Lew i jednorożec - ebook
Lew i jednorożec - ebook
W eseju "Dlaczego piszę" George Orwell wyznaje, że nie potrafiłby napisać książki ani artykułu, gdyby nie było to dla niego również doświadczenie estetyczne. Takich – wysokiej próby – doświadczeń dostarcza lektura tego zbioru, który pozwala w pełni docenić skalę talentu i wszechstronność zainteresowań pisarza. Znajdziemy tu głośne eseje programowe poświęcone językowi propagandy, wizji demokratycznego socjalizmu i brytyjskiemu imperializmowi. Przeczytamy dwa wstrząsające teksty narracyjne, w których Orwell rozlicza się ze swoją przeszłością, przywołując młodzieńcze doświadczenia funkcjonariusza policji imperialnej w Birmie. Poznamy także jego przepis na dobre pisarstwo, refleksję nad tym, czy geniuszom wolno więcej, oraz parę myśli o tym, po co spoglądać w oczy ropusze szarej.
Ze zbioru dziewiętnastu błyskotliwych esejów i smakowitych felietonów wyłania się pełniejszy obraz pisarza – odmienny od tego, jakim chciałyby go widzieć konserwatywne kręgi. To obraz intelektualisty nieulegającego presji otoczenia, krytyka politycznej bierności, antyfaszysty, człowieka opowiadającego się jednoznacznie po stronie wartości lewicowych, osoby wrażliwej na piękno, urodę życia i przyjemność, jaką można czerpać z Natury.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67016-78-0 |
Rozmiar pliku: | 829 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Polemic”, styczeń 1946;
„The Atlantic Monthly”, marzec 1947
Abyśmy nie stracili z oczu sedna sprawy, pozwolę sobie powtórzyć swoje słowa z początku tego eseju: choć w Anglii największym wrogiem prawdy, a tym samym swobody myśli, są potentaci prasowi, magnaci filmowi oraz biurokraci, najbardziej niepokojącym objawem problemu okazuje się osłabienie pragnienia wolności wśród samych intelektualistów. Może się wydawać, że omawiałem dotychczas jedynie wpływ cenzury na dziennikarstwo polityczne, a nie literaturę jako taką. Lecz nawet przyjmując, że Związek Radziecki stanowi dla brytyjskiej prasy temat tabu; że kwestie takie jak sprawa polska, hiszpańska wojna domowa czy pakt zawarty przez Hitlera i Stalina wyklucza się z poważnych dyskusji; że posiadając informacje sprzeczne z przyjętą ortodoksją, należy je zniekształcić lub przemilczeć – dlaczego wszystko to miałoby wpływać na szeroko pojętą literaturę? Czy każdy pisarz jest zarazem politykiem, a każda książka siłą rzeczy zwykłym reportażem? Czy pisarz nie może zachować wolności myśli w każdych warunkach? Czyż nie mógłby, nawet i pod najtwardszą dyktaturą, ukrywać swoich nieortodoksyjnych idei tak skrzętnie lub przesączać ich w słowa tak ostrożnie, że władze nie byłyby w stanie go powstrzymać, zbyt nieudolne, by przejrzeć jego prawdziwe zamiary? A jeśli jest on zwolennikiem dominującej doktryny, dlaczego miałoby go to ograniczać? Czyż literatura, jak każda inna gałąź sztuki, nie rozkwita najbujniej w społeczeństwach wolnych od poważnych tarć ideologicznych i ostrych podziałów pomiędzy artystą a odbiorcami jego dzieł? Czy należy przyjąć, że każdy pisarz jest buntownikiem lub przynajmniej osobą wyjątkową?
