- W empik go
Mała towarzyszka i listy - ebook
Mała towarzyszka i listy - ebook
Małą Leelo rozpiera energia, a w główce wciąż rodzą się nowe pomysły. Chodzi z rybakami nad rzekę i śpiewa z nimi rubaszne piosenki, jeździ drezyną w tartaku, często boli ją brzuszek, w nocy moczy się ze strachu na widok czarnych panów, dokazuje z psami, bawi się w deportacje, z wózka dla lalek robi wspaniały wagon bydlęcy, już potrafi czytać pisane litery i czeka na powrót mamy. Zwyczajne dzieciństwo w stalinowskim reżimie, wśród kochającej rodziny.
Druga część przygód małej towarzyszki bawi i wzrusza równie mocno jak pierwsza, a pozwala zrozumieć jeszcze więcej!
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7893-880-4 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Słońce pachnie kwiatami lipy, rumiankiem i miodem, jest tak przyjemnie, że aż zapiera dech. Chciałoby się rozpostrzeć ramiona jak skrzydła i rzucić wszystkim na szyję; rozpędzić się boso po łące rumianków, liści babki. Potem wzbić się w powietrze i poszybować między białymi tortami z chmur, mam wrażenie, że są niemal na wyciągnięcie ręki. Trzeba tylko jeszcze troooszeczkę się rozprostować – a wtedy…
W rzeczywistości nie mam ochoty ani wstawać, ani się rozprostowywać, ani choćby poruszyć ręką, a co dopiero nogą. Cudownie jest tak po prostu leżeć w tych rumiankowych wonnościach i pozwolić słońcu się prześwietlać. To oszałamiające uczucie, że świat jest dobry, ja jestem dobra, całe życie jest niezwykle dobre, przenika mnie na wskroś niczym światło słoneczne i na długą chwilę przykuwa – z rozłożonymi rękoma i nogami – do niedźwiedziej skóry. Tata wyniósł ją na trawę do przewietrzenia. W powietrzu skumulowało się tyle zapachów zieleni i jasnożółte słońce, że w ów piękny dzień mogą się wydarzyć tylko dobre rzeczy. Kto wie, może z powodu ładnej pogody wypuszczono mamę z więzienia i właśnie teraz wyłania się spomiędzy drzew lipy niczym zza wysokiej do nieba bramy, już wchodzi do dworskiego parku.
W taki dzień nie ma więzień, czarnych panów ani smutnych myśli. Wystarczy nie ruszać się z miejsca, obserwować chmury i czekać… Wszystko się układa, będzie coraz lepiej, jak to zwykle w bajkach.
Obok niedźwiedziej skóry, między liśćmi babki, stoi szklany słoik napełniony wodą, pływają w niej prześliczne księżniczki, co jedna to z wytworniejszą fryzurą. Robienie księżniczek to najłatwiejsza rzecz pod słońcem: trzeba czubkiem kciuka rozerwać łodygi mleczy po całej długości, włożyć je do wody i oto mamy gotowe królewskie córki o złotych lokach! Spotykałam się już z mleczowymi księżniczkami w wielu bajkach i zabawach.
Skoro jesteś biedną pastuszką,
czemu paradujesz w atłasach i aksamitach?
– śpiewam bardzo niskim głosem, po czym odpowiadam już cieńszym:
Co panu hrabiemu do tego, skoro mój ojciec pieniądze ma!
Waleri, walera, waleralala, skoro mój ojciec pieniądze ma!
Mój tata, co prawda, nie ma pieniędzy, ale podśpiewywać przecież mi wolno. Obserwując lekkie chmurki, próbuję sobie wyobrazić przybycie mamy. Nadejdzie żwirową drogą, ubrana w pasiasty strój więzienny, a my z tatą powitamy ją wytwornie. We włosy wplotę sobie loki z mleczy i włożę atłasowo-aksamitną suknię z kloszowymi rękawami. Mama będzie z całego serca żałować, że tak długo kazała na siebie czekać temu strojnemu dziecku, i uroczyście przysięgnie, że już nigdy mnie nie opuści. Bez końca mogłabym oglądać ten słodko-bolesny obraz w mojej wyobraźni!
