Linie krwi - ebook
Linie krwi - ebook
Debiut powieściowy Jesmyn Ward – dwukrotnej zdobywczyni National Book Award, autorki Śpiewajcie, z prochów, śpiewajcie oraz Zbierania kości.
Joshua i Christophe to bliźnięta wychowane przez niewidomą babkę i dużą rodzinę w miasteczku Bois Sauvage na wybrzeżu zatoki Missisipi. Chłopcy skończyli szkołę średnią i muszą znaleźć pracę, ale w obliczu zniszczeń pozostawionych przez huragan Katrina nie jest to łatwe. Joshua zatrudnia się w porcie, Christophe nie ma jednak tyle szczęścia, więc zaczyna sprzedawać narkotyki. Wkrótce poszerza ofertę sprzedawanych narkotyków o crack, a niedługo później do miasteczka wracają rodzice – Cille, która wyjechała za lepszą pracą, oraz Piaskowy, niebezpieczny narkoman.
Sandman raz po raz prowokuje Christophe'a, aż w końcu doprowadza do szokującej konfrontacji, która dla obu braci okaże się zbawieniem albo potępieniem.
Ponadczasowa opowieść o amerykańskim Południu, braterskiej miłości i rodzinnym konflikcie.
Wspaniale, że polski czytelnik wreszcie dostaje do rąk książkę, od której Ward zaczęła opisywanie doskonale jej znanej części Ameryki, miejsca, w którym się wychowała i które - jak podkreśla w wywiadach - na zawsze ją ukształtowało.
MICHAŁ NOGAŚ
Ward z oszałamiającą precyzją tworzy przebogatą prozę.
ESSENCE
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66839-99-1 |
Rozmiar pliku: | 452 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
i wysłuchał go Pan, i poczęła Rebeka, żona jego.
A gdy się dziatki trącały w żywocie jej, rzekła:
Jeźliż tak miało być, dlaczegożem poczęła? Szła tedy,
aby się pytała Pana. I rzekł jej Pan: dwojaki lud
z żywota twego rozdzieli się .
Biblia Gdańska, Księga Rodzaju 25,21–23
Czemu Jezus jest obstawiony aniołami,
a diabły obstawiają się ogniem?
Bo Bóg tak umiłował świat,
że bandziora pobłogosławił kamieniem.
Nie przestanę, aż mnie poczują.
Broń mnie, diable, bo chyba
Pan Bóg chce mnie zabić.
Pastor Troy, Vice VersaProlog
Rzeka była młoda i mikra. U źródła sączyła się z czerwonej, gliniastej ziemi sośniaków południowego Missisipi, po czym wiła się wśród sosen, brązowa, ospała, korytem wyścielonym drobniutkimi szarymi i ochrowymi kamykami, tu płytka na dłoń, tam głęboka na trzech stojących chłopa, aż do piaszczystych, zielonych nizin nad Zatoką Meksykańską. Snuła się, tu szeroka, tam wąska, przecinana mostkami z drewna czy betonu, oklejona wąskimi wstążkami białych plaż, tu pod drzewami, tam poza lasem, aż wreszcie rozlewała się w uroczyska i wypływała w zatokę. Niedaleko ujścia, na jednym z takich mostków, w jego najwyższym punkcie, stanęli dwaj chłopcy, nastoletni bliźniacy. Przesadzili barierę, uczepili się spoconej, ciepłej stali za plecami. Rzeka Wolf pod nimi płynęła ciemna, głęboka, mierzwiona nurtem. Szykowali się do skoku.
Słońce wzeszło ledwie parę godzin wcześniej, ale już było gorąco nawet jak na koniec maja. Christophe, szczuplejszy z braci, rozluźnił ramiona i wychylił się, sprawdzając, jak tu wysoko. Na barkach i wzdłuż pleców wylazły mu długie sznury mięśni. Christophe zastanawiał się, czy woda będzie bardzo zimna. Joshua, wyższy, krąglejszy dzięki cieniutkiemu sadełku na brzuchu i torsie, szerszy w barach, lekko oparł tyłek na stalowej balustradzie, bo za bardzo grzała. Christophe spojrzał na brata, miał wrażenie, że powietrze wokół niego faluje. Joshua wierzgnął, strącając z krawędzi piach i żwir. Zaśmiał się. Christophe poczuł, że ześlizgują mu się dłonie, i mocniej złapał balustradę. Znów zerknął na brata i uśmiechnął się, kącik ust wygiął mu się jak wędkarski haczyk. Wiedział, że w tym upale poci się bardziej niż zwykle, że dłonie robią mu się od tego śliskie. Obu braci wciąż jeszcze trzymało po chlaniu zeszłej nocy. Za trzy godziny zaczynała się ich uroczystość ukończenia szkoły średniej.
– I co wy tam wyprawiacie, do cholery?
Pod nimi, nad samą wodą stał ich kuzyn Dunny z piwem w garści. Zaparkował samochód i zszedł nad rzekę, kiedy ściągali koszulki i buty. T-shirt obwisał na nim nisko i luźno, tylko na piwnym brzuchu robił się ciasnawy, a dżinsowe szorty ledwo trzymały się na tyłku. Ten most był jednym z najwyższych na wybrzeżu. Za szczeniaka wszystkie dzieciaki z Bois Sauvage przyjeżdżały tu na rowerach i potem przez cały dzień robiły kółko za kółkiem: skok z mostu, wpław do brzegu, bieg na palcach po rozpalonym betonie, żeby znów rzucić się do wody. Teraz bliźniacy byli już niemal za starzy na takie skoki. Christophe kojarzył, że chyba raz skoczyli stąd z Joshuą zeszłego lata, ale pewności nie miał. Kiedy o czwartej rano dobili kratkę browara i Christophe przypomniał sobie o moście, Dunny podbechtywał braci, ale sam odmówił skakania. Jak twierdził, miał już dwadzieścia pięć lat i nie mógłby balansować na poręczy jak wiewiórka na kablu telefonicznym, a oni jeszcze tak.
– No, co jest, czarni, skoczycie wreszcie? – wołał teraz.
Christophe spojrzał z ukosa na Joshuę, na twarz jak własną, ale przecież nie: pełne wargi, pokaźny, krągły nos, skóra barwy wody na mieliznach tam niżej – tyle czyniło ich bliźniakami. Gdyby przysunął się bliżej, zauważyłby i różnice: piegi na policzkach i uszach Joshui tam, gdzie Christophe miał czystą cerę, oczy brata w słońcu lśniące jak piwne, kiedy jego własne były wciąż tak ciemnobrązowe, że aż wpadały w czerń, włosy brata u nasady karku tak cieniutkie, że trudno je było zaplatać. Christophe przysunął się bardziej do Joshui, a gdy ręką przesunął po jego przedramieniu, przez chwilę czuł się tak, jakby dotknął sam siebie, skrzyżował własne przedramiona, stykał się i stykał. Był już gotów do skoku. W żołądku kotłowała mu się mikstura piwa i niepokoju, ale mógł jeszcze poczekać. Wiedział, jaki jest Joshua. Wiedział, że on sam lubi załatwiać wszystko raz-dwa, ale Joshua w pewnych sprawach potrzebował więcej czasu. Brat patrzył za wodę, śledził wzrokiem znikające w dali zawijasy koryta, przyglądał się przybrzeżnym domom, małym jak zabawki, na wpół przesłoniętym przez dęby, sosny, krzewy szeleszczące nad samą rzeką.
– Ten tam po prawej, na górce, ten biały… Wygląda jak ten, co w nim kiedyś pracowała Ma-mee, nie?
Christophe widział przez drzewa tyle, że dom był duży, biały i lśnił od okien. Pokiwał głową, próbując nie stracić równowagi.
– Aha – powiedział.
– Zawsze chciałem mieć kiedyś taki dom. Taki duży. Fajny.
Christophe uwielbiał oglądać te domy, ale i nienawidził tego. Czuł się przez nie biedakiem. Myślał przez nie o Ma-mee, swojej babci, kiedy jeszcze była zdrowa i widziała na oczy, i szorowała podłogi u białych przez czterdzieści lat. Wiedział, że czeka teraz na nich w domu, mimo cukrzycy i ślepoty, z wyłożonymi na kanapie odprasowanymi togami. Przełknął ślinę, poczuł ciepłe piwo. Te durne domy psuły mu skok.
– Zanim go kupimy, Jay, zdąży się ze starości rozsypać – zaśmiał się i splunął nad rzekę białą melą. Ślina poszła łukiem, szybko spadła. – Możemy wreszcie skoczyć, pojechać na wręczenie i zacząć zarabiać forsę?
Pot szczypał go w oczy. Joshua wpatrywał się w wodę, mrugał raz za razem. Christophe widział, jak brat przełknął ślinę – brały go nerwy przed skokiem. Jemu też na myśl o spadaniu w wodę rosła gula w gardle. Lato dopiero się zaczynało, wiedział, że woda będzie zimna.
– No to dawaj, Chris.
Joshua złapał go za ramię i pociągnął. Drugą rękę wyrzucił w powietrze, wychylając się naprzód. Christophe puścił balustradę i skoczył na brata, objął go w torsie, czuł w ramionach jego rozpalone, spocone ciało, wijące się jak schwytana ryba. Przez chwilę zdawali się zawisać w powietrzu, zastygli w dusznej wilgoci błękitnego nieba, wśród zieleni wokół, nad brązową wodą. Z oddali dobiegał dźwięk nadjeżdżającego drogą samochodu. Christophe usłyszał, jak Joshua wydycha całe powietrze, zacisnął palce na ramionach brata. Wtedy ów moment minął i zaczęli spadać. Runęli, uderzyli w wodę, letnia ciecz paliła w nozdrzach. Odruchowo otworzyli usta – woda zostawiała na językach muł, smakowała jak niesłodzona herbata. Pośrodku wezbranej mętnej rzeki obaj próbowali namacać stopami dno – puścili jeden drugiego, walczyli, żeby się wynurzyć. Wypłynęli na powierzchnię. Wokół kolorami, światłem, dźwiękiem wybuchł dzień. Wydmuchiwali z nosów gluty i wodę, Christophe szarpał głową ze śmiechem, Joshua drążył w jednym uchu małym palcem.
Na brzegu Dunny zwijał blanta z zioła na handel, zanosząc się śmiechem. Liznął bletkę, żeby ją skleić, podmuchał, żeby wyschła, zapalił. Biały dym buchał mu z ust kłębkami. Stał nad samą wodą, rzeka muskała noski butów do koszykówki. Mrużąc oczy, Christophe widział, że szkarłatna skóra podchodzi tam już ciemnym rubinem. Dunny odskoczył znad brzegu, wyciągnął blanta w ich stronę. Christophe’a paliło w płucach, żołądek gilgotały mdłości.
– Zajaracie?
Joshua od razu pokręcił przecząco głową, splunął iskrzącym się strumieniem brązowej wody. Christophe rzucił się w stronę brata, złapał go za barki, próbował wepchnąć pod powierzchnię. Joshua wywinął się, wierzgnął, aż to on znalazł się na górze. Christophe zjechał pod wodę, tam chwycił go nurt, czepliwy jak palce brata. Słyszał, jak wyżej śmieje się Joshua, ale przez brąz rzecznej wody brzmiało to głucho, basowo. Wszystko tu było niewyraźne, rozmazane. Christophe wypuścił iskrzące się bąble powietrza, schwycił brata za miękkie, wyślizgujące się boki i ściągnął go w podwodną ciszę.