- promocja
Lekcje - ebook
Lekcje - ebook
Bestseller „New York Timesa”.
Najlepsza książka roku wg magazynów „Vogue” i „New Yorker”.
Ian McEwan powraca z ambitną i urzekającą powieścią!
Epicka, a jednocześnie kameralna historia życia pewnego mężczyzny, rozpięta na kilka pokoleń i z historycznymi zawirowaniami w tle.
Poruszająca opowieść o miłości, stracie, ambicji i pewności siebie.
Kiedy świat wciąż dźwiga się po drugiej wojnie światowej, a Europę rozdziela żelazna kurtyna, życie jedenastoletniego Rolanda Bainesa wywraca się do góry nogami. Ponad trzy tysiące kilometrów od opiekuńczych ramion ukochanej matki, uwięziony w niezwykłej szkole z internatem, swoją bezbronnością przyciąga uwagę nauczycielki gry na pianinie, panny Miriam Cornell. Po tej niezwykłej relacji pozostaną mu blizny i wspomnienie miłości, które nigdy nie zblaknie.
Gdy znika żona dorosłego już Rolanda, zostawiając go samego z maleńkim synkiem, mężczyzna zmuszony jest skonfrontować się z pełną niepokoju rzeczywistością wokół siebie. Promieniowanie z Czarnobyla rozprzestrzenia się po całej Europie, a Roland, zagłębiając się w historię swojej rodziny, rozpoczyna żmudne poszukiwanie odpowiedzi, które zajmie mu całe życie.
Od kryzysu sueskiego po kryzys panamski, od upadku muru berlińskiego po pandemię koronawirusa i zmiany klimatyczne − fale historii unoszą Rolanda, ale częściej musi się z nimi zmagać. Dręczony wyrzutami z powodu niewykorzystanych możliwości i utraconych szans, za wszelką cenę szuka pocieszenia − w muzyce, literaturze, przyjaźniach, seksie, polityce, miłości tragicznie utraconej i ostatecznie w miłości spełnionej. Jego podróż rodzi ważne pytania: Czy możemy przejąć pełną kontrolę nad biegiem naszego życia bez szkody dla innych? W jaki sposób wydarzenia globalne, na które nie mamy wpływu, kształtują nasze życie i nasze wspomnienia? A wreszcie: czego tak naprawdę mogą nas nauczyć traumy z przeszłości?
Lekcje są kroniką naszych czasów opowiedzianą przez pryzmat życia jednostki – wnikliwymi rozważaniami na temat natury historii i istoty człowieczeństwa. Opowieść epicka, uwodzicielska i głęboko ludzka.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-6775-814-7 |
Rozmiar pliku: | 925 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy świat wciąż dźwiga się po drugiej wojnie światowej, a Europę rozdziela żelazna kurtyna, życie jedenastoletniego Rolanda Bainesa wywraca się do góry nogami. Wydarty z opiekuńczych ramion ukochanej matki, samotny w szkole z internatem, przyciąga uwagę nauczycielki gry na pianinie. Po tej niezwykłej, intensywnej relacji pozostaną mu blizny i wspomnienie zagadkowej miłości, które nigdy nie zblaknie.
Gdy znika żona dorosłego już Rolanda, zostawiając go samego z kilkumiesięcznym synem, mężczyzna zmuszony jest skonfrontować się z pełną niepokoju rzeczywistością. Promieniotwórcza chmura z Czarnobyla rozprzestrzenia się na całą Europę, a Roland, zagłębiając się w historię swojej rodziny, rozpoczyna żmudne poszukiwania…
_Lekcje_ są kroniką naszych czasów opowiedzianą przez pryzmat losów jednostki – wnikliwymi rozważaniami na temat natury historii i istoty człowieczeństwa. Mistrzowsko skonstruowana, zapierająca dech w piersiach, uwodzicielska i głęboko ludzka powieść.Ian McEwan
Jeden z najwybitniejszych współczesnych pisarzy brytyjskich,o którym od kilku lat przed ogłoszeniem laureata literackiej Nagrody Nobla mówi się jako o potencjalnym zwycięzcy.Jego dorobek obejmuje 18 książek (powieści i zbiorów opowiadań) oraz scenariusze filmowe. Debiutował w 1978 roku zbiorem opowiadań PIERWSZA MIŁOŚĆ, OSTATNIE POSŁUGI, za który otrzymał Somerset Maugham Award. Przy kolejnych książkach posypały się następne nagrody: był dwukrotnie nominowanydo Bookera, najbardziej prestiżowej brytyjskiej nagrody do literackiej, i w 1998 roku otrzymał ją za AMSTERDAM. Powieść DZIECKO W CZASIE została uhonorowana Whitbread Prize i Prix Femina Étranger. POKUTA poza nominacją do Bookera otrzymała w 2002 roku kilka znaczących nagród, w tym National Book Critics Circle Fiction Award oraz W.H. Smith Literary Award, długo znajdowała się na szczycie list bestsellerów. Powieść SOBOTA wyróżniono w 2006 roku James Tait Black Memorial.