Natychmiast jednak wstaję i biegnę do taty, właśnie wychodzi zza domu. Właściwie próbuję lecieć, ale lot przypomina podrywanie się do skoku. Obejmuję go mocno i przytulam ze wszystkich sił.
– Spokojnie, stój! Mogę mieć na sobie pszczoły! – Zza czarnej siatki pszczelarskiej rozlega się jego przestraszony głos.
Pszczoły? Oj… I to by było na tyle, jeśli chodzi o cudowne uczucie uwielbienia całego świata. Przecież nie urodziłam się wczoraj! Z tymi owadami miałam wiele przykrych doświadczeń. Pewnego razu Kocie, mojej lewej nodze, pszczoła głęboko wbiła żądło w spód stopy. Odniosłam wrażenie, że rozdarła mnie nim na pół, a mój żałosny krzyk roznosił się echem po całej wsi. Innym razem od użądlenia tak mi spuchło oko, że do wieczora chodziłam z przekrzywioną głową. Dlaczego takim jadowitym istotom w ogóle pozwolono zbliżać się do miodu?
Uwielbiałam wszelkie zajęcia z tatą, ale akurat do miodobrania mnie nie ciągnęło. Dławiłam się gęstymi kłębami dymu wędzarniczego, który tata wyciskał z podkurzacza. Poza tym nie miałam dużego białego kapelusza z ciemną siatką z włosia. Chociaż pszczoły były NASZE, głupie owady nie rozróżniały, kto swój, a kto obcy. To skrajnie niesprawiedliwe, ale spróbuj takim pszczółkom przemówić do rozsądku – życie mnie nauczyło, że są głuche na wszelkie uwagi.
W trakcie miodobrania w kuchni stała wielka beczka z korbą – miodarka. Tata przymocowywał do niej ciężkie ramy z plastrami miodu przyniesione z ula. Po wprawieniu korby w ruch także ramy w wirówce się poruszały i po chwili z kranu ciekła miodowa struga. Moim zdaniem czysty miód nie był nawet w połowie tak dobry jak z plastra: ten wyjątkowo przyjemnie się ssało. Potem buzia kleiła się od wosku i wyczyszczenie wszystkich przestrzeni między zębami zajmowało mi trochę czasu, ale słodki smak był wart tego trudu…
Pod koniec odwirowywania miodu tata wyglądał na znużonego. Spojrzał na słoiki z miodem stojące rządkiem w kącie, błyszczące krople, strużki na podłodze, ceracie, mojej twarzy i moich spodenkach, po czym westchnął:
– Cóż, chwilami mnie nie dziwi, że w niektórych krajach wielożeństwo jest dopuszczalne! Dla pszczelarzy byłoby wręcz pożądane. No powiedz, jak w pojedynkę mam się pozbyć tego bałaganu?!
Od razu wpadłam na pomysł:
– Zawołam z sieni Sirkę i Piwońka, pomogą wylizać miód!
– Nieee! – wrzasnął tata.
– Sam powiedziałeś, że pies ma na języku dziewięć lekarstw.
– Proszę cię! Został mi taki skraweczek mydła, że… nie powiem, gdzie można go sobie wsadzić. Zdarzy się cud, jeśli uda mi się ciebie i cały ten kram doczyścić z miodu. A żeby na dodatek tu psy wpuszczać… Nie i jeszcze raz nie! – Z jakiegoś powodu krzyk taty brzmiał wręcz gniewnie.
Chciałam go pocieszyć, że przecież cuda się zdarzają, ale wtedy ktoś zapukał do drzwi.
Cud?
