- promocja
- W empik go
Małe zbrodnie - ebook
Małe zbrodnie - ebook
W 2000 roku w niewielkiej wsi na Mazowszu zostały znalezione zwłoki noworodków. Sprawa spotkała się z ogromnym zainteresowaniem mediów. Do Wrotnowa przyjechali dziennikarze z lokalnych i krajowych stacji telewizyjnych. O makabrycznym znalezisku pisały również raczkujące dopiero w Polsce portale internetowe. Szybko zatrzymano matkę dzieci, sprawa ucichła, a akta pokrył kurz.
Magdalena Majcher sięgnęła do akt sądowych, aby odtworzyć historię kobiety, którą media i społeczeństwo okrzyknęły dzieciobójczynią. To powieść o codziennym dramacie, który doprowadził do tragedii. Dramacie, któremu można było zapobiec, gdyby inni nie odwracali wzroku i nie zatykali uszu.
"Małe zbrodnie" to inspirowana prawdziwymi wydarzeniami powieść, która jest jak życie – nigdy nie czarno-białe.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-9703-2 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1.
Od: Prokuratura Rejonowa Węgrów
Do: Posterunek Policji w Miedznie
W załączeniu uprzejmie przesyłam pismo anonimowe bez daty w celu sprawdzenia podanych faktów i udzielenia odpowiedzi o poczynionych ustaleniach.
Doniesienie
Szanowna Prokuraturo chcę powiadomić Prokuraturę, co się dzieje we Wsi Wrotnów, Gmina Miedzna Pow. Węgrów Woj. Mazowieckie. Wyszła na jaw wielka zbrodnia której już czas zapobiec. żona (…) rodziła dzieci a dzieci byli im niepotrzebne to mąż (…) z moim teściem (…) w jakiś tam sposób te dzieci uśmiercali i za stodoło ich zakopywali i zrobili za stodoło cmętarzysko. Więc ja uważam że gdyby Prokuratura Okręgowa chciała się tą sprawą zająć to można by było przysłać policję ze psami to napewno by się znalazło ze czworo. dzieci i żona (…) musiała odejść bo się kłócił z nią i teraz mnie sąd przysądził płacić tysiąc nowych złotych alimentów. a on ma 39 lat i ma już rente i ma gospodarstwo i jeszcze pracuje na budowie i chłop zdrowy jak koń za co on dostał tą rente a ja niemam środków do życia.
mam nadzieje że Prokuratura Okręgowa w Warszawie zajmie się tą sprawą¹.
Przekierowano do Prokuratury Rejonowej w Węgrowie.
2.
Węgrów, 07.06.2000
Notatka urzędowa
W dniu 2000.06.07 pełniłem służbę dyż. KPP w Węgrowie. O godz. 14.05 zostałem powiadomiony przez PP Miedzna, że w (…) ujawniono zwłoki niemowlęce. (…)
Powiadomiono dyż. KWP Radom².
3.
Kierowca niebieskiego żuka gwałtownie zmienił pas na lewy, zmuszając w ten sposób innych użytkowników drogi do nagłego hamowania. Wzrok kierującego dostawczakiem spotkał się we wstecznym lusterku ze wzrokiem kierowcy skody felicii.
– Spierdalaj, urzędasie – mruknął pod nosem Jarek, którego Lidia nienawidziła szczerze od dnia, kiedy go poznała.
Po prawdzie Lidia nienawidziła wszystkich mężczyzn, więc nie było w tym nic dziwnego, ale Jarek był wyjątkowo nieprzyjemnym typem. Lidia najchętniej wysiadłaby z żuka tutaj, na samym środku mostu Poniatowskiego, ale musiała z czegoś żyć, a tak się składało, że Jarek miał jedną niezaprzeczalną zaletę – płacił więcej niż inni. Kobieta wbiła więc wzrok w mętną Wisłę za oknem i nawet się nie skrzywiła, kiedy on zaczął swoją standardową przemowę o tym, że za komuny było lepiej. Lidia już wielokrotnie miała na końcu języka uwagę, że tacy jak on nie dorobiliby się w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, ale ostatecznie za każdym razem decydowała się zignorować tyradę Jarka. Tak było bezpieczniej. Pierwszego czerwca dostała wypłatę. Cały tysiąc nowych złotych. Tysiąc złotych! Kiedy sprzedawała bułki w przejściu pod Dworcem Centralnym, wyciągała maksymalnie sześćset, z czego czterysta szło na opłaty za mieszkanie. Teraz miała cel: wyobrażała sobie, że kupi coś dzieciakom i pojedzie do Wrotnowa. Tak, odwiedzi dzieci! Na samą myśl jej usta ułożyły się w szeroki uśmiech.
