- W empik go
Małaszka - ebook
Małaszka - ebook
Tytułowa Małaszka to młoda Ukrainka, która z całych sił dąży do zaspokojenia swojej żądzy władzy i romansu. By zbliżyć się do dworu, zostaje żoną lokaja. Wierność małżeńskiej przysiędze nie trwa długo, Małaszka wdaje się w romans z młodym hrabią. Niedługo później wyjeżdża do Warszawy, gdzie ma opiekować się synem kochanka. By móc swobodnie romansować, zaniedbuje opiekuńcze obowiązki. Poi maleńkie dziecko wódką, co wywołuje szereg tragicznych wydarzeń.
„Małaszka" jest tekstem dramatycznym. Została napisana w 1883 roku i jest pierwszą pracą literacką Gabrieli Zapolskiej, powstałą po angażu do lwowskiego teatru.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-264-2663-2 |
Rozmiar pliku: | 245 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wiatr igrał z jej spódniczką, odsłaniając nagie, brudne kolana.
Bosymi piętami uderzała takt piosenki, a ręce złożyła bezwiednie, jak do modlitwy.
Ładna była mimo brudu, kurzu i włosów dawno nieczesanych.
Oczy jej szare, ocienione długimi rzęsami patrzyły na świat badawczo, niespokojnie jakoś.
W oczach tego chłopskiego dziewczęcia migały chwilami jakieś zielonawe ogniki.
Tryskała z nich ciekawość i żądza nieznanego.
Usta uśmiechały się na wpół bezmyślnie, na wpół zmysłowo; spadek ramion i zarys bioder, jakkolwiek znaczony ostrymi konturami, obiecywał w przyszłości klasyczne prawie kształty.
Nogi ma tylko niekształtne, duże, czerwone; pięty poranione o przydrożne osty i ciernie — za to już nad kostką zarysowuje się silna, choć smukła linia, która mogłaby służyć za model sztucznej łydki niejednej tancerce.
Dokoła cisza, spokój wielki, chwilami tylko przerywany odgłosem dzwonków lub nawoływaniem pastuchów.
Był to wieczór letni, pełen woni i blasków zachodzącego słońca.
Wspaniałe purpurowe promienie ślizgały się po słomianych strzechach niskich, zapadłych w ziemię chatek, ozłacały drżące liście grusz i dzikich śliwek.
Mała dziewczyna siedząca na płocie, zdawała się kąpać w tych ognistych blaskach.
Kosmyki jasnych włosków, wysuwające się z krasnej chuściny, połyskiwały niby szczere złoto i tworzyły nad opalonym czołem delikatną aureolę. Jeden z purpurowych promieni owinął wkoło ramiona dziewczyny; czerwony, wąski pasek słoneczny znaczył również wzdłuż bioder Hogartowską wężową linę...
Ciemne tło lasu, opasującego dokoła wioskę, przecinało horyzont, poza ten las zapadała ognista kula wielka, wspaniale ścieląc swój płaszcz królewski.
Ponad błotnistą drogą na wzgórku nieforemny Chrystus na krzyżu wyciągał drewniane ramiona.
U stóp jego zawiązana dziecięca koszulka świadczyła o pobożności mieszkańców wioszczyny.
Była to gorąca prośba matki o życie dziecięcia.
Ileż łez gorzkich zmoczyło tę zgrzebną, grubą koszulinę, zaciśniętą rozpaczliwym węzłem naokoło krzyża! Dziewczyna siedząca na płocie przestała wybijać takt piętami i z wolna zapadła w zadumę.
Od strony wioski dolatywał odgłos znanej piosenki:
„U susida chata biła..." Jakiś domorosły artysta grał pod lasem, a rzewne drżące tony płynęły w dal i zdawały się skarżyć, płakać...
Dziewczyna powoli spuściła głowę i wpatrzyła się w ziemię.
Słońce zaszło zupełnie.
Ciemny las zdawał się pochłaniać resztki dogasających promieni.
Promienie cofały się drżące i jakby zawstydzone na zachód.
