Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Łzy słońca - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
30 listopada 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Łzy słońca - ebook

Europa u progu epoki brązu. Do Starej Puszczy - krainy kamiennych kręgów, pradawnych rytuałów i zapomnianych bóstw - ciągną z południa kupieckie karawany. Handlarze szukają bursztynu - łez słońca. Ich bezpieczeństwa chronią najemni wojownicy, a wśród nich ten, któremu przyjdzie poznać gorzki smak porażki. W tym czasie młodej kapłance kapryśni bogowie rzucą wyzwanie, stary szaman odnajdzie nowe powołanie, a poczciwy smolarz pogrąży się w obłędzie. Kiedy młody tułacz, odtrącany przez wszystkich wygnaniec, poprzysięgnie krwawą zemstę, postawi pierwszy krok ku swojemu przeznaczeniu. "Łzy słońca" to zapierająca dech w piersiach opowieść o czasach, gdy słońce było bogiem, a na nocnym niebie świeciły ogniska przodków. W świecie, gdzie przemoc jest walutą, a zaufanie rzadkością, każdy stąpa po kruchym lodzie, nie wiedząc, czy z kolejnym krokiem nie ściągnie na siebie zguby. Czy masz odwagę wkroczyć do Starej Puszczy i poznać historie, które odmieniły losy pradawnego świata?

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788397258815
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

GLOSARIUSZ

Cykl o Starej Puszczy zabiera nas w bardzo odległą przeszłość, na długo przed tym, nim na ziemiach polskich pojawiły się jakiekolwiek znane z nazwy słowiańskie plemiona, na długo przed tym, nim w Europie pojawiły się pierwsze państwa, i na długo przed tym, nim z miasta Rzym wyruszyły na podbój pierwsze okute w stal legiony. Przenosi nas do dawnych, lecz niezwykle znaczących dziejów Europy – wczesnej epoki brązu, kiedy to w wyniku społecznych zmian ścierały się ze sobą stare i nowe zwyczaje, pojawiały się nieznane dotąd technologie i zmianom ulegały ideologie i style życia.

Tytuł pierwszej powieści cyklu odnosi się do bursztynu, niezwykle cenionego i poszukiwanego w starożytności minerału. To przez niego wraz z kupieckimi karawanami do Starej Puszczy coraz śmielej zagląda wielki świat, wprawiając w ruch procesy, które mają na zawszę zmienić tę oddzieloną górskimi pasmami i gęstymi lasami krainę.

Starej Puszczy Saga stanowi fikcję i na próżno tu szukać jakichkolwiek podobieństw do dawnych czy dzisiejszych narodowości.

Nie sposób nam dziś wiedzieć, jak nazywały się żyjące w tamtych czasach plemiona, jakie praktykowały wierzenia ani nawet jak nazywali krainę, na której żyli.

Dorzecze – nazwa krainy położonej w dorzeczu pięciu rzek przecinających środkową część Starej Puszczy. Żyją tutaj w luźnej konfederacji sąsiadujące ze sobą ludy osiadłe: Gowdynowie, Siurdzanowie, Łeskowie, Pilicowie oraz sprzymierzeni z nimi Piastuni. Wszelkie sprawy Dorzecza omawiane są podczas wielkich międzyplemiennych wieców. Jest to kraina tysięcy zwyczajów, tradycji oraz wierzeń, wśród których prym wiedzie kult Przodków. Na mapie dzisiejszej Europy Dorzecze zlokalizowalibyśmy na terenach środkowej Polski, a za jej środek obralibyśmy ziemie między Wartą i Odrą. Żyjące w Dorzeczu plemiona – podobnie jak większość osiadłych ludów Starej Puszczy – należałoby wiązać z archeologiczną kulturą pucharów lejkowatych.

Galtowie – wojowniczy lud zamieszkujący ziemie na wschód od Starej Puszczy. Niegdyś byli najemnikami trudniącymi się ochroną zmierzających na północ karawan kupieckich, lecz z czasem całkowicie podbili i zdominowali ziemie, które przyrzekali chronić. Dzięki rozległym kontaktom handlowym znają technikę wytapiania brązu. W Starej Puszczy zwani również Kweltami. Na potrzeby książki należałoby ich identyfikować ze wczesnymi indoeuropejskimi kulturami pucharów dzwonowatych, a podległe im ziemie umieścić na rozległych krainach na wschód od rzeki Odry.

Herjos – zbiorowa nazwa określająca klany wojowniczych pasterzy zamieszkujących górskie rejony położone na południe od Starej Puszczy. Biorąc pod uwagę podobieństwo nazwy do stepowego słowa kharjas oraz wartości i styl życia, które wydają się podobne do tych kultywowanych przez Skołotów, można przypuszczać, że oba ludy są ze sobą w daleki sposób spokrewnione. Wiedzeni przez klanowych wodzów pasterze żyją ze zbójectwa i trybutów. Pastwisk Herjos należy szukać na terenach dzisiejszej Wyżyny Polskiej, a sam lud identyfikować jako wczesny przejaw indoeuropejskiej kultury ceramiki sznurowej.

Kharjas – od kóryos, słowa pochodzącego ze zrekonstruowanego przez lingwistów języka praindoeuropejskiego. Odnosi się do bractwa wojowników, w którym przez określony czas służyli młodzi mężczyźni w ramach rytuału przejścia w wiek męski, przed ich pełną integracją ze społeczeństwem.

Miedziane Grody – nazwa bogatych górskich krain położonych wiele dni drogi na południowy wschód od Starej Puszczy, jak i mieszkańców tego obszaru. Lud Miedzianych Grodów żyje w ogromnych kamiennych fortach ulokowanych nad brzegami Rzeki Matki, do której wpływają kupieckie łodzie z całego znanego na wschód świata. Na potrzeby Łez słońca Miedziane Grody należy identyfikować z kulturami Vinča i Cucuteni­-Trypole, niezwykle rozwiniętymi pod względem społecznym i gospodarczym „pierwszymi cywilizacjami” występującymi w neolicie i wczesnej epoce brązu na terenach dzisiejszych Bałkanów, Rumunii, Mołdawii i Ukrainy.