– Co cię tak bawi? – spytał Jarek, który od dłuższego czasu przypatrywał się swojej pracownicy.
Dziwna była ta kobieta. Jarek nie pytał o jej przeszłość, bo co go to interesuje, ale przecież musiała jakąś mieć. Zbliżała się do czterdziestki, a nigdy nie słyszał, żeby opowiadała o dzieciach, mężu czy chociaż byłym mężu. Na jej zniszczonej życiem twarzy było widać cień dawnej atrakcyjności, Jarek nie wierzył więc, że była starą panną. Wiedział tylko, że przyjechała do Warszawy z jakiejś wsi pod Siedlcami i że w stolicy mieszka jej siostra. Lidia tyle powiedziała mu na rozmowie o pracę, jeśli tak w ogóle można nazwać tę pogawędkę, którą odbyli. Jarek nie przeprowadzał żadnej rekrutacji, bo i po co? Liczyła się tylko chęć do pracy. O uczciwość nie zabiegał, bo miał na mieście swoich ludzi. Gdyby któraś z pracujących dla niego kobiet postanowiła go oszukać, wiedziałby o tym, zanim ona wcieliłaby swój zamiar w życie.
Lidia wzruszyła ramionami, co wystarczyło za odpowiedź. Nie miała ochoty na rozmowę. Nie z nim, nie w tym śmierdzącym sprowadzanymi zza wschodniej granicy papierosami samochodzie, nie w oparach wczorajszego bimbru. Jarek codziennie podrzucał ją przed Stadion Dziesięciolecia i codziennie czuć było od niego alkohol.
Żuk skręcił gwałtownie. Jeszcze chwila, a będą na miejscu. Lidia odruchowo spojrzała w niebo. Zapowiadał się słoneczny i ciepły dzień. Coraz częściej łapała się na tym, że pogoda jest jedyną zmienną, od której uzależnia swój nastrój. W takie dni jak ten łatwiej jej wystać na zewnątrz. Czerwiec przyniósł poprawę pogody. Na szczęście, bo maj był kapryśny, zdarzały się poranki z temperaturą nieprzekraczającą ósmej kreski powyżej zera. Zanim nadeszło południe i zrobiło się ciepło, Lidia nie czuła już palców u dłoni i stóp. Z przerażeniem myślała wtedy o zimie. Poprzednią spędziła w podziemiach Dworca Centralnego, ale wiedziała, że tam już nie wróci. Tysiąc złotych! Nigdy tyle nie zarabiała.
– No, wysiadaj – zakomenderował Jarek, kiedy już zaparkował stosunkowo niedaleko głównego wejścia na stadion.
Lidia bez słowa szarpnęła za klamkę i wyskoczyła z samochodu. Obejrzała się za siebie, licząc na to, że tym razem mężczyzna pomoże jej z tymi wszystkimi kartonami, ale nadzieja okazała się płonna. Dziś znów obudziła się z potwornym bólem kręgosłupa. Z trudem wstała z łóżka. W jej głowie pojawiła się nawet myśl, żeby po prostu nie pójść do pracy, natychmiast jednak zastąpiła ją inna: tysiąc złotych. Prezenty dla dzieci. Słodycze. Zawsze powtarzała swoim synom i córce, że są rzeczy, których nie można kupić za żadne pieniądze, a teraz – proszę, sama zamierzała kupić ich uwagę. Jeśli czegoś w swoim życiu żałowała, to właśnie tego, że nie walczyła wystarczająco mocno o dzieci. Okazała się za słaba. Nie umiała znaleźć słów, aby wytłumaczyć im, że w pewnym momencie życie postawiło ją przed wyborem: przetrwanie albo dzieci.