Przybysz nie przypominał niestety ani czarodzieja dokonującego cudów, ani dobrej wróżki. Do sieni wszedł zwyczajny mężczyzna w okrągłych okularach, niebieskiej koszuli w kratę z podwiniętymi rękawami i z teczką w ręce.
– Przepraszam, czy pan… towarzysz Tungal? – Podał tacie rękę, mamrocząc po cichu swoje nazwisko. – Powiedziano mi, że jest pan… przeciwny reumatyzmowi.
Tata się uśmiechnął i podrapał za uchem.
– Do zwolenników reumatyzmu raczej nie należę. O co chodzi? Widzi pan, że kończymy wirowanie miodu, wszystko nim uwalane i się klei, aż wstyd zaproponować gościnę…
– Cóż znowu, cóż znowu! Tu właśnie chodzi o pszczoły. – Mężczyzna spoważniał, po czym wydeklamował dramatycznie: – Panie towarzyszu Tungal, pozwoliłby pan swoim pszczołom mnie użądlić?
Tata wzruszył ramionami, uśmiech nie schodził mu z twarzy.
– He? W czym problem, proszę bardzo! Nie będę pszczółkom przeszkadzał, gdy zechcą zrobić panu małe zastrzyki.
– Och, dziękuję! – Nieznajomy wyraźnie się ucieszył. – Potrzebuję około dziesięciu użądleń. Ale… jak mógłbym się odwdzięczyć?
Tata machnął ręką.
– Nie ma o czym mówić!
– Nie, nie, pytam poważnie! – Mężczyzna chwycił tatę za rękaw. – Czy nie potrzebuje pan… na przykład kosmetyków: szminek, pudru? Wody kolońskiej? Pracuję mianowicie w zaopatrzeniu, tutaj jestem przejazdem, z wizytą u krewnych żony, ale wziąłem ze sobą to i owo. I mam reumatyzm, rozumie pan?! Doktor powiedział, że jad pszczeli byłby na tę przypadłość wręcz nieocenionym lekarstwem. Proszę powiedzieć, czego potrzeba, proszę się nie krępować!
– Chwilowo w naszym domu nie mieszkają użytkownicy szminek – odpowiedział tata gorzko.
Nie dostrzegł mojego mrugnięcia.
Co za dziwny człowiek – przynoszą mu szminkę do domu, a on się zapiera rękami i nogami!
– Proszę bez skrępowania dać się pożądlić pszczołom! Gdyby jednak… – Tacie coś zaświtało w głowie. – Gdyby miał pan przypadkiem do sprzedania kawałek mydła…
– O żadnej sprzedaży nie ma mowy! – Mężczyzna z trzaskiem otworzył teczkę. – Proszę bardzo: mydło toaletowe Czerwona Moskwa, mydło toaletowe Czerwony Mak, mydło dziecięce…
– Czerwone Dziecko? Ile kosztuje to mydło dla dzieci? – Tata się roześmiał.
– Co ma kosztować? Nic! – zaprotestował pan z zapałem i położył na stole kawałek mydła w jasnoniebieskim papierze. – Jeszcze raz dziękuję za uprzejmość, panie towarzyszu Tungal! Nie trzeba mnie odprowadzać, wiem, gdzie jest pańska pasieka, sam do niej trafię.
– Pasieka. – Tata wesoło potrząsnął głową. – Trzy ule na krzyż to w sumie też jakaś pasieka… A ty, córciu, ściągaj ubranie! Na kuchni jest już ciepła woda, a my mamy tyle mydła Czerwone Dziecko, że…
– Czy teraz powiesz, gdzie można wsadzić mydło?
– Tak, wsadzimy ci je na plecy! – Znowu się roześmiał.
Gdy tata wyjmował mnie z balii, pan od mydła pojawił się z powrotem.
– Przepraszam, panie towarzyszu Tungal, ale mam poważne zmartwienie…
Tata zmarszczył brwi.
– Chce pan odzyskać mydło? Problem w tym, że już je napoczęliśmy.
