- promocja
Lepsza siostra - ebook
Lepsza siostra - ebook
Istnieją na świecie miejsca, gdzie można się schronić, ukryć, zabarykadować przed światem. Jednym z nich jest z pewnością osiedle Stara Wilczyna – zamknięte dla osób postronnych, okalane wysokim murem i ulokowane w niedostępnej dolinie w Górach Sowich. Właśnie tam mieszka wyobcowana Lukrecja Zarzycka. W otulonym cichymi wzgórzami apartamencie wiedzie dobre, spokojne i samotne życie. Zdarzenia pewnej zimowej nocy postawią jednak kobietę przed próbą i każą jej powrócić do tajemnicy sprzed lat. Czy Lukrecja poradzi sobie z demonami przeszłości? I czy jej uroczy młody towarzysz okaże się nadzieją na nowy początek? A może to wszystko jest… kłamstwem? Jeśli szukacie książki, która trzyma w napięciu, ale i daje do myślenia, a nawet wzrusza, to już nie musicie szukać. To jest TA książka. Gorąco polecam. – Katarzyna Ziembicka, @aellirenn_czyta Zaskakująca, nierzeczywista, nieoczywista, pełna smutku, goryczy i żalu. Przepełniona ogromem poczucia winy, wstydu, oraz pokuty, która nie przynosi ukojenia nawet po latach cierpienia i skazywania siebie na samotność. Powodująca napięcie pomieszane z podnieceniem strachem i szokiem oraz niedowierzaniem. – Jolanta Janus, @pskochamczytac
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-8290-384-3 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Osiedle Stara Wilczyna
Jugów
2018
Płytki w mojej łazience należą do tych eleganckich, nietuzinkowych, w zasadzie to małe dzieła sztuki. Cacka utrzymane w biało-szarej kolorystyce. Niektóre są jednobarwne, inne pokrywa delikatny wzór, różny na każdej z płytek. Szare półksiężyce zatopione w kółkach o jaśniejszej barwie, białe kreski w równych odstępach, srebrne okręgi przecinające się w jednym punkcie.
Studiuję je uważnie. Przyglądam się każdemu z wzorów wyżłobionych w fabryce, ulokowanej zapewne w nieznanym mi zakątku świata. Poświęcam uwagę każdej z dwudziestu siedmiu płytek, które składają się na łazienkową podłogę.
Dwadzieścia siedem szaro-białych płytek.
Szary jest modny, biel to klasyk.
A płytek jest dwadzieścia siedem. Jedenaście z nich jest białych, sześć – szarych. A tych z wyżłobionymi wzorami dziesięć. Policzyłam już kilka razy. Skupiam na nich wzrok, skupiam umysł. Nie mogę pozwolić, żeby wymknął się spod kontroli. Nie mogę…
Bo jeśli ona…
Jeśli to jest prawda…
Wciągam głęboko w płuca powietrze o zapachu cytryny i mięty. Tak pachnie moja łazienka. Trochę środków czyszczących, trochę odświeżacza powietrza, wyczuwam też nutę mojego ulubionego malinowego płynu do kąpieli.
Spokojnie, spokojnie.
Zachowaj spokój.
Ale nie mogę. Jak tylko moja głowa odrywa się od bezpiecznego liczenia podłogowych kafli, czuję przypływ gorąca. Moje policzki płoną, a ręce zaczynają drżeć.
Czy to, co zobaczyłam przed chwilą w salonie, było prawdziwe?
Czy ty tam byłaś?
Mówiłaś do mnie?
To ty, siostrzyczko? Błagam, powiedz, to byłaś ty?
Podnoszę zbyt ciepłą dłoń do ust i nerwowo przygryzam palec wskazujący. Skóra jest rozgrzana, tak gorąca, że sprawia wrażenie nie mojej. Ja mam zawsze zimne ręce. I stopy.
Skutek problemów z krążeniem. „To po mnie” – tak zawsze mówiła moja mama. – „Larysa na szczęście ich nie ma. Odziedziczyła końskie zdrowie. Po ojcu”.
Na szczęście…
Larysie oszczędzono zimnych dłoni. Choć potem była już cała zimna. Byłaś zimna, a ja nie mogłam nic z tym zrobić. Chociaż to moja wina, tak bardzo… Nie pamiętam wszystkich szczegółów z tego czasu, ale to jedno wiem. To była moja wina. Cholernie moja.