Piastuni – zbiorowa nazwa łowiecko­-zbierackich klanów zamieszkujących Starą Puszczę, zwani również Starymi Klanami. Przez wiele pokoleń byli pierwszymi i jedynymi mieszkańcami krainy, nim przybyły pierwsze rolnicze plemiona Osadników, zwanych również Długimi Domami. U Piastunów nie ma określonego systemu wodzowskiego, przeważnie klanom przewodzą wodzowie­-kapłani. Brak tu również określonej religii, która przejawia cechy animizmu, a jej centrum stanowi lunarne bóstwo zwane Wielkim Opiekunem. Pod względem archeologicznym Piastunów należałoby identyfikować z rozsianymi po środkowej Europie pozostałościami mezolitycznych kultur łowców­-zbieraczy.

Przymorcy – lud mieszkający „przy morzu”. Nazwa plemion zasiedlających północne obszary Starej Puszczy, u wybrzeży Wielkiej Wody. Lud rybaków i handlarzy bursztynem. Zwani również Skafinnami lub Łowcami Fok, opływają Wielką Wodę na swoich długich, skórzanych łodziach. Ich siedlisk należałoby szukać na terenach basenu Morza Bałtyckiego. Pod względem archeologicznym Przymorcy stanowią mieszankę kultury rzucewskiej i kultury ceramiki dołkowej.

Skołoci – ludzie „z koła”. Pastersko­-koczowniczy lud zamieszkujący Morze Traw, krainę stepu położoną na wschód od Starej Puszczy (tereny dzisiejszego Stepu Pontyjskiego). Lud niezwykle wojowniczy i mobilny. Dzięki kontaktom z bogatymi rejonami Miedzianych Grodów zaznajomiony z technologią wytapiania brązu. Jako pierwsi udomowili konia, który od pokoleń stanowi podstawę ich bytności na stepie. Podzieleni na wiele konkurujących ze sobą teuteh, czyli plemion. Czerpią bogactwa z hodowli zwierząt, łupów wojennych oraz trybutów wypłacanych przez podporządkowane sobie plemiona. W każdym teuteh władze sprawuje Władca Koni, któremu służą wodzowie plemienni gospotis. Ich naczelnym bóstwem jest Ojciec Niebo, który niczym neolityczny pierwowzór greckiego Zeusa bądź nordyjskiego Odyna włada niebiosami i stoi na czele panteonu bóstw. Pod względem archeologicznym Skołotów należałoby identyfikować z indoeuropejską kulturą grobów jamowych.

Wadowie – osiadłe plemię zamieszkujące wschodnie tereny Starej Puszczy tuż nad rzeką Woderą. Wyznawcy Wielkiej Bogini, solarnego bóstwa występującego pod wieloma imionami, odpowiedzialnego za płodność i urodzaj. Ich ziemie należałoby umieścić nad dzisiejszą rzeką Odrą, nad której brzegami rozwinęły się również żyjące w patriarchalnym systemie klanowym, rywalizujące ze sobą plemiona Grodowych Panów, w których skład wchodzą m. in. Skunarowie, jak i żyjący na terenach dzisiejszej Wielkopolski Werinowie.PROLOG

W chwilach jak te wszystko, co żywe, szukało schronienia.

Ziemianką zatrzęsło. Mocniej niż dotychczas, bo podmuch aż poderwał strzechę, ale na szczęście wiązania nie pozwoliły wiatrom jej porwać. Młodsze z dzieci za to znów zaniosło się płaczem.

– Jesteśmy bezpieczni – zapewniła Agesa, lecz tymi słowy pocieszała bardziej siebie niż dzieci. Tyle lat minęło, odkąd przybyła do osady, a wciąż nie przywykła do takiego życia – do chatek otoczonych ostrokołem, do spania pod strzechą, do lata i zimy w tych samych czterech kątach. Chociaż jedzenia i ciepła nie brakowało, to wciąż tęskniła za wolnością, którą jej ludziom dawał las. Można mieć wszystko, myślała, ale to nic nie znaczy gdy człowiek czuje się jak zamknięty w klatce.

Wstała i skinęła na Skiire, która siedziała naprzeciw paleniska zawsze gotowa do pomocy. Najstarsza córka wiedziała, czego chce matka, i szybko zajęła rodzeństwo bajką, a także ze spokojem odpowiadała na wszystkie ich „Gdzie mama? Gdzie mama?”.

Agesa poszła zobaczyć, jak się mają sprawy w przedsionku, gdzie zwierzęta stały ubite w nieznośną masę.

Po drodze dodawała sobie otuchy. Musiała, inaczej nie zdołałaby postawić kolejnego kroku. Gdy ziemianką zatrzęsło po raz kolejny, byłaby upadła, ale zdążyła oprzeć się o żerdź.

– Bądź dzielna – powtarzała, zmuszając się do kolejnego kroku w ciemnościach. – Musisz być. Musisz. Jeśli nie dla siebie, to dla dzieci. Niech cię, kobieto, bądź dzielna!

Myśl o dziatkach trzymała ją przy zdrowych zmysłach. Przy nich nie mogła sobie pozwolić na okazanie strachu, teraz jednak, kiedy została sama, wszystkie lęki powróciły, przybrały na sile i obsiadły jej myśli niczym muchy.

Wiedziała, że jeśli burza nie ustanie, to wiatr w końcu wygra i bez litości rozerwie strzechę nad ich głowami, i poniesie ją w dal niczym jastrząb zdobycz. A wtedy ona i jej dzieci pozostaną na pastwie rozgniewanych bóstw. Tak bardzo się tego bała.

Co więcej, Pepel – jej mężczyzna i ojciec dzieci żywych i zmarłych – nadal przebywał poza domem. A ona wciąż miała w pamięci, co jej powiedział, zanim poszedł.

Burza trwała bez końca. Z nieba biły krople wielkości pięści i nawet żyjące w strzechach myszy i ptaki dawno opuściły swoje kryjówki. Zza gęstej zasłony chmur nie chciał się przebić nawet promień słońca. Słota i wiatr – tylko tego doświadczało Dorzecze. A najgorsze miało dopiero nadejść. Ci, co ważyli się podejrzeć, widzieli, jak niebo rozwiera się na horyzoncie, a pioruny tną je niczym kamienie wypuszczone z procy. Niedługo po tym nad Dorzeczem rozległy się pierwsze grzmoty. Wpierw świat zawarczał niczym pies łowczy wyczuwający coś w zaroślach, a wkrótce uszy rozerwał nieznośny huk, który przetoczył się przez wszystkich i wszystko. W Dorzeczu ponoć jeszcze nigdy nie widziano takiej zawieruchy.

– Ojciec na pewno wróci – zapewniła matkę Skiire.

Młodsze dzieci posnęły. Spały głęboko i całe szczęście już nie budziły ich grzmoty. Została tylko Skiire, najstarsza.

– Zawsze wraca. – Agesa zmusiła się do uśmiechu i pogładziła włosy córki, gdy ta nagle zapytała:

– Jak myślisz, co tam się dzieje?

– Burza – odparła Agesa, a wtedy ciemne niebo rozjaśnił kolejny piorun.

Jakby bogowie walczyli między sobą. To nie tylko nasza chatka drży. Drży cały świat.

– Nie o to pytam – wyjaśniła Skiire z cieniem irytacji w głosie. – Te wszystkie wiece, na które chodzi ojciec. Wiesz coś? Powiesz?

Agesa nie spodziewała się tego pytania. Nie myślała, że Skiire zaprząta sobie głowę takimi rzeczami.

Codziennie uczę się czegoś nowego o własnej córce.

Skiire nie była już dziewczynką, Agesa nie mogła o tym zapominać.

Nie mogła również zaprzeczyć, że coś dziwnego dzieje się w Dorzeczu. Mężczyźni z okolicznych osad, jak i żyjący po lasach Piastuni zaglądali do ich sioła nadzwyczaj często. Pepel sycił najlepszy miód pitny w Dorzeczu, toteż przeważnie to on odgrywał gospodarską rolę i z tego względu rzadko kiedy w ich chatce brakowało gości.

Mężczyźni pili i obradowali, a kobiety z osady plotkowały, rzecz jasna, lecz mało która wiedziała cokolwiek więcej. Agesa nie mogła poskromić ciekawości i zdarzało się jej podsłuchiwać te dyskusje. Słyszała, jak mężczyźni mówili o zawiązywaniu sojuszy, o pilnowaniu traktów i stawianiu zasieków. O wieszaniu zwiadowczych dziupli i obstawianiu grobli, i o tym, by zatrzymywać i sprawdzać obcych wędrujących przez krainę. Kupiec czy nie, wszystkich należało brać na spytki. Tak mówili. Ale Agesa wiedziała, że o najważniejszym nigdy nie rzekli wprost – wojna. Niedługo potem nadeszły wieści, że bratnie plemiona chcą wiecować – a to już była poważna rzecz.

Pepel i pozostali zaczęli chodzić do tego ponurego grodu Gowdynów, stojącego dzień marszu od ich osady. Tam, za wysokimi wałami i palisadą, rozprawiali ze starszyzną Dorzecza, ale o czym – tego żaden z nich nie chciał zdradzić.

Ale to nie nieobecność Pepela zdawała się najgorsza, lecz to, że gdy wychodził z domu, to zawsze wychodził z bronią.

Nim przyszła burza i Pepel wyruszył na wiec, Agesa zapytała go wprost, lecz uspokajał ją i zapewniał, że nie dzieje się nic, co mogłoby niepokoić ją czy innych mieszkańców osady. Po jego oczach dobrze jednak wiedziała, że z ciężkim sercem wypowiadał te kłamstwa. To wtedy też dostrzegła pierwsze siwe włosy na jego skroniach. Zrobiło jej się żal Pepela; jego też to wszystko dużo kosztowało. On również nie przywykł do tego życia. Nadal od wieców i obrad wolał ciszę lasów, a od zasiewów i pracy w polach – swoje barcie, gdzie odpoczywał w zacienionych gajach i pachnących owocem sadach.

– Nigdy nie zabierałeś broni, kiedy chadzałeś do barci – fuknęła ostro, wręcz oskarżycielsko. Pal licho zwyczaje Osadników. Mogą trzymać swoje kobiety w zagrodach. Ja jestem starej krwi i mój mężczyzna – też. Mam prawo wiedzieć. – Więc dlaczego nosisz ją teraz? Idzie na wojnę? Nie po to przystaliśmy do Długich Domów, żebyś miał się bić!

Pepel odetchnął głośno i wiedząc, że nie wygra, a poniekąd pewnie też czując ulgę, że nie będzie już dłużej musiał tego ukrywać, odpowiedział:

– Mówią, że Herjos opuszczają swoje warownie. – Obejrzał się na boki, jakby bał się, że ktoś podsłuchuje. – I idą tutaj.

Pasterze dostają swoje trybuty. Od nas też. Dlaczego mieliby schodzić z tych swoich gór? Wiedziałam. Wiedziałam, że to coś złego. Dobre duchy, tylko nie to.

– A więc wojna? – zapytała drżącym głosem.

– Nie, nie idą na nas. Ale osiedlają się po tej stronie gór. Blisko naszych ziem.

„Nasze ziemie”, zauważyła Agesa. Pepel zawsze mówił „nasze ziemie”, kiedy chodziło mu o Dorzecze. Gdy Agesa dorastała, znała te krainy jako Ziemie Stracone, ziemie, z których jej Przodkowie zostali ogniem i krwią przepędzeni, gdy pierwsi Osadnicy przyszli budować swe długie domy. Dziś to nasze ziemie, pomyślała smutno, choć nigdy nie odbiliśmy ich z rąk obcych. Tylko pozwolono nam tu być, pod warunkiem że porzucimy dawne życie i staniemy się tacy jak oni. Kazali nam wierzyć, że lasy to tylko lasy, a kamienie to tylko kamienie. Kazali nam zaprzeczać naszym oczom i uszom. Ze wszystkich rzeczy to była ich największa zbrodnia.

– Dlaczego tu idą?

– Tego nie wie nikt. Chodzą też inne wieści, gorsze – dodał półszeptem Pepel, a Agesa poczuła, jakby ktoś pochwycił jej serce i silnym szarpnięciem wepchnął je do jej gardła. – Takie, które ludzie boją się powtarzać głośno.

– Jakie?

– Mówi się – zbliżył się – że pasterze uciekają.

– Herjos uciekają? – zdziwiła się Agesa. – Przed kim?

Kogo mogą bać się ci, którzy mają wojownika za boga?

– Plotek jest tyle, że sam nie wiem już, w co mam wierzyć.

Dwa dni później Pepel udał się na wiec. Jeszcze tego samego dnia niebo pokryło się czernią i jak dotąd nic nie wskazywało, żeby nawałnica miała zamiar odejść. Trwała już sześć dni, a Pepel wciąż nie wracał.