„A u mene sirotynki Ani szczastja, ni chatynki..." Mówiły słowa piosenki, której nuta dźwięczała w powietrzu.
Małaszka, odwróciła głowę.
— To Julek — szepnęła — sierota!
W szepcie tym była jakaś litość ukryta.
Po chwili na drodze od lasu ukazała się postać młodego, bo zaledwie piętnastoletniego wyrostka. Miał na sobie surducik czarny z wytartymi łokciami i wysokie, wykrzywione buty.
W ręku trzymał fujarkę i idąc, przygrywał.
Ciemne włosy spadały mu na czoło; cudownie piękne, błyszczące oczy patrzyły chmurnie i ponuro przed siebie.
Jakaś nieokreślona tęsknota, ból tłumiony wiał z tej pochylonej, chłopięcej postaci. Mimo podartego surduta, mimo dziurawych butów, ciekawość kazała odwracać głowę i nie zapominać tego dziwnego wyrazu twarzy.
Chłopak miał rysy regularne, posągowe niemal.
Między brwiami zarysowana zmarszczka i te oczy, tak chmurne jak noc bezgwiaździsta świadczyły o jakimś bólu i smutku, co trawił tę młodą a przedwcześnie zniszczoną istotę.
Powoli przestał grać i wsunąwszy fujarkę w zanadrze szedł niezgrabnym, ociężałym krokiem naprzód.
Dziewczyna poprawiła się na płocie i z kokieterią pociągnęła krasną chustkę na głowie.
Pogładziła włosy i poprawiła koszulinę u szyi.
Nie zważała jednak, że spódnica zagięta nad kolanem, ukazuje całą jej nagą nogę i brudne, czerwone kolano.
Chłopiec szedł dalej, nie widząc tej niemytej Dalili, uczepionej na chruścianym płocie.
Przechodzić jednak tędy musiał.
— Julku! — zawołała Małaszka. Stanął i obejrzał się.
— Ach! to ty! — wyrzekł wolno — znów brudna i obdarta, co robisz na tym płocie?
Głos jego brzmiał dźwięcznie i czysto. Małaszka pokraśniała nagle.
— Myłam się w sobotę — tłumaczyła półgłosem.
— Tak! a dziś wtorek — odrzekł Julek. — Wstydź się... i chcesz, żebym cię zaprowadził do dworu i pokoje pokazał.
Stał tak naprzeciw niej i patrzył wprost na jej czarne i pokaleczone nogi.
— Nie mam butynek, wiesz przecie — szeptała Małaszka.
Ale Julek nie słuchał — wzrok jego rozmarzony błąkał się po ciemniejącym niebie, ślizgał się po ciemnej linii lasu, aż na koniec spoczął na głowie dziewczyny. Małaszka patrzyła także w twarz jego.
Oczy dwojga dzieci spotkały się.
I mimowolnym, bezwiednym ruchem wyciągnęli oni ku sobie ręce.
Jasna głowa Małaszki spoczęła na wytartym surducie Julka.
On objął ją spokojnie ojcowskim jakimś ujęciem.
Oczy jego zaszły tylko mgłą wilgotną i jeszcze pociemniały — był spokojny, cichy, smutny jak powierzchnia morskiej głębiny.
Ona — przeciwnie, tuliła się doń namiętnie, drżąc dziwnym, gorączkowym dreszczem.
Zdawało się, że każdy nerw twarzy drży osobno, że po żyłach tego dziecięcego niemal ciała biegnie jakiś strumień gorący, który zapala w jej oczach te dwa niepoczciwe ognie, płonące w jej źrenicach.
Czternastoletnie dziewczę zmieniło się w objęciu chłopca na zmysłową, namiętną kobietę.
Ruchami kotki ocierała twarzyczkę swoją o ramię chłopaka — jedna ręka nerwowym ruchem plątała jego ciemne włosy.
Cicho było dokoła.
Na ziemię zdawała się spadać czarna krepowa zasłona.
Noc zarzucała swój welon i szła wolno jak kochanka, którą codzienne schadzki znużyły.