Po książki McEwana chętnie sięgali filmowcy – aż jedenaście jego utworów zostało przeniesionych na ekran. Poza kinowym hitem POKUTA z Keirą Knightley i Jamesem McAvoyem należy wymienić między innymi głośną ekranizację powieści NIEWINNI z Anthonym Hopkinsem i Isabellą Rossellini; NA PLAŻY CHESIL z Saoirse Ronan; DZIECKO W CZASIE z Benedictem Cumberbatchemoraz W IMIĘ DZIECKA z Emmą Thompson.2
Przyjechał z rodzicami do Londynu z północnej Afryki pod koniec lata 1959 roku. Mówiono, że nadeszła wtedy „fala upałów” – marne trzydzieści dwa stopnie Celsjusza i od razu „spiekota”, nowe słowo dla Rolanda. Traktował to ze wzgardą, dumny mieszkaniec miejsc, gdzie światło o poranku było oślepiająco białe, bijący od ziemi żar walił cię w twarz i milkły cykady. Mógłby o tym opowiedzieć krewnym. Ale mówił to tylko sobie. Tutaj, w Richmond, ulice w pobliżu mieszkania jego przyrodniej siostry Susan były uporządkowane, wydawały się nieprzemijalne. Kolosalne płyty chodnikowe i krawężniki, zbyt ciężkie, by je podnieść lub ukraść. Gładkie czarne jezdnie, bez piasku i łajna. Nie było psów, wielbłądów i osłów, nie było krzyku i trąbiących przez pół minuty klaksonów, nie było załadowanych melonami wózków, daktyli zwisających z gałęzi palm ani bloków lodu topiących się pod jutą. Nie było zapachu jedzenia na ulicy, nie było szumu i zgiełku, a także smrodu spalonego oleju i spalonej gumy z warsztatów pod markizami, gdzie regenerowano opony. Żadnych wezwań do modlitwy, wyśpiewywanych przez muezinów z wysokich minaretów. Tutaj jezdnie były lekko wybrzuszone, jakby biegły pod nimi grube czarne rury schowane pod ziemią. Robią tak po to, żeby z drogi mógł spływać deszcz, wyjaśnił ojciec, i to miało sens. W niezaśmieconych brukowanych rynsztokach Roland spostrzegł ciężkie żelazne studzienki. Tyle trudu, by zbudować kilka metrów zwyczajnej ulicy, i nikt tego nie doceniał. Kiedy próbował wytłumaczyć istotę czarnej rury matce, Rosalind go nie zrozumiała. Rurą jeździ metro, odparła, The Tube. Jego podziemna część nie sięgała Richmond. Ruch po widzialnej części jego czarnych rur odbywał się równo i bez nerwów. Nikt nie próbował wyprzedzać innych.
