- W empik go
Leśne morze - ebook
Leśne morze - ebook
To opowieść o Szu-hai, wielkiej tajdze mandżurskiej, w której prawo sprawuje natura i jedynie nielicznym zezwala żyć u siebie. Tylko tym, którzy przestrzegają reguł i wiedzą, jak się po niej poruszać. A dzieje się to wszystko w latach 1939-44. Poszukiwany przez Japończyków okupujących północne Chiny, świeżo upieczony maturzysta, Wiktor Domaniewski, musi uciekać w Szu-hai. Tu spotyka łowców, myśliwych i zbiegów jak on.
To opowieść o wspaniałej przyrodzie, przetrwaniu, miłości i samotności tak pięknie opisana przez Igora Newerlego.
Bo czyż sami nie śniliśmy kiedyś, że żyjemy w wielkim lesie, polujemy, by przeżyć, mieszkamy w domu zbudowanym własnymi rękami i zbieramy zioła i owoce leśne na zimę…
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7779-876-8 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Deszcz ustał, jak spadł – z nagła. Gwałtowny i ciepły, nie grał jednak w smugach kolorami tęczy i pyłku kwiatowego, nie był tym razem deszczem barwnym jak inne ulewy czerwcowe w Mandżurii.
Wiatr dmący zza gór, od Morza Żółtego, niósł chmury zwałami ciężkimi, nie do przebłysku. Słońce znikło bez żadnego znaku nad zachodnią sopką, nurtu Mutanciangu nie rozelśnił księżyc i noc, zapadająca z wolna w pół cienie, pół szmery leśne, zeszła na tajgę nie wiadomo kiedy, nie bardzo nawet inna niż dzień.
Wysoko, koronami drzew, skołtunioną powierzchnią kniei chodził wiatr, nie sięgając dna. Dno, mroczne i za dnia, sczerniałe na czarność zupełną, otchłanną, było niewzruszone. W powietrzu parnym, durzącym konwalią, czeremchą, różanecznikiem, wszystkie zapachy, zda się, tężały i stały jak mgła.
Choć deszcz dawno ustał, krople spadające z wierzchołków w tę otchłań, na mchy, na paprocie opite, nagrzęzłe, wciąż drążyły ciszę zewsząd i stale jednostajnym, drobniutkim plaskaniem.
Przez ten szmer głuchy i ciągły, nieprzenikniony, zlewający się w ciszę pozorną jak poplusk fal, jak much brzęczenie – tylko tygrys mógł słyszeć.
I słuchał, rozeznając obok, w chaszczach różanecznych, ledwo uchwytne żywe szelesty.
W taką noc ślepą tylko tygrys mógł widzieć.
I widział wychyloną z zarośli głowę kozła.
Rogacz chrupał w skupieniu swój przysmak, ogryzając skrupulatnie krzewy z lepkich pąków, z kwiatów aksamitnie rozkwitłych lubymi płatkami... Ale oto w różany, cierpko-słodki zapach wdarło się coś nieczystego. Targnął mordą i rażony prosto w rozwarte chrapy tygrysim odorem, prysnął, poszczekując z przerażenia, tylko echo w gęstwinie łomotało.
Łapą skurczoną do skoku tygrysica rozdarła mchy raz i drugi, wyprostowała się, postała chwilę i ruszyła dalej.
Wynurzając się spoza pni niespodzianie i miękko, sunęła przed się jak zjawa. Nasłuchiwała. Dziki gdzieś buchtowały, ale i one – ledwo się skradać poczęła – na fuknięcie maciory uciekły.
Nie wiodło się dziś tygrysicy. Było za parno. Z daleka wietrzono jej fetor potęgowany karmieniem. Sutki miała nabrzmiałe i boki z lekka zapadłe.
Zaczaiła się na krawędzi jaru. Stamtąd z dołu trudniej ją zwęszyć, a i skok z góry pewniejszy. Nawisła więc nad ścieżką jak głaz. Tylko ogon chodził wahadłowo, zdradzając hamowaną pasję.
Czyhała na żywe jakieś mięso, na gorącą krew i oto...
Nie byle jaka zbliżała się zwierzyna.
Szli ludzie. Gęsiego szli. Przedni trzymał broń gotową do strzału, latarką co i raz to ślepił. Za nim miarowo kroczyła reszta z plecakami, z karabinami. Na końcu ludzie skrępowani w łokciach: kobieta i kulejący mężczyzna. I pastuch przy nich – żołnierz ostatni.
Przesuwali się jedno po drugim drażniąco blisko, niczego nieświadomi, głupsi od najgłupszego warchlaka. Nie czuli, że śmierć dyszy tuż-tuż nad głowami – parę metrów zaledwie.
I tak by uszli, ale ostatni przystanął. Za małą potrzebą, na chwilę tylko. Zdąży przecież dogonić.
Nie zdążył...
Rymnęło.
Zdławiony krzyk z tyłu. Zamieszanie na przedzie: tygrys? chunchuzi? Aż wzbiła się komenda:
– Jasume! Oczite!
I męski głos urywany, naglący po polsku:
– Uciekaj! Dla Witka... Witka ratuj!
A stamtąd biegła już nowa komenda:
– Utte!
Strzelanina zajadła, bezładna...
Pruli rozrzutnie na wszystkie strony, zwłaszcza tam, gdzie w krzaki coś jak gdyby szurnęło.
Z lasu żadnej odpowiedzi, to się uciszyli. Przedni pobiegł do tyłu, macał latarką, aż znalazł: czapka na ścieżce i krwi kałuża. A więc straż tylną tygrys porwał i więźniarka zbiegła. Szukać? Tajga wokoło, noc choć oko wykol...
Przeszukali dla porządku z prawa i lewa, nie wychodząc jednak z jaru, i ulżywszy sobie kolbami na więźniu – odeszli śpieszniej, niż przyszli, częściej błyskając światłami na boki.
Zapowietrzone prochem i człowiekiem smugi rozsnuwały się, wdzierały w oddech kwiatów, drzew i zwierząt. Ale było po wszystkim. Był znów mrok. Spokój utajony w głębinie. Cisza drążona kroplami.
Tygrysica przeciągnęła się i wspiąwszy się na tylne łapy, przednimi zaczęła drapać korę drzewa, oczyszczając pazury.
Uszaty puchnął w pobliżu „u-ha”, las oddał z głębi „ja-tu”, w krzakach na to hasło stróżowe zaskomlało proszalnie i urągliwie, ale jej już nie było.
Gdy tak stojąc w nurcie prawie po kolana, chłeptała chciwie lodowatą wodę – zaleciało człowiekiem.
Z tyłu, od brzegu, od sterczącej samotnie jak wykrot skały: kuliła się tam kobieta ze związanymi w łokciach rękami. Widziała chyba tylko jarzące się zielonkawo ślepia i czarny, koci, rozpływający się w pomroce kształt olbrzymiego zwierza nad smugą rzeki.
Spotkały się ich oczy, ich głosy: „Jezu, Jezu”... i – pomruk wzgardliwy.
Tamta matka osunęła się bez czucia na ziemię, a ta przeszła w trzech susach na drugi brzeg i podążyła dalszą drogą przez spalony las, ciągle pod górę, wyżej i wyżej, do swej pieczary.
Oblizała śpiące maleństwa i ułożywszy się wygodnie, grzbietem do wnętrza, pyskiem ku wylotowi, syta, ciepła, ciepluchna – drzemała, nie mogąc zasnąć. Bo ilekroć rozwierała znużone powieki, zawsze na czarnym wyłomie pieczary widziała tlącą się złotą iskierkę. Ta iskierka mżyła i mżyła, drażniąc jak giez, jak wspomnienie człowieka.
Dopiero o świcie zdrzemnęła się na dobre.
Gdy obudziwszy się, wyszła przed pieczarę – zamiast iskry ujrzała dym.
Daleko, za pagórkiem ostatnim, strzelała nad leśną dolinę cieniuchna czarna łodyżka, purpurowiejąc w porannym słońcu stopniowo, by zakwitnąć różą dymku.
Widok stąd miało się na całą okolicę. Trudno o lepsze legowisko. Na południowym zboczu, wśród nieprzebytych krzaków aralii, przeplatanych dzikim winem i chmielem. Słońce świeci cały dzień, nagrzewając granity. Strumyk niedaleko i stado dzików w pobliskiej dąbrowie, a nad dzikami tygrys chodzi przecie jak pastuch, dopóki wszystkich co do jednego nie wybierze.
Spoglądała leniwie przed siebie – na więdnącą dymną różę, gdzie coś wyraźnie dogasało – to znów na ssące małe, mrużąc żółtawe, przepełnione blaskiem oczy.
Udały jej się dzieci, zwłaszcza samczyk. Miesiąc zaledwie, a już dwukrotnie większy od kota. Za rok będzie jak matka, pręgi ściemnieją mu na grzbiecie i futro między nimi będzie odbijało czerwonawym złotem, a na piersi i bokach – srebrzyście.
Zaszumiało w górze. Słońce skryło się na chwilę, rzucając w dół skrzydlaty wielki cień.
Tygrysica niespiesznie uniosła łeb – to sąsiad, orłosęp brodaty, wyruszył jak co rano w oblot rewiru.
Odprowadziła go wzrokiem. Leciał w tym samym kierunku, gdzie się w nocy paliło.
Nie ruszając skrzydłami, szybował zawrotnie, tylko lotki furkotały z głośnym szelestem, i szczyty dzikie, szczerbate odpływały w tył, po nich mchy skrzące się jeszcze szronem, a dalej falowała już zieleń bezmierna, gdzieniegdzie poprzerzynana korytem potoków i rzek, mieniąca się wszystkimi odcieniami. Ciemna, uboga zieleń wysokogórskiej kosodrzewiny, nieco żywsza – modrzewia i sosny, soczysta – cedru, orzecha i dębu, jasna – jodły, brzozy, korkowca...
Drzewa iglaste, liściaste, drzewa północy i południa zeszły się tutaj w przedziwnej mieszaninie, tworząc rozchełstaną, szumiącą na setki kilometrów tajgę mandżurską, w szu-hai(I), po polsku: Leśne Morze...
Rozpostarty w dwuipółmetrowym sięgu skrzydeł, orłosęp wisiał nad tym morzem, nad uciekającą spod niego panoramą lasów, gór i rzek. Żółtawobiała głowa, nieco wyciągnięta i przechylona, z hakowatym dziobem, celowała w samo centrum zgliszcz na gołym, oskrobanym z tajgi pagórzu.
Wczoraj jeszcze stała tu niewielka zagroda. Mieszkał człowiek ze swoją kobietą. Była mała, niegroźna, starego natomiast orłosęp unikał. Widywał, co ten robi z cietrzewiami na mszarach, z kozicami na górskich przełęczach. Raz go drasnął pod ogon ognistym dziobnięciem... Mieli młodego, ale on się zjawiał przelotnie, w lecie tylko.
Nic tam teraz nie zostało, tylko sad i żuraw studzienny. Dym nie zasnuwał już popieliska i orłosęp, opadając po spirali niżej i niżej, szukał wzrokiem trupów, które często są tam, gdzie się pali.
Na ziemi też ich widocznie szukano.
Dwóch ludzi krzątało się po podwórzu.
Jeden przygarbiony, w kolorze tutejszym. Niebieską wypłowiałą miał kurtkę, zapinaną z boku na guziczki, spodnie ściągnięte w kostce wstążką i stożkowy słomkowy kapelusz.
A drugi to był właśnie od tamtych dwojga, ten młody, co się zjawiał przelotnie i zawsze w obcym kolorze. Nie biały ani czarny, ani niebieski jak ludzie po okolicznych wioskach, ale szarostalowy – takie miał spodnie i bluzę z paskiem.
Przypadali do ziemi, badając ślady na rozmokłym gruncie. Wszystkie wiodły z podwórza na zewnątrz i tu się rozciągały w sznurowany lisi trop biegnący do lasu.
Zaczęli się sprzeczać. Chińczyk ciągnął młodego do arby, którą przybyli od strony kolei, a młody wyrywał się za tropem. W końcu Chińczyk podał mu, co leżało w arbie: plecak i długi pakunek.
Młody rozciął w pośpiechu sznury, rozwinął, wyjmując skórzaną torbę i...
Orłosęp dał w górę.
Nieraz bywał ostrzeliwany, wiedział, jak wygląda broń, i że ludzi można się nie bać, póki mają puste ręce.
Uchodził w przestworza, śledząc z bezpiecznej wysokości, jak ci dwaj tam się żegnają, jak młody zarzuca strzelbę i torbę na ramię. Przywołuje łajkę, siedzącą przed ocalałą budą, puszcza przodem i biegnie za nią świeżym tropem.......Żadne przedwieczne wyroki nie orzekały, że między Odrą a Wisłą koniecznie musi wyrosnąć Polska. Kiedy pierwsi książęta piastowscy obwarowywali się na wzgórzu gnieźnieńskim, Łaba płynęła przez kraj słowiański, Obodrzyce siedzieli tam, gdzie dziś Lubeka. W ciągu trzystu następnych lat bez porównania silniejsi Niemcy wchłonęli wszystko aż po Odrę, przekroczyli ją... przekroczyli również Wisłę, ramieniem zbrojnych zakonów sięgając ujścia Dźwiny. Polska jednak ostała się i przetrwała w okolicznościach nad wyraz trudnych.
_Dokonało się to pracą, męstwem i poświęceniem narodu, pod politycznym przywództwem dynastii rdzennie polskiej – Piastów..._
Paweł Jasienica
Najlepszy, najmądrzejszy i najbogatszy podręcznik do zrozumienia Piastów – dynastii prawie 500 lat władającej naszą historią. Tysiące faktów podane w sposób, który nie tylko wciąga i fascynuje, ale każe docenić i autora i epokę, którą opisuje.
.
Czy dla nas – zwykłych czytelników, czytaczy historii – jest coś bardziej frapującego niż odpowiedź na pytanie – co by się stało, gdyby...
A jeszcze większą przyjemnością jest, gdy takie rozmyślania zostają podparte ogromną historyczną wiedzą, jaką prezentuje nam Paweł Jasienica w książce Myśli o dawnej Polsce. Dla każdego, kto choć odrobinę smakuje polską historię, zastanawia się, dlaczego losy potoczyły się tak, a nie inaczej – to doprawdy prawdziwa rozkosz zagłębić się w owe dywagacje światłego i mądrego autora, wybitnego znawcy Polski Piastów i Jagiellonów i popłynąć z nim w wartki nurt wydarzeń tamtych czasów oraz przyjrzeć się procesom, które doprowadziły Polskę do miejsca, gdzie dziś się znajduje.
Znakomita intelektualna przygoda dla tych, którzy lubią zastanawiać się nad przeszłością.