Łomotanie serca czuję aż w skroniach, mimo to powoli wstaję i opieram się o wolnostojącą wannę. To model o obłym, nowoczesnym kształcie, wykonany z czarnej glazury, do tego ma złotą baterię. Taką w stylu retro, z pokrętłami na zimną i gorącą wodę. Tak jest modnie. A przynajmniej było cztery lata temu, kiedy urządzałam apartament.
Cztery lata temu… A ty byłaś zimna, już wtedy.
Nieśpiesznie odrywam pośladki od chłodu czarnej porcelany i ostrożnie stawiam pierwszy krok.
Drugi.
Jeszcze jeden.
Jestem już przed lustrem, ale nie patrzę na swoje odbicie. Ponownie głęboko zaciągam się dobrze znanym zapachem łazienki.
Cytryna. Detergent.
Mięta.
Melon.
Jeszcze raz. Wdech i wydech.
Drżącą ręką sięgam do złotej zdobionej klamki. Ona też jest w stylu retro, ma takie przyciężkie zawijasy. I ją także kupowałam cztery lata temu. A ty byłaś już tam… Naciskam na klamkę i zamykam oczy.
Jesteś tam, w moim salonie?
Nie, to niemożliwe.
Nie ma cię. Przecież nie żyjesz.Część pierwsza
Urodziłaś się pierwsza
Sulistrowiczki
Ślężański Park Krajobrazowy
Sierpień 2008
Idę naszą drogą – twoją i moją. Naszą tajemną.
Bo skoro miejsce jest tajemne, to i droga do niego jest naszym sekretem.
Naszym – twoim i moim.
Mój wzrok błądzi po pastelowych połaciach sierpniowych zbóż. Ich wysuszone, już niemal gotowe do zbioru źdźbła unoszą się na wietrze niczym morskie fale. Sztorm piaskowych pól, szarpany przez letni, gorący wiatr. Są jak moje włosy – jasne, suche od nadmiaru słońca kłosy.
Lubię moje włosy, tak jak lubię ten gęsty, zbożowy las.
Ta część drogi jest piękna i spaceruje się nią przyjemnie. Beżowe pola poprzecinane są wiejskimi drogami, na których ziemia jest sucha i spękana. Gdzieniegdzie, wzdłuż wąskich ścieżek rosną drzewa.
Dorodne, gęsto opierzone buki. Dzikie czereśnie, jakby nienaturalnie wysokie, o gładkich, srebrzystych korach. Ich gałęzie nachalnie wspinają się w kierunku niebieskiego sklepienia, jakby w palącym wszystko słońcu widziały ostateczny ratunek. I są też brzozy, moje ukochane, z liśćmi jak koronki, one tak wspaniale zacieniają polny dukt.
Jest pięknie, letnio.
Ale robi się gorzej, kiedy pszenicę zastępuje kukurydza. Jak tylko wchodzę w kukurydzianą aleję, czuję, że zaczyna mi brakować powietrza. Dwumetrowe, stłoczone kolby zagarniają dla siebie cały wiatr, mnie pozostawiając jedynie nieznośny skwar i duchotę przesyconego latem powietrza.
Czuję, jak drobinki potu zbierają się na moim karku, tuż przy luźno upiętym kucyku z jasnych jak kłosy zboża włosów. Mój oddech staje się cięższy. Nogom trudniej iść, oczy protestują w odpowiedzi na atak rażącego mocą bieli słońca.
Ale to nic. Nie szkodzi.
To jeszcze kilka kroków i przerośnięte kolby kukurydzy zmienią się w sosnowy las. Tam będzie cień, trochę wilgoci, więcej niosących tę odrobinę chłodu powiewów wiatru. I ty tam będziesz. Nonszalancko oparty o martwy pień powalonej przez burzę brzozy będziesz na mnie czekał. Idę więc po tej rolniczej pustyni, idę przez plony upalnego lata. Do ciebie, mój kochany.
Oddycham z ulgą, kiedy długi cień pierwszej sosny z zagajnika pada na moją skórę. Brązowozłotą skórę. Najcieplejszą z barw lata.
– Uf. – Z moich ust wyrywa się sapnięcie.