Na szczęście nie musiała taszczyć tych kartonów zbyt daleko. Nieporęcznie, wiadomo, bo schodami w górę, ale dystans nie był duży. Lidia obróciła cztery razy. Przez chwilę jeszcze wpatrywała się w odjeżdżającego niebieskiego dostawczaka, w myślach złorzecząc Jarkowi, po czym powoli ruszyła w stronę swojego namiotu. Szła ze wzrokiem wbitym w czubki znoszonych adidasów. Kiedy dostała wypłatę, przez głowę nawet przemknęło jej, aby kupić sobie porządne buty, ale szybko uznała, że to zbędna ekstrawagancja. Dopóki te nie były dziurawe, nie potrzebowała nowych. Poczuła na sobie czyjeś spojrzenie i odruchowo się obróciła. Wzdrygnęła się, kiedy jej wzrok napotkał wysokiego Rosjanina, który kręcił się często po stadionie. Mężczyzna miał w sobie coś, co sprawiało, że Lidia się go bała. Nie wiedziała, czy to kwestia postawnej sylwetki, pełnego wyższości spojrzenia, kpiącego uśmiechu czy może raczej mieszaniny wszystkich tych czynników, ale jej wewnętrzny radar wył głośno za każdym razem, kiedy mijała przybysza zza wschodniej granicy. Skinęła mu tylko głową na dzień dobry i przyspieszyła kroku. Była już prawie na miejscu, kiedy natknęła się na dwóch policjantów ze stołecznej komendy. Nosili się po cywilnemu, ale bez trudu ich rozpoznała. Pięć tygodni spędzonych na Stadionie Dziesięciolecia w zupełności wystarczyło, by nauczyć się wyłapywać w tłumie funkcjonariuszy. Zadrżała. Pracowała na czarno i mimo że nikt na Jarmarku Europa nie miał stosownych papierów, Lidia zawsze się obawiała, że policjanci zainteresują się właśnie nią. Wiedziała wprawdzie, że warszawscy funkcjonariusze mają na stadionie ciekawsze zajęcia niż sprawdzanie legalności zatrudnienia, ale i tak żyła w wielkim strachu.
Otworzyła pierwszy z kartonów i zaczęła wyciągać z niego bluzy z ogromnym logo jednej z amerykańskich firm odzieżowych. Oczywiście nieoryginalne. Ukradkiem nasłuchiwała rozmowy policjantów z którymś z handlarzy. Kiedy w ogólnym gwarze wyłapała słowo „spirytus”, rozluźniła się. Dzień jak co dzień.
Uwinęła się z wyładowaniem towaru w piętnaście minut. Słońce świeciło już wysoko nad Pragą – chyba Południe, bo Lidia nigdy nie mogła zapamiętać, która to Praga-Południe, a która Praga-Północ. Te dzielnice przenikały się bez wyraźnej granicy. Lidia zdecydowanie wolała lewobrzeżną część Warszawy, ale tu, na Pradze, czuła się bardziej swojsko, jak w domu, którego nie miała. Przebywała wśród swoich: życiowych rozbitków, których jedynym celem było przetrwać.
4.
Joanna przystanęła w cieniu wiekowej lipy. Położyła reklamówki na chodniku. Niby nie było upalnie, trochę powyżej dwudziestu stopni, ale Joanna od jakiegoś czasu zmagała się z uderzeniami gorąca. Nigdy głośno by się do nich nie przyznała, bo oznaczały, że jej kobiecość się kończy, a Joanna nade wszystko obawiała się upływu czasu. Zawsze miała z tym problem. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że życie myślami o przeszłości jeszcze bardziej ją przygnębia, ale cóż mogła poradzić na to, że tęskniła za tym, co utracone, a szara codzienność nie dostarczała jej satysfakcji?
Ten dzień z góry był spisany na straty. Budzik nie zadzwonił, autobus uciekł jej sprzed nosa, w pracy wylała kawę na swoją ulubioną spódnicę, a na dodatek koleżanka się zwolniła, przez co Joanna w najbliższym czasie będzie musiała brać nadgodziny. Dużo nadgodzin. W drodze powrotnej zaszła do jednego z marketów, które wyrastały jak grzyby po deszczu na każdym warszawskim osiedlu, a których Joanna szczerze nienawidziła, choć i tak je odwiedzała, bo w jednym miejscu mogła kupić wszystko, czego potrzebowała. Problem polegał na tym, że za każdym razie przy kasie okazywało się, że musi zapłacić więcej, niż planowała wydać. Przyjemnie chodziło się po sklepie z koszykiem, do którego ładowało się, co popadnie, ale mniej przyjemnie było za to wszystko płacić. Teraz jeszcze trzeba donieść siatki do domu, a ich uchwyty boleśnie wrzynały się w ręce.
