industrializacji. Skoro więc Medard Boss nazwał nudę nerwicą przyszłości, chciałbym w uzupełnieniu zauważyć, że „ta przyszłość już się zaczęła”. Więcej, została już przepowiedziana w zeszłym stuleciu przez Schopenhauera, który uważał, że przeznaczeniem ludzkości jest najwyraźniej wieczne podążanie od skrajności bólu do skrajności nudy. My, psychiatrzy, uważamy w każdym razie, że należy raczej dążyć do skrajności nudy.
Czy jednak psychoterapia jest na to wszystko przygotowana? Uważam, że musi się ona ze swoją nową rolą oswoić. Ledwo bowiem wyrosła ze stadium, które – aby nawiązać do Franza Alexandra – było opanowane przez mentalność mechanika. Franz Alexander miał jednak także rację, wskazując, jak wielkie osiągnięcia zawdzięczamy właśnie mechanistycznemu i materialistycznemu nastawieniu dawnej medycyny. Chciałbym stwierdzić, że niczego nie musimy żałować, ale wiele trzeba naprawić. Pierwsza taka próba naprawy została podjęta przez Freuda. Stworzenie psychoanalizy stanowiło narodziny nowoczesnej psychoterapii. Jednak Freud musiał emigrować, a psychoterapia musiała emigrować razem z nim. W rzeczywistości wyemigrował już w dniu, w którym jego wykład w szacownym wiedeńskim Towarzystwie Lekarskim został skwitowany szyderczym śmiechem. Dziś wydaje mi się, że nadszedł czas, by zadbać o to, co w tytule wykładu wygłoszonego przed wielu laty w Towarzystwie Lekarskim w Moguncji nazwałem „repatriowaniem psychoterapii do medycyny”. Jak z tego wynika, nadszedł czas, w którym lekarza rodzinnego czeka mnóstwo zadań psychoterapeutycznych. Medycyna jest jednak w wieloraki sposób zmechanizowana, a pacjent jest w niej „zdepersonalizowany”. Medycyna kliniczna w wielu formach straszy rutyną, jeśli nie wręcz zastygnięciem w biurokracji. Ale jeszcze bardziej chybione byłoby, gdyby psychoterapia sama zaraziła się tą nadmiernie stechnicyzowaną medycyną, hołdując napiętnowanemu przez Franza Alexandra technicznemu ideałowi inżyniera duszy. Myślę jednak, że wolno mi stwierdzić, iż właśnie jesteśmy w trakcie zażegnania tego niebezpieczeństwa. W ten sposób psychoterapia odnajduje dom w łonie całego lecznictwa. Taki powrót do domu zmieni oblicze zarówno psychoterapii, jak i medycyny. Psychoterapia musi bowiem zapłacić za repatriację w obszarze medycyny, a ceną będzie demitologizacja psychoterapii. A jak wpłynie repatriacja psychoterapii w obszar medycyny na tę ostatnią? Czy doprowadzi to faktycznie do nieograniczonej „psychologizacji medycyny”? Mam odmienne zdanie. To, co nastąpi, nie będzie psychologizacją, lecz _rehumanizacją medycyny_.
_Streszczenie_
Im bardziej istotna dla psychoterapii stanie się czysto ludzka relacja między lekarzem a chorym, tym bardziej należy szanować techniki terapeutyczne. To nie metoda odbiera człowieczeństwo pacjentowi, lecz duch, w jakim jest stosowana, a próby reifikacji chorego i manipulacja pacjentem są nieodłącznym elementem psychoterapii co najmniej w takim samym stopniu, w jakim dotyczy to leczenia farmakologicznego8. Szczególnie w odniesieniu do nerwicy noogennej należy natomiast stwierdzić, że psychoterapia może rozminąć się z prawdziwą etiologią tak samo jak terapia somatyczna, tym bardziej że szerząca się próżnia egzystencjalna wymaga nowego podejścia (logo-) terapeutycznego. Jednak psychoterapia może sprostać wielowymiarowości swoich zadań tylko wtedy, gdy na powrót włączy się w całościowy obszar lecznictwa, z którego wyemigrowała razem z Freudem. Jej powrót zmieni wówczas zarówno jej oblicze, jak i oblicze medycyny, psychoterapia bowiem z jednej strony przywróci dawne znaczenie medycyny, z drugiej na powrót ją uczłowieczy.
Przypisy
1. Referat zamykający 5. Międzynarodowy Kongres Psychoterapii (Wiedeń 1961), wygłoszony przez autora, pełniącego wówczas funkcję wiceprzewodniczącego kongresu.
2. Już Beard, twórca pojęcia neurastenii, stwierdził: kiedy lekarz traktuje dwa przypadki neurastenii w taki sam sposób, to z pewnością do jednego z nich podchodzi błędnie.
3. To dwa podejścia: posługuję się pewną aparaturą czy też uznaję, że temu pacjentowi pomoże określona aparatura lub mechanizm.
4. Por. W. von Baeyer („Gesundheitsfürsorge – Gesundheitspolitik” 7, 197, 1958): „Pacjent czuje się w swoim poczuciu człowieczeństwa zlekceważony nie tylko wtedy, gdy interesujemy się wyłącznie funkcjonowaniem jego ciała, lecz również wówczas, gdy uświadamia sobie, że jest przedmiotem badań, porównań i manipulacji psychologicznych”.
5. Por. Uwaga 40, s. 256.
6. Zwykle człowiek uświadamia sobie również zorientowanie na sens. Nie mniej niż 87 procent spośród 1500 młodych ludzi oświadczyło w jednorazowej ankiecie jednego z austriackich przedsiębiorstw, że „chce mieć ideały”. Pouczającą ilustracją takiej postawy może być fakt, że więźniowie w Ohio, którym wstrzyknięto komórki rakowe, nie otrzymali za to żadnego wynagrodzenia. Mimo to do badań zgłosiło się trzy, cztery razy więcej chętnych, niż potrzebowali lekarze. W innych zakładach karnych również było ich pełno.
7. O ile mi wiadomo, już w 1925 roku takie wytłumaczenie przewidział Robert Reininger: „Pytanie o sens istnienia zostanie zadane dopiero wtedy, gdy będzie nam groziła jego utrata albo gdy już utraciliśmy instynktowną pewność życia albo zadowolenie z jego tradycyjnej interpretacji i strata taka będzie boleśnie odczuwana”.
8. „Gdy byłem jeszcze dzieckiem – wspomina Joseph B. Fabry – nasz lekarz rodzinny każdego tygodnia odwiedzał moją babcię, która mogła wtedy w rozmowie z nim zrzucić z serca wszystkie bóle i troski. Dziś co roku poddaję się gruntownemu badaniu, w czasie którego w ciągu trzech godzin przenoszę się od jednej pielęgniarki do drugiej, od jednego urządzenia do kolejnego, a na koniec muszę wypełnić ankietę składającą się ze stu pięćdziesięciu pytań, które pomagają komputerowi wystawić diagnozę. Wiem, że opieka medyczna, z którą mam styczność w mojej klinice, jest nieporównywalnie lepsza niż ta, którą mógł mojej babci zaoferować lekarz rodzinny, ale coś utraciliśmy w tym ciągłym rozwoju technik medycznych. I gdy słyszę pytanie, które Franklowi jest stawiane po jego amerykańskich wykładach, wyłapuję również stwierdzenie, że tego czegoś wcale nie mniej brak we współczesnej psychoterapii”. (_Das Ringen um Sinn _, Paracelsus Verlag, Stuttgart 1973). Opowieść Fabry’ego jeszcze raz udowadnia, że depersonalizacja i dehumanizacja psychoterapii postępuje i jest doświadczana jeszcze boleśniej: „Istnieje nie tylko zimny obiektywizm naukowej medycyny, lecz również zimny obiektywizm psychologii oraz medycyny przesiąkniętej psychologią”. (W. von Baeyer, „Gesundheitsfürsorge – Gesundheitspolitik” 7, 197, 1958).