Lęki podskórne - ebook
Lęki podskórne - ebook
W noc swoich czterdziestych urodzin uznany scenarzysta teatralny Bernard Bielak trafia do szpitala w wyniku wypadku. . Po powrocie do domu opiekuje się nim jego żona, Luna. Podawane przez nią leki powodują, że stan zdrowia mężczyzny nieustannie się pogarsza.
Bernard próbuje przypomnieć sobie, co wydarzyło się tuż przed wypadkiem. Podświadomość podsuwa mu kolejne obrazy i strzępy wspomnień, które zaczynają układać się w przerażającą całość. Małżeńska sielanka kończy się w chwili, gdy niezauważony przez Lunę Bernard wchodzi do pokoju i widzi zakrwawioną sukienkę, którą żona trzyma na rękach. Szybko okazuje się, że tamtej nocy doszło także do makabrycznego morderstwa.
Lęki podskórne to thriller psychologiczny z rozbudowanym wątkiem kryminalnym. Wielopłaszczyznowa opowieść bazuje na pragnieniach i lękach, które codziennie towarzyszą każdemu z nas
Marta Zaborowska – z wykształcenia politolog. Autorka Jej wszystkich śmierci oraz serii kryminalnej składającej się z powieści Uśpienie, Rajskie ptaki oraz nominowanego do Nagrody Wielkiego Kalibru Gwiazdozbioru.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8143-173-6 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Środa, 14 grudnia 2016, godzina 11.27
Sąd Rejonowy dla Warszawy-Mokotowa, sala sądowa numer 4
– Na podstawie dochodzenia, okazanych dowodów oraz zeznań świadków, których wysłuchaliśmy z uwagą godną zaistniałej sytuacji, nie pozostaje mi nic innego, jak stwierdzić, że ponad wszelką wątpliwość śmierć ofiary nastąpiła wskutek targnięcia się na własne życie. Żaden z argumentów przytoczonych przez pana prokuratora nie został w pełni poparty dowodami i tym samym nie wykazał on, by do zgonu w jakikolwiek sposób przyczyniły się osoby trzecie. Przedstawione wysokiemu sądowi fakty oraz poszlaki, które – w ocenie obrony – nie stanowią w najmniejszym nawet stopniu wiarygodnych przesłanek mogących bezspornie wskazać, że zgon nastąpił w wyniku przestępstwa, pozwalają stwierdzić, że mamy do czynienia z klasycznym samobójstwem. Ze wstępnych badań toksykologicznych wynika, że ofiara pozostawała pod wpływem środków chemicznych połączonych z dawką alkoholu, co odebrało jej jasną ocenę sytuacji i, według wszelkiego prawdopodobieństwa, to właśnie pchnęło ją do tego strasznego czynu. Jak dowiedzieliśmy się z opisu świadka, na krótko przed śmiercią znajdowała się pod działaniem silnych emocji i wszystko wskazuje na to, że stan ten doprowadził ją do targnięcia się na własne życie. Nie nam oceniać, czy ów czyn miał nieść ze sobą skutek śmiertelny, czy też być jedynie próbą szantażu, zwrócenia na siebie uwagi, a może nawet, co niewykluczone, miał posłużyć jako swoisty eksperyment ze śmiercią. Trzeba nam wiedzieć, że ludzie o obniżonej w wyniku działania środków medycznych poczytalności wykazują w pewnych sprzyjających okolicznościach skłonności do sondowania własnego organizmu i badania granic jego wytrzymałości. Naturalnie, żaden nieboszczyk nie jest w stanie stanąć przed sądem i opowiedzieć, co dokładnie zaszło, zanim pożegnał się z życiem. Może gdyby tak było, nie marnowalibyśmy czasu i pieniędzy podatników na udowadnianie czegoś, co jest zwykłą fantazją pana prokuratora próbującego na siłę wskazać winnego i przy okazji tak głośnej sprawy wybić się w rankingu popularności. Możemy jednak i musimy wręcz opierać się jedynie na twardych dowodach, których do tej pory zabrakło. Tak, panie prokuratorze, pańskie argumenty, proszę mi wybaczyć, są wręcz dziecinne i mam nadzieję, że wysoki sąd jest tego samego zdania. Dlatego też wnoszę o oddalenie wniosku prokuratury opisanego w art. 148 Kodeksu karnego i zwolnienie osoby oskarżonej od zarzucanego jej czynu.2.
Sześć miesięcy wcześniej.
Niedziela, 5 czerwca 2016 r.
Kiedy otworzył oczy, zobaczył jedynie biel. Dużo bieli. Przygaszonej i brudnej. Jakby cały świat składał się wyłącznie z rozlanego mleka, do którego ktoś zapuścił kroplę atramentu z mątwy. Dużo lepsza była kompletna czerń, którą trzymał jeszcze chwilę temu pod zamkniętymi powiekami. Przynajmniej nie musiał szukać tam niczego i nikogo. Jego też nikt nie szukał. Mógł być sam. Po drugiej stronie, za zasłoną stworzoną z cienkich błon skóry zwanych powiekami.
Czasami dobrze jest nie widzieć, od ociemniałych mało się wymaga. Zwykle nie zaczepia się ich bez wyraźnej przyczyny i nie zmusza do otwierania ust, żeby uspokoić własne sumienie i usłyszeć, że już jest dobrze i że zaczynają widzieć kontury krzesła czy parapetu. Tym bardziej nie wywiera się presji, by usłyszeć, że wciąż jest cholernie źle. Trzeba czekać, krócej lub dłużej, tyle, ile tego wymaga ślepiec, o ile sam nie wyrwie się do rozmowy.
Powieki. Nawet jeśli za nimi jest bezpiecznie i cudownie pustelniczo, kiedyś trzeba je rozewrzeć. Najlepiej to zrobić bez pośpiechu, żeby nie sprowokować mózgu do odrzucenia tego, co się właśnie zobaczyło.
W ciągu ostatniej godziny robił to wielokrotnie. Otwierał je i rozglądał się po pustych ścianach sali ze stojącym pośrodku łóżkiem. Regularnie, co kilka minut. Flegmatycznie, nie narzucając źrenicom widoku obcych murów. I nigdy przy świadkach. Czekał, aż zostanie zupełnie sam, do momentu kiedy ucichną kroki na korytarzu i trzasną gdzieś w głębi szpitalnego budynku drzwi za ostatnim kimś, kto mógłby zobaczyć, że on już nie śpi. Nie drzemie.
Ruch grdyki przesunął nazbieraną w ustach ślinę. Boleśnie przepłynęła przez przełyk, jakby składała się nie z płynnej mazi, lecz z gwoździ zlepionych w kolczastą kulę i przetaczających się przez błonę śluzową gardła. Nieotwierane od trzynastu godzin usta zdążyły wytworzyć spierzchniętą skorupę skamlącą o pół grama wazeliny lub choćby o muśnięcie ich końcówką wilgotnego języka.
Nie czuł głodu. Z czegoś, co wisiało po jego lewym boku, przez przezroczystą gumową rurkę płynęła odżywcza ciecz i skapywała cierpliwie kropla za kroplą wprost do sterczącej w dłoni igły, którą dociskał do skóry chropowaty plaster.
Podniósł rękę. Niewiele, zaledwie kilkanaście centymetrów ponad powierzchnię kołdry z niegdyś czerwonym firmowym stemplem, który pod wpływem setek prań w szpitalnej pralni zamienił się w rozmazaną plamę. Gumowy wężyk naprężył się, ale pacjent nie poczuł szarpnięcia. Kątem oka sprawdził, ile jeszcze zostało miejsca na swobodny ruch ręki. Ostrość spojrzenia była zachwiana, ale wytężył wzrok. Gumowy wężyk i głowa. Szacowanie odległości wypadło pozytywnie. Bezpiecznie zatoczy pięścią elipsę nad obolałą czaszką.
Na razie ręka z igłą dotarła do czoła i dłoń dotknęła skóry. Potarł skronie, palce natrafiły na miękki opatrunek. Gaza przytwierdzona za pomocą dwóch przylepców zakrywała lewą brew i zahaczała o rzęsy. Spróbował podwinąć ją i zagiąć, tak by nie zachodziła na powiekę, ale odginała się i wracała na swoje miejsce, drażniąc otwarte oko. Wsunął pod plaster paznokieć, odrywając kawałek materiału, i pociągnął do góry. Zapiekło. Dotknął zaognionego miejsca kilka milimetrów nad zwykle gładką brwią. Miejsce było wilgotne od zbierającej się krwi i ropy, które ledwie widocznie sączyły się spod pękniętej skóry.
Ukłuł go ostry kawałek nici chirurgicznej, ale nie cofnął ręki. Przesunął nią pod linią włosów, w końcu przyłożył palec wskazujący do szwu. Ocenił szybko, że szycie jest niewiele krótsze od brwi. Mierząc od opuszki, kończyło się tuż przed połączeniem palca wskazującego ze środkowym. Zbadał to dokładnie, przykładając dłoń do czoła i wbijając krawędź paznokcia kciuka w miejsce, gdzie szew powinien kończyć swój bieg.
Na dzisiaj wystarczy. Badanie, że ręce i głowa są na swoim miejscu, odbyło się bez większych niespodzianek. Podciągnie jeszcze nogi w kolanach, dzięki czemu się upewni, że od pasa w dół działa równie sprawnie. I poruszy palcami stóp, najlepiej wszystkimi naraz, żeby sprawdzić synchronizację.
Mięśnie w łydkach napięły się w ledwie wyczuwalnym skurczu, ale również nie zawiodły. Teraz to już naprawdę koniec. Starczy gimnastyki na dzisiejszą noc.
Żył, i to było najważniejsze.
Przekrzywił głowę w stronę okna. Na zewnątrz było tak samo ciemno, jak wcześniej pod jego powiekami. Popatrzył na odbijający się w oknie obrazek. Metalowe łóżko na kółkach z podniesioną po jednej stronie poręczą, prążkowana pościel z czerwonym stemplem z nazwą szpitala, wieszak na kroplówkę i on. Scaleni w żałosną trójcę; człowiek z plastrem na czole i te przedmioty, spięte próbą przywrócenia go do żywych. A nad tym wszystkim mała jarzeniówka o trupim, bladoniebieskim świetle.
Nie spodobał się sobie, ale nie oderwał wzroku od grubego szwu na skroni, biegnącego w poprzek czoła. Twarz w świetle jarzeniówki wyglądała niezdrowo, całkiem martwo. Siność skóry podkreślały wybroczyny na szyi, które ginęły w załamaniu szpitalnej koszuli. A może to było tylko złudzenie? Nie przypominał sobie, by w chwili zderzenia ani też potem, podczas upadku na jezdnię, zranił się w szyję. Wszystko działo się tak szybko. Pusta ulica, majacząca gdzieś w oddali latarnia i zbliżające się światła samochodu, który uderzył go i rzucił na kratki ściekowe.
Widział dokładnie, jak auto toczyło się wprost na niego i dokąd odjechało już po wszystkim. Ostatnim przytomnym spojrzeniem odprowadził tablicę rejestracyjną, kiedy wóz go wyminął i zniknął w bocznej ulicy. Wtedy jeszcze czuł smród spalin i ból wypełniający czaszkę. Zacisnął zęby, jakby to miało pomóc w zniesieniu cierpienia. Potem wszystko zamknęło się w umykającej świadomości.
Niewidoczna na okiennym ekranie prawa ręka leżała ukryta po drugiej stronie ciała. Sztywna, oklejona w nadgarstku gipsową skorupą, kończącą się przy grubym na kilka palców opatrunku biegnącym w poprzek dłoni. Przy każdym poruszeniu palcami czuł rwący ból w kościach, mięśniach i ścięgnach.
Ból. Wierny towarzysz nieodstępujący go na krok od chwili, gdy odzyskał przytomność. Można go znienawidzić i zabić od razu zwykłą, okrągłą tabletką. I wreszcie odetchnąć. Można. Ale lepiej tego nie robić. Lepiej jest mieć go przy sobie i czuć przez cały czas. Dopóki cierpienie nie odbiera przytomności, warto czuć własne ciało. Mimo łupania pod białym opatrunkiem i mimo pękających od bólu ścięgien nadgarstka. Do bólu można przywyknąć. Przyjaciela cierpienia się nie zdradza.
Odwrócił wykrzywioną twarz od okna. Niedługo opuści to smętne miejsce. Nie będzie oglądał już swojego odbicia w szpitalnej szybie. Zmyje z siebie tych kilka ostatnich dni. Ogoli twarz i wyszczotkuje zęby. Obetnie paznokcie i włoży czystą bieliznę. Opowie o wszystkim, co się wydarzyło, przecież ona będzie pytać. Musi się tylko trochę wysilić, pamięć nie może go zawieść. Zrobi wszystko, żeby tak było. Nie da rady przejść przez ten koszmar bez jej pomocy.3.
Poniedziałek, 13 czerwca 2016 r.
Luna nie zwykła siadać obok kogoś, kto odczuwa ból. Tak się nie robi. Nie wolno naruszać przestrzeni osobistej nawet kogoś bliskiego. On z pewnością też by tego nie chciał. Dobrze poznała to uczucie, jakim jest pragnienie izolacji, odkąd jedenasty rok jej życia naznaczyła utrzymująca się przez dwa tygodnie wysoka gorączka towarzysząca grypie. Choroba przyszła znienacka, ale nie bez przyczyny. Śmierć najbliższej osoby wygasiła w niej chęć życia, osłabiła odporność i wywołała apatię. Też chciała umrzeć, a przynajmniej zniknąć. Na niczym nie zależało jej wtedy tak, jak na ciszy wewnątrz własnej głowy i świadomości, że może leżeć w odosobnieniu, nieobserwowana przez pytające oczy matki.
Wiedziała, że teraz musi postąpić podobnie. Być obok, ale niezbyt blisko. Przycupnąć na krześle, pozostawiając odległość między swoimi kolanami a łóżkiem męża. Strefa komfortu – mantra powtarzana przez wszystkich psychologów świata zabraniała jej wchodzić w jego przestrzeń. Wszystko po to, aby mieć pewność, że nie jest intruzem na powierzchni dwudziestu metrów kwadratowych ich salonu, które jeszcze rok temu należały tylko do Bernarda. Aby nie spotkać się z nieumiejętnie skrywanym rozczarowaniem, że w złym momencie podeszła zbyt blisko i osaczyła go.
Pamiętała o tym wszystkim i planowała ich pierwszy od wypadku wspólny dzień, ćmiąc przy tym skręconego ręcznie papierosa. Miał zawsze ten sam smak i zapach – dymu z tytoniu, który kupowała w foliowych torebkach w sklepie na rogu ulicy i zawijała potem w cienkie bibułki. Zlepianie papierowych brzegów, uprzednio delikatnie zwilżonych śliną, traktowała tak, jak ludzie traktują krojenie dopiero co wyjętego z pieca chleba czy trzymanie na rękach noworodka. Z uwagą i cierpliwością.
Skręcanie papierosa było jedną z niewielu czynności, które wykonywała ze spokojem. Zajmowała się tym zwykle pod koniec dnia, kiedy Ben, zajęty uderzaniem w klawiaturę laptopa, oddalał się w świat swoich teatralnych scenariuszy. Na stole pojawiało się wtedy dziesięć bibułek, a Luna odmierzała małą, plastikową łopatką równy gram tytoniu. Niezmiennie tego samego, Golden Virginia, wyprodukowanego przez Imperial Tobacco i kosztującego trzydzieści pięć złotych za pięćdziesięciogramową paczkę. Może i drogo, ale tytoniowe liście importowane z Anglii były doskonale pocięte, co w pełni usprawiedliwiało ich cenę. Poza tym robienie skrętów było dla Luny prawdziwą przyjemnością.
Ostatniego papierosa wypaliła przed południem, około dziesiątej. Potem związała włosy i posłała mężowi łóżko. Chciała wszystko przygotować na jego powrót, i to jak najlepiej. Zmieniła zasłony i odkurzyła dywan, przyniosła z kiosku gazety i ułożyła je równo na stołku, tuż przy łóżku w salonie, by mógł sięgać po nie bez problemu, nie podnosząc się z wersalki. Następnie pojechała do szpitala, pomogła Benowi założyć jego ulubioną czarną koszulę, narzucić mu na ramiona czarny sweter, a na nogi wsunąć miękkie półbuty. Kiedy spytała pewnego razu Bernarda, dlaczego niemal wszystkie jego ubrania są czarne, odpowiedział, że to kolor najbardziej oczywisty ze wszystkich i że w czerni mu do twarzy.
Nie odzywali się do siebie, kiedy pod szpitalem zatrzasnęły się za nimi drzwi taksówki, ani kiedy auto toczyło się zapchanymi ulicami Warszawy. Kierowca taryfy spoglądał co jakiś czas badawczym wzrokiem w lusterko wsteczne, próbując zgadnąć, kim są ci dwoje milczący ludzie. On, o szlachetnych rysach i z łagodnymi oczami wypełnionymi bólem, z lekko siwymi już skroniami, ale wciąż ciemną resztą czupryny. Postawny, ledwie mieszczący się w ograniczonej przestrzeni opla vectry, w czarnej koszuli o niemodnym kroju. Ściskał pod pachą małą torbę podróżną zapinaną na zamek błyskawiczny. Musiała być dla niego ważna, skoro nie pozwolił kobiecie jej nieść, chociaż wyraźnie było widać, że wcale nie jest mu wygodnie przytrzymywać torbę ręką.
Ona młoda, znacznie młodsza od niego. Niezbyt ładna, drobna blondynka z włosami zebranymi w kucyk i biegnącą przez szyję długą blizną, którą zobaczył od razu, kiedy pomagała mężczyźnie wsiąść do auta. Na nogach miała sandały, dość znoszone, bo ze zdartymi czubkami. Ubrana w bluzkę z rysunkiem ćmy odbitym w negatywie i spodenki do połowy ud, które udawały luźną spódnicę.
Siedzieli blisko siebie, dotykając się kolanami, ale z rzadka wymieniali spojrzenia, jakby pomiędzy nimi zaszło coś, o czym woleli nie rozmawiać, dopóki tylko można. A już na pewno nie tu, nie przy nim.
Gdy wysadził ich pod wskazanym adresem, ona bez słowa wyjęła z torebki pięćdziesięciozłotowy banknot, po czym ruszyła w stronę wejścia do bloku. On szedł, opierając się na jej ramieniu, które – wygięte pod ciężarem blisko stukilogramowego ciała – przypominało złamany konar drzewa. Teraz taksówkarz mógł go lepiej obejrzeć. Był od niej wyższy o głowę, masywny, ale nie toporny, z szerokimi ramionami, ale z dłońmi człowieka, który nigdy nie pracował fizycznie. Wydawało mu się, że skądś zna tę twarz. Z telewizji lub prasy. Nazwisko, na jakie zamówiono taksówkę, niewiele mu mówiło, ale to z pewnością był ktoś, kogo już gdzieś widział. Odprowadził ich wzrokiem aż do klatki schodowej, gdzie zniknęli za metalowymi drzwiami z podłużną szybką.4.
Luna przekręciła klucz w zamku i pierwsza weszła do mieszkania. Kroki Bernarda wciąż wydawały się jej niepewne i niezdarne. Przytrzymała go za łokieć i zanim zatrzasnęła za nimi drzwi, poprawiła przekręconą wycieraczkę.
Przygotowany wcześniej pokój nie zmienił się wiele, odkąd wydarzył się wypadek. To, że zawiesiła grube zasłony, by nie wpadał do środka czerwcowy zaduch, sprawiło, że salon wydał się bardziej przytulny. Do tego przesunęła stół i dwa krzesła pod okno, robiąc więcej miejsca pośrodku pokoju. Na blacie, obok równo ułożonych wydrukowanych kartek z pierwszymi aktami scenariusza Bernarda, wciąż stała popielniczka z nie do końca spaloną bibułą i odrobiną tytoniu Golden Virginia, który wysypał się ze zbyt słabo sklejonego papierosa. Śpieszyła się, więc poprawiła jedynie niewielki stos kartek, które Ben wydrukował w przeddzień wypadku. Nie było ich wiele, reszta niedokończonego tekstu wciąż tkwiła w zamkniętym laptopie. Drukarkę postawiła pod stołem, obok niej spoczęły dwie ryzy papieru. Przekręciła telewizor, by ekran stał się lepiej widoczny, gdyby Ben zechciał obejrzeć powtórkę Teatru Telewizji. Rozłożyła wersalkę, żeby nie musiał cisnąć się razem z nią w małej sypialni na wspólnym łóżku.
Kiedy posadziła go na łóżku, zrzucił z nóg buty i bez słowa wsunął się pod kołdrę. Tak jak stał, w koszuli i spodniach.
Zasnął od razu. Oddychał ciężko, ale miarowo. Przez cztery godziny siedziała na krześle pod oknem, wymieniając jedynie co jakiś czas kubek z herbatą na kubek z kawą. Gdy czerwone zasłony uniosły się wraz z pierwszym powiewem wieczornego powietrza, Bernard otworzył oczy.
Odstawiła kubek na stół i usiadła na wersalce, tuż przy leżącym na wznak Benie.
Miał ciepłe dłonie, lekko wilgotne od niewysokiej gorączki lub ciała rozgrzanego spaniem w ubraniu. Powinien drgnąć pod jej dotykiem, ale nie poruszyło się w nim nic, poza zamykającymi się i otwierającymi powiekami. Odniosła wrażenie, że jest daleko stąd, nie wiadomo gdzie i nie wiadomo z kim.
– Pamiętasz, jak się nazywasz? – spytała, starając się mówić bardzo wyraźnie. – Powiedz, jak masz na imię. Albo nazwisko. Najlepiej jedno i drugie. Słyszysz mnie?
Nie kiwnął głową. Oblizał usta i rozchylił je, łapiąc powietrze. Twarz wykrzywiła się, jakby nabieranie powietrza do płuc stanowiło nadludzki wysiłek.
– Nie teraz.
Odciął się od niej, znów zamykając oczy. Luna wyciągnęła rękę i poklepała go po policzku.
– Teraz. Ocknij się i spójrz na mnie.
Znał ją na tyle, by wiedzieć, że nie odejdzie od niego dopóty, dopóki nie dostanie, czego chce. Wycelował brązowymi tęczówkami w twarz żony.
– Nazywam się Bernard. Bernard Adam Bielak. Od tygodnia mam czterdzieści lat. Urodziłem się trzeciego czerwca. Z tego, co mówiła moja matka, o dziesiątej trzydzieści siedem.
Ostre rysy na czole Luny złagodniały. Nie uśmiechnęła się ani nie odetchnęła z ulgą. Zamiast tego pokiwała nieznacznie głową. Na tyle, żeby broda obniżyła się o trzy, cztery centymetry, by po chwili wrócić na swoje poprzednie miejsce.
– Wiesz, gdzie jesteś? – Nie sylabizowała już jak poprzednio, mówiła zwykłym głosem, który od zawsze kojarzył się Bernardowi z głosem Ingrid Bergman. Cięższym i bardziej twardym, gdy mówiła o rzeczach trudnych, lecz wciąż dziewczęcym w chwilach radości. Teraz jej głos był twardy.
Poruszył ramieniem. Zagipsowana ręka wciąż bolała. Nie potrafił rozróżnić, czy ból pochodzi z mięśni, czy ze złamanej kości. Był całością. Do zdjęcia opatrunku pozostały dwa tygodnie.
Przebiegł wzrokiem po ścianach i zatrzymał go na ekranie płaskiego telewizora, w którym odbijał się zarys jej pleców w koszulce z ćmą. Potem przeniósł spojrzenie na uchylone okno.
– Mokotów, Odyńca. Drugie piętro bez windy. Mieszkanie po lewej. Z balkonu widać park Dreszera. Na bramie wisi tabliczka z zakazem wprowadzania psów, palenia ognisk i hałasowania – wyrecytował bez zająknięcia. – A ty jesteś Lena. Dla bliskich Luna. Wyszłaś za mnie jedenaście miesięcy temu. O ile dobrze pamiętam, z miłości.
Spróbował ułożyć usta w uśmiech. Wyszło nieporadnie, ale mimo to poczuł na wargach ciepły pocałunek żony. Objęła go delikatnie, żeby nie wywołać kolejnej fali bólu.