Postanowiła zapalić. Wyjęła z torebki paczkę czerwonych viceroyów, wsunęła jednego między wargi, odpaliła i mocno się zaciągnęła. Nigdzie się nie spieszyła. Wprawdzie w domu czekał na nią mąż, ale czasy, kiedy biegła do niego jak na skrzydłach, już dawno odeszły w niepamięć. Mieli po czterdzieści kilka lat, a ich małżeństwo było takie samo jak wielu ich równolatków – poprawne. Dzieci wyrosły i miały swoje sprawy. Jak Joanna zna życie, pewnie nawet nie ma ich w domu. Szwendają się gdzieś po osiedlu i wrócą po dwudziestej drugiej.
Zgasiła niedopałek czubkiem buta i, krzywiąc się przy tym oraz wzdychając, podniosła z ziemi reklamówki. Doczłapała do klatki schodowej i z uczuciem ulgi weszła do windy. Otwierając drzwi do mieszkania, w myślach zastanawiała się, co przygotuje na jutrzejszy obiad. Zapowiadało się, że znów wróci do domu po dwudziestej, musiała więc zrobić coś, co te darmozjady, jak z czułością myślała o swoich nastoletnich dzieciach, będą mogły sobie odgrzać. W przedpokoju natknęła się na Cezarego, co ją trochę zdziwiło, bo mąż rzadko wychodził z salonu, gdzie oddawał się swojej ulubionej czynności – oglądaniu meczów. Joanna przeklinała dzień, w którym zgodziła się na ofertę kablówki poszerzoną o programy sportowe. Kiedy Cezary jej to zasugerował, machnęła ręką, bo przecież nasi nie grają codziennie, jednak szybko okazało się, że niemal każdego dnia jest jakiś mecz. Spodziewała się, że mąż przepadnie, kiedy zacznie się Euro, tego roku organizowane w Belgii i Holandii, ale – na litość boską – do turnieju został prawie cały miesiąc, a ona codziennie słyszała o Zidanie, Pérezie, Figo czy innym Tottim.
– Dzwoniła policja. – Cezary natychmiast przeszedł do rzeczy.
Joanna położyła reklamówki na podłodze i rzuciła mężowi zaniepokojone spojrzenie. „Dzwoniła policja” nigdy nie brzmi dobrze, nawet jeśli jest się spokojnym, praworządnym obywatelem i nie ma się nic na sumieniu.
– Czego chcieli? – zapytała, rozmasowując obolałe dłonie.
– Szukają twojej siostry – wyjaśnił Cezary, ale natychmiast się zorientował, że żona ma więcej niż jedną siostrę. – Lidii – dodał.
Joanna poczuła ukłucie niepokoju. Delikatne, nie na tyle mocne, aby się zdenerwować, ale jednak wystarczająco silne, by przez głowę przetoczyły się jej czarne myśli. Nie brała pod uwagę, że policja mogłaby poszukiwać jej siostry jako podejrzanej o coś złego, ale jednak niepewność pozostała. Lidia, odkąd wyprowadziła się od męża, kompletnie sobie nie radziła. Przed rokiem Joanna wyciągnęła ją z noclegowni dla bezdomnych. Pożyczyła jej ubrania, pomalowała ją i osobiście zaprowadziła do pośredniaka. Lidia niby stanęła na nogi, ale Joanna nie miała pewności, jak sobie teraz radzi. Siostra nie odzywała się do niej od kilku tygodni.
– Powiedzieli ci coś więcej? – zainteresowała się. – Mówili, dlaczego jej szukają?
– Nie. Ten policjant ma dzwonić po dwudziestej, czyli… – Cezary spojrzał na zegarek – właściwie zaraz.
– Zanieś te reklamówki do kuchni – zarządziła Joanna.
Mężczyzna bez słowa wykonał polecenie, po czym wrócił przed telewizor. Najwyraźniej wypowiedział już dzienny limit słów.
Joanna postanowiła, że ugotuje pomidorową. Wprawdzie robiła tę zupę trzy dni temu, ale wszyscy domownicy ją lubili, była szybka w przygotowaniu, a ryzyko, że odgrzewające ją dzieci puszczą dom z dymem, było niewielkie. Obierała właśnie marchewkę, kiedy zadzwonił telefon.
– Ja odbiorę! – rzuciła i szybkim krokiem przeszła do przedpokoju, gdzie na ścianie wisiał aparat.
Cezary nawet nie zareagował, zupełnie jakby nie odnotował, że w mieszkaniu rozlega się głośny, wwiercający się w głowę sygnał, choć przecież mecz musiał się skończyć, bo mężczyzna uporczywie zmieniał kanały.
Joanna zacisnęła dłonie na słuchawce.
– Słucham. – Głos jej zadrżał.
– Dobry wieczór. Komenda Powiatowa Policji w Węgrowie się kłania, młodszy aspirant Arkadiusz Lewicki. – Mężczyzna wyrzucił z siebie na jednym wydechu. – Czy rozmawiam z panią Joanną Zatorską?
– Przy telefonie.
– Bardzo się cieszę, że panią zastałem. Szukam pani siostry, Lidii Gładoch. Czy wie pani, pod jakim adresem można ją zastać?
Joanna powinna była już się przecież przygotować do tej rozmowy, a jednak nie potrafiła zebrać myśli.
– Nie mam pojęcia – przyznała. – Moja siostra… no cóż, ona nie ma stałego miejsca pobytu.
– Tak, to już ustaliliśmy.
– A o co chodzi? Może ja będę potrafiła jakoś pomóc?
– Spokojnie, pani Lidia jest świadkiem w sprawie rozwodowej i dostałem polecenie, żeby ustalić jej miejsce zamieszkania.
– Naprawdę komenda powiatowa musi się tym zajmować? – zdziwiła się Joanna.
Po drugiej stronie zapadła cisza.
– Chyba nie powinienem dzielić się z panią moimi prywatnym poglądami na ten temat. – Policjant się zaśmiał, ale Joanna wyczuła w tym fałsz.
– No dobrze – skapitulowała. – Ale obawiam się, że nie pomogę. Tak jak powiedziałam, nie wiem, gdzie moja siostra teraz przebywa. Jeśli ją spotkam, to oczywiście przekażę, że pan dzwonił, ale to wszystko, co mogę zrobić. Może nasza matka więcej by panu powiedziała? – zasugerowała, bo nagle taka myśl zrodziła się w jej głowie.
– Już się kontaktowaliśmy z pani mamą, ale ona też nie zna adresu pani Lidii. No nic, będę szukał dalej.
– A nasz brat? Mogę podać panu numer telefonu do niego, ale nie gwarantuję, że będzie coś wiedział.
– Proszę dyktować.
Joanna krzyknęła na męża, żeby ściszył ten przeklęty telewizor, i podała policjantowi ciąg cyfr. Nie zdążyła się rozłączyć, kiedy Cezary krzyknął z salonu:
– Musisz to zobaczyć!
Joanna przewróciła oczami, odwiesiła słuchawkę i poszła do dużego pokoju. Już otworzyła usta, aby się odezwać, ale obraz na ekranie odbiornika zainteresował ją na tyle, że bezwiednie opadła na kanapę i w napięciu śledziła bieg przedstawianych wydarzeń.
– A to nie jest ta wieś, w której mieszkała Lidia? – Cezary przeniósł wzrok z telewizora na swoją żonę.
Nigdy nie widział Joanny tak przerażonej jak w tej chwili.ROZDZIAŁ 1
1.
Starszy sierżant Kamil Banasiak minął sklep spożywczy. Kątem oka dostrzegł siedzących na schodach stałych bywalców, ale chwilowo nie miał ani czasu, ani ochoty się z nimi użerać. Nadepnął mocniej na pedał gazu, na co silnik służbowego poloneza głośno zawył. To był jego pierwszy dzień w pracy po zwolnieniu lekarskim i od samego rana ślęczał nad dokumentami, które musiał uporządkować, jeśli nie chciał w nich utonąć. Chwilę po trzynastej, kiedy do końca dniówki zostały mu mniej niż dwie godziny, zorientował się, że wśród nikomu niepotrzebnych papierów znajduje się pismo od prokuratora rejonowego z Węgrowa. Nie mógł go zlekceważyć, więc chwilowo musiał porzucić marzenia o pierogach, które obiecała ulepić jego żona, i, chcąc nie chcąc, pojechał do Wrotnowa. Wciąż liczył na to, że zdąży obrócić w dwie strony przed piętnastą, bo o tej godzinie miał zamiar zamknąć posterunek w Miedznie na cztery spusty.