Mężczyzna zamachał dłonią o długich palcach.
– Nie, co pan! Problem jest tego rodzaju, że pańskie pszczoły nie chcą mnie żądlić. Spacerowałem po pasiece dość ostentacyjnie, ale nie zwracały na mnie uwagi. Czy mógłby je pan jakoś zmobilizować?
– Zmobilizować? – Tata wycierał mnie ręcznikiem kąpielowym. – Nigdy wcześniej nie miałem do czynienia z mobilizacją pszczół. Czy próbował pan na przykład przyłożyć rękę do otworu wylotowego ula?
– Nie próbowałem – przyznał tamten z powagą. – Otwór wylotowy to ta szczelina, przez którą one wlatują i wylatują, prawda? Zaraz wybadam! Do widzenia, panie towarzyszu Tungal!
Tata wyszedł za mężczyzną na schody, ja też nie miałam ochoty siedzieć w domu. Na bosaka nie wolno mi było stąpać po podłodze zaplamionej miodem, a założenie sandałów zajęło mi trochę czasu. Kiedy wyskoczyłam na zewnątrz, pan od mydła zginał się już wpół przy jednym z uli w krzakach porzeczek.
– Aua, auaaa! – wrzeszczał.
Wciąż zgięty, wziął nogi za pas, mała ciemna chmura pszczół nie opuszczała go jednak ani na chwilę. Wyglądało na to, że pszczoły wreszcie zrozumiały prośbę reumatyka.
– Wielkie dzięki, panie towarzyszu Tungal! Do widzenia, panie towarzyszu Tungal! – rozległo się od strony głównej szosy.
– Sirka, do nogi! – zawołał tata, widząc, że ogar postanowił pognać za uciekającym.
Sirka była posłusznym psem, zaraz przyczłapała z powrotem do pana, usiadła i szerokim ziewnięciem okazała, że wymachujący teczką biegacz w istocie ją ani ziębi, ani grzeje. Tata poklepał Sirkę po grzbiecie.
– Tego by jeszcze brakowało, żeby pan towarzysz reumatyk oprócz spuchniętej twarzy miał ślady psich zębów na łydkach – wymamrotał.
Zauważył mnie stojącą na schodach, opakowaną w ręcznik kąpielowy. Znowu się uśmiechnął.
– Życie miodem płynące.
– Powinieneś był poprosić też o szminkę dla mamy. Przecież nie wiadomo, czy w więzieniu dają szminki!
– Taak, życie miodem płynące – powtórzył, tym razem bez uśmiechu.
Też mi odpowiedź…ŚWIEŻE POWIETRZE I WNIOSEK O UŁASKAWIENIE
Lato było moim zdaniem tą jedyną właściwą porą roku. Latem można całe dnie spędzać pod gołym niebem: dokazywać z psami, czytać książki, bawić się we fryzjera mleczy, robić jamy w kopcu piasku. Piasek tata przytargał na taczce aż ze stadionu zza szkoły. Z pomocą dużych chłopców zbudował tam bieżnię do skoku w dal i kazał kołchozowemu kierowcy wywrotki specjalnie przywieźć więcej piasku, na piaskownicę dla mnie. Co prawda z budowy skrzyni nic nie wyszło, bo tata ciągle zapominał poprosić wujka Artura o kawałki desek z tartaku, ale piasek mieliśmy – na szczęście nie był suchy jak pieprz, więc budowa podziemnych jam szła mi jak z płatka. Wystarczyło przysypać dłoń dużą ilością wilgotnego piasku, mocno go uklepać, a potem ostrożnie wyciągnąć rękę spod kupki – i oto mieliśmy dużą tajemniczą jamę. Trochę oblatywał strach na myśl, żeby zajrzeć do środka – a bo to wiadomo, kto ją zamieszkuje?