Mrok ten owijał i dwie młodzieńcze postacie, stojące przy sobie w milczeniu, a przytulone jak dwie młode brzozy, którym Bóg kazał wiecznie rosnąć przy sobie. Na koniec Julek pierwszy ocknął się z tej miłosnej zadumy.
— Czas mi iść do dworu — wyszeptał, odwracając z niechęcią głowę w stronę, gdzie między drzewami bielały dwie wysokie wieżyczki o spiczastych dachach.
Małaszka żywo podniosła oczy.
— Do dworu! — powtórzyła — a co ty tam będziesz robił teraz?
Po ustach chłopca przewinął się uśmiech smutny, gorzki — dziwny jakiś.
— Muszę zmywać szklanki i przynosić z kuchni półmiski do kolacji — wyrzekł, pochylając głowę.
Ale po chwili wyprostował się i odrzucił w tył spadające włosy.
— Och! Małaszko! Małaszko! — zaczął znowu, a oczy jego ożywiały się stopniowo i głęboka bruzda, wyryta między brwiami znikła jak pod dotknięciem czarodziejskiej różdżki — jaka ty szczęśliwa! Ty możesz cały dzień latać po polu i chodzić do boru, gdzie takie wysokie choiny sięgają aż w niebo... Co by ja za to dał, żeby i mnie wolno było siedzieć tam daleko, w ciemnym borze, wiesz, tam koło mogiły wisielca, taj grać, grać... a potem dumać.
Urwał i wyprostował się — pierś jego zdawała się rosnąć i przepełniać tą tęsknotą swobody, która go trawiła.
Wytarte nitki dworskiego surducika pękały z suchym trzaskiem pod tym nagłym, nerwowym ruchem, którym rozszerzały się ramiona chłopca.
Małaszka patrzyła nań zdziwionymi oczyma.
— Koło mogiły wisielaka? ta tam straszy, Julku... w nocy tak jęczy, taj płacze...
— Głupia ty! — odparł Julek — to bór szumi i sosny grają. Ach! jak grają przecudnie! Nad mogiłą jęczy sowa, pewnie dusza wisielaka, a wkoło ciemno, choć oczy wypatrz, nic nie widzisz. A tylko nad tobą niebo i gwiazdy błyszczą, a taka ich moc wielka a takie jasne i czyste...
Małaszka machnęła ręką.
— Ja by wolała być we dworze, tam takie jasne świece jak w cerkwi, a ściany malowane złotem! Widziałam przez szyby.
Julek popatrzył na dziewczynę, ręka opadła wolno, odsunął się od niej i rzekł:
— Bywaj zdrowa, ty za głupia, żeby mnie zrozumieć.
Odwrócił się i poszedł do dworu.
Małaszka została sama.
Zamyśliła się.
A myśli jej kręciły się koło tego, co ją zajmowało zwykle, to jest koło dworu i jego mieszkańców.
Mała jej główka pracowała bardzo. Miała ona dotychczas bardzo niejasne jeszcze pojęcie o tym pałacyku z wieżyczkami i wielkim dwunastostopniowym gankiem. Przerażał ją i zachwycał zarazem.
Często, ukryta za gęstym krzakiem berberysu, bez tchu wpatrywała się godzinami całymi w tę wielką, białą masę, przecinaną ogromnymi, gotyckimi oknami.
Kolorowe szyby, białe markizy z pąsowymi zębami olśniewały ją... w pobożnym uniesieniu składała ręce jak do modlitwy, a oczy utkwione w jeden punkt zachodziły łzami. Siedziała tak cicha i milcząca, jakby przygnieciona tym niegustownym, bez smaku i stylu pałacykiem, który z daleka błyszczał złoconym herbem, wylepionym na frontonie ganku.
Marzeniem jej było wejść wewnątrz, choćby do kredensu.
Dalej pragnienie jej sięgać nie śmiało.
Na samą myśl dostawała zawrotu głowy.
Chciałaby więc tylko wejść do kredensu.
Widziała nieraz wchodzących tam lokai, poważnych lub wesołych, stosownie do usposobienia. Jeden szczególniej jej imponował.