Jeszcze dwa lata temu żałował, że utknął w tej dziurze, ale teraz widział same plusy: praca od siódmej do piętnastej, święty spokój i wysoka wykrywalność wykroczeń, bo jak Kowalski pocisnął osiemdziesiąt na pięćdziesiątce, to cała wieś o tym huczała. O przestępstwach, rzecz jasna, nie mogło być mowy. Bo i kto miałby tu ich dokonywać? Jedynymi zajęciami Banasiaka były ganianie się z lokalną młodzieżą popijającą tanie wino w krzakach i niekończące się dyskusje z pijaczkami – „pisz pan ten mandat, ja i tak nie zapłacę, a komornik mi nie ściągnie, bo nie ma z czego”. Cenił sobie tę przewidywalność. Marzenia o wyższej grupie zaszeregowania porzucił niedługo po trzydziestce. Kiedy był młody i gniewny, chciał zmieniać świat. Widział się co najmniej w Węgrowie, oczywiście w wydziale kryminalnym, a może i wyżej, w Warszawie na przykład. Skrycie zazdrościł swoim kolegom ze stołecznej komendy. Gonili się po mieście z pruszkowskimi, strzelali, i to nie w opony, ale do ludzi, przejmowali transporty narkotyków, układali się zarówno z politykami, jak i z gangsterami. I te kobiety, dobry Boże! Banasiak nigdy nie zdradził swojej Grażynki, bo i nie miał z kim, ale był pewien, że gdyby pracował w Pałacu Mostowskich, okazja sama by go znalazła. Może nawet w końcu użyłby swojego P-64? Początkowo czuł, że cztery ściany posterunku go ograniczają, ale w pewnym momencie doszedł do wniosku, że w życiu najważniejszy jest święty spokój.
Kiedy więc zapoznał się z treścią anonimowego listu, poczuł złość. Co za debil, ten gość, który to napisał. Że też zachciało mu się ludziom głowę zawracać głupotami. Wyszła na jaw wielka zbrodnia, we Wrotnowie, kurwa jego mać, dobre. Banasiak najchętniej wyrzuciłby ten list do kosza i zapomniał o całej sprawie, ale skoro prokurator z Węgrowa prosił, nie było wyjścia, trzeba było ruszyć dupę.
Odnotował, że na widok oznakowanego poloneza klientela lokalnego sklepu schowała butelki z piwem za plecy, i roześmiał się głośno. Sam nie wiedział dlaczego, ale dostrzegł w tym coś bardzo zabawnego – on jedzie tropić sprawców wielkiej zbrodni, a pijaczki myślą, że to oni znajdują się w kręgu jego zainteresowania.
Banasiak znał oczywiście rodzinę Gładochów, jak zresztą wszystkich mieszkańców gminy Miedzna. W samym Wrotnowie mieszkało mniej niż pięćset osób, a połowa była ze sobą spokrewniona lub spowinowacona. Banasiak już dawno przestał się orientować, kto jest czyim zięciem, bratankiem, szwagrem czy wujem. Grażynka była zdecydowanie lepsza w te klocki. A bycie plotkarką to wbrew pozorom bardzo przydatna cecha małżonki stróża prawa, choć Banasiak musiał się pilnować, żeby nie zdradzać jej tajemnic służbowych, tak jakby jakieś tajemnice mógł mieć na tym posterunku w Miedznie.
Gładochowie byli jedną z licznych we wsi rodzin wielodzietnych, wielopokoleniowych i w ogóle wszystko wielo… Mieli spore gospodarstwo, chyba z dziesięć hektarów, które stanowiło główne źródło utrzymania całej familii. Młody Gładoch – który wprawdzie był już przed czterdziestką, ale stary jeszcze żył, więc siłą rzeczy ten musiał być młody – dorabiał gdzieś na budowie, o czym poinformowała Banasiaka Grażyna. Z rok temu zostawiła go żona, o czym starszy sierżant, rzecz jasna, również wiedział od swojej małżonki. Normalna rodzina, jakich wiele na mazowieckiej wsi. Niczym się nie wyróżniali, dobrze żyli z sąsiadami, nie zadzierali nosa i nie wtrącali się w nie swoje sprawy. Córki Gładochów powychodziły za mąż po okolicznych wsiach, a na gospodarstwie został on, młody Gładoch, bodajże Adam, o ile Banasiak czegoś nie pokręcił, bo miał to do siebie, że swojej żony słuchał uważnie, ale jego zainteresowanie kończyło się po jakichś dziesięciu sekundach.
Banasiak zaparkował, a raczej porzucił poloneza na poboczu. Jeszcze kilka dni wcześniej koła ugrzęzłyby w błocie, bo trzecia dekada maja upłynęła pod znakiem ulewnych deszczy, ale od tygodnia świeciło słońce i starszy sierżant mógł zostawić auto przy płocie Gładochów bez obaw, że będzie musiał dzwonić po wyciągarkę. Zawahał się przed wejściem na podwórze. Kątem oka dostrzegł kręcącą się w gospodarstwie obok kobietę i to od niej postanowił zacząć rozpytanie. Jedna z córek Gładochów mieszkała z mężem i dziećmi po sąsiedzku. Banasiak właściwie nie planował z nią rozmawiać, ale skoro sama się nawinęła, dlaczego by nie skorzystać z okazji? Okazja – to słowo klucz, które czyni nie tylko złodzieja, ale też policjanta, z czego starszy sierżant, choć nie mógł pochwalić się zbyt wieloma sukcesami w pracy, doskonale zdawał sobie sprawę. Zmusił się do tego, aby groźnie wyglądać, i odchrząknął głośno. Kobieta najwyraźniej zamierzała wrócić do domu, ale policjant w porę ją ubiegł.
– Dzień dobry, czy możemy chwilę porozmawiać? – zapytał, szybkim krokiem podchodząc do córki Gładochów.
Magdalena Musialik zmierzyła go przenikliwym spojrzeniem, po czym wzruszyła ramionami, jak gdyby wszystko jej było jedno.
– Proszę – rzuciła jednak zaciekawionym tonem.
– Ja w takiej delikatnej sprawie… – zaczął niepewnie, intensywnie zastanawiając się, jak do licha ma zapytać tę kobietę, czy w gospodarstwie jej rodziców przypadkiem nie zakopano zwłok dzieci jej brata. – Bo widzi pani, dostaliśmy list. Pewien bardzo niepokojący list.
– List? – Musialik osłoniła oczy przed świecącym jej prosto w twarz słońcem.
– Tak, list. – Banasiak nabierał pewności siebie. – Jego autor zasugerował, że… pani bratowa rodziła dzieci, a potem te dzieci były… uśmiercane.
Tego, co stało się później, starszy sierżant nie był w stanie w żaden sposób przewidzieć. Magdalena Musialik wyraźnie się spięła. Przygryzła dolną wargę i uciekła spojrzeniem. Banasiak obserwował ją bacznym wzrokiem. Jeśli jeszcze miał w sobie choć resztki wiary w to, że wyjdzie z pracy o piętnastej, to właśnie bezpowrotnie je utracił.
– Była taka sytuacja, ale ja… ja nie wiem, bo…
– Jaka sytuacja?
– Mój brat i bratowa mają pięcioro dzieci – wyjaśniła pokrętnie Musialik. – Ale ona więcej razy w ciąży chodziła, tego jestem pewna. Ostatni raz była w ciąży na początku zeszłego roku i jakoś na Święta Wielkanocne urodziła dziecko, ale tego dziecka nie ma.
– Nie ma? – Banasiak głośno przełknął ślinę.
– Nie ma. Ja kiedyś słyszałam rozmowę Lidii i mojej matki. Matka zapytała ją, co się stało z dzieckiem, z którym chodziła w ciąży, a ona powiedziała, że oddała do adopcji w Warszawie.
Dopiero teraz starszy sierżant zorientował się, że Magdalena Musialik mówi niemal szeptem, a on musi się nad nią pochylać, żeby cokolwiek słyszeć.
Służył w policji od prawie dziesięciu lat i po raz pierwszy znalazł się w sytuacji, w której poczuł strach. Strach przed tym, co może znaleźć w obejściu Gładochów. W myślach jak mantrę powtarzał: „Żeby tylko tego nie spierdolić”.
– Moja bratowa jest dziwna. – Musialik spojrzała Banasiakowi w oczy, a on zobaczył w nich determinację. – Chyba z osiem razy opuszczała rodzinę, za każdym razem nie było jej od trzech do sześciu miesięcy. Często się z moim bratem kłócili, rozstawali się, wracali. A jakoś na początku roku… – zawahała się – byłam na strychu u rodziców i rozwieszałam pranie. Coś mnie tknęło, sama nie wiem dlaczego, ale zajrzałam pod leżące tam pudełko i… Może powinien pan porozmawiać z moimi rodzicami.
– Co tam pani znalazła? – Banasiak nie poznawał swojego głosu.
– Szkielet. – Magdalena Musialik patrzyła na niego ze smutkiem. – Szkielet małego dziecka. Powiadomiłam o tym mojego ojca.
– A pani ojciec…
– Włożył ten szkielet do worka, który wisiał na gwoździu w garażu.
Starszy sierżant Banasiak poczuł, że brakuje mu tchu. To, co mówiła ta kobieta, było wprost makabryczne. Policjant miał wrażenie, jak gdyby słuchał właśnie o fabule jakiegoś filmu. To nie mogło być prawdziwe życie. Nikt normalny nie wkłada znalezionego na strychu szkieletu do worka, który wisi na gwoździu w garażu! Kurwa, nikt normalny nie trzyma szkieletu dziecka na strychu! Banasiak rozglądał się nerwowo, jakby spodziewał się, że nadejdzie pomoc. Przeklęty prokurator z Węgrowa. Co on w ogóle sobie myślał, kiedy przesyłał na posterunek ten anonim? Co za spychologia. I niby co on, Banasiak, ma z tą sprawą zrobić? Ostatkiem sił zmusił się do zachowania spokoju. Jest policjantem? Jest. Co z tego, że z wiejskiego posterunku, został przecież odpowiednio przeszkolony. Teraz musi tylko przypomnieć sobie, jak to się robi.
– Może pan sam zapytać ojca o ten szkielet.
Banasiak podążył za wzrokiem kobiety. Stary Gładoch kręcił się po obejściu za płotem, wyraźnie zainteresowany obecnością policjanta. Starszy sierżant bez słowa pożegnania zostawił rozmówczynię i ruszył w stronę gospodarstwa jej ojca. Kiedy wszedł na podwórze, do domu czmychnęła dziewczyna w tym dziwnym wieku, w którym nie jest się ani dzieckiem, ani dorosłym, ani nawet jeszcze nastolatkiem. Banasiak wiedział o tym doskonale, bo sam miał w domu dwunastolatka, którego spłodzili z Grażynką krótko po maturze.
Gładoch na moment zastygł w bezruchu. Po kilku sekundach, w czasie których obaj mężczyźni mierzyli się wzrokiem, skinął Banasiakowi. Starszy sierżant wyciągnął w stronę starego dłoń, którą tamten bez wahania uścisnął.
– Dobry – mruknął Banasiak. Ukradkiem przesunął boleśnie wbijającą się w biodro kaburę z bronią, ale Eugeniusz Gładoch odebrał to jako sygnał: „Jestem tu służbowo”.
– To się okaże, czy dobry – mruknął starszy mężczyzna.
– Panie Eugeniuszu. – Banasiak postanowił od razu przejść do rzeczy. – Myślę, że pan doskonale wie, dlaczego tutaj jestem i o czym przed chwilą rozmawiałem z pana córką.
Gładoch bez słowa skinął głową.
– Pójdzie pan ze mną do garażu – powiedział, a policjant złapał się na tym, że zastanawia się, czy to prośba, pytanie, sugestia czy rozkaz.
Nie wyłapał jednak w głosie starego groźby, więc ruszył za nim, rozglądając się bacznie na boki. Magdalena Musialik stała dokładnie w tym miejscu, w którym Banasiak ją zostawił, i obserwowała rozwój wydarzeń. Starszy sierżant poczuł chęć powiedzenia tej kobiecie, aby poszła do domu. Chciał zaoszczędzić jej tego widoku, ale szybko uświadomił sobie, że to przecież ona znalazła szkielet.
Eugeniusz Gładoch wszedł przez otwarte drzwi do garażu. Banasiak rozejrzał się niepewnie w środku i podążył za wzrokiem gospodarza. Szary worek wyglądał tak… niepozornie: zwykły, materiałowy, chyba lniany. Zanim policjant zdążył się odezwać, Gładoch zdjął worek z gwoździa i bez słowa podał go policjantowi. Później Banasiak wspominał to ze wstydem, ale kiedy sięgnął po worek, zobaczył, jak bardzo drżą mu dłonie. Zajrzał do środka. Zdziwił się, bo wewnątrz był drugi worek, ciemniejszy. Otworzył go. Nigdy w życiu czegoś takiego nie widział, ale nie miał żadnych wątpliwości, na co patrzy – na fragment malutkiej czaszki.
Sam nie wiedział, skąd miał takie przeświadczenie, ale był pewien, że zaraz rozpęta się tu istne piekło.