Po południu ich pierwszego dnia „w domu” wybrał się z ojcem, kapitanem Robertem Bainesem, do angielskich sklepów. Światło było złociste i gęste. Jeśli chodzi o kolory, dominowały głęboka czerwień i zieleń – słynne autobusy i jaskrawe skrzynki pocztowe, nad którymi rosły wysokie kasztanowce i platany, a niżej żywopłoty, trawniki, pasy zieleni i chwasty w szparach między płytami chodnika. Czerwieni i zieleni nie powinno się oglądać razem, powiedziała matka. Te kontrastujące ze sobą kolory kojarzyły się z niepokojem, z napięciem w plecach, które sprawiało, że gdy szli, pochylał się do przodu. Za dwa dni miał pojechać z rodzicami sto dziesięć kilometrów od Londynu, żeby obejrzeć swoją nową szkołę. Semestr zaczynał się dopiero za kilka dni. Innych chłopców jeszcze tam nie było. Cieszyło go to, bo myśląc o nich, czuł ucisk w żołądku. Słowo „chłopcy”, chłopcy _en masse_, nadawało im władzę, zbójecką przewagę. Kiedy ojciec określił ich mianem „chłopaków”, stali się w myślach Rolanda wyżsi, bardziej żylaści, nieprzyzwoicie silni. W mieście oddalonym o dziesięć kilometrów od szkoły – jego szkoły – on i rodzice mieli odwiedzić sklep, żeby kupić mu szkolne ubranie. To również sprawiało, że czuł ucisk w żołądku. Szkolnymi kolorami były żółty i niebieski. Lista rzeczy obejmowała kombinezon, kalosze, dwa różne krawaty i dwie różne marynarki. Nie powiedział rodzicom, że nie wie, jak używać takich ubrań. Nie chciał ich rozczarować. Kto mógł mu powiedzieć, do czego służy kombinezon, czym są kalosze, co znaczy „tweed Harrisa ze skórzanymi łatami” i kiedy trzeba to wkładać, a kiedy zdejmować?
Nigdy jeszcze nie nosił marynarki. Zimą w Trypolisie wkładał czasami sweter zrobiony na drutach przez matkę, ze wzorem w warkocze z przodu. Dwa dni przed tym, jak wsiedli do dwusilnikowego samolotu, którym przez Maltę i Rzym polecieli do Londynu, ojciec pokazał mu, jak wiązać krawat. Potem Roland kilka razy zademonstrował rodzicom, że potrafi to robić. Nie było to łatwe. Wątpił, by pamiętał, jak wiąże się krawat, kiedy obok innych chłopców, setek stojących w rzędzie wysokich „chłopaków”, stanie przed olbrzymimi lustrami, podobnymi do tych, które widział kiedyś na fotografiach pałacu w Wersalu. Będzie tam sam jak palec, przedrzeźniany, w sytuacji bez wyjścia.
Wyszli z domu, żeby ojciec mógł sobie kupić papierosy i żeby wyrwać się z dwóch małych pokoików, w których Susan mieszkała z mężem i malutką córeczką. Matka Rolanda złożyła już łóżka polowe i odkurzała niezakurzony dywan. Dziewczynka, której wyrzynały się dwa mleczaki, nie przestawała płakać. Było jasne, że „mężczyźni” powinni się w takiej sytuacji wynieść z domu. Przez mniej więcej piętnaście minut szli ramię w ramię do głównej alei, przy której był pierwszy ze sklepów i rosły olbrzymie kasztanowce. Roland przywykł do wysokich eukaliptusów z zakurzonymi suchymi, szeleszczącymi liśćmi i łuszczącą się korą, drzew, które wydawały się konać z pragnienia. Uwielbiał wysokie palmy nachylające się do ciemnobłękitnego nieba. Londyńskie drzewa były bogate i dostojne jak królowa, tak samo wiecznotrwałe jak skrzynki pocztowe. Z tym wiązała się pewna poważniejsza obawa. Chłopaki, kombinezon i cała reszta były przy niej niczym. Liście kasztanowców, podobnie jak linia śródziemnomorskiego horyzontu i litery na czarnej tablicy w podstawówce w Trypolisie, kryły sekret, którego nie mógł wyznać nikomu. Psuł mu się wzrok. Jeszcze przed rokiem widział wyraźniej, kiedy zmrużył oczy. Teraz to nie pomagało. Coś było z nim nie tak i bał się o tym myśleć, bał się myśleć, do czego to doprowadzi. Do ślepoty. To było kalectwo i porażka. Nie mógł powiedzieć rodzicom, bo obawiał się, że sprawi im zawód. Wszyscy widzieli wyraźnie, a on nie. To był jego wstydliwy sekret. Zabierze swoją przypadłość do szkoły z internatem i tam będzie się z nią samotnie zmagał.
Każdy kasztanowiec był litą skałą zieleni. Kiedy podeszli bliżej do pierwszego, zaczęły się pojawiać osobne liście, każdy rozpościerający przyjaźnie pięć mniejszych listków. Gdyby przystanął, by się im przyjrzeć, mogłaby się wydać jego tajemnica. Przyglądanie się z bliska liściom nie było czymś, co pochwalałby jego ojciec.