Ilekroć stajemy w obronie swobody intelektualnej przeciw zakusom totalitaryzmu, musimy mierzyć się z tego typu argumentami. Wyrastają one z kompletnego niezrozumienia, czym literatura jest oraz jak – czy też raczej dlaczego – w ogóle powstaje. Reżim totalitarny upatruje w pisarzu podrzędnego artysty estradowego bądź przekupnego pismaka gotowego zmieniać głoszoną propagandę na zawołanie tak łatwo, jak uliczny grajek zmienia wygrywaną melodię. Zatem w jakim celu właściwie pisze się książki? Wszelka literatura powyżej pewnego poziomu stanowi próbę wywarcia wpływu na światopogląd innych ludzi poprzez opisanie określonych doświadczeń. Pod tym względem problem swobody wypowiedzi dotyka zarówno przeciętnego dziennikarza, jak i najbardziej „apolitycznego” literata. Dziennikarz jest zniewolony i ma świadomość własnego zniewolenia, gdy zmusza się go do pisania kłamstw lub zabrania mu się donosić o wydarzeniach, które uważa za warte uwagi; pisarz jest zniewolony, kiedy musi zakłamywać własne subiektywne odczucia, w jego oczach równe faktom. Żeby uwypuklić istotne dla siebie kwestie, może on naginać rzeczywistość i przedstawiać ją karykaturalnie, lecz nie może fałszywie odmalować krajobrazu własnego umysłu – nie jest w stanie przekonująco stwierdzić, że lubi coś, czego nie znosi, bądź wierzy w coś, czemu wiary nie daje. Zmuszony do tego prędko opada z sił twórczych. Nie może też ominąć tego problemu, trzymając się z dala od kontrowersyjnych tematów. Prawdziwie apolityczna literatura nie istnieje, przynajmniej nie w takich czasach jak obecne, kiedy polityczne obawy, animozje i sympatie buzują tuż pod powierzchnią zbiorowej świadomości. Nawet jedno tabu może zupełnie sparaliżować umysł, gdyż swobodne podążanie za nicią dowolnej myśli zawsze niesie ze sobą ryzyko natknięcia się na ową myśl zakazaną. Dlatego właśnie ciężka atmosfera totalitaryzmu jest tak zabójcza dla prozaika, choć poecie, a w każdym razie poecie lirycznemu, niekiedy udaje się w niej zaczerpnąć powietrza. Niewykluczone, że po kilku pokoleniach każde społeczeństwo totalitarne uśmierca własną prozę, eliminuje jej formę rozwijaną przez ostatnie czterysta lat.
Wprawdzie literatura niekiedy rozkwitała pod rządami despotów, lecz – jak zauważano już wcześniej – poprzednie despotyzmy nie były totalitarne. Ich aparat opresji był niewydajny, klasa rządząca zwykle skorumpowana, apatyczna lub fasadowo liberalna, a ówczesne doktryny religijne z reguły przeciwne perfekcjonizmowi oraz pojęciu ludzkiej nieomylności. Niemniej to w okresach demokracji i wolności myśli proza wzbijała się na najwyższy pułap artystyczny. Tym, co wyróżnia doktryny totalitaryzmu, jest połączenie niepodważalności oraz niestabilności: należy przyswajać je sobie i przestrzegać ich pod karą potępienia, mając jednocześnie świadomość, że mogą się one zmienić w każdej chwili. Weźmy na przykład całkowicie sprzeczne ze sobą stanowiska, jakie angielski komunista lub „towarzysz podróży” musiał przyjmować wobec wojny między Wielką Brytanią a Niemcami. Przed wrześniem 1939 roku przez lata oczekiwano od niego bezustannego gardłowania przeciw „okropieństwom nazizmu” i piętnowania Hitlera w każdym tekście; po wrześniu 1939 roku musiał przez dwadzieścia miesięcy wierzyć, że w rzeczywistości więcej złego wyrządzono Niemcom, niż oni sami wyrządzili komukolwiek, a słowa „nazista” unikać jak ognia, przynajmniej w druku. A gdy do jego uszu dotarły poranne wiadomości 22 czerwca 1941 roku, musiał jak na komendę powrócić do dawnego przekonania, że nazizm to najplugawsze zło, jakie świat widział. Politykom takie ideologiczne wahania przychodzą z łatwością, pisarzom jest nieco trudniej. Żeby umożliwić sobie zmianę strony w kluczowym momencie, pisarz musi kłamać na temat swoich subiektywnych odczuć lub całkowicie się ich wyrzec. Cokolwiek zrobi, zdławi w sobie twórczą iskrę. Nie tylko jego myśli, ale i słowa będą odmawiać mu posłuszeństwa, staną się sztywne i wyblakłe. Współczesne pisarstwo polityczne składa się niemal wyłącznie z gotowych frazesów, dokładanych jeden do drugiego jak dziecięce klocki. Jest to nieuchronny skutek autocenzury. Pisanie klarownym, potoczystym językiem wymaga odwagi intelektualnej, a tej nie da się pogodzić z polityczną ortodoksją. Być może inaczej sytuacja przedstawia się w „epoce wiary” – w czasach, kiedy dominująca ortodoksja jest już mocno ugruntowana i nie przestrzega się jej równie rygorystycznie jak niegdyś. W takich okolicznościach możliwe wydaje się częściowe wypieranie oficjalnych dogmatów z umysłu, lecz nawet wtedy odbija się to na twórczości prozatorskiej: w jedynej europejskiej epoce wiary proza zaniknęła niemal całkowicie. W średniowieczu powstało bardzo niewiele dzieł historycznych, a jeszcze mniej beletrystyki, intelektualni przywódcy społeczeństwa wyrażali zaś swoje najdonioślejsze myśli w martwym języku, praktycznie niezmienionym od tysiąca lat.
Z kolei totalitaryzm obiecuje nadejście nie tyle nowej epoki wiary, ile epoki schizofrenii. Społeczeństwo nabiera cech totalitarnych, gdy jego struktura staje się rażąco fikcyjna – gdy jego klasa panująca, pomimo utraty swojej funkcji, nadal utrzymuje się u władzy, uciekając się do przemocy lub szalbierstwa. Takie społeczeństwo, choćby najtrwalsze, nigdy nie może stać się tolerancyjne ani stabilne intelektualnie. Nie może ono pozwolić sobie na rzetelne dokumentowanie faktów ani szczerość emocjonalną niezbędną dla twórczości literackiej. Nie trzeba jednak być obywatelem totalitarnego państwa, aby zatruć się totalitaryzmem. Niektóre idee przez samą swoją obecność sączą jad w kolejne tematy, czyniąc je niezdatnymi do celów literackich. Ilekroć społeczeństwu narzucona zostaje pewna ortodoksja – lub dwie, jak to często bywa – dobre pisarstwo zamiera. Najlepszym tego przykładem jest hiszpańska wojna domowa. Mimo że dla wielu angielskich intelektualistów konflikt ten był głęboko poruszającym doświadczeniem, nie potrafili go szczerze opisać. Jedynie dwie wersje wydarzeń uznano za publicznie dopuszczalne, przy czym obie były wierutnymi kłamstwami. Z tego powodu nie napisano o tym konflikcie niemal niczego wartościowego, choć wylano na jego temat morze atramentu.
Nie jest pewne, czy totalitaryzm ma równie niszczycielski wpływ na poezję, jak na prozę. Istnieje wiele przesłanek mówiących, że poecie łatwiej odnaleźć się w autorytarnym społeczeństwie. Po pierwsze, biurokraci i inni pragmatyczni służbiści zazwyczaj zbyt głęboko gardzą poetą, by przejawiać jakiekolwiek zainteresowanie jego twórczością. Po drugie, treść jego dzieł – ich „zawartość” po przełożeniu na język prozy – ma stosunkowo niewielkie znaczenie, nawet dla samego poety. Wyrażona w wierszu myśl jest jednakowo prosta i podobnie nieistotna dla jego kompozycji jak anegdota dla obrazu. Wiersz jest bowiem pewną konstelacją dźwięków i skojarzeń, tak jak płótno – pociągnięć pędzla. W krótkich zwrotkach, jak w wypadku przyśpiewu w piosence, poezja może obejść się bez jakiegokolwiek znaczenia. Poecie łatwo zatem trzymać się z dala od niebezpiecznych tematów i unikać popełniania herezji – a nawet jeśli mu się przydarzy, ów nieprawomyślny sens wiersza może zostać przeoczony. Przede wszystkim jednak dobra poezja, w przeciwieństwie do dobrej prozy, niekoniecznie jest wytworem pojedynczego umysłu. Utwory poetyckie takie jak ballady bądź inne szczególnie wymyślne formy wierszowane mogą być komponowane wspólnie przez grupy ludzi. Wprawdzie autorstwo dawnych ballad angielskich i szkockich to kwestia dyskusyjna – nie wiadomo, czy stworzyły je konkretne osoby czy raczej całe wspólnoty – dzieła te są nieindywidualne przynajmniej w tym sensie, że ulegają ciągłym zmianom, przekazywane z ust do ust. Nawet gdy ballady ukazują się drukiem, próżno szukać dwóch dokładnie takich samych wersji. Dla wielu ludów pierwotnych układanie poezji było zajęciem społecznym. Jedna osoba zaczynała improwizować, najpewniej przygrywając sobie na instrumencie, a kiedy wyczerpywały się jej pomysły, ktoś inny dorzucał kilka swoich wersów lub rymów; proces ten powtarzał się, aż powstała pieśń lub ballada bez wyraźnego autora.