Był to wysoki i barczysty chłop z ogromnymi czarnymi wąsami.
Nazywał się Lawdański, był synem chłopa z pobliskiej wioski i mówiono na niego zwykle Hryć, ale gdy poszedł do dworu i z chłopca kredensowego stał się kamerdynerem, mówiono nań Lawdański, a często i pan Lawdański.
Miał na sobie szary surdut i kamasze.
Kamasze te miały dwanaście guzików.
Małaszka policzyła te guziki, gdy raz pan Lawdański przyszedł do karczmy i cały kwadrans rozmawiał z arendarzem Szmulem.
Stała obok niego i liczyła srebrne połyskujące guziki. Potem, gdy w nocy poszła zamknąć chlewik i spojrzała przypadkiem na niebo, gwiazdy zmieniały się w jej oczach na srebrne połyskujące guziki.
Każda gwiazdka miała herb i była wypolerowana, okrągła, błyszcząca.
Zasnęła, myśląc o tych wspaniałych gwiazdkach.
Często widziała wpadające do kredensu dworskie dziewczęta. Było ich trzy, trzy siostry Polikarpa leśniczego. Wybiegały i wbiegały chichocząc niby z jakimś pilnym interesem, a właściwie ze śmiechem i zaczepką do lokai.
Miały na sobie białe, cienkie koszule i krasne krochmalone spódnice.
Szeleściły nimi, a czerwone szklane paciorki dzwoniły związane na szyi.
Raz jeden Warka, najładniejsza i najsmukłejsza, przebiegła pędem do kredensu, niosąc ze sobą szczotkę, którą codziennie pożyczała, mimo że w garderobie pięć szczotek stało jak wojsko przy ścianie.
Po chwili uciekła, śmiejąc się głośno — za nią gonił pan Lawdański, trzymając w ręku ściereczkę od kurzu.
Warka zatrzymała się koło krzaka i z przechyloną głową zdawała się czekać na nieprzyjaciela.
Małaszka siedząc na zwykłym posterunku, uczuła nagle dziwne ciepło przebiegające jej żyły.
— Warka! chodź tu! — zawołał rozkazująco.
Warka zawahała się chwilę, widocznie jednak czarne wąsy pana Lawdańskiego miały moc czarodziejską, bo zbliżyła się wolno, bojaźliwie jakoś.
— Głupia ty! — rzekł Lawdański — czego uciekasz? I objął ją zręcznie, a głośny całus rozległ się w powietrzu.
Małaszce krew purpurową falą zasłoniła oczy, nie widziała nic, siedziała bez ruchu — bez myśli.
Gdy ochłonęła z przestrachu, ani Lawdańskiego, ani Warki koło krzaka nie było.
Wysunęła się na czworakach i stanęła w tam samym miejscu, gdzie przed chwilą wygalonowany lokaj całował dziewczynę.
Krew jej uderzała gwałtownie do głowy, pulsa biły jak młotem.
Zazdrościła szczęścia tej Warce, która nie dość, że chodzić mogła po dworskich pokojach, ale jeszcze całowali ją dworscy lokaje!
Jakże nędzną i opuszczoną wydała się sama sobie!
Jakkolwiek miała dopiero czternaście lat, ale była tak wysoka jak Warka, zęby miała bielsze i czuła się o wiele piękniejszą od niej.
Jej dotąd nie całował nikt, nikt prócz ordynarnych wiejskich chłopaków, nieuczesanych, nieumytych, w płóciennych spodniach i z bosymi nogami.
Zamyśliła się i posmutniała bardzo.
Na ziemi, pomiędzy gęstą trawą zaczerwieniło się coś nagle.
Małaszka schyliła się skwapliwie.
Co to być może?
Przecież to nie jagoda. Jagody nie rosną na równych, strzyżonych trawnikach dworskich.
Ach, to paciorka!
Jedna, druga, trzecia... cały ich sznurek rozsypany, zerwany widocznie z szyi dworskiej dziewczyny.
Małaszce serce biło gwałtownie.
Zebrała paciorki i pobiegła do chaty.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.