W sklepiku z gazetami kapitan nieproszony kupił oprócz papierosów czekoladowy batonik dla syna. Przed wojną, służąc w piechocie, stacjonował długie lata w koszarach Fort George w Szkocji, nisko opłacany i wiecznie głodny, i to nauczyło go cenić drobne przyjemności, które mógł teraz sprawiać synowi. Był także surowy; niebezpiecznie było go nie słuchać. Stanowiło to wybuchową mieszankę. Roland bał się go i kochał. Podobnie jak jego matka.
Był nadal w wieku, kiedy połączenie czekolady, toffi, słodkiego biszkoptu i tłuczonych orzeszków ziemnych mogło zdominować zmysły i sprawić, że nie zwraca się uwagi na otoczenie. Zanim oprzytomniał, wchodzili już do kolejnego sklepu. Kupili piwo dla mężczyzn, sherry dla kobiet i lemoniadę dla niego. Późnym popołudniem w telewizji był mecz piłki nożnej, w magiczny sposób transmitowany z Ibrox Park w Glasgow. A nazajutrz variétés z londyńskiego Palladium. W Libii nie było telewizji, nie zauważało się nawet jej braku. Nadawane z Londynu programy radiowe dla rodzin brytyjskich wojskowych zanikały i wracały pośród szumu i trzasków kosmicznego chaosu. Dla Rolanda i jego rodziców telewizja nie była nowinką. Była cudem. Oglądanie jej stawało się świętem. Musiały zostać podane drinki.
Po wyjściu ze sklepu monopolowego ojciec i syn wracali do domu, dźwigając ciężkie zakupy w pękatych papierowych torbach. Zostało im jeszcze pięć minut do głównej alei i mijali właśnie sklepik z gazetami, kiedy rozległ się głośny huk, przypominający wystrzał z karabinu kalibru .303, który Roland wielokrotnie słyszał na strzelnicy Kilometre Eleven. To, co teraz zobaczył, miało pozostać mu w pamięci na całe życie, a pod jego koniec pojawić się pewnie jeszcze raz w gasnących kształtach i szeptach odchodzącej świadomości. W powietrzu, zataczając niski łuk, frunął mężczyzna w białym kasku, czarnej kurtce i niebieskich spodniach. Ponieważ leciał głową do przodu, można było uznać, że sam się na to zdecydował w akcie odwagi i buntu. Wylądował na czworakach, po czym runął twarzą na jezdnię i przesunął się z chrzęstem po asfalcie. Pod wpływem siły uderzenia spadł mu z głowy kask. Ostrożnie licząc, pokonał dziesięć, może nawet trzynaście metrów. Za nim stał mały samochód z rozbitą maską i przednią szybą. Mężczyzna przeleciał nad jego dachem. W rynsztoku leżał skręcony wrak motocykla. W samochodzie krzyczała kobieta.
Ruch uliczny zatrzymał się i w mieście zapadła cisza. Roland przebiegł w ślad za ojcem przez jezdnię. Jako żołnierz lekkiej piechoty górskiej dwudziestotrzyletni kapral Baines był na plaży w Dunkierce i widział wielu zabitych oraz wielu nadal żywych rozerwanych przez bomby. Wiedział, że nie powinno się podnosić motocyklisty z jezdni. Przystawił ucho do ust mężczyzny, żeby wyczuć, czy oddycha, po czym sprawdził tętno na zakrwawionych skroniach. Roland przyglądał się bacznie ojcu. Kapitan obrócił mężczyznę na bok i rozsunął mu nogi, żeby pozostał w tej pozycji. Następnie zdjął marynarkę, złożył ją i wsunął mu pod głowę. Podeszli do samochodu, przy którym zdążył się już zebrać tłum. Nie tylko kapitan Baines oswoił się z widokiem krwi – wszyscy mężczyźni, z wyjątkiem tych najmłodszych, byli na wojnie i wiedzą, co robić, pomyślał Roland. Przednie drzwi samochodu były otwarte i do środka zaglądali z dwóch stron mężczyźni. Zgadzano się generalnie, że kobiety nie należy ruszać. Była młoda, z kręconymi blond włosami, w poplamionej własną krwią satynowej bluzce w kolorowe grochy. Czoło miała na całej szerokości rozcięte. Nie krzyczała już.
– Nic nie widzę. Nic nie widzę – powtarzała tylko.
– Nie martw się, kotku. To krew zalewa ci oczy – odezwał się z wnętrza samochodu głos mężczyzny.
Lecz ona wciąż to powtarzała. Oszołomiony Roland odwrócił wzrok.
A potem na miejscu pojawiły się dwie karetki. Kobieta, już milcząca, siedziała na krawężniku, z kocem zarzuconym na ramiona. Sanitariusze opatrywali ranę na jej czole. Nieprzytomny motocyklista leżał na noszach przy karetce. W jej oświetlonym żółtymi lampami kremowobiałym wnętrzu były czerwone koce i dwie wąskie kozetki, oddzielone przestrzenią nie większą niż w dziecinnej sypialni. Ojciec Rolanda i dwaj inni mężczyźni chcieli pomóc przy noszach, ale nie byli potrzebni. W tłumie rozległ się pomruk współczucia, kiedy kobieta, którą także położono na noszach, zaczęła płakać. Przykryto ją kocem i zaniesiono do drugiej karetki. Roland zobaczył teraz, że na obu przez cały czas migały niebieskie światła. Migały heroicznie.
Te minuty były przerażające. W całym jedenastoletnim życiu nie zaznał dotąd czegoś takiego. Wypadek miał w sobie coś z chaotycznego snu. W retrospekcji poszczególne chwile rozmazywały się, zmieniała się ich kolejność. Być może najpierw podbiegli do samochodu, a potem do leżącego na ziemi mężczyzny, bo nikt się nim nie zajmował. Następnie, jak to we śnie, była luka, w trakcie której podjechały karetki. Musiały mieć włączone syreny, a mimo to ich nie słyszał. Był też samochód policji, ale nie widział, kiedy się tam zjawił. Być może na krawężniku siedziała kobieta z tłumu, której zrobiło się słabo. A ta z samochodu nadal w nim była, gdy sanitariusze starali się zatamować płynącą z jej czoła krew. Żółte lampy w karetce mogły być tak naprawdę refleksem słońca. Pamięci nie da się zbadać tak łatwo i tak dokładnie jak liści kasztanowca. Frunący w powietrzu mężczyzna – to było bezsporne. I to, jak wylądował i sunął twarzą po asfalcie, a jego kask potoczył się na pas zieleni. Lecz rzeczą, która utkwiła Rolandowi w pamięci i która go odmieniła, było to, co zdarzyło się później, kiedy zatrzaśnięto tylne drzwi i karetki odjechały. Zaczął wtedy płakać. Odsunął się na bok, żeby ojciec tego nie zobaczył. Współczuł mężczyźnie i kobiecie, ale nie to było powodem łez. Były to łzy radości, łzy nagłego uświadomienia sobie rzeczy, których nie umiał jeszcze zdefiniować: jak życzliwi i kochający są ludzie, jak dobrze urządzony jest świat, skoro karetki pojawiają się tak szybko, gdziekolwiek jest rozpacz i ból. Cały system tuż pod powierzchnią codziennego życia, zawsze obecny, bacznie obserwujący, gotów przybyć i udzielić pomocy, z wykorzystaniem wszelkiej dostępnej wiedzy i umiejętności. I wszystko to osadzone w jeszcze szerszej sieci życzliwości, którą dopiero miał odkryć. Kiedy karetki oddalały się z wyciem syren, wydawało mu się, że wszystko działa, jak należy, wszystko jest przyzwoite, pełne troski i sprawiedliwe. Nie docierało do niego, że ma wkrótce opuścić rodzinę, że przez następnych siedem lat całe jego życie będzie toczyło się w szkole i że w domu zawsze już będzie gościem. A po szkole przyjdzie dorosłość. Wyczuwał jednak, że zaczyna nowe życie, i miał przeświadczenie, że świat jest współczujący i porządny. Obejmie go i łagodnie wchłonie, i nic złego, naprawdę złego, nie może się przytrafić ani jemu, ani nikomu innemu.