– Jesteś dziś wcześniej! – krzyczysz z oddali.
Musiałeś mnie usłyszeć, bo ja jeszcze cię nie widzę, jeszcze jeden zakręt… Ale tak, mogłeś mnie usłyszeć, w końcu masz bardzo dobry słuch.
Wiem o tym.
Utalentowany z ciebie łowca.
Drapieżnik.
– Musimy coś ustalić! – krzyczę już na wstępie. – To, o co prosiłeś… Już zaczęłam, ale sama nie wiem…
Brzmię, jakbym chciała się wycofać. I to prawda. Tak jest. Chcę się wycofać, zrezygnować. Widzę za dużo niebezpieczeństw. Chciałam to zrobić dla ciebie, ale teraz… Sama nie wiem. A jeśli coś nie wypali? A jeśli ona zareaguje zbyt mocno, inaczej niż się spodziewamy…
Wątpliwości mnożą się w mojej głowie, a nogi przyśpieszają. Żwawo drepczę po wysuszonej latem ścieżce, z myślą, że kiedy cię zobaczę, powiem ci o wszystkich moich obawach.
Wytłumaczę, dlaczego nie.
Będę przy tym silna.
I stanowcza.
Tyle że gdy moje oczy w końcu napotykają twój wzrok, topnieję. Moje ciało rozpływa się pod ciężarem twoich czarnych źrenic. Rozjaśnione przez wakacyjne słońce włosy delikatnie opadają na twoje lewe oko. Odgarniasz je leniwie i pytasz, jak zawsze, od niechcenia, jakby nie obchodziło cię, co odpowiem.
– Ale zrobiłaś to, prawda? – Ciemne oczy stają się mniejsze, powieki opadają na smoliste źrenice. – Zrobiłaś to, co obiecałaś?
Pytasz i jednocześnie chwytasz moją dłoń. Przyciągasz mnie do siebie, powoli całujesz usta.
– Zrobiłaś? – powtarzasz pytanie i twój język zaczyna leniwe lizać moją szyję.
A ja, mała, słaba ja, ze spieczoną na brąz skórą i głową pełną mdlącej słodyczy, opadam całym ciężarem na twoje ciało. Stara brzoza delikatnie trzeszczy, protestując przed tą inwazją, a ja jestem w stanie tylko odpowiedzieć:
– Tak.
– I co? – Patrzysz na mnie z iskrami w oczach. – Było widać, że kłamiesz?
Głośno przełykamy ślinę i czuję mrowienie w stopach.
– Nie – odpowiadam, a wiatr jakby na potwierdzenie tych słów rozwiewa moje włosy – nigdy nie widać. Wiem, jak to robić, żeby uwierzyła.
Osiedle Stara Wilczyna
Jugów
Grudzień 2018
Jest grudzień i popołudnie ciemne niczym najmroczniejsza z nocy. Pojedyncze gwiazdy skrzą się na bezchmurnym, czarnym niebie. Pachnie śniegiem, sosną i dymem z komina.
To właśnie te zimowe zapachy uderzają moje nozdrza, kiedy mrucząc pod nosem kilka siarczystych przekleństw wysiadam z samochodu. Na elektronicznym wyświetlaczu mojego lśniącego czerwienią samochodu widnieje informacja o braku przedniego oświetlenia. Jestem jednak niemal pewna, że to pomyłka. Ostatnio oddawałam swojego zadbanego lexusa do serwisu i mieli wszystko posprawdzać. Powymieniać oleje, żarówki i takie tam. Więc powinno działać. Chyba że zawalili sprawę.
– Cholera – mruczę zirytowana, robiąc kilka niepewnych kroków po śnieżnej pokrywie.
Czarne zamszowe botki nie nadają się do chodzenia po mokrym podłożu, a miękki beżowy płaszcz prawie wcale nie chroni przed zimnem.
Nie przed takim zimnem.
Ostatnie dni przyniosły rekordowe spadki temperatur. Nawet w ciągu dnia wskaźniki termometrów pokazywały minus dwadzieścia stopni Celsjusza. Atakowana przez wdzierające się za poły płaszcza zimne podmuchy wiatru stoję w śnieżnej mazi sięgającej kostek i gniewnie zerkam w stronę samochodu.
– No jak nie ma oświetlenia, jak jest?
Kręcę głową, sprawdzam jeszcze raz, tak żeby się upewnić, i mamrocząc pełne złości zdania, chwytam za mieniącą się czernią samochodową klamkę.
– Proszę panią!
Słysząc za sobą głos, odwracam szybko twarz w kierunku źródła dźwięku. I zaraz czuję uderzenie, a z moich włosów zaczynają skapywać grudki sypkiego śniegu.
– Hej! – krzyczę zirytowana. – To wcale nie jest śmieszne.
Do moich uszu dochodzi dziecięcy chichot. Przepełniony lekkością, czysty i słodki śmiech. Dźwięk już się oddala, ale udaje mi się dostrzec rudą czuprynę na oko dziesięcioletniego chłopca.
Jest już daleko więc przypatruję się jego postaci, krzycząc:
– Wracaj tu, mały chuliganie! Zaraz zadzwonię do twoich rodziców.
Sylwetka urwisa przemieszcza się w zatrważającym tempie, mimo to staram się jak najdokładniej zlustrować malca i udaje mi się zanotować, że był dość specyficznie ubrany. Chyba nie miał czapki ani kurtki, i te spodenki wyglądały na takie letnie, lniane. I tak sam biegał tu po wsi, przy ulicy, gdzie nie ma chodnika… Może powinnam powiadomić jakieś służby, zadzwonić do kogoś?
Może…
Macham ręką.
Moja Babcia mawiała „Lukrecjo, kochana, całego świata nie zbawisz”. Postępuję więc według tej maksymy i z ulgą chowam się do nagrzanego auta. W środku oddycham pełną piersią. Miło jest z powrotem znaleźć się w komfortowym wnętrzu sedana. Miło jest wdychać kojący, cytrynowy zapach odświeżacza powietrza. I miło jest przestać czuć się jak sopel.
Ale w domu będzie jeszcze milej. Błogi obrazek domowych pieleszy przechodzi mi przez głowę, kiedy odpalam silnik. Kontrolka informująca o braku przedniego oświetlenia wyświetla się dalej, ale ja już się tym nie przejmuję.
Za chwilę będę w mojej drewnianej bańce.
Za moment odpocznę.
Jeszcze tylko siedem kilometrów.
Teraz czeka mnie te siedem kilometrów drogi do domu. Tak codziennie zaczyna się moja podróż do pracy. I tak kończę dzień. Na tych najgorszych siedmiu kilometrach. Tu trasa jest trudna. Dziurawy, popękany asfalt. Strome, nieoznakowane zakręty. Wąska jezdnia. A do tego brak chodnika przy terenie zabudowanym. To wszystko razem sprawia, że pokonanie ostatnich kilometrów drogi nieraz stanowiło dla mnie wyzwanie.
Zwłaszcza teraz. U progu zimy, w ciemny i mroźny poniedziałek.
Ale lubię też ten etap trasy. Za malowniczość. Za stromość terenu, która z każdym mijanym metrem ukazuje coraz więcej doliny.
Coraz więcej lasu.
Coraz więcej gór.
I za małe, wiejskie chaty, za nie też lubię te ostatnie siedem kilometrów. Latem i wiosną mikroskopijne okna tych lilipucich chat zdobiły różnokolorowe kwiaty i zioła. Jesienią ludzie wystawiali przed domy wrzosy i układali dynie na kamiennych schodkach. Uwielbiam te zmieniające się wraz z porami roku dekoracje. Ta dbałość o wejście do domostw jest niczym znak. Że ludziom zależy, że im się jeszcze chce.
Teraz, zimową, świąteczną porą też dbają. Las migoczących świecidełek wije się wzdłuż krętej, dziurawej drogi. Małe, nisko osadzone okna nabierają puchatej przytulności w blasku ciepłych adwentowych świec, a ośnieżone poręcze podtrzymują mieniące się bożonarodzeniową czerwienią łańcuchy.
Skręcam kierownicę i delikatnie naciskam prawy migacz. Wjeżdżam w szutrową, ale dobrze utwardzoną drogę, którą ze wszystkich stron atakują postawne sosny czarne, płożące się głęboką zielenią kosodrzewiny, i wyspy wilgotnego mchu, wystające ze śnieżnej pokrywy na płaszczyznach i stromościach czarnych skał, niczym zielone wulkany wyrastające z morza zimnej bieli.
Tak, tu w jednej z wielu dolin Gór Sowich natura atakuje. Wdziera się w asfalt, rozsadza drogowe kruszywo, wszystko co ludzkie zacienia ciemnozielonym pędami. I na tej drodze do naszego osiedla też tak jest. Mimo że zarządca dba o trasę dojazdową, las zdaje się wdzierać coraz bardziej na utwardzoną nawierzchnię. Powoli, konsekwentnie bierze co jego.
Podjeżdżam pod obszerną bramę i jak zwykle zaczynam nerwowo szukać kluczyka. A kiedy w końcu trzymam go w dłoni, kiedy naciskam zielony przycisk i ciężka żeliwna brama otwiera się z niemiłym dla uszu skrzypieniem, już wiem – jestem w domu.
Stara Wilczyna to osiedle zamknięte, składające się z kilku trzypiętrowych budynków z fasadą z czerwonej cegły. Bryły apartamentowców są proste, niemal kanciaste, a ich geometryczne rozmieszczenie jeszcze bardziej wskazuje na umiłowanie symetrii. Cztery budynki, okalane wysokim betonowym murem, ustawione są w taki sposób, że z lotu ptaka przypominają prostokąt o niebywałe długich bokach. Pośrodku osiedla znajduje się park, stworzony z idealnie wypielęgnowanych linii zieleni. Na jego krańcach rośnie kilka sędziwych, rachitycznych drzew owocowych, które zapewne stanowią pozostałość po starym sadzie. I to tyle, jeśli o starość chodzi, bo na resztę ogrodu składają się nowe nasadzenia. Modne gatunki wysokich traw, o tej porze roku już bladych i suchych, falują na wietrze wzdłuż wytyczonych pod linijkę kamiennych alejek. Obok zasypanego śniegiem trawnika ciemnieją zimową zielenią laurowiśnie, za nimi puszy się kusząca czerwień owoców ostrokrzewu. Nieopodal widać łyse już klony posadzone w rzędzie, te, które przywodzą mi na myśl niesłychanie chude ludzkie postacie.
Chude…
To chyba nieodpowiednie słowo…
Raczej wychudzone, tak chorobowo. To ludzie szkielety, cierpiący i samotni.
Stoją tu teraz na mroźnym zimowym wietrze, a ich słabe kości pękają przy każdym silniejszym porywie.
Trzask.
Trzask.
Trzask, trzask.
Złamana kość, złamany ząb.
I serce złamane – z kłującego zimna.
Te myśli towarzyszą mi, kiedy w komfortowo nagrzanym, luksusowym samochodzie zjeżdżam ostrożnie na podziemny parking. Podjeżdżam na wyznaczone miejsce i z ulgą wysiadam z auta.
Dom. W końcu dom.
Przechodzę przez pusty plac i wzywam windę, która zawiezie mnie na trzecie piętro. Do mojej oazy. Mojej drewnianej, ciepłej bańki.
– Dzień dobry, pani Lukrecjo.
Niski dźwięk dochodzi do moich uszu niemal jednocześnie z odgłosem otwieranych drzwi windy. Za nimi stoi Mikołaj. Mikołaj Kotoński – syn zarządców i właścicieli osiedla Stara Wilczyna. To jego rodzice na odziedziczonej przed laty podgórskiej działce wybudowali te zamknięte dla osób postronnych apartamenty. Postawili przy tym na jakość wykończenia i bezpieczeństwo oraz prywatność.
O tak…
Bezpieczeństwo…
Prywatność…
To bardzo ważne. Zwłaszcza dla ludzi mojego pokroju. Uciekinierów, którzy układają swoje lukrowane życie pod linijkę. W moim jest bardzo prosto, idealnie równo. Praca w korporacji, prestiżowe, dające sporo wolności stanowisko. Piękny apartament na tym zamkniętym, górskim osiedlu. Książki, spacery, jazzowa muzyka. Dostarczane pod drzwi zakupy i ciepły blask świec w długie, zimowe wieczory. Samotność – ale ta dobra, bezpieczna, niczym przyjaciółka sprzed lat. Spokój. Cisza.
Tak, to niezwykle istotne dla ludzi takich jak ja. Kameralne, naszpikowane przeróżnymi systemami zabezpieczeń, oddalone od Boga i ludzi osiedle.
Rodzina Kotońskich bardzo dba o mieszkańców Starej Wilczyny, zwłaszcza że sama zalicza się do ich grona. Zarządcy zajmują przestronny apartament w budynku numer jeden, na parterze. Mieszkają tu, ale Wilczyna to też ich praca. Zarządzają osiedlem na cały etat. Pani Anastazja zajmuje się nadzorowaniem grupy sprzątającej i prowadzeniem rachunków, a w sezonie dogląda obsadzonych wzdłuż północnego muru róż. Przycina, nawozi i gładzi delikatne, różowe pąki. Raz widziałam nawet, jak mówiła do pokrytych kwiecistą obfitością krzewów.
Cięższe prace ogrodowe, jak koszenie trawy i przycinanie większych drzew, należą do pana Sławomira. Mąż pani Anastazji wydaje się człowiekiem niesłychanie miłym i uczynnym, a do tego wręcz fanatycznie pracowitym. Wiecznie się śpieszy, coś nosi, coś naprawia, to przycina, to majsterkuje… Zawsze przy robocie, nieustannie ma ubrudzone ręce i łaciatą od plam nieśmiertelną kraciastą koszulę. Jest też dobrym fachowcem. Potrafi naprawić niemal każdą usterkę, którą zgłoszą mu mieszkańcy osiedla. Zapracowany pan złota rączka – tak często o nim myślę.
Ale to ciepłe myśli. Poczciwe, jak sam pan Sławomir.
Ich dziewiętnastoletni syn, Mikołaj, odkąd pamiętam, pomaga ojcu w opiece nad nieruchomościami. Kręci się po pokrytych szarą wykładziną korytarzach, jak ojciec dogląda każdego kąta. To coś przeszpachluje, to przemaluje, przewierci, odwierci… Ale też jest dość sprawny w technicznych tematach. Wiem to, bo kiedy w październiku miałam kłopoty z bulgoczącym zlewem w kuchni, przyszedł do mnie właśnie on – syn. Młody chłopak, nieco nieśmiały, o śniadej cerze i interesujących zielonych oczach. Przyszedł i załatwiał sprawę tak jak trzeba – szybko, cicho i tak, żebym nie musiała się przejmować.
Ojciec i syn. Dwie złote rączki tego osiedla. Przypuszczam, że stanowią zgrany zespół, choć tak naprawdę to nigdy nie widziałam, żeby pracowali razem. Nigdy właściwie nie widziałam ich razem…
To dziwne? Nie, chyba nie… Może młody, chodzący wiecznie ze spuszczoną głową Mikołaj jest typowym samotnikiem, indywidualistą, który nie znosi pracować w grupie? A tym bardziej nie chce, żeby jego poczynaniom przyglądał się dogadujący ojciec…
Tak, to by pasowało. Ojciec mruczek, nieśmiały, pracowity syn i rozmawiająca z roślinami matka.
Można więc zaryzykować stwierdzenie, że ich lubię.
Choć nie lubię zbyt wielu osób.
I do niewielu się uśmiecham. Tak jak teraz do Mikołaja, dozorcy z apartamentu numer cztery. Kąciki moich warg unoszą się, kiedy przez suche gardło mówię o ton za wysoko.
– Dzień dobry.
Mikołaj patrzy mi w oczy. Dosłownie przez sekundę. Potem spuszcza wzrok, a na jego policzki wpełza zdradziecki rumieniec. Wstydliwa czerwień barwi skórę nastolatka, sprawiając, że wygląda na młodszego niż w rzeczywistości. Palce jego prawej ręki delikatnie drgają. A ja uśmiecham się jeszcze bardziej, widząc, jak na niego działam. Krańce moich ust wędrują jeszcze wyżej i złota mgiełka próżności miękką chmurą otacza moją szyję.
O tak…
Ja już widziałam taką reakcję. To nie pierwszy raz, kiedy młody Mikołaj uroczo rumieni się na mój widok.
Onieśmielam go.
„Jeszcze jesteś piękna, Lukrecjo” – śpiewają dźwięcznie wirujące w pomieszczeniu okruchy pychy. Słodko śpiewają, prosto do mojego ucha: „Jeszcze to potrafisz. Wciąż budzisz zachwyt”.