– Chwała Bogu. – W głosie Luny dało się słyszeć wyraźną ulgę. – Bałam się, że nie będziesz pamiętał. Nic albo prawie nic. Nie pozwoliłeś odwiedzić się w szpitalu ani razu, a lekarze…
– Lekarze… – Bernard westchnął. – Powiedzieli ci, że moja poczytalność będzie wracać stopniowo, i kazali słuchać uważnie tego, co będę bredził. W razie czego masz mi podać leki i wezwać pogotowie, jeśli stanę się agresywny. Gdyby natomiast przyszło mi do głowy, żeby wpaść w depresję, powinnaś włączyć dla rozluźnienia komedię i przeczekać, aż zamienię się w rozkosznego błazna. Tak było?
Luna wyprostowała plecy.
– Powiedzieli, że możesz nie pamiętać wszystkiego. Twój ośrodkowy układ nerwowy…
– …mój układ nerwowy ma się świetnie. – Bernard potarł sprawną ręką czoło, tuż obok pulsującej rany pod przylepcem. – Wszystko gra, tu, w środku. Nic się nie zacięło, naoliwiona aparatura działa. Kilka sińców i złamana ręka nie zrobiły ze mnie umysłowego kaleki.
– Nie o tym mówię.
– Jedyne, co straciłem, to czas, nie rozum. Muszę jak najszybciej wrócić do pisania, choćbym miał to robić jednym palcem. Niech tylko minie ten cholerny ból… Ale to teraz nieważne. Chodź do mnie, chcę cię dotknąć. Połóż się przy mnie, Luna. Tak… dobrze… To ciśnienie w głowie i ręce wkrótce się skończy.
Poczuł pod palcami jej włosy i ciepło policzka przyłożonego do piersi. Odsunęła się tylko na chwilę, by rozpiąć guziki jego koszuli, po czym ponownie przywarła twarzą do rozpalonej skóry. Powinna ściągnąć z niego ubranie i pozostawić tylko w bokserkach, żeby ostygł na tyle, by lepka warstwa potu, która zgromadziła się na jego ciele, wyparowała, ale postanowiła zrobić to za chwilę. Znów miała go tylko dla siebie, mogła go dotknąć i poczuć pod policzkiem, jak gdzieś głęboko pod żebrami Bernarda uderza serce, dużo silniej niż zwykle, jakby bardziej nerwowo.
– Przejdziemy przez to. – Przesunęła dłonią między guzikami rozpiętej koszuli. – Razem, tak będzie łatwiej. Musisz mi tylko wszystko opowiedzieć. Wszystko, rozumiesz?
Pokręcił głową.
– Nie powinnaś wiedzieć. Lepiej będzie, jeśli o tym zapomnimy. Poza tym to był tylko zwykły wypadek.
– Wypadek… – Kościste plecy Luny wyprostowały się nagle, ale nie na długo. Po chwili jej twarz znów pochyliła się na tyle nisko, że mógł wyczuć uwięziony we włosach zapach tytoniowego dymu. – Posłuchaj mnie, Ben. Posłuchaj bardzo uważnie, bo to, o co cię spytam, jest naprawdę istotne. Czy wtedy… czy w chwili, kiedy to się stało, byłeś sam?
Spojrzał na nią, jakby nie zrozumiał pytania.
– Czy był tam ktoś jeszcze? Na ulicy, chodniku, gdziekolwiek. – Czoło Luny zmarszczyło się między cienkimi niczym nitki brwiami. – Czy ktoś mógł widzieć to, co zaszło?
Wiedział, że to pytanie padnie z jej ust i z ust każdego, kto spróbuje odtworzyć wydarzenia tamtej nocy. Był na nie przygotowany. Nie musiał się wysilać, by znaleźć się znów w tamtym miejscu, gdzie światła latarni rzucały mdłą poświatę na jezdnię i ciemne okna bloków. Wystarczyło, by zaczął odtwarzać w głowie to wszystko, co zdołał uchwycić, zanim usłyszał pisk opon i padł na asfalt. Nie tylko zapamiętał to, czy poza nim był tam ktoś jeszcze, ale też był w stanie opisać każdą sekundę i każdy szczegół.
Wiedział, że to, co teraz powie, jest dla Luny ważne. Czuł napięcie w jej kruchym ciele, które przywarło do niego i zamarło w oczekiwaniu na odpowiedź.
– Poza mną nie było tam nikogo – odrzekł i pogładził ją po policzku i włosach. – Był środek nocy – dodał, siląc się na spokój, mający udzielić się również żonie. – W asfaltowej dżungli zamyka się na noc zamki w drzwiach i nie wychodzi do rana.
– Mimo to ty się tam znalazłeś. Z dala od domu. Po co? Co robiłeś tyle kilometrów od własnego łóżka o drugiej w nocy? Chcę to wiedzieć, Ben. Muszę usłyszeć, co wydarzyło się, odkąd wyszedłeś z mieszkania, do momentu aż cię znaleziono nieprzytomnego na ulicy.
Serce Bernarda znów mocniej zabiło. Czuła, jak łomocze w oszalałym rytmie na wspomnienie czegoś, o czym wiedział tylko on. Przesunęła dłonią po rozchełstanej koszuli, aż pod szyję.
– Ben? – wyszeptała. – Co tam się stało? Na miłość boską! Powiedz wreszcie…
Patrzyła, jak Bernard unosi chorą rękę ku głowie, zatrzymuje ją na ułamek sekundy i uderza gipsowym opatrunkiem w ledwie zasklepioną ranę. Raz i drugi, potem kolejny, coraz szybciej. Pęknięta skóra wypuściła grubą strużkę krwi, która rozmazała się na gipsie i utworzyła na twarzy czerwoną plamę.
Powinna ją zetrzeć, sięgnąć po byle jaki kawałek papieru lub ścierkę, ale wycofała się jedynie na brzeg łóżka. Coś kazało jej czekać, aż szarpnięcia ustaną i ręka Bena opadnie posłusznie na kołdrę. Znała ten stan odreagowania po przeżytej traumie, nikt nie rozpoznawał go lepiej od niej.
Nie patrzyła na zegarek, choć wydawało jej się, że ta chwila trwa całą wieczność. W końcu jego ruchy zaczęły stawać się coraz wolniejsze. Wciąż oddychał ciężko, ale ręce leżały już nieruchomo. Tylko koniuszki palców drgały jeszcze pod wpływem pobudzenia nerwów, podkurczając się i prostując na zmianę. Jeszcze nie był w stanie skupić na niej uwagi, nie patrzył na to, jak siedzi z podkulonymi nogami na skraju wersalki, lecz na dwie sylwetki odbijające się w zgaszonym ekranie telewizora.
– Ben?
Przesunął powoli oczy z czarnego odbiornika na jej postać.
– Już jest dobrze… A teraz skup się i opowiedz mi wszystko.
– Nie teraz. – Bernard wziął na tyle głęboki oddech, na ile pozwalały mu obite żebra, po czym wypuścił powietrze przez na wpół otwarte usta. – Poza tym nie pamiętam. Nie pamiętam niczego poza… To nie jest takie proste, nie potrafię tego nazwać.
– Spróbuj. Powiedz pierwsze słowo, jakie przychodzi ci do głowy, kiedy myślisz o tamtej nocy.
– Jedno słowo?
– Tak, zaczniemy od niego. Potem przyjdą kolejne. Być może jeszcze nie dziś, ale jak będziesz gotowy.
Zawahał się, ale przeszywający wzrok Luny zmusił go do ponownego otworzenia ust.
– Zapach.
– Masz na myśli smród spalin? Po potrąceniu upadłeś na jezdnię…
– Nie o tym mówię. Pamiętam, że czułem zapach człowieka.
Luna przekrzywiła głowę i niespokojnie potarła palcami szyję.
– Mówiłeś, że stałeś na ulicy sam.
– Bo to prawda. Poza mną nie było tam żywej duszy. Mówię o tym, co czułem, zanim znalazłem się na ulicy. Najpierw było jakieś miejsce, ciemne i zamknięte.
– Nie rozumiem. Ben, posłuchaj mnie, to bardzo ważne. Musisz tam wrócić. Teraz tylko na chwilę. Jeśli wolisz, zamknij oczy, będzie ci łatwiej. Ale wróć tam. Zatem czujesz zapach człowieka. Czy rozpoznajesz go?
Pokiwał głową.
– Tak. Czułem go już kiedyś. Był słodki i obrzydliwy. Taki, którego nie da się zapomnieć. To zapach śmierci, Luno. Słodki zapach trupa.