Tłum się rozchodził, każdy wracał do swoich spraw. Roland zauważył trzech policjantów stojących przy radiowozie. Ręka ojca była od palców aż po łokieć pokryta zaschniętą rdzawą krwią. Opuszczając rękawy, podszedł razem z Rolandem do rynsztoka, w którym leżała jego marynarka. Na jej szarej podszewce też były ślady krwi. Przenieśli swoje torby na drugą stronę ulicy i zatrzymali się, żeby ojciec mógł włożyć marynarkę. Wyjaśnił synowi, że musi ukryć krew przed policją. Nie chciał, by wezwano go do sądu jako świadka. W następnym tygodniu on i matka Rolanda mieli wrócić samolotem do domu. To przypomnienie, że nie będzie podróżował razem z nimi, położyło kres oświeceniu Rolanda. Jego miejsce zajęły wszystkie dawne obawy. W milczeniu wrócili do mieszkania jego przyrodniej siostry. Później dołączył do nich jej mąż Keith, członek jazzbandu i wojskowy trębacz. Kiedy dziecko w końcu zasnęło, obejrzeli w telewizji mecz, przy zasuniętych zasłonach, popijając piwo, sherry i lemoniadę.
Dwa dni później Roland i jego rodzice wsiedli na dworcu Liverpool Street do pociągu do Ipswich, a potem, zgodnie z instrukcją w liście od sekretarki dyrektora szkoły, zaczekali przed senną wiktoriańską stacją na autobus linii 202. Podjechał po czterdziestu pięciu minutach, pusty piętrus w egzotycznych bordowych i kremowych barwach. Usiedli na górze, by kapitan mógł zapalić. Roland zajął miejsce przy oknie, otwartym z powodu upału. Jechali długą prostą szosą, mijając ciasno upchane szeregowce z ciemnoczerwonej cegły. Przy przystani skręcili w węższą drogę, biegnącą wzdłuż brzegu. Ich oczom ukazała się nagle szeroka rzeka Orwell. Trwał właśnie przypływ i była niebieska i czysta. Roland, odwrócony plecami do rodziców, zmrużył oczy, mając nadzieję, że zobaczy ją wyraźniej. Po drugiej stronie, w górze rzeki, stała elektrownia. Samotna droga wiła się przez moczary upstrzone błotnistymi sadzawkami. W ciepłym letnim powietrzu unosiła się słodkawa woń rozkładu. Na drugim brzegu rzeki były teraz lasy i łąki. Roland ujrzał barkę z wysokimi masztami i z żaglami w takim samym kolorze jak krew na podszewce ojca. Pokazał barkę matce, ale za późno się odwróciła. To był nowy krajobraz i był nim zauroczony. Kiedy autobus wjechał na wzgórze obok starej wieży i rzeka zniknęła z pola widzenia, na kilka minut zapomniał o celu podróży.
Konduktor wszedł po schodkach, żeby powiedzieć, z lokalnym zaśpiewem, że ich przystanek będzie następny. Kiedy wysiedli, padł na nich głęboki chłodny cień rozłożystego drzewa, które rosło po drugiej stronie drogi, przy drewnianej ławce. To nie był kasztanowiec, lecz i tak przypomniało ono Rolandowi jego sekret i rozkosze jazdy autobusem poszły w niepamięć. Ojciec wyjął z kieszeni list od sekretarki, żeby przeczytać jeszcze raz jej wskazówki. Po przejściu przez otwartą bramę z kutego żelaza, obok portierni, ruszyli dalej podjazdem. Żadne z nich się nie odzywało. Kiedy Roland wziął matkę za rękę, ścisnęła mocno jego dłoń. Wydawało mu się, że jest zdenerwowana, i chciał jej powiedzieć coś interesującego i miłego. Myślał jednak tylko o tym, co kryło się za drzewami i o czym wolał nie mówić. O zbliżającym się rozstaniu. Nie powinien jej na razie zaprzątać tym głowy. Minęli normański kościół, a potem stojący w zagłębieniu terenu pomalowany na różowo niewielki budynek, z którego dobiegało kwiczenie i dolatywał odór świń. Kiedy weszli wyżej, po drugiej stronie rozległego trzystumetrowego trawnika ukazał się potężny budynek z szarego kamienia, z kolumnami, wysuniętymi do przodu skrzydłami i szeregiem wysokich kominów. Berners Hall było świetnym przykładem angielskiej architektury palladiańskiej, miał któregoś dnia przeczytać Roland. W pewnej odległości od głównego gmachu stały stajnie i wieża wodna, częściowo zasłonięte przez wysokie dęby.
Zatrzymali się, żeby popatrzeć.
– Tak to wygląda – powiedział zupełnie niepotrzebnie kapitan, wskazując budynek.
Wiedzieli, co ma na myśli. To znaczy Rosalind Baines wiedziała dokładnie, a jej syn tylko mgliście się tego domyślał.
* * *
Niewiele osób w Wielkiej Brytanii wiedziało coś o Libii. Jeszcze mniej zdawało sobie sprawę, że stacjonuje tam brytyjski kontyngent, pozostałość pustynnych kampanii drugiej wojny światowej. W polityce międzynarodowej Libia była zaściankiem. Przez sześć lat Bainesowie egzystowali w nieznanej szczelinie historii. Jeśli chodzi o Rolanda, żyło mu się całkiem nieźle. Była tam plaża znana pod nazwą Piccolo Capri, gdzie rodziny spotykały się popołudniami po szkole i pracy. Oficerowie przy jednym końcu, niższe rangi dalej. Najlepszymi kumplami kapitana Bainesa byli mężczyźni podobni do niego, którzy walczyli na wojnie i powoli awansowali. Oficerowie z Sandhurst z rodzinami należeli do innego świata. Wszyscy koledzy Rolanda byli dziećmi przyjaciół jego ojca, tak jak wszystkie przyjaciółki Rosalind były ich żonami. Mieli swoje punkty odniesienia, takie jak Piccolo Capri; szkoła podstawowa na terenie koszar Azizia w południowej części miasta – cel, który pewnego dnia zniszczą Amerykanie; YMCA w samym centrum Trypolisu, gdzie pracowała Rosalind; warsztaty naprawy czołgów oraz lekkich pojazdów opancerzonych w obozie Gurji, gdzie służył kapitan Baines; a także sklep NAAFI, w którym się zaopatrywali. W przeciwieństwie do większości rodzin kupowali również warzywa i mięso na miejscowym suku. Rosalind tęskniła za domem; bez przerwy robiła na drutach ubranka dla małych dzieci, których miała nigdy nie zobaczyć jako małe dzieci, przez większość tygodni pakowała prezenty urodzinowe i codziennie pisała listy do krewnych, kończące się na ogół zdaniem: „Muszę biec, żeby zdążyć to nadać”.
Nie było tam szkół średnich i kiedy Roland skończył jedenaście lat, musiał zostać wysłany do Anglii. Kapitan Baines uważał, że jego syn za bardzo trzyma się matczynej spódnicy. Roland pomagał matce w domowych obowiązkach, spał w jej łóżku, gdy ojciec był na manewrach, i nawet w wieku dziewięciu lat nadal brał ją za rękę. Gdyby to zależało od Rosalind, wróciliby do Anglii, by prowadzić tam normalne życie, a jej syn poszedłby do miejscowej dziennej szkoły. Armia redukowała swoją liczebność i oferowała korzystne warunki przejścia na wcześniejszą emeryturę. Ale ojciec Rolanda, poza tym, że był hojny i surowy, miły i dominujący, wzbraniał się przed jakąkolwiek zmianą na długo przed tym, nim zebrał przeciwko niej argumenty. Miał i inne motywy, żeby pozbyć się syna. Dwadzieścia lat później emerytowany major Baines wyjaśnił Rolandowi pewnego wieczoru przy piwie, że dzieci zawsze stają na drodze małżeństwa. Znalezienie dla Rolanda państwowej szkoły z internatem miało „wyjść wszystkim na dobre”.
Rosalind Baines, z domu Morley, wojskowa żona i dziecko swoich czasów, nie buntowała się przeciw własnej bezsilności i nie dąsała z jej powodu. Zarówno ona, jak i Robert zakończyli edukację w wieku czternastu lat. On został pomocnikiem rzeźnika w Glasgow, ona pokojówką u rodziny z klasy średniej, niedaleko Farnham. Czysty i porządny dom pozostał jej pasją. Oboje chcieli, by Roland odebrał wykształcenie, którego im odmówiono. Tak przynajmniej wmawiała sobie Rosalind. Pomysł, że mógłby chodzić do dziennej szkoły i mieszkać w domu, musiała posłusznie odrzucić. Była małą nerwową kobietą, wiecznie się o coś zamartwiającą, bardzo ładną, co wszyscy przyznawali. Dawała się łatwo zastraszyć i obawiała się męża, kiedy sobie popił, co zdarzało się codziennie. Odprężała się i była tak naprawdę sobą tylko przy długiej serdecznej rozmowie z bliską jej osobą. Opowiadała wtedy historyjki i śmiała się perlistym śmiechem, którego dźwięk kapitan Baines rzadko miał okazję słyszeć.
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej