- W empik go
Lekarz obłąkanych - ebook
Lekarz obłąkanych - ebook
W domu dla obłąkanych w Auteuil pod Paryżem w niezwykły sposób splatają się losy rodziny amerykańskiego bankiera z Nowego Jorku, lekarza z małego miasteczka, kilku paryskich lekkoduchów, ubogiej sieroty i chwackiego marynarza. Wszyscy zostają wciągnięci w niebezpieczną intrygę. I tu pytamy: czy uda im się rozwiązać tajemnicę zagadkowej zbrodni i zwyciężyć w walce o życie, miłość i bogactwo?
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-363-6 |
Rozmiar pliku: | 791 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROZDZIAŁ I.
W pośród podróżnych, którzy w dniu 10 maja 1874 roku podążali w pociągu nadzwyczajnym z Marsylji do Paryża, znajdował się też w oddzielnym wagonie sypialnym jakiś wiekowy już mężczyzna z kobietą młodą jeszcze.
Mężczyzna wyglądał na lat sześćdziesiąt z górą, kobieta na trzydzieści pięć najwyżej.
Mężczyzna wysoki i dzielnie zbudowany, miał w całej postawie, w każdym ruchu swoim, tę dystynkcją nadzwyczajną, która, jak utrzymują Anglicy, jest tylko urodzonego dżentelmana udziałem. Z pod podróżnej czapeczki wyglądały włosy siwiejące i prawie przy samej skórze przystrzyżone, długie prawie zupełnie już białe faworyty, okalały twarz sympatyczną o rysach wyjątkowo regularnych.
Na wierzchnim paltocie z sukna w kraty, krzyżowały się dwa paski lakierowane, jeden od torby podróżnej o sztucznem zamknięciu, drugi od dużej lornety w safianowym futerale.
Kobieta wątła, delikatna i uderzająco piękna, otulona w szeroką rotundę, oszytą kosztownem futrem kanadyjskiem, opierała główkę na ramieniu towarzysza, a przepyszne jej blond włosy rozpadały się w nieładzie. Matowa bladość twarzy i sine podkówki pod dolnemi powiekami, nadawały ciemnoniebieskim oczom wyraz boleści nadzwyczajnej.
Głębokie spojrzenie to rozpalało się jakimś blaskiem nadzwyczajnym, to gasło znowu zupełnie. Małe rączki drżały jak we febrze.
Nie będziemy opóźniać się z zabraniem bliższej z tę parą znajomości, bo w opowiadaniu naszem zajmie ona miejsce wydatne.
Na razie powiemy jednak to tylko, że dżentelmen, według paszportu nazywał się Maurycy Delariviére, że był poddanym francuskim, bankierem rezydującym w New-Yorku, i że podróżował z żoną.
W tej chwili słabe westchnienie wydobyło się z ust pani Delariviére, a jednocześnie nerwowe dreszcze wstrząsnęły całem jej ciałem. Bankier ujął żywo rączki małżonki i ściskając je z niewymowną słodyczą, wpatrywał się jednocześnie z niezmierną obawą w łagodną a niezmienioną twarzyczkę, która mu tak wdzięcznie ciążyła na ramieniu.
— Joanno!.. droga Joanno!... ty znowu cierpisz, jak widzę... — powiedział.
— Nie mój przyjącielu — odrzekła młoda kobieta głosem bardzo słabym, ale dziwnie dźwięcznym i sympatycznym.
— Radbym ci wierzyć z duszy całej, ale nie zdaje mi się jednakże. Ogromnie jesteś bladą, ręce masz rozpalone! Gorączkę masz jak mi się zdaje...
— Gorączki może mam trochę, ale to nic, wcale się nie potrzebujesz obawiać... Kilka godzin wypoczynku, a wszystko będzie dobrze. Jeden pocałunek Edmy, wróci mi siły napewno. Jak prędko zobaczymy ukochaną dziecinę naszą?...
— Dziś jeszcze, bo już po północy.
Pani Delariviére uniosła się trochę na siedzeniu.
— A więc dziś jeszcze będę zdrową — rzekła z uśmiechem.
— Liczę na to, droga moja — odparł bankier — a jednakże wyrzucam sobie, żem uległ twemu żądaniu.
— Jakto, nie rozumiem — szepnęła młoda kobieta.
— A to tymczasem rzecz taka zupełnie prosta. Potrzeba było zmusić się do dwudniowego przynajmniej zatrzymania w Marsylji. Czterdzieści ośm godzin zwłoki, nic znowu tak wielkiego, byłabyś wypoczęła, nie byłabyś teraz cierpiała, a ja nie miałbym tej strasznej co obecnie obawy...
— Obawy?.. — wykrzyknęła młoda kobieta — obawy, z powodu niewielkiego osłabienia, ależ to warjactwo naprawdę!
— Być może, że to warjactwo, cóż jednakże poradzić na to. Kiedy o ciebie chodzi, kiedy ty możesz być narażoną, ja nie umiem rządzić się rozumem, ja tracę panowanie nad sobą.
— No, no, uspokój się, mój kochany, gdybym nawet była chorą, w co nie wierzę zupełnie, uzdrowienie jest bardzo bliskie. Już nawet teraz czuję, że mi daleko lepiej. Bożek Morfeusz roztacza skrzydła swoje nademną, prześpię się trochę.
Rzekłszy to, pani Delariviére uścisnęła rękę męża, oparła znowu głowę o jego ramię, i zamrużyła oczy.
Nadzwyczajne znużenie młodej kobiety było zupełnie naturalne.
Maurycy Delariviére, Francuz, paryżanin, w następstwie wypadków, o jakich nieco później się dowiemy, osiadł przed siedemnastu laty w Ameryce i założył bank w New-Yorku, który się świetnie nad podziw rozwinął. Dobry syn Ojczyzny, chciał on szesnastoletniej swej córce dać wychowanie i wykształcenie w duchu zupełnie francuskim i lubo młodej matce nadzwyczaj ciężko było rozstać się z dziecięciem, Edma od lat siedmiu przebywała w jednym z najpierwszych pensjonatów w okolicach Paryża.
Państwo Delariviére spieszyli właśnie do Francji, aby odwiedzić jedynaczkę. Bankier myślał na serjo zlikwidować w roku bieżącym swój dom New-Yorski, postanowił ustąpić go jakiemu bogatemu kapitaliście, wycofać się całkiem z interesów, i żyć spokojnie z renty.
Aby sobie wykonanie tego zamiaru ułatwić, postanowili skorzystać z podróży obecnej i uregulować po drodze rachunki z różnymi domami handlowymi, z jakimi wiązały go stosunki.
Po wyruszeniu z New-Yorku zatrzymał się najpierw w Portsmouth, skąd odbył podróż do Londynu, gdzie otrzymał przekaz na dwa miljony na Paryż, z Londynu podążył do Lizbony, potem do Kadyksu, Gibraltaru, Walencji, Barcelony, aż nareszcie przybyli do Marsylji.
Mąż proponował pozostać tu dłużej trochę, ale matka, pałająca chęcią jak najprędszego zobaczenia córki, ani chciała słyszeć o tem. Zażądała, aby jechać i pojechała.
Niestety serce macierzyńskie przeceniło, jeśli nie odwagę, to przynajmniej siły młodej kobiety.
Nadzwyczajne znużenie spowodowało gorączkę, która co godzinę wzmagała się coraz bardziej. Pomiędzy Marsylją a Lionem pani Delariviére, odurzona nieustannym turkotem pociągu wpadła w rodzaj odrętwienia, co mąż wziął za sen tylko.
W Lionie przystanął pociąg na dwanaście minut.
Mały spokój wyrwał cierpiącą ze senności; otworzyła oczy.
— Może ci przynieść co z bufetu? — zapytał pan Delariviére.
— Dziękuję — odrzekła — nie chce mi się jeść wcale...
— Nie, nie mam zaufania do bufetowych buljonów — odpowiedziała pani Delariviére z niewyraźnym jakimś uśmiechem.
— Potrzeba się koniecznie jednak czemś posilić.
— To chyba wina hiszpańskiego trochę, może ono mnie orzeźwi.. W Dijon wysiądę i przejem co chętnie...
— Czy czujesz się lepiej trochę?...
— Daleko lepiej... Morze mnie zanadto zmęczyło... W wagonie odpocznę i odzyskam siły.
— Chwała Bogu!
Pan Delariviére otworzył małą walizkę, jaką miał z sobą w wagonie. Wyjął butelkę w skórzanej oprawie i napełnił mały srebrny kufelek xeresem. Każda jego kropelka błyszczała jak złoto prawdziwe. Joanna piła wolniutko zbawczy napój i zaraz też na jej blade policzki rumieńce wystąpiły.
— Ah! jak to dobrze robi — szepnęła. Czuję, że mi życie powraca. Bardzo dobrze się stało, żeśmy nie zatrzymywali się w Marsylji.
— Chciałaś — odrzekł bankier — i uległem jak zwykle, ale daleko byłoby rozsądniej tak postąpić jak chciałem i jak błagałem cię o to. Statek w kilka godzin byłby przywiózł cię z Portsmouth do Hawru i niezmordowana podróżą, byłabyś razem z córką oddawna.
— To prawda mój przyjacielu, ale...
— Ale co?
— Ale musiałabym była rozstać się z tobą... a ja tego właśnie nie chciałam. I dobrze zrobiłam, skoro już dobiegamy do celu... Nie rozłączaliśmy się ani na jedną chwilę... Cóż warte wobec tego jakieś tam trochę fatygi.
— Droga kochanko moja — szeptał pan Delariviére, obejmując ramieniem Joannę i z uczuciem całując czoło jej i włosy.
Pociąg znowu ruszył i popędził ku Paryżowi z szybkością sześćdziesięciu kilometrów na godzinę.
Młoda kobieta znowu pochyliła głowę i zdawało się, że usypia. W Dijon zbudził ją pan Delariviére.
— Obiecałaś mi, że się tu posilisz trochę, dotrzymajże obietnicy kochanko...
— Chciałabym — odrzekła Joanna — ale czuję, że niepodobieństwo... Nie potrafię przełknąć żadnego jedzenia... Niczego nie potrzebuję, tylko snu...
Gorączka powiększona senność tę spowodowała.
Bankier nie nalegał, ale wytężonem okiem śledził wzmagającą się coraz bardziej gorączkę.ROZDZIAŁ II.
Że pomimo tej drzemki letargicznej młoda kobieta cierpiała i to nawet bardzo, niepodobna było wątpić.
Świadczyły o tem słabe jęki, które wyrywały się z ust jej pół otwartych, krople potu, które przylepiały do czoła promyki jasnych jej włosów, zamknięte powieki, które drżały, niby skrzydła motyla, zbierającego się do lotu.
Upłynęła tak blisko godzina, a teraz nagle pani Delariviére usiłowała się podnieść i zaczęła szukać ręką drzwiczek wagonu.
Łatwo się było domyślić, co gest ten oznaczał.
Joanna poczuła taki ciężar na piersiach, że nie była wstanie oddychać i machinalnie usiłowała szybę zapuścić.
Bankier spełnił życzenie to w tej chwili.
Czyste zimne powietrze dostało się do wagonu. Pani Delariviére odetchnęła całą piersią, ale zaraz, zbladła śmiertelnie, chwyciła się obu rękami za czoło, jęknęła głucho i padła na wznak na piersi męża. Straciła przytomność.
— Boże! — zawołał bankier — Boże! ona zemdlała... Co ja pocznę nieszczęśliwy...
Położenie rzeczywiście było okropne.
Pod wrażeniem przestrachu, jaki łatwo sobie wyobrazić, pan Delariviére stracił zupełnie głowę, zdawało mu się, że ukochana kobieta umarła... Nie wiedział co przedsięwziąć, jak sobie poradzić.
Groźne niebezpieczeństwo oprzytomniło go jednakże. Wyjął z walizki flakon kryształowy, zawierający bardzo silne sole angielskie i przyłożył do nosa Joannie. Skutek był natychmiastowy prawie. Pani Delariviére poruszyła się, odetchnęła kilkakrotnie i otworzyła oczy.
— Zdawało mi się... że umieram... — szepnęła.
— Joanno, dziecię moje drogie! — zawołał mąż, tuląc ja w swem objęciu — walczysz jak możesz z chorobą, ale silniejsza ona od ciebie.
— Prawda... Czoło ściska mi jakby obręcz jakaś żelazna... gorąco mi i zimno jednocześnie... W piersiach brak mi powietrza...
— Niepodobna nam w takich warunkach odbywać dalej podróży...
— Jakto?
— Uważam, że na pierwszym przystanku potrzeba nam wysiąść koniecznie...
— Najzupełniej na serjo, moja droga. Powinniśmy byli pozostać dłużej w Marsylji... Choroba twoja postępuje, osłabienie wzmaga się z każdą chwilą... potrzebujesz koniecznie odpoczynku...
— Co też ty wygadujesz? — odparła pani Joanna. — Cierpiąca jestem to prawda, ale cierpię ze zmęczenia jedynie, a zmęczenie było nieuniknionem. Zatrzymywać się teraz, gdy zaledwie kilka godzin oddziela nas od Paryża, to by było śmiesznem; doprawdy! Patrz, już wyglądam inaczej... Jestem już prawie zupełnie zdrową... Myśl, że każda minuta zbliża mnie do mojej córki, to najlepsze, najskuteczniejsze dla mnie lekarstwo. Patrzże na mnie. Czy wyglądam na chorą?
Mówiąc to, pani Delariviére zwróciła łagodną swoją twarzyczkę w stronę męża, ale bohaterski wysiłek nie był w stanie zwalczyć cierpienia.
Chcesz mnie uspokoić kochana Joanno? — powiedział bankier z oczami łez pełnemi.
— Nie, nie... przysięgam ci, że czuję się zupełnie już zdrową.
Młoda kobieta mówiła prawdę.
Po gwałtownem przesileniu, jakie przeszła przed chwilą, przyszło rzeczywiście chwilowe polepszenie.
— Pomówmy lepiej oto o... Edmie — powiedziała. — Wszak nieodzownie już postanowiłeś... że ją z pensji odbierzemy...
— Naturalnie... już przecież skończyła edukacją.
— I zabierzemy ją do New Yorku?
— Życzysz sobie tego przecie.
— Wiesz, że najszczerszem mojem życzeniem jest jak najprędsze połączenie się z moją córką, ale wiesz i to także, że nie radabym opuścić rodzinnego mojego kraju.
— Tak, wiem o tem, że marzeniem twojem osiąść we Francji i zamieszkać w Paryżu.
— Choćby w okolicach Paryża... tyle tam prześlicznych posiadłości. Edma bardzo prędko stanie się prawdziwą paryżanką...
— Przyrzekam ci, że spełnię to marzenie twoje.
— A prędko? — zapytała uradowana pani Delariviére.
— Nim rok upłynie.
— O, rok to bardzo długi przeciąg czasu! — westchnęła młoda kobieta.
— Zapewne, ale musimy przecież wrócić jeszcze do New Yorku. Muszę ukończyć moje interesa, muszę zlikwidować dom bankierski, a szczególniej uskutecznić owo wielkie dzieło, owo święte dzieło, które dzięki Bogu będzie teraz możebnem, a które będzie sprawiedliwą, choć spóźnioną nagrodą za twoje przywiązanie i poświęcenie.
Jaonna spuściła oczy niby młoda dziewczyna, rumieniec wystąpił na blade jej policzki, ale nic nie odpowiedziała.
Po chwilowem milczeniu bankier odezwał się znowu:
— Czy będziesz wtedy zupełnie szczęśliwą?...
— O tak, będę bardzo szczęśliwą! — wykrzyknęła Joanna — będę za bardzo szczęśliwą... i nieraz zapytuję się siebie, czem mogłam zasłużyć sobie na takie szczęście.
— Tem, żeś była najdoskonalszą z kobiet i najlepszą z matek.
Pani Delariviére miała odpowiedzieć, ale konwulsyjne drżenie powstrzymało jej słowo na ustach, a od stóp do głów zimno poczuła.
Otuliła się w futro.
— Zimno mi! — szepnęła głosem zaledwie dosłyszalnym.
— Czy chcesz, abym podniósł szybę?
— Proszę cię o to!...
Pan Delariviére szybko spełnił żądanie.
— Jakże ci teraz? — zapytał.
— Nie wiem doprawdy sama. Głowa mi płonie... a zimno mi dokucza. Każde poruszenie pociągu odbija mi się w głowie i mało jej nie rozsadzi.
— Oprzej się na mnie, droga moja.
Młoda kobieta przytuliła się jak zraniona ptaszyna do piersi męża, który czuł, jak jej delikatne członki to ziębną, to się rozpalają kolejno. Gorączka przybierała przerażające rozmiary. Umysł bankiera opanowywały coraz czarniejsze przeczucia.
Co minuta, co sekunda, Joanna trudniej oddychała, oddech stawał się coraz bardziej świszczącym i urywanym, a zimny pot występował na skronie.ROZDZIAŁ III.
Pociąg leciał z gwałtowną szybkością, zatrzymując się tylko na większych stacjach. Pan Delariviére słyszał wymieniane kolejno: Laumes, Tonnere, Laroche, Montereau... Była godzina trzecia nad ranem.
Jeszcze półtorej godziny, a znajdą się na dworcu paryskim.
Pierwsze brzaski dzienne ukazywały się na horyzoncie.
Pagórki, drzewa, słupy telegraficzne zaczynały się na na szarem tle nieba zarysowywać i zaledwie dostrzegalne ginęły poza kłębami dymu, buchającego z lokomotywy.
Nagle Joanna wydała przeciągłe westchnienie, wstrząsnęła się cała, jakby za dotknięciem prądu elektrycznego, potem opadła bezwładnie i zesztywniała.
Pan Delariviére przerażony patrzał w twarz swojej towarzyszki i drżał także. Szeroko otwarte oczy młodej kobiety stanęły w słup, z białych usteczek najlżejszy oddech nie wychodził.
Bankier przyłożył rękę do lewej strony stanika i nie poczuł bicia serca. Nieszczęśliwa jego żona wpadła w daleko głębsze niż poprzednio zemdlenie.
W tej samej chwili pociąg zatrzymał się, a konduktor głosem monotonnym powtórzył kilka razy: Melun... Melun...
Bankier, który czuł, że mu się rozum miesza, otworzył spiesznie drzwiczki i z całej siły wołać zaczął: Na pomoc! na pomoc!...
Służba podbiegła do wagonu, z którego pochodziło wołanie.
— O co to chodzi, proszę pana? — zapytał naczelnik stacji, wskakując na stopnie.
Żona moja umiera... — odrzekł pan Delariviére. — Pomóż mi pan, błagam, przenieść ją do sali stacyjnej... Jechać z nią dalej niepodobieństwem... Muszę tu pozostać...
— Służę szanownemu panu...
Stróże nocni, naczelnik i jego pomocnik rzucili się do wagonu. Spora liczba podróżnych, zaciekawiona dramatycznym wypadkiem powysiadała z wagonów i zaczęła się przypatrywać.
Naczelnik stacji był człowiekiem bardzo uczynnym i niezwykle silnym. Wziął na ręce ciągle omdlałą panią Delariviére i przeniósł sam do sali pasażerskiej, gdzie ostrożnie posadził ją w szerokim fotelu.
Jeden z ludzi kolejowych podążył za swym zwierzchnikiem z walizką, kołdrą i wszystkiemi drobnemi przedmiotami, jakie podróżni mieli ze sobą w wagonie.
Nie podobna wypakować tutaj pańskich rzeczy... za mało na to mamy czasu... — odezwał się prowadzący pociąg do bankiera.
— To niech je pan każe złożyć w Paryżu, proszę o to bardzo. Nazwisko moje „Maurycy Delariviére“ wypisane jest na każdej walizie. Jest ich pięć.. Oto kwity
Zrobi się wszystko, proszę pana.
Będę panu wdzięcznym nieskończenie.
We dwie sekundy potem pociąg popędził dalej, opóźniwszy się i tak o dziesięć minut blisko.
Zemdlona dama nie mogła pozostawać na sali, gdzie ją pomieszczono tymczasowo.
O tak rannej godzinie nie było żadnego powozu na stacji.
Zawiadowca kazał posługaczowi sprowadzić jakikolwiek powóz z najbliższej remizy.
— Powrócę za dwadzieścia minut a najdalej za pół godziny — powiedział tenże, wychodząc.
Joanna ciągle nie dawała znaków życia.
Pan Delariviére klęczał przy fotelu i trzymając w swoich rękach zimne jak lód ręce małżonki, wpatrywał się w jej łagodną, śmiertelnie bladą twarzyczkę.
— Niestety! twarzyczka ta zachowywała nieruchomość marmuru.
Wielkie łzy jedna po drugiej spłynęły po policzkach bankiera, a on pogrążony w boleści, ani czuł nawet tego. Czas upływał.
Kolejowy powrócił z jednym z tych oryginalnych powozów, jakie od czasu do czasu można spotkać na prowincji tylko. Była to mała karetka na zardzewiałych kółkach, zaprzężona w szkapę, chudą, jak legendowy wierzchowiec don Kiszota.
Pan Delariviére, któremu naczelnik stacji przyszedł uprzejmie z pomocą, usadowił a raczej ułożył małżonkę na siedzeniu i otulił kołdrami, ażeby zabezpieczyć od porannego zimna.
— Gdzie jechać obywatelu? — zapytał stangret w bluzie i kapeluszu pilśniowym.
— Nic nie wiem — odrzekł zapytany — nie znam Melun zupełnie... i zwrócił się do zawiadowcy o objaśnienie.
— Rekomenduję panu hotel pod Wielkim Jeleniem — odparł ostatni. — Najporządniejszy on w całem mieście, a przynajmniej taką ma opinię.
— Jedźmy zatem pod „Wielkiego Jelenia“, ale wolno i ostrożnie.
— Niech pan będzie spokojny!... pojedziemy noga za nogą... Zresztą dorożka jest na resorach...
Pan Delariviére uścisnął uprzejmie rękę naczelnikowi stacji, wsunął sztukę złota człowiekowi, co sprowadził powóz i usiadł na przodzie naprzeciw Joanny.
Odległość od stacji do miasta nie była zbyt daleką.
Pomimo nieobiecującej powierzchowności konia i wolnej jazdy, powóz znalazł się wkrótce na placu św. Jana pod „Wielkim Jeleniem“.
Bankier wysiadł i z pierwszego wejrzenia przekonał się, że naczelnik dobrze mu doradził, iż z pewnością w tym uczciwym małomiasteczkowym zajeździe znajdzie wygodę, jakiej stan pani Delariviére wymagał.
Rozwidniło się już zupełnie.
Posługujące dziewczęta otwierały właśnie okna, zamiatały i oczyszczały numera, przyprowadzały wszystko do porządku z prawdziwie flamandzką systematycznością.
W obszernem podwórzu chłopcy stajenni opatrywali konie, myli powozy i wózki.ROZDZIAŁ IV.
Niepodobna już opisywać głębokiej boleści pana Delariviére, wobec omdlenia, które prędzej podobne było do śmierci niż do katalepsji. Nieszczęśliwy mąż ukląkł przy łóżku, wybuchnął głośnym płaczem i okrywając pocałunkami zimne ręce Joanny, szeptał:
— Więc ona umarła... umarła nie spojrzawszy na mnie raz ostatni, nie przemówiwszy do mnie ani słowa!... Umarła tak młoda, w chwili, gdy mogła być dopiero szczęśliwą prawdziwie... Nie, to niepodobna!... Bóg jest miłosierny... Nie chciałby tak mnie doświadczyć w chwili, kiedy przyszłość do niej się uśmiechała, a dla mnie była tak obiecującą. Nie mógłby złamać tej egzystencji, właśnie w chwili, kiedy mogłem zmazać jedyną winę przeszłości!... A doktor nie przybywa. A ja jestem bezsilnym wobec tej anielskiej istoty, dla której każda sekunda jest może ostatniem tchnieniem życia. Boże! Boże miłosierny, nie zabieraj mi mojej słodkiej towarzyszki! Uderz we mnie... mnie zgnieć... ale jej racz oszczędzić... Ja już dosyć się nażyłem, zabierz mnie... ale pozostaw ją dla jej córki.. Joanno moja ukochana, ty żyjesz nieprawda?... Otwórz oczy, błagam cię!.. błagam cię na kolanach... Odezwij się do mnie... Odpowiedz!...
I bankier załamywał ręce w przystępie rozpaczy.
W tem zastukano lekko do drzwi.
Pan Delariviére odwrócił głowę.
— Proszę! — zawołał słabym, zaledwie dosłyszalnym głosem.
Na progu ukazała się Róża.
— Panie — rzekła — przyszedł pan doktor właśnie...
I ustąpiła wchodzącemu.
Był to mężczyzna lat około dwudziestu sześciu, o rysach regularnych, fizjognomji bardzo inteligentnej i sympatycznej, wyrażającej obok największej słodyczy, silną niezłomną wolę.
Doktor nazywał się Grzegorz Vernier. Pan Delariviére rzucił się ku niemu.
— Ach przecie że pan przybywa! — zawołał. — Czekałem, jak na rozpalonych węglach! Żonę mam umierającą! Ocal ją pan, a potrafię ci się wywdzięczyć, przysięgam.
Mówiąc to, ciągnął doktora do łóżka młodej kobiety.
Vernier, wzruszony tą boleścią bankiera, odpowiedział z uczuciem:
— Bądź pan pewnym, że wszystko zrobię, co tylko będzie w mojej mocy...
Ujął rękę Joanny i zaczął szukać pulsu...
Potem przyłożył rękę do serca chorej, potem zajrzał jej w usta i rozchylił powieki. Pan Delariviére śledził z trwogą każdy ten ruch choćby najmniejszy.
— No i cóż, szanowny panie? — zapytał.
Vernier, zatopiony w obserwacji, nie słyszał nic.
Przyłożył ponownie ucho do piersi Joanny w okolicy serca i ponownie zaczął się przysłuchiwać. Upłynęło parę sekund.
Podniósł się i zwrócił do bankiera, którego śmiertelna bladość wyrównywała bladość żony.
Jasne, stanowcze spojrzenie doktora przeszyło dreszczem pana Delariviére. Chciałby się był zapytać, ale zabrakło mu sił i odwagi, usta się poruszyły, ale nie wymówiły ani słowa.
— Pani żyje! — odezwał się nareszcie doktor.
Gwałtowna radość może zabić tak samo, jak boleść.
Bankier zachwiał się na nogach.
— Żyje! — wykrzyknął, składając ręce. — Żyje... I pan ją ocalisz?...
— Mogę pana stanowczo bodaj co do tego zapewnić...
— O! panie, cały mój majątek nie opłaci tych słów prawdziwie świętych.
Zaciekawiona Róża stała ciągle na progu drzwi uchylonych
— Moje dziecko, przynieś no tu papieru, atrament i pióro — rzekł do niej doktór.
Zaraz, panie doktorze...
Pan Delariviére osunął się na krzesło. Nagłe wzruszenie zupełnie go sił pozbawiło. Obfite łzy puściły mu się po policzkach.
Grzegorz Vernier zbliżył się doń i rzekł tonem serdecznym:
— Zapanuj pan nad sobą, bardzo proszę. — Musisz pan się koniecznie uspokoić i udzielić mi objaśnień niezbędnych.
Bankier siłą woli powstrzymał łzy i odpowiedział głosem zupełnie pewnym:
— Już jestem spokojny, panie doktorze, już gotów jestem odpowiadać na pańskie pytania.
Od jak dawna znajduje się pani w tym stanie?
Przeszło od godziny...
— Czy jakie wielkie zmartwienie, albo wogóle jakie wielkie wstrząśnienie spowodowało ten kryzys?...
— Ani jedno, ani drugie panie doktorze...
— Jesteś pan zupełnie tego pewnym?
— Najpewniejszym, panie doktorze. Przybywamy z New Yorku, gdzie jestem bankierem, a podążamy do naszej córki, która wychowuje się we Francji... Jesteśmy bardzo bogaci i żyjemy dobrze ze sobą... na niebie żony mojej nie ma żadnej a żadnej chmurki.
— Czy przejazd z New Yorku do Marsylji bardzo był uciążliwym?...
— Nie prosto stamtąd przybywamy. Ważne interesy powoływały mnie do Anglji, Portugalji, Hiszpanii. Z Barcelony dopiero przyjechałem do Marsylji... Przeszło miesiąc czasu spędziliśmy na okręcie i to bardzo zmęczyło żonę!... Przy wylądowaniu w Marsylji już ją trapiła gorączka... Chciałem, aby się zgodziła na kilkudniowy wypoczynek, ale tak jej było spieszno uściskać córkę... że oprzeć się nie potrafiłem.
— Czy pani podlegała już kiedy podobnem omdleniom?
— Jest wogóle wrażliwą i nerwową... W ciągu ośmnastu lat, z powodu choroby córki, zemdlała dwa czy trzy razy, ale trwało to krótko, zaledwie po kilka minut. I ubiegłej nocy zemdlała także, ale flakon z solami angielskiemi przywrócił jej zaraz przytomność.
W tej chwili weszła Róża z przyrządami do pisania i chciała zaraz odejść.
— Zaczekajno — powiedział doktor, zabierając się do pisania recepty, a pisząc mówił do pana Delariviére:
— Stan pani nie wydaje mi się zbyt groźnym i nie wzbudza we mnie poważnej obawy... Potrzeba jednakże będzie bardzo wiele starań.
— Przypuszcza pan chorobę długą? — zapytał bankier.
— Nie. Przeciwnie, spodziewam się, że organizm wyczerpany długą fatygą, która przy temperamencie nadzwyczaj drażliwym, spowodowała ten stan kataleptyczny — doprowadzę wkrótce do równowagi.
— Boże wielki! — szepnął bankier przerażony — mamy więc do czynienia z katalepsją?
— Tak, panie, i musimy niezmiernie energicznie zapobiedz złemu, bo to w razie przejścia w stan chroniczny, stałoby się trudnem do zwalczenia.
— O! — wykrzyknął bankier — otoczą Joannę atmosferą jak najgłębszego spokoju...
Grzegorz Vernier podał służącej papier, na którym skreślił kilka wyrazów.
— Zanieś no tę receptę do apteki, tuż obok hotelu, poczekaj chwilę na zrobienie lekarstwa, wracaj z niem razem i przynieś mi równocześnie łyżeczkę srebrną...
— Dobrze, panie doktorze...
Róża opuściła pokój pospiesznie.
Niebo było przepysznie wypogodzone. Wschodzące słońce rzucało już na fasadę hotelu ciepłe swoje ożywcze promienie, ale grube kretonowe rolety, podszyte muślinem, utrzymywały łagodny półcień w pokoju.
Doktor odsunął jednę z tych rolet i otworzył okno. Strumień świeżego powietrza i jasne światło przedarło się do numeru. Zbliżył się do łóżka i po raz pierwszy zobaczył twarz chorej w pełnem oświetleniu. Rysy pani Delariviére lubo zmienione cierpieniem i zupełnie wybladłe, zachowały łagodną regularność linji i wyraz niewymownej słodyczy.
Grzegorz Vernier wlepił pełne zachwytu spojrzenie w tę ładną, młodą jeszcze główkę i zadrżał, nie mogąc powstrzymać zdziwienia.
Twarz ta przypominała uderzająco inną, przepyszną główkę dziewiczą, na której wspomnienie serce mu zabiło gwałtownie.ROZDZIAŁ V.
O! — pomyślał doktor z coraz większem pomięszaniem — to niepodobna; ja się nie mogę mylić... To nie przywidzenie. Te same zupełnie kontury... To ta sama twarz, tylko starsza o lat piętnaście... Mam dobrą przecież pamięć... Patrząc na te prześliczne rysy, zdaje mi się, że widzę urocze dziecię, które tak często widywałem to w Saint-Maude, to na trawnikach lasku Vincennes, bawiące się ze swojemi towarzyszkami, urocze dziecię, któremu oddałem moją duszę... Skąd pochodzi to dziwne podobieństwo?... Czyż prawdopodobnem jest, czyż jest możebnem, żeby miał to być jedynie wybryk natury?...
Grzegorz Vernier wyrwany został z tej głębokiej zadumy wejściem Róży, która wróciła z lekarstwem i srebrną łyżeczką.
Odebrał od niej jedno i drugie i odezwał się do znękanego pana Delariviére.
— Odwagi! szanowny panie, odwagi i spokoju. Zapewniam pana, że będzie wszystko jak najlepiej. Racz-no mi pan dopomódz, oto trochę musimy unieść panią koniecznie.
Bankier spełnił wezwanie.
Grzegorz Vernier podniósł poduszki poza plecami Joanny i posadził ją prawie na łóżku. Nalał jej łyżeczkę lekarstwa i nie bez trudności wlał go pomiędzy zaciśnięte zęby młodej kobiety.
Pan Delariviére, śmiertelnie blady, z twarzą zapłakaną, wyczekiwał ledwie żywy na rezultat tej walki.
Vernier wydostał zegarek i śledził posuwające się wskazówki. Głębokie milczenie panowało w pokoju. Upłynęło dziesięć minut, a były one wiekiem całym dla bankiera. Doktor poważny, zimny i pewny siebie, napełnił łyżeczkę miksturą po raz drugi i wlał ją znowu w usta chorej.
— Przypuszczam — odezwał się — że skutek nastąpi przed upływem dziesięciu minut.
— Dziesięć minut... — powtórzył pan Delariviére i głosem zagasłym prawie dodał: — Czy ona cierpi?...
— Nie panie... — Stan to letargiczny, znieczulenie najzupełniejsze.
Znowu zapanowało milczenie.
Nagle z nastaniem dziesiątej minuty usta Joanny drgnęły, a z piersi jej wydobywało się spazmatyczne westchnienie.
Bankier krzyknął i chciał się rzucić ku chorej. Grzegorz Vernier powstrzymał go gestem, a jednocześnie szepnął:
— Ocalona! potrzeba jednak, ażeby pana nie widziała, ażeby nie słyszała pana wcale. Potrzeba, aby wolno powróciła do przytomności. Nie można przerywać tego budzenia się ciała i duszy. Po tym strasznym kryzysie, który mógł być śmiertelnym, przyjdzie wskutek lekarstwa sen dłuższy, ale łagodny i pokrzepiający.
— Jak długo sen ten trwać może?...
— Nie mogę określić dokładnie, ale bądź pan zupełnie spokojny, zapewniam pana, że chora jest ocaloną...
Pan Delariviére pochwycił obie ręce doktora i ściskał je z uczuciem wdzięczności.
Oczy zaszły mu ponownie łzami, ale tym razem były to łzy radości.
Zesztywniałe członki Joanny zaczynały nabierać życia. W tej chwili zastukano lekko do drzwi.
Doktor sam poszedł otworzyć.
To pani Lariol, właścicielka hotelu, weszła na palcach do pokoju.
Była to mała czterdziestoletnia osóbka, okrąglutka i bardzo przystojna.
Doktor przyłożył palec do ust na znak, żeby nie mówić głośno, i wskazał ręką na pana Delariviére.
Pani Lariol zbliżyła się do bankiera, złożyła mu ukłon głęboki i rzekła głosem przyciszonym:
— Wybacz mi pan, że ośmieliłam się przyjść tutaj niewzywana. Żałuję bardzo, że nie mogłam osobiście przyjąć pana. Jeszcze spałam... Kładę się spać ostatnia, to więc niech mnie usprawiedliwi. — Przychodzę po rozkazy. — Spodziewam się, że nic panu nie brakowało i że Róża dobrze mnie zastąpiła.
Pan Delariviére skinął głową potakująco, a doktor powiedział:
— Róża doskonale się wywiązała z zadania, kochana pani Lariol, pan nie może się odchwalić przyjęcia, jakie znalazł tutaj.
— Bardzo mnie to cieszy — powiedziała gospodyni, rzuciwszy badawcze spojrzenie na łóżko. — Pan szanowny zapewne kilka dni u nas zabawi z powodu choroby pani?...
— Bardzo to prawdopodobne, a nawet pewne — odrzekł bankier.
— Dlaczego się ośmieliłam o to zapytać, zaraz się wytłómaczę: — Otrzymałam dziś rano telegram z Paryża, zamawiający wszystkie frontowe okna hotelu. Jeżeliby państwo nie mieli więcej zamiaru pozostać w hotelu, mogłabym wynająć okna i to za znaczną bardzo sumę.
— Wynająć okna? — powtórzył zdziwiony pan Delariviére, który jak wiemy, nie słyszał był wcale poprzedniego opowiadania Róży. — Czyż na tym placu ma się odbyć coś nadzwyczajnego?...
— Egzekucja — odrzekł Grzegorz Vernier.
Bankier skrzywił się z odrazą.
— Tak panie... — ciągnęła pani Lariol — będą gilotynować pewnego łotra, a ciekawych tak dużo, że ofiarują po sto franków na okno.
— Sto franków... ażeby widzieć jak człowiekowi głowa spadła! — mruknął bankier — drogo doprawdy płacą za tak okrutne widowisko.
— Łotr, któremu wymierzoną zostanie sprawiedliwość, nie był zwyczajnym jak inni mordercą... — wtrąciła gospodyni hotelu. — Proces jego pozyskał rozgłos niezwykły... Miał zagorzałych obrońców i zawziętych przeciwników. Z tego powodu proszę pana ze wszystkich stron przybywają, aby być przy jego śmierci... — Trzeba panu powiedzieć nadto...
Pani Lariol miała zamiar rozpocząć opowiadanie, ale doktor powstrzymał ją gestem stosownym.
— Niech się pani nie kłopoce — rzekł pan Delariviére. Obecność moja nie narazi pani na żadną a żadną szkodę. Nic pani nie straci na tem, że nie wynajmie amatorom niezdrowych wzruszeń czterech okien, które zajmujemy.
— O! — wykrzyknęła pani Lariol — jeżeli uprzedziłam szanownego pana, to wcale nie w zamiarze wyzysku... To dla tego tylko poprostu...
— Ażeby mię poznajomić z bieżącą ceną miejską — dokończył pan Delariviére.
— Tak jest proszę pana...
— A więc zapłacę według jutrzejszej taryfy, tak jakbym i ja miał upodobanie patrzeć na głowę spadającą do zakrwawionego kosza. Niech pani każe dopisać w rachunku dwadzieścia luidorów za cztery okna...
Pani Lariol przyjęła oświadczenie z uśmiechem i grzecznym ukłonem.
— Pan bardzo jest uprzejmym — powiedziała. — Czy nie mogę czem służyć panu?...
— W tej chwili nic mi nie potrzeba.
— Czy nie zechce pan zjeść śniadania? — zapytał Grzegorz Vernier.
— Nie mam żadnego apetytu...
— Być może, ale pomimo to potrzeba się posilić koniecznie!... Niechaj się pan przymusi, jeżeli nie chce, abym niezadługo zająć się musiał nim także... — Pojmuję, że doświadczasz pan skutków ciężkich wzruszeń, ale nadzieja i spokój powinny były wstąpić już do pańskiej duszy... Nie potrzebujesz pan odtąd niczego się obawiać... Pamiętaj pan o swojem zdrowiu, bo ono jest koniecznem...
— Jeżeli się zgodzę na śniadanie — odrzekł bankier — to jedynie pod warunkiem, że doktor nie odmówisz mi towarzystwa.
— Ale...
— Przepraszam... żadnego ale! Pod tym tylko warunkiem, że będziemy jedli razem, spróbuję coś przekąsić. Czuję dobrze, że gdybym sam pozostał, zabrakłoby mi odwagi.
— Ha! jeżeli idzie o dodanie panu odwagi, to zostaję.
— Za dwadzieścia minut będzie gotowe wszystko — zawołała pani Lariol. — Gdzie panowie nakryć każą?...
— Zejdziemy na dół — odrzekł doktor — tam będziemy mogli porozmawiać swobodnie, nie przerywając spokoju chorej. Menu pozostawiamy pani. Tylko niechajże pani zechce dowieść, że jej zakład posiada pierwszorzędnego kucharza.
— Bądź pan spokojnym, konsyljarzu...
— I niech pani będzie łaskawą kazać powiadomić gospodynią moją, że nie przyjdę do domu.
— Zaraz pójdę uprzedzić o tem Magdalenę.
Pani Lariol wyszła a pan Delariviére raz jeszcze podziękował doktorowi za przyjęcie jego zaproszenia.
— Rozumiem, że samotność w tej chwili byłaby dla pana bardzo przykrą — rzekł uprzejmie młody człowiek. — Ale sza! słuchaj pan!
Z ust Joanny wydobyło się lekkie westchnienie.
Obydwaj panowie zbliżyli się do łóżka...ROZDZIAŁ VI.
Młoda kobieta leżała nieruchoma, ale oddech miała już zupełnie spokojny i całkiem regularny.
Bladość z twarzy jej szybko ustępowała.
Grzegorz Vernier ujął puls chorej.
— Gorączka się zmniejsza i wkrótce zniknie zupełnie, dzięki pokrzepiającemu uśpieniu, jakie spowodowało lekarstwo. Sen ten trwać będzie trzy albo cztery jeszcze godziny, poczem pani, po przebudzeniu czuć się będzie prawie zupełnie zdrową.
Bankier uściskał serdecznie ręce doktora.
Na twarz Joanny zaczęły występować kolory. Łagodna jej piękność i młodość wracały.
Co minutę większe podobieństwo, pomyślał Grzegorz Vernier, wpatrując się w Joannę. Zdaje mi się, że widzę starszą siostrę mojej ukochanej.
Pan Delariviére pochylił się nad uśpioną małżonką i złożył przeciągły na jej czole pocałunek. Gwałtowna w nim nastąpiła przemiana. Prawie odmłodniał, patrząc na powracającą do życia ukochaną żoneczkę...
Róża przyszła zawiadomić, że śniadanie podane.
Doktor zamknął okno, zapuścił rolety, ażeby w pokoju było znowu na pół ciemno, i wyszedł z bankierem.
Do śniadania nakryto im nie w wielkiej sali jadalnej hotelu, ale w małym pokoiku, którego okna wychodziły na ogród. Klomby kwiatów napełniały atmosferę silnym zapachem. Ptaszki słonkiem rozradowane wyśpiewywały zawzięcie. Stół zastawiony z pewną elegancją mile wpadał w oczy. Bielizna śnieżnej białości, rznięte kryształy i staroświeckie srebra czyniły honor domowi.
Róża w jasnej sukience, białym fartuszku, w maleńkim czepeczku na czarnych włosach i z serwetką w ręku, sprawdzała, czy czego nie braknie w nakryciu.
Pan Delariviére uspokojony przez doktora i pełen w jego wiedzę ufności, odzyskał swój zwykły humor i z wesołą prawie twarzą towarzyszył swojemu gościowi.
Róża wchodzącym ładnie się pokłoniła.
— A to stół co się nazywa elegancko nakryty — powiedział bankier — szczerze panience winszuję...
Młoda dziewczyna zarumieniła się i zapytała:
— Jakie wina panowie pić będą?
— No, jakie, panie doktorze?
— O, tutaj jest w czem wybierać!... Piwnica w hotelu pod „Wielkim Jeleniem“ ma ustaloną renomę.
— Czy pija pan Bordeaux czy burgundzkie?
— Na tym punkcie jestem filozofem.
— W takim razie spróbujemy i jednego i drugiego... Niech panienka każe podać butelkę Volnage i butelkę Saint-Emilien.
— Z po za fasek — dorzucił, śmiejąc się doktor.
Róża wybiegła, a za chwilę powróciła z przekąskami na tacy i dwoma omszałemi butelkami obiecującego pozoru.
Pospieszamy dodać, że pozór nie był wcale zwodniczym, że wino, jak to mówią, warte było buzi.
— Doktorze — rzekł bankier, skoro zajęli miejsca przy stole — powiedz mi z łaski swojej, co to za egzekucja ma się odbyć tutaj rano na placu, i skąd tak żywo zajmuje ciekawość ogólną, że aż okna wynajmują?
— Bodaj szanowny panie — odpowiedział doktor — że sąd kryminalny nie miał jeszcze do sądzenia sprawy tak dziwnej i tak tajemniczej...
— Naprawdę?
— Tak utrzymują ci wszyscy, którzy byli na posiedzeniach. A muszę przyznać, że i ja zajmowałem się tą sprawą z gorączkową ciekawością.
— Idzie zapewne o jakie morderstwo, skoro sąd wydał wyrok śmierci...
— Tak jest, o morderstwo...
— Czy może mnie pan objaśnić, w jaki sposób zbrodnia została popełnioną?...
— Najdoskonalej... Nad brzegiem Sekwany, o parę set metrów od ostatniego domu w Melun, istnieje prześliczna posiadłość, właścicielem której był elegancki młody człowiek — niejaki Fryderyk Baltus. Bogaty, prowadził dom na dużą skalę, a latem i zimą mieszkał w willi ze swoją siostrą, panną Pauliną Baltus, osobą prześliczną, ogólnie kochaną i szanowaną. Otóż jest temu około pięciu miesięcy, dnia trzeciego grudnia, ogrodnik miejscowy, wybrawszy się bardzo rano do Melun, o dwadzieścia kroków od sztachet ogrodowych, potknął się o ciało ludzkie, leżące pod śniegiem, który od kilku godzin sypał bezustannie...
— A to ciało? — zapytał żywo bankier.
— Było ciałem pana Fryderyka Baltusa...
— Zamordowano go zatem?
— Tak panie... Jedna kula strzaskała mu głowę, druga przeszyła mu serce, a oględziny sądowe wykazały nadto, że, trzecia kula odbiła się o twardy jakiś przedmiot i przedziurawiła ubranie ofiary, trochę wyżej ponad lewem biodrem, właśnie w miejscu, gdzie była kieszeń i gdzie zabity nosił zwykle pugilares...
— Uśmiercono zatem nieszczęśliwego wystrzałem z rewolweru?
— Tak! — Baltus napadnięty o jakie sto metrów od willi, pod kląbem drzew, miał tyle jeszcze siły, że się dowlókł do sztachet... Tu dopiero upadł i wyzionął ducha, pozbawiony wszelkiej pomocy... Zawiadomiona policja zabrała ciało i natychmiast rozpoczęła śledztwo. Przeszukano około willi i pod drzewami, o których wspomniałem, znaleziono rewolwer pod śniegiem. Wszystkie trzy naboje były wystrzelone. Była to zatem bezwątpienia ta sama broń, którą zbrodnię popełniono.
— Morderca znikł bez śladu?...
— Sypiący się śnieg zawiał najmniejszy ślad stóp ludzkich.
Ale — zapytał bankier — jakże można było się przekonać, że Baltus napadnięty został pod drzewami?
To rzecz najprostsza w świecie... Odgarnięto ostrożnie śnieg w miejscu, gdzie rewolwer został znaleziony... i szeroka kałuża krwi ukazała się na ziemi! Poszli za temi krwistemi śladami i doszli do miejsca, w którem upadła ofiara, ażeby się już nie podnieść więcej.
— Nikt nie słyszał wystrzałów?
— Nikt!...
— To szczególne!...
— Nie... Willa, jak powiadam, jest odosobnioną. Znajduje się conajmniej o jakie dwieście metrów od ostatniego domu, w dole mostu do Melun. O tak późnej godzinie wszyscy już spali, a słabe wystrzały rewolwerowe. nie mogły zwrócić uwagi.
— Zbrodnia zatem popełnioną została w nocy?
— Śledztwo wykazało, że Baltus przybył z Paryża o dziesiątej minut pięćdziesiąt siedm, napadnięty więc mógł zostać około północy.
— A przyczyną zbrodni, zemsta czy rabunek?
— Rabunek... to nie ulega najmniejszej wątpliwości, bo nie znaleziono pugilaresu.
— Co on zawierał?
— Różne papiery i pieniądze.
— Dużo?
— Piętnaście tysięcy dwieście piędziesiąt franków w biletach bankowych...
— Czy mógł kto wiedzieć o tem, że Baltus ma przy sobie taką sumę?
— Niewiadomo... Odebrał je od swego bankiera o czwartej po południu. Miał nieszczęśliwy wyjeżdżać właśnie do Nicei, ze swoją siostrą, którą kochał nad życie... U bankiera, starego przyjaciela rodziny, doznał wielkiej przykrości...
— Z powodu?...
— Z powodu jednego z czeków, skradzionego czy zagubionego, na którym nad podpisem wpisano dosyć znaczną sumę na okaziciela i tę bankier wypłacił...
— Więc ten czek mógł być jakąś przecie wskazówką?...
— Jakim sposobem?.. Bankier nie znał wcale tego, kto z nim przyszedł... na pokwitowaniu położono nazwisko fałszywe... Zresztą czek zniknął razem z pugilaresem i biletami bankowemi...
— Dobrze, ale ja w tem wszystkiem — zauważył pan Delariviére — nie widzę nic takiego, coby się tyczyło skazanego człowieka.
— Cierpliwości... — odrzekł Grzegorz Vernier dojdziemy zaraz i do tego człowieka... Rozumiesz pan dobrze, że nazajutrz po spełnionej zbrodni, wszystkie brygady żandarmerji były na dwadzieścia mil dookoła w gorączkowym ruchu... — We dwa dni później sąd w Melun otrzymał od sądu w Fontenebleau wiadomość, iż przytrzymany tam został jakiś włóczęga, którego możnaby podejrzewać o zamordowanie Fryderyka Baltusa.ROZDZIAŁ VII.
— Czy były poszlaki jakie przeciwko temu włóczędze? — zapytał pan Delariviére.
— Zabijające.. — odrzekł doktor.
— Jakie?
— Człowiek ten wszedł do kupca winnego i zjadł skromne śniadanie, a gdy przyszło do zapłacenia należności, wydobył z kieszeni bilet pięćdziesięciofrankowy...
Ponieważ nie wyglądał wcale na posiadacza takiej sumy, kupiec zaczął się przyglądać uważnie banknotowi i zauważył, nie bez zdziwienia, że był przedziurawiony w czterech miejscach, jakby złożony we czworo, został przedziurawiony kulą. W Fontenebleau wiedziano już naturalnie o morderstwie popełnionem w Melun. Nędzny ubiór i nieosobliwa mina nieznajomego nie wzbudzały zaufania. Zaraz też kupiec powziął pewne podejrzenie.
— Nie mam drobnych — powiedział — pójdę zmienić pieniądze u sąsiada...
I wyszedł. dla tego po prostu, aby zawezwać policją. W pięć minut później nieznany jegomość został zaaresztowany i odprowadzony do komisarza policji. Zrewidowano go i podejrzenie zmieniło się w pewność zupełną.
— Jakim sposobem?
— Znaleziono przy łotrze pugilares Fryderyka Baltusa.
— Czyż był tyle głupim, że go zatrzymał przy sobie? — zawołał bankier.
— Tak, właśnie.
— Ależ to dowód bezwzględny!...
— Tak samo osądził i komisarz policji.
— Cóż się stało z piętnastoma tysiącami franków?
— Zniknęły!.. Pugilares, przedziurawiony w kilku miejscach, zawierał tylko dwa bilety stu frankowe, podziurawione w ten sposób, co i pięćdziesiąt franków... Widocznie kula, której ślad znaleziono ponad lewem biodrem pana Baltusa, straciła siłę, przeszywając skórę pugilaresu. Nie było żadnej wątpliwości!... Pojmano prawdziwego mordercę nieszczęśliwego młodzieńca. Czy jesteś pan także tego zdania?
— Jestem pewny, że nie pozostało nędznikowi, jak tylko przyznać się odrazu do winy...
— Wcale tego nie uczynił... Badany przez komisarza policji, wypierał się stanowczo wszelkiego udziału w zbrodni... Przyprowadzony do Melun i postawiony wobec trupa, zachował się tak samo... Dowiedziono mu, że skoro znaleziono przy nim pugilares ofiary, wina jego jest jasną jak słońce, on jednak ciągle się wypierał, spokojnie, stanowczo, bez żadnej a żadnej arogancji...
— Jakże się tłómaczył jednak z posiadania pugilaresu?
— Odpowiadał ciągle: „Dano mi go”.
— Któż mu go dał jednakże?...
— Komisarz policji stawiał, rzecz prosta, to pytanie, a podejrzany odpowiadał: „Człowiek, którego prosiłem o jałmużnę w nocy, w lesie Seineport“.
Pan Delariviére wzruszył ramionami.
— Jałmużna z piętnastu tysięcy franków! — wykrzyknął. — To poprostu szaleństwo!
— A jeżeliby ten nędznik powiedział prawdę? — mruknął Grzegorz Vernier.
— Niepodobna!...
— Dlaczego? Sprytny morderca Fryderyka Baltus, napotkawszy żebraka, mógł sobie tak rozumować: „Jeżeli dam temu człowiekowi część owocu mojej zbrodni, jeżeli złożę w jego ręce dowody oskarżające, to zwrócę przeciwko niemu podejrzenie, jakieby mnie mogło dosięgnąć. Zaplątany w zarzuconą siatkę, napróżno się będzie szamotał, aby o swojej niewinności przekonać.“
— Rzeczywiście, że to jest możliwe — odrzekł po chwilowem zastanowieniu bankier. — Ale można było albo zwalić, albo utrwalić dowody materjalne, za pomocą dowodów moralnych... Łatwo było wywiedzieć się o przeszłości tego człowieka, łatwo wybadać, czy jego życie przeszłe pozwala przypisywać mu zbrodnią, łatwo było wyśledzić, czy doszedł naprawdę do tego, iżby zdolnym był w nocy, w lesie i to w czasie zimna i zawiei śnieżnej, w czasie, kiedy najbiedniejszy znajdzie sobie jakieś schronienie, czyhać na spełnienie morderstwa?...
— Niestety! sprawiedliwość potknęła się o niemożebną do przebycia zaporę...
— Jakto? — odezwał się pan Delariviére, zaintrygowany i zaciekawiony opowiadaniem doktora.
Vernier mówił dalej:
— Obwiniony nie miał przy sobie żadnych dowodów, pozwalających nabrać przekonania, kto on rzeczywiście. Badano go, Bóg wie, ile razy i nic się nie dowiedziano
— Na pytanie, jak się nazywasz?...
— „Piotr“ — odpowiadał.
— „To jest imię chrzestne, ale jakie jest twoje nazwisko“?
— „Nie mam nazwiska”.
— Gdzie się urodziłeś“?
— „Nie wiem“.
— „Ile masz lat“?
— „Nie wiem“.
— „Gdzie mieszkałeś, zanim do Fontenebleau przybyłeś“?
— „Na gościńcach“.
— „Co robiłeś“?
— „Żebrałem“.
— „Masz ojca lub matkę”?
— „Nie znałem ich nigdy“.
— „Masz choćby krewnych jakich“?
— „Nie znam żadnych”.
— Jednem słowem nie i nie. Widocznie miał ten człowiek żelaznej woli jakieś ważne powody do ukrywania nazwiska, miał interes w otaczaniu swej osoby nieprzeniknioną ciemnością.
— I nie zmienił do ostatka systemu? — zapytał bankier.
— Ani żartem choćby! Ile razy stawiano go przed sędziego śledczego, tyle razy powtarzał jedno i to samo, a kończył zawsze oświadczeniem: „Jestem niewinny!...“
— Rzeczywiście, że to coś niezmiernie dziwnego!... Powiedz mi jednak doktorze, czy śledztwo, co do sprawdzenia osoby, przeprowadzone zostało starannie?
— Najstaranniej, ale zgoła bez żadnego rezultatu, co jest tem więcej zastanawiające wobec faktu, iż obwinionego łatwo jest dokładnie opisać... Ma on sparaliżowaną prawą rękę...
— Sparaliżowany jest na prawą rękę? — powtórzył zdumiony bankier.
— Tak panie, a paraliż ten wywołała głęboka rana, rodzaj zgruchotania... Sprawiedliwość chciała użyć sposobu, jaki się prawie zawsze udaje, chciała fotografje obwinionego rozesłać na wszystkie strony. Ale kiedy przystąpiono do zdjęcia fotografji, nieszczęśliwy wpadł poraz pierwszy w taką wściekłość, że trzeba go było wpakować w kaftan warjatów. Klisza wyszła tak niedokładnie, że na nic się nie przydała.
— Cóż więc za tajemnicę może mieć u licha ten człowiek? — zapytał Delariviére — że woli śmierć na szafocie, niż ujawnienie swej osoby.
— Gubię się w przypuszczeniach.
— W jakim jest wieku i do jakiej należeć może klasy społecznej?...
— Może mieć lat czterdzieści trzy do czterdziestu pięciu, odebrał, jak się zdaje, pewne wykształcenie, prezentuje się wcale dobrze i wyraża poprawnie.
— Czy nie będzie to jeden z tych synów marnotrawnych, pochodzących z lepszych rodzin, a doprowadzonych przez rozpustę do nędzy, a przez nędzę do zbrodni?... Resztki wstydu nie pozwalają mu rzucać plamy na nazwisko, cieszące się może szacunkiem.
— Może... wszystkie przypuszczenia są możebne.
— Czy widziałeś tego człowieka z bliska, doktorze?
— Widziałem. Dzięki uprzejmości naczelnego lekarza więzienia byłem w celi więźnia i rozmawiałem z nim nawet.
— Musi się oburzać na swych sędziów?
— Protestuje przeciw wyrokowi, ale znosi swój los z zupełną rezygnacją. Powtarza bez żadnej złości: „Jestem niewinny!...“
— Starano się też dowiedzieć, czy poprzednio nie istniał jaki stosunek pomiędzy nim a ofiarą?
— Pomyślano i o tem, ale się nic nie dowiedziano. Panna Paulina Baltus nie widziała go u brata nigdy.
— Czy zamordowany nie miał jakich nieprzyjaciół zawistnych?
— Nic o tem niewiadomo... Był to młody człowiek bardzo miły i bardzo uprzejmy, kochany i poważany przez wszystkich... Przyczyną zbrodni mogła być tylko chęć rabunku. Takie jest zdanie ogólne, a ja je w zupełności podzielam.