Proza wyklucza tego typu bliską współpracę. Poważna twórczość prozatorska wymaga odosobnienia, z kolei ożywiona atmosfera panująca w grupie sprzyja niektórym formom wierszowanym. Poezja – w tym dobra poezja, acz pewnie nie ta wybitna – może przetrwać pod najbardziej inkwizytorskimi reżimami. W końcu nawet społeczeństwa, dla których wolność i indywidualność stały się ledwie odległym wspomnieniem, potrzebują pieśni patriotycznych i ballad heroicznych do opiewania wielkich zwycięstw oraz panegiryków i laudacji do schlebiania wybitnym wodzom. Tego rodzaju utwory poetyckie mogą być pisane na zamówienie lub tworzone wspólnie, i to niekoniecznie z uszczerbkiem dla ich wartości artystycznych. W przypadku prozy sprawa wygląda inaczej, gdyż prozaik nie jest w stanie zawęzić rozpiętości własnych myśli, nie poświęcając pomysłowości. Jak pokazuje jednak historia społeczeństw totalitarnych oraz grup społecznych, które przyjęły totalitarną ideologię, utrata swobody szkodzi wszystkim rodzajom literackim. Za rządów Hitlera literatura niemiecka zniknęła niemal zupełnie; włoska w tym czasie miała się niewiele lepiej. Rosyjska literatura, na tyle, na ile da się to stwierdzić na podstawie przekładów, istotnie podupadła od czasów rewolucji, choć tego samego nie można powiedzieć o niektórych tamtejszych formach wierszowanych. W ciągu ostatnich piętnastu lat ukazało się raptem kilka tłumaczeń rosyjskich powieści, którym warto poświęcić czas. Pomimo całej plejady zachodnioeuropejskich i amerykańskich literatów, jaka swego czasu przewinęła się przez partię komunistyczną lub gorliwie ją wspierała, owo przesunięcie na lewo przyniosło wyjątkowo niewiele dobrych książek. Ortodoksyjny katolicyzm zdaje się w podobny sposób hamować rozwój pewnych form literackich, zwłaszcza powieści. Bo iluż dobrych powieściopisarzy z ostatnich trzystu lat było także dobrymi katolikami? Niektórych tematów po prostu nie sposób opiewać słowami – tyrania jest jednym z nich. Nie napisano ani jednej dobrej książki wychwalającej inkwizycję. Być może poezja odnajdzie się w czasach totalitaryzmu, a niektórym innym sztukom – bądź dyscyplinom z pogranicza sztuki, takim jak architektura – tyrania będzie wręcz sprzyjać. Prozaikom nie pozostawi się jednak żadnego wyboru: czeka ich milczenie lub śmierć. Proza, która w swojej współczesnej formie powstała na kanwie racjonalizmu i protestantyzmu, jest dziełem autonomicznych jednostek. Uśmiercenie swobody intelektualnej okalecza kolejno dziennikarza, socjologa, historyka, pisarza, krytyka, a ostatecznie także i poetę. Przyszłość może przynieść nowego rodzaju literaturę, wyzutą z indywidualnych odczuć i stroniącą od rzetelnych obserwacji, lecz obecnie taki scenariusz wykracza poza granice naszego pojmowania. Znacznie bardziej prawdopodobne wydaje się nadejście końca kultury liberalnej, w której żyjemy od renesansu, a koniec ten pociągnie za sobą śmierć sztuki literackiej.
Rzecz jasna, nie oznaczałoby to zupełnego porzucenia słowa drukowanego, toteż warto się zastanowić, jakiego rodzaju czytelnictwo przetrwałoby pod surowymi rządami totalitarnymi. Gazety najpewniej nadal będą wydawane, przynajmniej dopóki technika telewizyjna nie osiągnie wyższego poziomu. Nawet teraz wątpliwe jest, by szerokie masy społeczeństw krajów zindustrializowanych odczuwały potrzebę czytania czegokolwiek poza codzienną prasą. W każdym razie ludzie ci niechętnie wydają pieniądze na literaturę: przeznaczają na nią kwoty znacznie niższe niż na inne rozrywki. Prawdopodobnie powieści i opowiadania zostaną ostatecznie całkowicie wyparte przez filmy i radio. Albo przetrwają jedynie sensacyjne czytadła produkowane taśmowo z marginalnym udziałem twórczym człowieka.
Ludzka pomysłowość zapewne znajdzie sposób na maszynowe pisanie książek. Podobny proces automatyzacji zaobserwować można we współczesnym filmie i radiu, w reklamie i propagandzie oraz w podrzędnym dziennikarstwie. Na przykład filmy Disneya tworzone są praktycznie w warunkach fabrycznych: część pracy wykonywana jest maszynowo, a część przez zespoły artystów zmuszonych podporządkować swój indywidualny styl pewnej wizji przewodniej. Słuchowiska radiowe nierzadko pisane są przez umordowanych wyrobników, którym temat i sposób jego ujęcia narzuca się z góry, przy czym nawet tak powstałe teksty nie są gotowym dziełem, a jedynie surowym tworzywem dla producentów i cenzorów. Podobnie rzecz ma się z nieprzebraną liczbą książek i pamfletów zamawianych przez resorty państwowe. Jeszcze bardziej mechaniczna jest produkcja opowiadań, powieści w odcinkach oraz wierszy dla tanich czasopism. W periodykach takich jak „The Writer” pojawia się pełno reklam szkół pisania oferujących gotowe fabuły za kilka szylingów. Niektóre dorzucają do tego także pierwsze i ostatnie zdanie każdego rozdziału. Inne wyposażają początkujących pisarzy w swego rodzaju matematyczne algorytmy, umożliwiające im budowanie własnych fabuł. A jeszcze inne sprzedają talie kart z opisami postaci i scen; wystarczy przetasować takie karty i rozłożyć je na stole, a pomysłowe historie stworzą się same. Tak zapewne powstawałaby literatura społeczeństwa totalitarnego, jeśli w ogóle by jej potrzebowano. Pisanie odbywałoby się bez zaangażowania wyobraźni – a w dużej mierze również i świadomości. Książki byłyby rozplanowywane przez biurokratów i przechodziły z rąk do rąk tak długo, aż stałyby się produktem o indywidualności nie większej niż samochody Forda po zjechaniu z linii produkcyjnej. Tak tworzona „literatura” byłaby, ma się rozumieć, zwykłym chłamem, cokolwiek innego stanowiłoby bowiem zagrożenie dla stabilności reżimu. Dawna literatura natomiast musiałaby zostać zepchnięta w cień lub gruntownie przepisana.
Tymczasem totalitaryzm nigdzie jeszcze w pełni nie zatriumfował. Nasze społeczeństwo, ogólnie mówiąc, nadal jest liberalne. Korzystanie ze swobody wypowiedzi wymaga stawienia czoła presjom gospodarczym i wpływowym odłamom opinii publicznej, lecz nie – jeszcze – tajnej policji. Niemal każda opinia może ukazać się drukiem, o ile tylko wyrażona zostanie odpowiednio pokrętnie. Prawdziwie niepokojące jest jednak to, że, jak zauważyłem na początku tego eseju, zdeklarowanymi wrogami wolności są ci, którym najbardziej powinno na niej zależeć. Ogół społeczeństwa nie zajmuje w tej sprawie wyraźnego stanowiska: zwykli ludzie nie domagają się dla heretyka stosu, ale też nie staną w jego obronie. Są zarazem zbyt rozsądni i zbyt głupi, by przyswoić sobie totalitarny światopogląd. Bezpośrednie, zdecydowane ataki na uczciwość intelektualną nadchodzą ze strony samych intelektualistów.
Niewykluczone, że gdyby rusofilska inteligencja nie uległa temu konkretnemu mitowi, znalazłaby sobie inny, bardzo do niego zbliżony. Niemniej to właśnie z sowieckim mitem przyszło nam się mierzyć, a wywołana nim moralna zgnilizna coraz bardziej cuchnie. Gdy widzi się, jak wykształceni ludzie z obojętnością patrzą na opresję i prześladowania, można się zastanawiać, która z ich cech bardziej zasługuje na pogardę: cynizm czy krótkowzroczność. Na przykład, wśród bezkrytycznych orędowników ZSRR znaleźć można wielu naukowców. Sprawiają oni wrażenie, jakby śmierć wolności nie miała większego znaczenia, dopóki problem ten nie dotyka ich własnych badań. Związek Radziecki jest ogromnym, prężnie rozwijającym się państwem, które koniecznie potrzebuje pracowników naukowych, toteż wielkodusznie obsypuje ich zaszczytami. Tamtejsi naukowcy, pod warunkiem że unikają dyscyplin takich jak psychologia, stanowią grupę uprzywilejowaną. Pisarze natomiast są zaciekle prześladowani. Choć na literackiej prostytucji można się dorobić fortuny, jak w przypadku Ilji Erenburga czy Aleksieja Tołstoja, pisarz przypłaca to utratą tego, co ma dla niego wartość największą: własnej swobody wyrazu. Przynajmniej niektórzy z angielskich naukowców tak entuzjastycznie rozprawiających o możliwościach swoich rosyjskich kolegów po fachu powinni być tego świadomi. Lecz ich rozumowanie najwyraźniej ogranicza się do stwierdzenia: „Pisarzy prześladuje się w sowieckiej Rosji? I cóż z tego? Przecież nie jestem pisarzem”. Nie rozumieją, że każdy cios wymierzony w wolność intelektualną i pojęcie prawdy obiektywnej ostatecznie zagraża wszystkim dziedzinom ludzkiej myśli.
Totalitarny reżim na razie toleruje naukowców, ponieważ są mu potrzebni. Nawet w nazistowskich Niemczech nieżydowscy badacze spotykali się ze względnie dobrym traktowaniem, a niemieckie środowisko naukowe nie stawiało Hitlerowi zorganizowanego oporu. Na tym etapie historii nawet najbardziej autokratyczny władca musi się liczyć z prawami fizyki, częściowo dlatego, że nadal tkwi w wylince dawnych liberalnych poglądów, a częściowo z powodu konieczności przygotowywania się do wojny. Dopóki rzeczywistość materialna nie daje się całkowicie ignorować, a dwa plus dwa musi równać się cztery, bo – dajmy na to – projektujemy myśliwiec, dopóty naukowcy będą mogli oddawać się swojej pracy i cieszyć się pewnym marginesem swobody. Ich przebudzenie nadejdzie później, kiedy totalitarny reżim okrzepnie. Tymczasem, jeśli w istocie pragną oni strzec niezawisłości nauki, powinni solidaryzować się ze swoimi kolegami literatami i nie odwracać wzroku, gdy pisarze są uciszani lub popychani do samobójstwa, a gazety notorycznie fałszowane.
Jakkolwiek potoczą się losy nauk przyrodniczych czy muzyki, malarstwa i architektury, można mieć pewność, że, jak starałem się tutaj wykazać, w razie utraty swobody myśli literaturę niechybnie czeka zagłada. I to nie tylko w państwach totalitarnych; każdy pisarz przejmujący totalitarne poglądy, szukający wymówek dla prześladowań oraz zakłamywania rzeczywistości przykłada rękę do własnej zguby. Na nic wszelkie wykręty. Żadne tyrady przeciwko „indywidualizmowi” i „zamykaniu się w wieży z kości słoniowej”, żadne obłudne banały, jak ten, że „prawdziwą indywidualność osiągnąć można wyłącznie poprzez jedność ze wspólnotą”, nie zmienią faktu, iż umysł sprzedany to umysł stracony. Twórczość literacka nie jest możliwa bez spontaniczności, bez której też język staje się skostniały. Być może w przyszłości, jeśli do tego czasu ludzkie myślenie zmieni się nie do poznania, nauczymy się oddzielać twórczość literacką od rzetelności myśli. Teraz wiemy jedynie, że wyobraźnia, jak niektóre dzikie zwierzęta, nie wydaje potomstwa w niewoli. Każdy pisarz lub dziennikarz, który temu zaprzecza – a w tej chwili niemal wszystkie peany na cześć Związku Radzieckiego zawierają w sobie takie zaprzeczenie lub je implikują – dopomina się o własną zagładę.