Pewnego razu z jamki wyszła szczypawka! Starsze dzieci mówiły o szczypawkach, że wpełzają ludziom do uszu i na zawsze pozbawiają ich słuchu. Te robale wydawały się prawie tak samo niebezpieczne jak pijawki, tylko że tamte żyją w mule rzecznym i czyhają, by dopaść twoje udo i za jednym zamachem wyssać z ciebie całą krew.
Lato miało w zanadrzu różne inne demony: oprócz pijawek i szczypawek kleszcze, żmije i jastrzębie, a z nisko latających samolotów mogły szpiegować faszystowskie sępy albo podżegacze wojenni zza wielkiej wody! Na szczęście ci prześladowcy nie pokazywali się zbyt często, a kiedy dopisywała pogoda i tata był w pobliżu, w ogóle nie musiałam się ich bać.
Chociaż słońce wciąż mocno świeciło, po kąpieli zrobiłam się senna. Drzemki w taki piękny letni dzień nie brałam jednak pod uwagę. Ciemną zimą można by ostatecznie poleżeć w łóżku, jak wtedy, gdy mama była jeszcze w domu i czytała mi bajki do snu, ale w słoneczne popołudnie, kiedy tata zajmował się swoimi sprawami, a nade mną w powietrzu unosiła się nadzieja, że mama w każdej chwili skręci z głównej szosy w kierunku naszego domu – nigdy w życiu! Rodzice zawsze powtarzali, że świeże powietrze służy zdrowiu dziecka i nadaje policzkom rumieńców. Teraz, w biały dzień, miałabym więc gnuśnieć w mrocznym pokoju!?
Tata nie nalegał.
– Nie, to nie. Ja chętnie uciąłbym sobie drzemkę, ale jeśli wywinę się od roboty, nic samo się nie zrobi. Byłoby lepiej, gdybyś przez jakiś czas tu nie wchodziła, bo będę musiał znowu cię wykąpać. Nic w tym złego, ale od ciągłego szorowania możesz tak się skurczyć, że wszystkie ubrania będą na ciebie za luźne i pozostanie ci wskoczyć w stare śpioszki!
Śpioszków nie chciałam za żadne skarby. Denerwowały mnie nawet ogrodniczki – krótkie spodenki z szelkami – bo gumki wrzynały się w uda. Ale jak się, biedaczko, od nich wymówisz, skoro wszechwładna ciocia Anne oznajmia, że obecnie WSZYSTKIE porządne dzieci noszą ogrodniczki z kretonu, jedynie małe prostaczki chodzą w kiszkowatych spódnicach z bembergu.
Postraszenie śpioszkami brzmiało poważnie, więcej nie plątałam się tacie pod nogami. Podreptałam do sieni. Na posłaniu, wtulony w Sirkę, spał tam szczeniak. Wzięłam go na ręce i wyniosłam na dwór. Oczywiście jego mama też poczłapała za nami.
Z Piwońka niezmiernie się ucieszyłam: tylko pomyśleć, że gdy byłam w mieście u cioć, Sirka się oszczeniła! Nie wiem, ile urodziła piesków, bo kiedy spytałam o to tatę, burknął: „Co tu dużo mówić, Alla od Viigisalów zaniosła je do weterynarza… Piwoniek miał szczęście, wykazuje cechy psa gończego!”.
Rozumie się, że zazdrościłam weterynarzowi. Ma teraz stadko szczeniąt, a nam zostało jedno jedyne zwierzątko, wielkości szczura. Nie mogłam się oderwać od tej kochanej piszczącej kuleczki. Sirka nie była zachwycona, kiedy co chwilę brałam Piwońka na ręce i przytulałam, ale nie złościła się na mnie. Wzdychała i czekała w napięciu, aż oddam jej maleństwo. Potem gruntownie je wylizywała, jakby w obawie, że przekazałam mu jakieś podejrzane bakcyle. Początkowo Piwoniek nie miał oczu, jedynie dużą różową buzię, ciągle szukał nią po omacku sutka mamy. Miał też słodki chropowaty języczek, w identycznym kolorze co piwonie w naszym ogródku.
Jaan Przejażdżka przy każdej wizycie u nas zapytywał: „Jak się ma nasz szczeniaczek? Wciąż jest zagorzałym obywatelem radzieckim czy już przejrzał na oczy?”.
Tata niezmiennie odpowiadał z przekąsem: „Jaki pożytek masz z oczu? I tak całe nasze życie wygląda teraz jak w ulu Iosifa: budowla, co prawda, wielka i masywna, ale bez otworu wylotowego. Albo jesteś w środku, albo na zewnątrz!”.
Dorośli uwielbiali takie przekomarzanki! Wszystkie słowa niejako znałam i wiedziałam, co znaczą, mimo to nie rozumiałam, o czym oni mówią. W dodatku chichotali w takich miejscach, które mnie nie śmieszyły…
Do naszego domu, chwiejąc się na koślawym rowerze, zbliżał się przezabawny człowiek: niski, o rozbieganych oczach, w szarym kaszkiecie z dziobem jak u wróbla. Głos wydawał za to z siebie gromki i skrzekliwy jak stara wrona. Swoje wypowiedzi co jakiś czas urozmaicał wołaniami podobnymi do krakania. Może po prostu odkaszliwał, choć potężne „kraa!” przeważnie brzmiało niczym okrzyk zwycięstwa. Teraz również wrzeszczał, jego blaszany głos już z daleka dźwięczał jak dzwonek rowerowy.
– Kraa! Zamknijcie psy i sięgnijcie do portfeli, listonosz jedzie!
Tekst o zamknięciu psów mógł sobie darować: cała wieś wiedziała, że nasz ogar ze wszystkimi się przyjaźni, mimo że zdaniem taty nikt nie tropił zajęcy bardziej gorliwie od Sirki. Na powitanie listonosza, co prawda, usiadła, lecz po paru leniwych machnięciach ogonem znowu położyła się beztrosko na boku.
– Hej, panienko, czy tatuś jest w domu? Kraa! A może osobiście złożysz podpis na pokwitowaniu? – zawołał listonosz Juss.
Z mojego moskwicza tak donośnego dźwięku nie dało się wydobyć, nawet jeśli przekręcałam gałkę głośności do końca.
Spodobały mi się słowa „podpis” i „pokwitowanie”, ale jak te rzeczy wyglądają i jak się je składa jedną na drugiej, nie miałam pojęcia, dlatego na wszelki wypadek nic nie powiedziałam, tylko pobiegłam do taty. Usłyszał już krzyki listonosza i zaraz zjawił się na schodach. Zaśmiał się.
– Juss, umarłego zbudzisz takim głosem! We wsi marnujesz talent, powinieneś śpiewać pierwszym tenorem w chórze Ernesaksa!
– Ale i w urzędzie poczty państwowej bez głosu ani rusz, kraa! – odparł dumnie listonosz. – Patrz, mam dla ciebie pismo z rosyjskiego urzędu, z pięcioma pieczęciami jak w Księdze Mojżesza! Kraa!
Twarz taty zaróżowiła się z wrażenia.
– Dziękuję! Daj, zobaczę, co ci Mojżesze tam piszą!
– Najpierw parafuj, państwowa rzecz!
Doręczyciel wyciągnął z kieszeni ołówek kopiowy i poślinił jego czubek.
Gdy tata podpisał się w książeczce we wskazanej linijce, listonosz podał mu kopertę do połowy pokrytą drukiem, a potem wyjął ze zniszczonej torby pocztowej stertę gazet.
– Patrz, gazety z tego tygodnia też są, jak w zegarku!
Nauczyciele często obgadywali listonosza, że Bóg jeden raczy wiedzieć, kiedy się pojawi. Tata rzucał ze śmiechem, że Bóg dokładnie wie też, kiedy Juss przychodzi do sklepu w Laitse, bo tam sprzedają święconą wodę!
Niekiedy Juss całymi dniami nie odchodził od święconej wody. Od czasu do czasu wujek Artur stawiał mu piwo, a wtedy listonosz przynosił do Ruila także całą pocztę kołchozową. Wprawdzie z gazet nie było większego pożytku, zwłaszcza latem, kiedy nie potrzebowaliśmy podpałki do pieca, ale zdarzało się, że w przybudówce szkoły znajdowano cudze listy i pocztówki. Obowiązek ich doręczenia spadał na nauczycieli i dzieci, bo nikt poza Bogiem nie wiedział, gdzie Juss znowu przepadł.
Tatę gazety niespecjalnie interesowały. Przeglądał je pobieżnie, powtarzając swoje stare powiedzenie: „Bzdury wygaduje, dureń jeden!”, po czym zarówno „Głos Ludu”, jak i „Radzieckiego Nauczyciela” zanosił prosto do wychodka. Z ich prenumeraty nie sposób było zrezygnować, oprócz „Radzieckiego Nauczyciela” każdy nauczyciel miał obowiązek prenumerować przynajmniej jedną gazetę. Tego wymagało prawo, nie dało się go obejść. Poza tym bezwzględnie należało czytać pismo z okolic Keila, o trudnym do wymówienia tytule „Słowo Bolszewickie”. Chyba właśnie z powodu owej zawiłości ludność wsi nadała gazecie łatwiejszą do wymówienia nazwę „Iosif i Skisłe Mleko”.
W palcach taty, jeszcze wilgotnych i pomarszczonych od mycia podłogi, koperta z pięcioma pieczęciami lekko zadrżała.
– Otwórz, też chcę się dowiedzieć, czy Helmes żyje – domagał się Juss. – Z tej kancelaryi wierchownogo sowieta nie wydumałem nic ponad to, że piszą o twojej żonie!
Po tacie było widać, że wolałby przeczytać list na osobności, ale listonosz tak się wydzierał, że echo niosło się po wsi.
– Kraa! Zapamiętaj sobie: jeśli to jest zawiadomienie o amnestii, masz mi postawić przynajmniej ćwiartkę!
Tata wyjął z kieszeni spodni nóż z czerwonym trzonkiem i rozciął kopertę. Juss nie przestawał mleć jęzorem ani obserwować twarzy taty.
– Właściwie ćwierćlitrówka będzie za mała. Gdy Helmes wróci do domu, postaw raczej pół litra moskiewskiej specjalnej!
– Nie postawię – odezwał się ledwie słyszalnie tata. – Jakiś kolejny ważniak. Babuchin donosi, że wysłany przeze mnie wniosek o ułaskawienie oddalono. I tyle. Tyle w temacie.
– Ruskie to Ruskie. Gdzie tylko mogą, wbiją pazury. – Okazało się, że i Juss potrafi niemal szeptać.
– Dobra, dobra. – Tata był wyraźnie znużony. – Córciu, złóż niedźwiedzią skórę i zanieś szczeniaka do domu! Późno już, wystarczy tego świeżego powietrza.
Tata poprosił mnie cicho i beznamiętnie, ale od razu pojęłam, że nie ma sensu wysuwać argumentów o świecącym słońcu, ciepłym popołudniu i zdrowym powietrzu. Dzisiaj wszelkie wnioski o ułaskawienie są oddalane…
– No to do widzenia! – Juss przerzucił nogę przez ramę roweru.
Wchodziliśmy z tatą już na schody, kiedy znowu usłyszeliśmy głośne krakanie.
– Chyba czegoś zapomniał. – Tata przekrzywił głowę i spod przymrużonych powiek przyglądał się wróblowi z rowerem między nogami.
– Kraa! – zaskrzeczał ponownie Juss. – Ale skoro przyszło pismo z takiej kancelaryi, to znaczy, że twoja żona żyje! A najważniejsze, że żyje, ha!