Ludzie z osady, uwięzieni w chatach, nawet przez otwory w strzechach bali się wyglądać na świat. Rogacizna w końcu się zlitowała i zaprzestała beczenia. Zwierzęta zrozumiały najwidoczniej, że ich modły nic nie dają i pozostało im tylko stać w przedsionku, i słuchać szaleństwa, które rozgrywało się na zewnątrz.

Agesa odpieczętowała słój mocnego miodu i zebrała kilka dębowych kubków. Szałwią i miętą okadziła narożniki domu – każdego dnia robiła to dymem z innych ziół – i prosiła opiekuńcze duchy, by przegnały tę straszliwą burzę. Ale najżarliwiej błagała o to, by Pepel w końcu wrócił – cały i zdrowy. Niech się dzieje, co chce, niech burza nigdy nie ustaje, niech będzie wojna, ale niech wróci.

– To już siódmy dzień, odkąd wyszedł z domu. Wielki Duchu, Wielki Opiekunie, wstrzymaj pioruny – wyszeptała przed ołtarzykiem, tak by nie zbudzić dzieci. Nie było tam żadnej jego podobizny, żadnej figurki czy totemu. Wielki Opiekun nie potrzebował takich rzeczy. Jego cząstkę można było znaleźć w każdej żyjącej istocie, czy to ludziach, zwierzętach czy roślinach. – Rozgoń chmury i oświetl mu drogę, by mógł szczęśliwie wrócić do domu.

Następnie Agesa zbliżyła się do kamiennej figurki stojącej przy ołtarzyku. Ucałowała jej stopy, bo tak należało, a następnie spojrzała na zwisające, ciężkie piersi i szeroką miednicę. Jak dotąd bogini Długich Domów – Gaja Matka, bogini płodności i nowego życia – była dla nich łaskawa. Jej łaska jednak kosztowała dużo ofiar i modłów, które kapłani Osadników wznosili z najwyższym uniesieniem. Ta, która jako starucha zimą opuszczała świat i którą trzeba było błagać, by powróciła panną. Matka Świata. Czy będzie w stanie rozgonić te czarne chmury?

– Ty, która spoglądasz na nas swym matczynym wzrokiem. – Nalała trunku do glinianej misy stojącej pod figurką wyrzeźbioną z rogu jelenia. – Usłysz prośby stęsknionych kobiet.

Agesa następnie pomodliła się do Przodków, do dobrych duchów opiekujących się jej klanem. Tych, których od początku świata darzono czcią największą. W taką ulewę duchy były tak samo bezbronne jak ludzie, ale trwały tu przy niej, Agesa czuła ich obecność.

Zaczynało świtać, gdy na zewnątrz usłyszała stłumione deszczem głosy.

Pepel wrócił, Agesa miała co do tego pewność. Lecz z kim? Może przyprowadził kupców podążających jantarowym szlakiem na północ? Do Gowdynów zawsze mnóstwo obcych zagląda i może któryś zapragnął tego słynnego pitnego miodu. Albo idzie z sąsiadem którymś, znów obradować nad tym, co począć?

Od dziecka wmawiano jej „Gość w dom jak bogi w dom”, lecz gdy zobaczyła ludzi przekraczających próg jej ziemianki, przejął ją strach większy niż ten, który czuła, kiedy na dźwięk dudniących grzmotów kuliła się pod kocem.

Jeszcze nigdy nie widziała kogoś o takim kolorze włosów. Mieniły się jak ogień, jak miedź, a sam nieznajomy był tak wysoki, że musiał schylić się wpół, by wejść do środka. Babka i matka opowiadały jej historie o dawnych plemionach olbrzymów pokrytych zwierzęcym futrem, którzy pod osłoną nocy przemierzali mroczne lasy i bagna i nawiedzali napotykane po drodze wioski. Obcy nie był jednak olbrzymem, potworem ani zjawą, tylko wielkim, przemoczonym człowiekiem.

Z jego rudej, zaplecionej w długi warkocz brody kapała na klepisko woda. Twarz i szyję pokrywały czerwone znaki, wijące się po skórze niczym węże. Widniały też na dłoniach i ciągnęły się aż po czubki palców udekorowanych pierścieniami ze złota i miedzi. Najdziwniej prezentowała się jego głowa – lekko wydłużona, w zupełnie nienaturalny dla Agesy sposób, a głęboko osadzone oczy wyzierały znad potężnej żuchwy. Nie wyglądał jak człowiek stąd.

Jest uzbrojony. Za nim weszli następni obcy, równie straszni co wielkolud. Wszyscy są.

– Nie boi się. Dobra kobieta – przemówił Czerwony Olbrzym słowami zniekształconymi przez ciężki akcent. – Nie musi bać.

Pepel, zdjąwszy z pleców przemoczoną baranicę, wytłumaczył Agesie, że wracając z wiecu, zboczył z drogi, by zajrzeć do barci. Wtedy naszła go straszliwa burza.

– Wyglądało to tak, jakby bogi rzucili się sobie do gardeł! – opowiadał, mocując się z przemoczoną koszulą. – Drzewa kładły się na płask, a pioruny i deszcz biły bez litości. Musiałem znaleźć kryjówkę, bo to nie ludzi sprawa, gdy bogi toczą bój o niebo. Przypomniałem sobie o pewnym miejscu…

Pepel opowiadał dalej, a Agesa co chwilę spoglądała na nieznajomych gości. Mężczyźni milczeli i co rusz rozglądali się chytrymi oczami po chacie. Kątem oka Agesa zobaczyła Skiire wyglądającą z poddasza, gdzie dzieci miały swoje posłania. Skinieniem głowy nakazała jej się schować.

– …i dotarłem w końcu, zziębnięty i mokry – kontynuował Pepel. – Nie byłem tam sam. – Wskazał na nieznajomych. – Wędrowcy użyczyli swojego ognia i podzielili się mięsem. Wspólnie czekaliśmy, aż burza ustanie. Gdy się trochę uspokoiło, zaprosiłem ich do nas. Przed nimi daleka droga i mają do nas sprawę. No! Polej nam trochę miodu! Każdy chciałby zagrzać kości.

Agesa trzęsącymi się dłońmi wyłożyła na dębowym pniaku suszoną wieprzowinę i mały, kościany nóż. Podała też swój owsiany chleb, jednak wypiek wydawał się Agesie pokraczny. Tyle lat, a ona nadal nie nauczyła się piec chleba. Podała mężczyznom gliniane kubki i nalała każdemu kapkę miodu pitnego.

Pepel gestem wskazał nieznajomym, by usiedli.

Agesa uważnie patrzyła, jak każdy z nich częstuje się soloną wieprzowiną i upija łyk mocnego napitku. Na twarzach dwóch z gości zdziwienie zamieniło się w uśmiechy, jednak zaraz spoważnieli, jakby przypomnieli sobie, że radość nie jest wskazana. Ale przynajmniej im smakowało. Odetchnęła nieco. Teraz wszystkich obowiązywało prawo gościny. A co, jeśli nie znają tego pradawnego zwyczaju? Roztargniona snuła w myślach najróżniejsze historie. Z jakich to okropnych czeluści przyszli ci ludzie?

Jeden z nieznajomych, najstraszniejszy z całej czwórki, oprócz wijących się niczym bluszcz czerwonych znaków miał na twarzy bladą bliznę biegnącą przez lewy łuk brwiowy aż do żuchwy. Ślad przyozdobiony był jeszcze gorszym widokiem – okiem, całkowicie białym. Czarna broda jednookiego, spięta w warkocz, sięgała klatki piersiowej. Włosy miał równie czarne, splecione w trzy grube paluchy, każdy kończący się zapinką z czegoś, co z początku przypominało Agesie miedź, lecz nie mogło nią być, gdyż w blasku płomieni mieniło się zupełnie innymi barwami. Białe Oko miał u pasa długi nóż i topór, również odlane z tego dziwnego stopu. Jego ciało chroniły elementy z wygotowanej skóry i wypolerowane kościane płytki pozszywane w tak znamienity sposób, że przypominały skórę jakiegoś ogromnego węża.

Ile czasu ktoś musiał poświęcić, by zrobić taką koszulę?

Im dłużej się w niego wpatrywała, tym lepiej dostrzegała coś jeszcze. Ogorzałą twarz Białego Oka zakrywał jakiś cień, jakiś smutek. Ciążył na nim jak te chmury, które zasłaniały niebo. Mężczyzna patrzył w ogień, zamyślony, nieobecny.

– Chcą nam przekazać bardzo ważną rzecz – oznajmił Pepel. – Zawołaj dzieci. Wszyscy muszą to wiedzieć.

Agesa oprzytomniała nagle. Z przestrachem wpatrywała się w Pepela. Coś ty zrobił? Wielki Duchu, proszę, nie… Doskonale wiedziała, do czego zdolni są uzbrojeni mężczyźni. Wiedziała, jacy potrafią być okrutni, szczególnie wobec dzieci i młodych kobiet. A ci tutaj? Blizny i tatuaże na twarzach, broń pod ręką i zbroja z gotowanej zwierzęcej skóry. To żadni wędrowcy ani nawet myśliwi, a tym bardziej rolnicy. To zabójcy.

Dzieci zeszły po żerdziowej drabinie. Olbrzym i łucznicy długo śledzili wzrokiem dwie najstarsze córki, Białe Oko natomiast nadal wpatrywał się z powagą w ogień. Niepokój, który wykiełkował w sercu Agesy, urósł do rozmiarów starych świętych dębów, rosnących w samym środku polany Gai Matki. Jej ręce znów zaczęły drżeć. Proszę, nie…

Dwóch wojowników wymieniło kilka uwag w nieznanym jej języku.

„Pochwyćmy ich i zwiążmy. Niech patrzą. Następnie zabijemy wszystkich”. Bała się, że tak mogło brzmieć któreś z wypowiedzianych półśmiechem zdań.

Białe Oko podniósł wzrok. Zatrzymał go na Skiire. Agesa niemalże podskoczyła, gdy syknął coś w obcym języku do swoich ludzi. Ci zaraz spoważnieli.

Następnie poruszył się Czerwony Olbrzym. Zdjął z pleców dużą sakwę, po czym ogromną, wytatuowaną dłonią wyjął z niej z wielką delikatnością zawiniątko, które ostrożnie podał Agesie. Kobieta odebrała pakunek trzęsącymi się dłońmi i usiadła na pieńku obok mężczyzn.

Podskoczyła, gdy z zawiniątka wydobył się niemowlęcy płacz.Prutgeres

Świat wypełniły dźwięki nocy, a drużyna wyczekiwała powrotu zwiadowców. Czekali pod bronią, skryci w gęstych zaroślach pośród starych i porośniętych mchem głazów wyznaczających pradawny krąg.

Wódz Prutgeres zakazał rozpalania ogni, pozwolił jednak spać, więc ci, którzy nie wylosowali warty, chętnie korzystali z okazji. Opatuleni w grube, wełniane pledy, drzemali oparci o siebie plecami, gotowi jednak w każdej chwili pochwycić włócznie. Tylko Prutgeres nie mógł zmrużyć oka.

Przychodzi taki wiek, w którym człowiek zaczyna rozmyślać, szczególnie gdy noc nie daje snu i nie ma czym zająć głowy. Wkrada się wtedy do niej to, co wydarzyło się kiedyś, i gnębi to, co wydarzyć się mogło i powinno było. Przypominają się twarze dawnych druhów, dziś już twarze obcych ludzi, jak i uśmiechy kobiet, o których względy się przed laty zabiegało. Odzywają się zabliźnione rany – i to nie tylko te otrzymane w potyczkach.

Nie wiedzieć czemu Prutgeres tej nocy wrócił myślami do czasów dawnych, do lat spędzonych jeszcze w rodzinnym grodzie. Nigdy mu niczego nie brakowało – ani druhów do polowań czy bitew, ani kobiet do umilania czasu. Niczego prócz uznania w oczach ojca, który twardą ręką przewodził ludowi i pomimo starań Prutgeresa nad wszystko faworyzował Alawasa, starszego z synów. Dziś Prutgeres rozumiał oschłość ojca. On też nie mógł ścierpieć, że jego drugi syn był we wszystkim lepszy od tego płaczliwego pierworodnego. Ale takie jest prawo.

Prutgeres pomyślał o bracie. Czuł gorycz narastającą w gardle. Alawasowi przypadły gród, wodzostwo, uczty i przywileje. Jemu przypadła Meura. Mnie zaś przypadło co? Wybór – służba albo wygnanie. Czerstwy chleb czy zimne kamienie? A to właśnie ja byłem lepszy! Odważniejszy! A on? Tylko urodził się pierwszy.

Prutgeres i Alawas razem kiełkowali w matczynym łonie, jednak to Alawas urodził się pierwszy. Prawo mówiło, że młodszy z synów dziedziczy tyle, ile pozwoli starszy. To była gorzka, ciężka do przełknięcia prawda, ale Prutgeres przełknąć ją musiał. Alawas nie dał mu niczego. Skazał go na tułaczkę i braterską nienawiść aż po kres życia któregoś z nich. Za nic miał więzy krwi, za nic miał złożoną przez Prutgeresa przysięgę. „…a jeśli kłamię, niech własny topór obróci się przeciwko mnie i niech rozbije mi czaszkę, i niech pochłonie mnie ziemia, a ludzie zapomną moje imię, bym nie dotarł do krainy naszych Przodków”. Klanowa przysięga była najświętszą z przysiąg i najstraszliwszą z klątw. Od jej złożenia to w rękach Alawasa leżał los Prutgeresa. „Wstań”, rozkazał, a młodszy z braci powstał z klęczek. Jeszcze wtedy łudził się, że Alawas pozwoli mu zostać w grodzie, przewodzić plemiennej drużynie i bronić ludu. Alawas uściskał brata i poklepał go po plecach. Następnie spojrzał mu w oczy. „A teraz precz”. Wskazał na grodową bramę. „Idź precz, bym nie widział cię tu więcej. Tak, Prutgeresie, taka jest moja wola. Zabieraj się stąd i idź precz! Chcę, byś był z dala od mojego grodu”. Następnie szepnął mu do ucha: „Z dala od mojej kobiety”.

Teraz, gdy Prutgeres o tym myślał, wzbierała w nim tak wielka wściekłość, że byłby gotów zabić.

– Pierworodny – prychnął gorzko, po czym splunął w ogień. Ślina zasyczała w płomieniach, a Prutgeres spojrzał po wojownikach, czy nie zbudził przypadkiem któregokolwiek, ale oni spali jak spali. On też uznał, że powinien spróbować. Znów wypił za dużo. Miał o to do siebie żal, ale przynajmniej ból w ręce minął.

Powiadano, że cała wielkość człowieka tkwi w jego pokorze przed bogami, lecz Prutgeres już dawno temu zwątpił, czy bogi kiedykolwiek słuchały jego modlitw. Pokorę zmienił zatem na obojętność, jednak gdyby tylko bogi dały mu jakikolwiek znak, gotów był paść przed nimi na kolana. Lecz do tej pory takowego nie otrzymał.

Prutgeres podszedł do jednego z kamieni.

– Macie, kapryśne bożęta – powiedział półszeptem i przechylił bukłak.

Następnie legł na rozłożonym pledzie i oparł głowę na zwiniętym starym płaszczu.

Zwiadowcy wrócili nad ranem, gdy świat spowijała gęsta mgła. Przynieśli wieści.

– Wytropiliśmy ich – oznajmił Hekul, odbierając od Prutgeresa bukłak. Przepił, rękawem wytarł usta. – Są niedaleko.

– Idziemy – rozkazał wódz, a drużyna jak jeden mąż ruszyła w podchód.

Prutgeres stanął nad powalonym rozbójnikiem.

– Głupcy! – syknął z pogardą. – Gdybyście się tak nie schlali, to widzielibyście, jak się zbliżamy. Widzielibyście nasze włócznie wystające ponad wysoką trawę! Widzielibyście kroczącą śmierć! Podnieście go! – rozkazał swoim ludziom. – Skąd przyszliście? – zapytał w kupieckiej mowie łupieżcę, kiedy ten w końcu stanął na nogi. – Ilu was jest? Gdzie wasza kryjówka?

Rabuś milczał.

Prutgeres, pojąwszy, że nie dowie się zbyt wiele, spojrzał na stojącego nad zbirem Hekula. Skinął.

Łup!

Dźwięk uderzenia odbił się od pobliskich drzew, a łupieżca osunął się bezwładnie na ziemię. By roztrzaskać skroń, wystarczył jeden cios kamiennego topora.

Pozostali zbóje, im szybciej zbliżała się ich kolej, jęli pękać i prosić o litość. Przepraszali i błagali. Przysięgali nawet służyć, lecz dla ludzi bez litości nie było litości. Oni sami nie okazali jej handlarzom, wybili prawie całą karawanę. I za co? Za kilka mis jarego ziarna i dzbany z piwem? Chyba tylko przez zamroczenie głodem albo własną niezdarność pozwolili czterem handlarzom zbiec.

Ci zaś bardzo szybko dotarli do osady, w której zimowali akurat Prutgeres z drużyną, korzystając z gościny Przymorców.

Prutgeres wysłuchał opowieści o napadzie, a jego wojownicy cieszyli się na okazję, by rozprostować kości.

– Powiem wszystko! – zakrzyczał desperacko ostatni ze zbójców. – Panie! Proszę! Zaprowadzę was! Pokażę wam! Panie, proszę!

Prutgeres podniósł leżący nieopodal kamień. Z ulgą zauważył, że czucie w dłoni wróciło. Rzucił nim w wodę i patrzył, jak odbija się trzykrotnie od tafli, a potem z pluskiem znika pod ciemną powierzchnią. Uklęknął przy młodym zbójcy, chwycił go za włosy i spojrzał prosto w jego szeroką, ciemną twarz. W przepełnione lękiem oczy. Pojmany jęknął.

To jeszcze dziecko. Ma z czternaście wiosen i całe życie przed sobą. Wybrał ścieżkę wilka i wpadł w łapy silniejszej watahy.

– Mów!

Chłopak, widząc w tym szansę na przeżycie, ciągnął zbawczą opowieść. Mówił o zbójeckiej kryjówce niecały dzień marszu stąd i o wielkich skarbach, które tam czekały. Prutgeres nie wszystko potrafił zrozumieć i w końcu przerwał pojmanemu.

– Dobrze, zaprowadzisz nas. Ale nim postawisz pierwszy krok, pamiętaj jedno. – Przyłożył ostrze kamiennego sztyletu do skroni chłopaka. – Można zdjąć skórę z człowieka tak, że będzie przez cały czas przytomny. I można to przedłużać do woli. Hekul jest w tym bardzo dobry. Mógłby nad tobą pracować przez tuzin dni.

– Dłużej – dorzucił Hekul. – Wodzu, co z trupami?

– Wywieście po drzewach. Wysoko, by nie dobrały się do nich ścierwojady. Niech odstraszają kolejnych głupców.

Byli to pierwsi łupieżcy tego roku – pierwsi i z pewnością nie ostatni. Wkrótce miała przyjść wiosna, a z nią zawsze kroczą rzesze głodnych i zdesperowanych.

Przed wieczorem dotarli do opuszczonej płytkiej sztolni, w której czasy dawnymi miejscowe plemiona wydobywały krzemień. Prócz kamieni i pajęczyn znaleźli tam starą broń oraz stosy rozpadających się, cuchnących futer. Płaszcze i kaftany nie nadawały się do niczego, ale w jamie było również mnóstwo kościanych narzędzi – zapewne łupów pochodzących z kupieckich karawan ciągnących do nadmorskich osad.

W jednym z kamiennych pomieszczeń kryło się coś wyjątkowego.

– Wodzu! – zawołał Hekul, wyraźnie podekscytowany. – Musisz to zobaczyć!

Prutgeres wszedł do kamiennej groty i wtedy to ujrzał.

Łzy słońca. Bursztyn. Całe pokłady. Oto leżały przed nim ogromne pecyny, które ożywione blaskiem pochodni mieniły się zaklętymi promieniami słońca. Prutgeres nigdy nie pragnął bogactw ani nie dążył do ich zdobycia. Wierzył, że naszyjniki i zausznice są dobre dla kobiet, nie dla takich jak on, ale nawet on, widząc ogrom znaleziska, na chwilę wstrzymał oddech.

– Ile tego… – wyszeptał któryś z jego wojowników.

Ktoś gwizdnął z zachwytu, ktoś inny powiedział, że w domu oszaleliby ze szczęścia, gdyby to zobaczyli.

Wojownicy nie kryli radości. Żaden z nich nie wątpił, że wódz rozkaże zabrać łup i wedle zasług rozdzieli to bajeczne bogactwo. „Wódz surowy, ale sprawiedliwy” – tak mówili o Prutgeresie, dlatego pozwolił im się cieszyć.

– Prutgeres Miły Bogom! – zakrzyknął Mokrza.

– Miły Bogom! – powtórzył Bożan, a po nim podchwycili pozostali.

– Miły Bogom! – grzmiały głosy w podziemnej grocie.

Mieli dla wodza kolejne przezwisko. I, o dziwo, zdawało się wtedy Prutgeresowi bardzo trafne. Chciałeś znaku, no to teraz masz. Ale jego radość nie trwała długo. Bo choć mało wiedział o bogach, miał je za niestałe i złośliwe istoty. Czego zapragniecie w zamian, kapryśne bożęta?

– Brąz? – Prutgeres powtórzył nieznaną mu nazwę. Ponownie przyjrzał się broni. Toporki wyglądem nieco przypominały te odlewane z miedzi i brakowało mu pewności co do tego, czy są cokolwiek warte. Miedź bowiem – jak większość rzeczy, których łaknęli bogaci i możni – nie dawała wiele poza połyskiem i chciwością innych. Owszem, robiono z niej ładne błyskotki i klamry do płaszczy, ale nic poza tym. Miedź była miękka i miękkimi czyniła tych, którzy o nią zabiegali. Lepsze były już kamień i kość, które prędzej by pękły, niż się poddały.

– Brąz, panie – powiedział kupiec Hakkal. – Wytwarzają go już na całym świecie, za górami na zachodzie i południu, a tu? – Handlarz pokiwał głową z niesmakiem. – Mało kto go ma. Jest znacznie twardszy. To nie miedź.

A co mi tam, pomyślał Prutgeres.

– Dobrze – oznajmił. Znacznie łatwiej przychodziło mu wydawanie, kiedy już raz naruszył swoją dolę ze znalezionego jantarowego skarbu. Odrzucił poły nowego płaszcza nabijanego sobolim futrem i sięgnął po ciężką, skórzaną sakiewkę zwisającą z szerokiego, skórzanego pasa. Również nowego.

– Wezmę tuzin toporków za dwie takie grudki – powiedział, unosząc małą, bursztynową pecynę. Skrzywił się, gdy przez palce przebiegł ból.

– Trzy grudki – poprawił go z chciwym uśmiechem Hakkal, wzroku nie odrywając od jantaru.

– Dwie, i to po znajomości, szelmo. I dorzucisz coś od siebie.

Na znak dobitego targu mężczyźni uścisnęli sobie dłonie. Uwadze Prutgeresa nie uszedł fakt, że Hakkal z nietypową dla siebie zachłannością schował jantar w połach futrzanego płaszcza. Zupełnie tak, jakby nie chciał, by ktokolwiek widział jego bursztynowe grudki.

– Co słychać w świecie? – zapytał Prutgeres, tym razem w swojej rodzimej mowie. Położył na stole kolejną grudkę.

– Mam wieści z ziem twojego brata – odparł Hakkal w tym samym języku. Wśród Przymorców mało kto go znał, więc mogli rozmawiać do woli.

Prutgeres prychnął, a Hakkal kontynuował:

– Słyszałem, że wasza starszyzna skarży się, że twój brat Alawas jada sam w wodzowskiej chacie i nie zaprasza do ognia nikogo. Twój bratanek jest ponoć jeszcze gorszy. Chcą ponoć pozbawić ich wodzostwa. Twój klan może upaść, wojowniku.

– To już nie mój klan – rzucił cierpko Prutgeres.

Sam Alawas tak zawyrokował. Tyle pokoleń o krwi jednego człowieka, a ten dureń wypędza precz własnego brata, wspomniał gorzko.

Wszyscy Werinowie wywodzili się od Werina, pierwszego wodza, który po ustaniu Wielkiej Zimy przywiódł tu swoich ludzi wraz z całym ich dobytkiem. Ponoć gdy obozowali na szerokim zakolu dumnej rzeki, objawiło mu się coś, przez co postanowił zaprzestać tułaczki i w końcu osiąść. Wykarczowano wtedy lasy i ogniem przegnano Piastunów, a następnie zbudowano wysokie wały ziemne, by chronić dobytek. Werin był w prostej linii przodkiem Alawasa i Prutgeresa, i to ich rodowi zgodnie ze zwyczajem przypadały wodzostwo, odpowiedzialność za spokój i bezpieczeństwo, prawo dzielenia ziemi i jej owoców.

– Powiedz coś, co mi się przyda – zażądał wódz wojenny.

– Dobrze, powiem ci zatem coś, co może ci się przydać. Według mnie popełniasz błąd.

– To znaczy? – Prutgeres zmarszczył brwi.

– Przyniosłeś skarb między tych, co życie poświęcają wzbogacaniu się. – Hakkal podbródkiem wskazał na chaty Przymorców. – Trzeba było go zakopać albo dobrze ukryć. Cokolwiek. Wszystko, byle nie sprowadzać go tu. Będzie lepiej, jeśli opuścisz to miejsce. Ruszam wkrótce wzdłuż wybrzeża, a potem na południe w górę Wodery. Chodź ze mną.

– Ja nie muszę się nikogo bać – oznajmił buńczucznie Prutgeres. – A oni nie odważyliby się nas tknąć. Boją się własnych fiutów! Kiedy tu przyszliśmy, po całej krainie panoszyły się bandy zbójów, wszyscy napadali się nawzajem. To my zakończyliśmy krwawe rejzy. Dzięki nam pobudowali swoje warsztaty, wzbogacili się i poobrastali w tłuszcz. Nie odważyliby się.

– Nie zapominaj, że to też moi ludzie, wojowniku. Choć wielka woda dzieli nasze domy, to dobrze znam ich tok myślenia… Zawistne pizdy. Ledwo mogli zdzierżyć jeden drugiego, gdy handlowali skórami fok i morską solą.

Hakkal pochodził z dalekiej północy, z ludu Łowców Fok, i był dobrze znany na tych przymorskich ziemiach. Gdy zima ustępowała, przychodził on i na plecach jucznych wołów nosił wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. Kościane narzędzia, krzemienne groty, misternie wykonaną biżuterię. Garbowane skóry i grube futra. Zioła. Napitki. Prócz tego miał również trzy tresowane norki, które ku uciesze gawiedzi wykonywały najróżniejsze sztuczki.

Hakkal dużo widział i dużo słyszał. Władał blisko tuzinem języków i – co najważniejsze – handlował informacjami, a te były potrzebne najemnikowi takiemu jak Prutgeres.

Prutgeres prychnął ponownie, choć dobrze wiedział, że Hakkal ma rację. Wielce zmieniło się nastawienie przymorskich gospodarzy, gdy powrócił, taszcząc ze sobą znalezione bogactwa. Już wtedy w oczach Przymorców dostrzegł złowrogi błysk. Teraz ciągnęli do bursztynu niczym muchy do miodu i dało się szybko poznać, że pragną go bardziej aniżeli bezpieczeństwa, które dawała obecność najemnej wojackiej drużyny.

– Co ty zrobiłbyś na moim miejscu?

– Ja? – Hakkal wzruszył ramionami. – Gdybym miał to, co ty, i wiedział to, co wiem? Już dawno najmowałbym kolejnych wojowników i maszerował na jakiś gród. Zdobyłbym go siłą albo podstępem, to bez znaczenia. Nawet ślepy, wychudzony wół przekonałby niejedną starszyznę, jeśli niósłby wystarczająco dużo bursztynowych świecidełek, których ty masz pod dostatkiem. Osiadłbym tam i przestał w końcu tułać się po tym zimnym, dzikim świecie.

Prutgeres spojrzał na kupca, nie kryjąc zdziwienia.

– Ja też byłem drugim synem – wyjaśnił Hakkal.

Tej nocy Prutgeres znów nie mógł spać. Wciąż zaciskał i rozluźniał palce. Ostatnimi czasy ból w dłoni dokuczał coraz częściej, a najgorsze bywały właśnie noce, kiedy ciągnął się aż po łokieć. Promieniujący ból, obezwładniający, który nie odpuszczał i długo nie dawał spokoju. Piwo pomagało, ale nie zawsze. Prutgeres coraz częściej zastanawiał się, jak długo jeszcze da radę chwytać drzewce włóczni, jak długo będzie w stanie walczyć. Nie miał śmiałości myśleć, co zrobi, kiedy dłoń zawiedzie na dobre.Bartatus

Słońce wstawało powoli nad stepem. Młodzi z całego Morza Traw z niecierpliwością wyczekiwali tego dnia, podczas gdy pozostałe ludy gorliwie modliły się, by ów nie nadszedł nigdy.

Nareszcie, pomyślał podekscytowany Bartatus. Delikatnie odsunął od siebie śpiącą niewolnicę, wstał i wyszedł z filcowego namiotu, by spojrzeć na step. Zapragnął zachować ten obraz w pamięci, miał przecież opuścić tę krainę na długi czas.

Liczył tylko szesnaście wiosen i tego właśnie dnia on oraz jego towarzysze mieli zostać kharjas i iść na wyprawę, która miała zmienić ich życie.

Wybiło południe. Na szerokiej polanie, w zakolu wolno płynącej rzeki, pośród stad koni i mrowia wozów obciągniętych końskimi skórami, pomiędzy zagrodami z owcami i bydłem, Skołoci wyprawili wielką ucztę.

Władca Koni Gamir podarował kapłanom trzynastu swoich niewolników, trzynaście swych najlepszych rumaków, trzynaście sztuk bydła i trzynaście owiec jako dar dla bogów. Kapłani złożyli ofiary, skrzętnie zebrali ich krew do glinianych mis pokrytych magicznymi znakami, a mięso zwierząt rozdali członkom plemienia. Ludzie jedli i pili do woli, i przez cały dzień chwalili hojność wodza oraz to, jak Ojciec Niebo musi mu sprzyjać, skoro obdarzył go takim bogactwem. Nikt nie śmiał wspomnieć o jego synach, którzy zeszłego lata zginęli na wschodzie, ani o wojownikach, którzy opuścili plemię i poszli w świat. Modlili się za to, by Ojciec Niebo dał mu długie życie.

Biesiadowanie było zabronione dla młodych przystępujących do kharjas. Tego dnia nie mogli jeść ani pić. Odziani jedynie w długie lniane koszule, wyczekiwali wieczora.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: