- W empik go
Małżeństwo - ebook
Małżeństwo - ebook
Zbiór opowiadań wybitnego – chociaż dziś skazywanego na zapomnienie – polskiego pisarza, tworzącego na pograniczu czterech epok: pozytywizmu, Młodej Polski, dwudziestolecia międzywojennego oraz współczesności, zesłańca na Syberię, podróżnika, badacza, etnografa Syberii i działacza niepodległościowego. Zbiór zawiera utwory opowiadające o życiu, katordze, dalekim Sybirze, tęsknocie, cierpieniu, niesprawiedliwości, nadziei i... śmierci. Są to: „Małżeństwo”, „Być albo nie być”, „Tułacze”. A oto fragment opowiadania „Tułacze”: „Miał dosyć obczyzny, ale nie miał wcale pieniędzy. Musiał więc czekać, aż zginą śniegi, stopnieją lody, i ogrzana ziemia otworzy na wsze strony swoje drogi i swoje kryjówki. Wtedy pójdzie piechotą... Czekał spokojnie, cierpliwie, nikomu nie zwierzając się, przed nikim się nie skarżąc.... Parów zaśnieżonej rzeki uciekał, niknąc w bledniejących przegubach złotośniadych cieni. Cichość grobowca, białość ciała, nieskalanego żadnym dotknięciem... Na nim legł, przywarł doń w dławiącym bezruchu błękitny wiszar wietrznego oceanu. A ponad tym mroźnym zlewem powietrza i zastygłej ziemi słońce rozpościerało swój cudny wachlarz złotych, przetykanych tęczą promieni.... Samotnik chłonął mary dźwięków, przywidzenia drgnięć duszą, łaknącą wolności... Aż mierzchnął dzień, umierały blaski, stygły westchnienia... Na widnokręgu rozlewała się struga krwi, kąpiąc w swej pożodze obłoki i góry....”
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-704-7 |
Rozmiar pliku: | 906 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I.
List przeczytany położył na stole i głowę opuścił. Chwilę ścigał posępnym wzrokiem skrawki własnych myśli, chwilę walczył z budzącem się wzruszeniem... Chwilę bolesną ale... niedługą. Poczem wstał, otrząsnął się, wyprostował, paczkę nierozpieczętowanych gazet wysoko na belce jurty położył, a zdjął stamtąd kosę. Przyjrzał się jej okiem znawcy, spróbował ostrza paznokciem, oparł końcem o ziemię i przycisnął. Szlachetne narzędzie zgięło się i, puszczone, wyprostowało natychmiast jak dobra szpada. Przyniósł z kąta kosidło nowe, czyste, doskonale wysuszone, pilnie je zbadał i związał razem z owiniętą w papier kosą. Następnie włożył do wyszarzanych sumek podróżnych wór mąki, pęcherz soli, kociołek i imbryk miedziany, pół cegły herbaty, zawiniątko z bielizną, ręcznik, mydło, pudełko z przyborami do szycia... słowem wszystko co było niezbędne człowiekowi w pustyni. Wyjął z loszku wielki »burak« z kory brzozowej, pełny przetopionego masła, dubeltówkę na plecy zarzucił, na jednym ramieniu zawiesił wyładowane sumki, na drugiem pościel w wałek zwiniętą, »burak« wziął do ręki i tak obciążony, podpierając się kosidłem, ruszył wąską ścieżyną – mimo bagna przez las ku rzece.
Tam odszukał ukrytą w wiklinie łódeczkę, zepchnął ją po oślizłym, mulastym brzegu na wodę, złożył w niej broń, rzeczy, parę sieci, które tu suszyły się rozwieszone na krzewach, wreszcie siadł i kilkoma silnemi uderzeniami wiosła, wypędził stateczek z pod nawisłych, czochratych gałęzi wierzbowych na szumiące zielonawe nurtowie.
Tu dopiero rozjaśniły mu się zamglone czarne oczy i wyprostowały ściągnięte brwi. Miał przed sobą szeroką, lustrzaną wstęgę, uciekającą w blade błękity. Nikle również błękitne góry majaczyły na widnokręgu. Śnieżne ich czuby zmieszane z grzędami chmur plamiły dalekie niebo i wodę srebrnymi blaskami.
Płynął z prądem, więc wiosłem ledwie muskał fale, kolebiące się tuż blisko pod jego dłonią. Chyżo mijały niskie, zalewne kępiny, gdzie rosła łoza cienka, wysoka, kędzierzawa jak bambus. Prześlizgiwał się mimo stromych urwistych brzegów wysp matecznych, uwieńczonych czarnymi świerkami, gajami złotozielonych modrzewi i sosen o pniach miedzianych.
Wreszcie wybiegł z labiryntu na szerokie przestworze, gdzie rzeka wielka jak morska cieśnina zebrała w jedno koryto wszystkie swoje strugi. Na wysokim brzegu, na tle zębatej ściany lasy, z poza koronki jasnego listowia brzóz i wierzb zabielała wieża cerkiewna, błysnęły szkłami okien domostwa wioseczki. Zawahał się i dopiero, gdy prądy zagroziły porwaniem go daleko, zawrócił gwałtownie czółenko na miejscu, aż woda zafurczała o burtę i popłynął z wysiłkiem ku żółtej ławicy przystani. Tam drzemały dnem do góry wywrócone łodzie i wielka krypa przewodowa, stojąc na legarach, rzucała na wysłonecznione piachy granatowy cień.
Przybił do miejsca, gdzie osobnik w europejsko-jakuckim kostyumie z wielkiem skupieniem łowił na wędkę drobne, srebrne płocie.
– Szczęść Boże, Anatazy Serafimowiczu! Zwróćże łaskawie uwagę na moje rzeczy!... Za chwilę wrócę!
– Dobrze, Stefanie Tomaszewiczu! Dokqd płyniesz?
– Na łąki. Czas kosić!
Osobnik raz jeszcze skinął głową na znak zgody i równocześnie nową rybkę poderwał.
Stefan wyskoczył na brzeg i udał się wąską ścieżyną wśród głogów i tarniny ku małej jurcie na skraju sioła.
Kiedy próg jej przestąpił i rozejrzał się po ciemnem wnętrzu, przyjemne ożywienie znikło z jego ogorzałej twarzy.
– Niema! – szepnął z rozczarowaniem.
Lecz rozrzucone na stole gazety, filiżanka niedopitej herbaty, szal leżący na podłodze, jakiś szmer cichy ledwie uchwytny wstrzymywały go od odwrotu.
– Panno Zofio! – rzekł głośno.
– Panno Zofio! – powtórzył ciszej. Jego bystre oczy dostrzegły ślady łez na porzuconych pismach. Perkalowa zasłona nad łóżkiem zakołysała się nieznacznie, wysunęły się z pod niej drobne stopy w starych wytartych trzewiczkach, a po chwili wyszła stamtąd młoda kobieta jasnowłosa, jasno-lica, ze smutnemi fiołkowemi oczyma.
– To pan, panie Stefanie! Dzień dobry!...
– Płynę na moją wyspę... Może pani przejedzie się ze mną?
Blady rumieniec przemknął po twarzy dziewczyny.
– Nie. Nie dziś!
– Właśnie dziś! – odparł stanowczo, łowiąc jej spojrzenia rzucane na rozrzucone gazety. – Dzień cudny. Cisza. Rzeka jak lustro... Popłyniemy.
Wahała się i płoniła coraz bardziej.
– Co tu gadać! Nie zostawię już pani samej... Zostanę i zmarnuję dzień... Już ja widzę co się święci... Znowu to samo, wciąż i zawsze to samo...
Kiwnął głową w stronę stołu.
– Sam... odebrałem... – dodał załamującym się cokolwiek głosem.
– Cóż takiego?
– To samo! – szepnął z uśmiechem. – Nie znoszę!... Nienawidzę!... Nie chcę o tem ani mówić, ani myśleć!... Jesteśmy w grobie na samem dnie!
– Och, nie! Nie na samem dnie! – przerwała smutno.
– To już aptekarskie różnice! Najważniejsza, że nic nie możemy poradzić. Wyrzucono nas poza nawias!... Więc poco się truć?! Płyniemy! Niech pani się zabiera. Wieczorem odwiozę. Całe czółno kwiatów nazbiera pani!... Tam ładnie!
Ustąpiła i już weselsza, ożywiona, uczyniła w jurcie pewien porządek, włożyła na głowę słomkowy kapelusz, szal przerzuciła przez rękę.
– Ale, ale! Napiszę słów kilka do Zerowicza. Miał przyjść. Nie zastanie mnie i będzie mu przykro!...
Skreśliła parę wyrazów na kartce, włożyła w kopertę, którą zatknęła nad drzwiami w szparze framugi.
Poczem zwióciła się do Stefana, który cierpliwie czekał na nią opodal i poszła drożyną obok niego ku rzece.
Anastazy Serafiniowicz tkwił wiernie na tem samem miejscu i miał już pełne wiaderko płoci. Spostrzegłszy niewiastę wstał zmieszany, zapiął surdut na jedyny obecny guzik i zdjął pomięty kapelusz.
Zofia kiwnęła mu głową.
– Cudowna hislorya!... A to ci spryciarz ten Mirski!... Nie do uwierzenia! – mruczał ze zdziwieniem, gdy młoda kobieta usiadła w czółenku Stefana i gdy oboje odbili od brzegu.
– Ta... Zofia Mikołajewna – ta... trusia!... Wierz tu ludziom!... Oho!... ho!
Zofia umieściła się na przodzie czółenka na podściółce z młodej, pachnącej modrzewiny. Za nią bliżej steru usadowił się mocno Stefan z podwiniętemi nogami, z długiem wiosłem w ręku. Chybotliwa łódź łączyła w rytmiczną całość ich ruchy. Nie widzieli swych twarzy i nie mówili z sobą, pochłonięci rozkoszą tego tańca na falach i czarem rozwierających się przed nimi błękitów. Rzeka mieniła się w słońcu jak szafir bezcenny. Lazurowe strugi, srebrne i złote blaski przesuwały się po niej widmowym ruchem, jak przesuwa się ledwie dostrzegalny uśmiech po twarzy pieszczonej. Szmaragdowe bukiety wysp wytryskały z rozsłonecznionych wód, tworząc girlandy leśnych koronek, rzeźbionych cieniem granatowem i światłem słonecznem. A wszędzie w okół niebieskie przeźrocze z sinymi lasami u granic, z liliowemi w dali górami, z obłokami jak puchy łabędzie... Czasem wysoko w podniebiu przeleciała para dzikich gęsi lub zaszumiał sznur kaczek; czasem różowa mewa zwinęła się nisko nad wodą lub ryba plusła trwożnie opodal – ścigana przez rzeczne potwory.
Czółenko miarowo kołysało się do taktu silnych uderzeń wiosła. Nurt warczał pod dzióbem stateczku i czepiał się jego boków. I on zataczał się na odmętach, huśtając łagodnie wioślarzy.
Pośrodku rzeki nawrócili w archipelag wysp. Zielony zmrok wąskich odnóg owionął ich chłodem.
– Niech pani zarzuci szal! – krzyknął wesoło Stefan, zauważywszy, że młodociany kark dziewczyny zbielał i skurczył się pod cienką bluzką.
– Kiedy się boję ruszyć.
– Niech pani się nie boi... Zresztą przystanę zaraz na chwileczkę...
Przybił do brzegu i wraził wiosło od strony rzeki w ilaste dno. Czółenko stanęło twardo, mocno zaciśnięte między brzegiem a wiośliskiem.
– Teraz może pani bezpiecznie się ruszyć... A może pani zwróci się twarzą do mnie? – dodał z zalotną prośbą.
Zofia potrząsnęła głową i pochyliła się, kryjąc rumieniec.
Pomknęli dalej krętemi strugami, to pluszczącemi cicho, sennie jak łachy jeziorne, to lejącemi się burzliwie jak młyńskie łotoki. Tłum wysp i wysepek obstąpił ich wokoło i zasnuł niedawne słoneczne przestworza, zacienił błękitny widnokrąg tysiącem złocistozielonych zwojów.
Łódź, lecąca jak ptak prawie bez wstrząśnień, nagle zwroty srebrnej wstęgi wodnej, niespodziane zaskoki i rozstępy białych przylądków, piachy gorejące jak złoto; mierzchliwe gaje malachitowe, perłowe piany zlewisk, ryczących na kamienistych ławicach, – wszystko jaskrawe jak przedziwna rzeczywistość a mijające szybko i niepowrotnie, jak senne widziadła, odurzyły Zofię, która dotychczas nigdy nie stykała się tak blisko, tak bezpośrednio z potężną dziewiczą przyrodą.
– Jak w bajce!... – szeptała bezwiednie. – Jak w bajce!...
Z zamieraniem serca patrzała jak pędzi wątła ich »łupinka« wprost ku pomostowi drzew, które upadłszy z wysokiego brzegu, nurzały się kosmatemi koronami we wrących, zbałwanionych potokach. Podarte ich korzenie, potwornie wygięte i potargane, jeszcze trzymały się ojczystych krawędzi, a szerszawe pnie i rude konary tworzyły nad rzeką niskie sklepienie.
Stefan skierował łódź w ten dziwaczny tunel, gdzie zwolniały wart przetaczał się długiemi falami, podczas gdy tuż za przejrzystą ścianą gałęzi, za iglastym majem więdnącego listowia szumiały wściekle wiry niezliczonych prądowin. Grudki czarnej ziemi kapały z podmywiska na stateczek; frędzle łodyg, całe kudły splątanych korzeni zwieszały się ku nim, niby macki zmartwiałych ośmiornic; ułamane sęki sterczały ostro i wrogo jak dzidy straży, ukrytych w zielonawym zmroku.
– Niech pani niczego się nie lęka i w żadnym razie nie rzuca, nie przechyla. Niech pani przychyli się do łodzi i czeka!... – ostrzegał Stefan, wolniuchno prowadząc łódź wąską smugą czystej wody. Gdy prąd przyciskał ich do brzegu Stefan odpychał się ostrożnie wiosłem, gdy unosił ich pod belkowinę pni, czepiał się za nią rękami.
– Po coś pan tędy popłynął? – spytała Zofia, gdy znaleźli się znowu wśród jasnych i lustrzanych roztoczy.
– Niema innej drogi!
Ukazał końcem wiosła w bok poza siebie na rzekę kiereszowatą od wirów, wrących jak ukrop. Nieprzeliczone ostre wierzchołki odartych z listowia, zatopionych głęboko parszaków dygotały w skłębionych odmętach.
– Już jesteśmy! – rzekł po chwili i czółenko zręcznym ruchem do wpół wyrzucił na nieduży przyczółek mielizny. Przez wąską szparę w stromem gliniastem urwisku, zatkaną łopiastymi liśćmi dzikich porzeczek, wypływał tu z głębi wyspy mały strumyczek; obok gzemsem upłazu pięła się ścieżyna.
– Niech pani idzie na górę, zaraz tam będę.
Gdy wyszła na górną krawędź brzegu, zamarła z zachwytu. Obszerna łąka, szmaragdowa od bujnych traw, fioletowa od dzwonków, rumiana od kiści dzikiego owsika, wyczeńca i tymotki, leżała w słońcu między dwiema przepaściami modrego powietrza. Żółte czarki jaskrów, złote gwiazdy ostromleczów przeświecały z poza muślinu zieleni, niby wielkie guzy zalotnego stroju. Lny polne patrzały w przestworze turkusowemi oczyma. Wysoko ponad tym kwietnym gminem strzelały różowe osty i paliowe dziewanny. Białe kaszki i miodunki nęciły korowody motyli, składających i rozwierających pstre skrzydełka ruchem słodkim i lubieżnym. Łątki łyskały mikowemi skrzydłami, brunatne bąki z basowem brzęczeniem wiły się wśród ziela. A dalej, z wądołu, ze szczeliny potoku wychylały się ciemne krzewy porzeczek, jodełki misternych bladozielonych skrzypów, błękitniały dołem smugi niezapominajek. Powyżej kwitł różowy głóg, dziki chmiel wieszał na krzewach swe białe festony, a jeszcze wyżej na plaskiem wzgórzu kędzierzawił się śliczny lasek modrzewiowy, przecięty gdzieniegdzie białymi pniami brzóz.
Odurzający zapach miodu i żywicy powiał na Zofię.
Ja pójdę górą, ja pójdę górą
A ty doliną...
Zanuciła mimo woli, nachylając się po kwiaty, aby je rwać i całować…
Ja będę chłopcem, ja będę chłopcem
A ty dziewczyną!
Odpowiedział jej z dołu głos męski. Zabrzmiał on zupełnie nie z tej strony, gdzie go się spodziewała i wydał się jej jakimś innym. Więc pobiegła w jego kierunku i rychło zatrzymała się nad urwiskiem opadającem wprost do wody. W pobliżu, u dzióba wyspy, Stefan zarzucał sieci.
– A co to?
– Na pani szczęście!... – odrzekł wesoło, podnosząc ku niej ogorzałą twarz. Ciemne kędziory opadły mu nisko nad białem czołem, łącząc się w jedną ramkę z ciemnym zarostem brody i wąsów; czarne oczy świeciły mocno a pogodnie, smukłe ręce ruchem szerokim i swobodnym miotały sznury sieci w błękitną toń. Czółenko chybotało się pod nim jak wątły listek. Zofia patrzała z niejasnem, niepojętem dla siebie wzruszeniem słodkiem i wstydliwem, z ciekawością nigdy dotąd niedoświadczaną, z zajęciem wprost żenującem na jego silne barki, na energicznie pochylony kark, wynurzający się niby słup marmurowy z rozpiętego kołnierza szarej bluzy.
Gdy wkrótce potem młodzieniec, niosąc rzeczy, ukazał się na łące, nie znalazł tam dziewczyny. Wesoły jej głos rozlegał się w cienistym parowie!
– Mirski! Mirski, panie Stefanie, chodźcie tutaj... Co za moc jagód!?... Cudownie!
W parowie było chłodno, wilgotno, pachniało mułem rzecznym. Z gęstych, ciemnolistych krzewów wynurzała się śmiejąca twarz kobieca w słomkowym kapeluszu, zsuniętym na tył głowy. Rwała pełnemi rękami rubinowe grona i niosła je do równie rubinowych ust. Stefan krzewy gwałtownie rozgarnął i zanurzył się w nich. Milczeli. Jedynie na dnie parowu szemrał dźwięcznie maluchny, niewidzialny strumyczek.
– Mam wrażenie, że jestem na wakacyach i że siedzę w malinach...
– Oo! – mruknął współczująco Stefan... – Pewnie pani była psotna!
– Nie tyle psotna, co łakoma. Opychałam się owocami i nigdy nie jadłam obiadu. Mama rozpaczała, że stale nie mam apetytu, zmuszała mię pić rumianki, tysiączniki, bobowniki i inne gorycze... A nie mogłam jej powiedzieć przyczyny, gdyż w naszej wsi stale grasowały rozmaite epidemie i owoców nam nie dawano... Ale dość! Niech pan wychodzi, bo przecież musimy wracać. Zapomniał pan, co? Chciałabym jeszcze kwiatów narwać!...
– A herbata?! Bez herbaty z miejsca się nie ruszę.
– Właśnie, wiem o tem. Dlatego niech pan rozpali ogień i robi, co do niego należy, skoro pan gospodarzy, a ja tymczasem pójdę na łąkę... Dobrze?!
– Ano dobrze! Chociaż chciało by się wakacye przedłużyć!... Czy pani tu źle?... Niech pani patrzy jakie śliczności!... A głównie żadna »osoba« nad duszą nie stoi, żadna straż towarzyska... Co zechcemy, to zrobimy... Wolność!... Wszystko co dokuczliwe, złośliwe, głupie, małostkowe... pozostało daleko!... Nad nami niebo, pod nami ziemia kwitnąca, aksamitna, usłana pięknemi ziołami... nic więcej. Umyślnie wybrałem ten kąt daleki, gdzie dojazd trudny... aby nikt, nikt do mnie się nie dostał... Samotność... Cisza... Spokój... Tylko rzeka szemrze?...
– I długo pan tu przebędzie?... – spytała, rwąc kwiaty. Szedł za nią i podawał ładniejsze okazy.
– Miesiąc, dwa... Ile się da! Im dłużej, tem lepiej... Łąkę, ba, wyspę całą za sześć rubli w nie-ogra-ni-czo-ne wziąłem posiadanie... Dzięki prądowinom od tej strony rzeki i bardzo bystremu nurtowi od głównego koryta ptak tutaj w lecie nie zalata... Na parę miesięcy utonę w przyrodzie a pamięć w pracy utopię! Cały ten czas będę marzył, że świat jest dobry i już... wyreparowany... Ze znikli drapieżce, gwałciciele, kłamcy, okrutnicy, plotkarze, zazdrośnicy... A co? Czy będzie mi źle?... Wszak i koń dorożkarski miewa czasem niedzielę!
Słuchała go uważnie, ale nie patrzała nań, pilnie układając równianki.
– Słyszy pani jak ryczą odmęty? To te, przez które płynęliśmy... Strzegą nas!............................BYĆ ALBO NIE BYĆ.
I.
– Imię?
– Edward...
– Nazwisko?
– Zaremba...
– Lat?
– Dwadzieścia pięć...
Po każdej odpowiedzi dyrektor więzienia zaglądał do papierów i sprawdzał.
– Rozbierz się!... – zakończył surowo.
Więzień nie ruszył się, tylko drgnęły mu i pobladły wilgotne, młode wargi, tylko zadrżały długie rzęsy opuszczonych powiek.
Dyrektor spojrzał nań zezem i zrobił nieznaczny ruch głową dwóm stojącym u drzwi dozorcom.
– Rozbieraj się! – powtórzył jeden z nich, biorąc za łokieć młodzieńca.
– No, dalej!... – dodał drugi, popychając go zlekka ku ścianie.
A gdy więzień trwał dalej w pozornej obojętności, zaczęli brutalnie rwać na nim odzież, rozpinać mu kamizelkę, spodnie, zdzierać je na dół. Chwytali go za rękawy i rozkrzyżowywali w powietrzu ręce; z tłumioną nienawiścią i odrazą schylali mu się do kolan. Więzień dyszał coraz gwałtowniej. Gdy zaczęli szarpać na nim bieliznę, zrobił słaby, odpychający ruch ręką i szepnął głucho:
– Puśćcie... ja... sam...
Lecz już go nie puścili, choć latającemi rękami rozpinał spiesznie guziki i sam się obnażał. Przeciwnie, ich twarde, ciemne palce z brudnymi pazurami, nurzały się teraz z widoczną rozkoszą w jego różowem ciele, znacząc wszędzie czerwone, brzydkie ślady. Po dotkniętych mięśniach przepływały wstydliwe, bolesne drżenia, niby fala po wodzie wstrząsanej od dna. Wreszcie stanął, zupełnie nagi, w szarem świetle okna, świeży, drgający, piękniejszy w swem wzburzeniu i różowej łunie krwi od białych greckich posągów. Jasna, Chrystusowa broda spływała mu na wznoszące się wysoko piersi, dokoła rozgorzałej twarzy wiły się kasztanowate włosy niby lwia grzywa. Szafirowe oczy płonęły, jak dwa ciemne, połyskliwe karbunbuły. Wyprostował się i spojrzał wyzywająco na dyrektora więzienia.
Sucha, ostra, ziemista twarz tego nie zmieniła się ani na jotę, drewniana, stożkowata głowa na włos nie poruszyła się w zielonym, szytym złotem kołnierzu.
– Pod miarę!... – mruknął w przestrzeń.
Dwie pary dłoni, szorstkich jak podeszwy butów, ujęły młodzieńca za gołe ramiona i pchnęły w kąt. Grubiańsko chwytając za żebra i lędźwia, przycisnęły go, wyciągnęły wzdłuż słupka, po którym spadła mu na głowę z szelestem gilotyny drewniana kantówka.
– Siedemdziesiąt pięć!...
Dyrektor znów sprawdził w papierach.
– Zrewidować!... – rzucił, wstając i przykrywając dłonią ziewnięcie.
Wywlekli więźnia na światło pod okno, zajrzeli mu do ust, do nosa, dłubali zapałką w zepsutym zębie... Palce ich, niby bezwstydne węże, wdzierały się we wszystkie składeczki, w pazuchy, w zagłębienia, w najtajniejsze otwory jego ciała... Wydało mu się, że nie odzież, lecz samą skórę i żywe mięso zrywają mu z kości, że niby u szpitalnego trupa lub nieszczęsnej ladacznicy, wywrócono mu na wierzch, wynicowano na słońce najbardziej sromne wnętrzności.
Zgasły mu płomienie w oczach i na obliczu. Pierś już nie wznosiła się burzliwie, lecz trzęsła, drobnym ruchem żałosnym, jak trzęsą się liście jesienne w dżdżysty, posępny dzień... Ramiona zwisły, policzki zapadły i zmartwiały... Nie patrzał na nikogo... Utkwione w ziemię oczy nie widziały nawet desek podłogi...
Na rozkaz »ubierz się!« już sam schylił się pokornie jak po łaskę do kupy zgrzebnej bielizny, do szarych ohydnych szmat samodziału i począł wdziewać je pospiesznie.
Dyrektor uśmiechnął się niepostrzeżenie a ironicznie. Młodzieniec, ubrany w małpio-kuse, szaro-żółte spodenki, w takąż nieludzko brzydką kurtkę, w rozmamanej na piersiach za ciasnej koszuli, w ciżmach płaskich jak gęsie łapy, ciężkich i cuchnących, jak stare chomonto, czuł się śmiesznym, odpychającym, niezgrabnym. Lękliwie czekał, co z nim jeszcze zrobią...
– Ogolić i zakuć!.. Dziesięć funtów...
Wyprowadzono go na korytarz, gdzie już czekał balwierz, taki sam jak on, żółto-szaro-małpi aresztant. Plugawym ruchem bitego psa, wtulając pół-ogoloną głowę między wzniesione ramiona, więzienny Figaro ukłonił się łaszcząco otwartym drzwiom kancelaryi, w głębi której widniała zielona plama munduru naczelnikowego. Ręką wskazał Zarembie brudny, stojący w pośrodku stołek i śliznąwszy się wywiadowczym wzrokiem po zmienionej twarzy przybysza, uśmiechnął się wilczo.
Młodzieniec postąpił kilka kroków jak we śnie i siadł niezgrabnie na stołku z brzydko rozkraczonemi nogami. Balwierz zarzucił mu cuchnącą ścierkę na plecy, obetkał ją wprawnym ruchem pod szyją. Zimne plugawe nożyce, zakłamsały dokoła głowy i drgających policzków młodzieńca... Miał wrażenie, że jest w letargu i że kły pożeraczy trupów – szakali czy hyen – odgryzają go z resztek ludzkiego kształtu... Nie mógł wstrzymać mimowolnych ruchów głową, co wywołało u balwierza znaczące przytrzymywanie w powietrzu rozdziawionych ostrzy i migotliwe, niespokojne spojrzenia w stronę dozorców.
Zaremba też mimowolnie w tamtą stronę spozierał, gdzie wzdłuż tucznych, obleczonych w szare mundury ciał, zwisały czerwone łapy ze sprośnymi, brudnymi palcami. Ściskał zęby i zamierał znowu na chwilę bez ruchu. Na kolana padały mu raz po raz kasztanowate loki, kawałki miękkiej jak jedwab, nigdy nie strzyżonej brody... Wreszcie nożyce szczęknęły mu pod nosem i od jednego zamachu obcięły wąs... Poczuł z rozpaczą pod powiekami zdradzieckie, małoduszne, palące łzy...
– Nie! Nigdy!...
Znowu otworzył szeroko i dumnie błyszczące oczy. W tej chwili struga cuchnących mydlin polała mu się z czaszki na czoło i twarz.
Zmrużył powieki. Co za szczęście!?... Nic nie spostrzegą!... Mógł pozwolić swobodnie płynąć łzom, gdyż nikły bez śladu w potokach tych pomyj!...
Gdy mu potem łańcuchy nakładano na nogi, gdy na wielkiem kowadle zakuwano ich obręcz u stóp wielkimi nitami, zaklepywano je z łoskotem, zda się na wieczne czasy, już nie czuł wzruszenia, jeno słabość niezmierną, jeno tępy ból zgwałconej kobiety, obojętnej już na wszystko i pragnącej jedynie za wszelką cenę rychłej samotności. Paść na piersi, przytulić twarz do wszechogarniającej ziemi!...
Dozorcy kazali mu unieść łańcuch w połowie rękami i powiedli go przez dziedziniec, mimo murowanego, wielkiego gmachu z oknami zakratowanemi. Na kamiennych stopniach wejścia, u wielkiego dzwonu pod daszkiem, stał tam taki sam jak oni wartownik.
Padał deszcz. Z szarego nieba leciała rozpylona na mgłę woda. Z wysokich okapów spadały z żałobnym szmerem niezliczone szeregi brudnych łez.
Z rynien tryskały na bruki pieniste potoki.
Zakuty Zaremba stąpał za szeroko, hałaśliwie dzwonił, uderzał okową o okowę i czuł jak one wpijają mu się ostrymi brzegami w nagie stopy, jak rwą ciało, chciwie piją krew... Poślizgnął się, zachwiał, broczył już krwią, ale skoro zatrzymał się, aby poprawić kajdany, dozorcy krzyknęli nań pogardliwie:
– Czego tam!?... Ruszaj dalej!... Co za czułości!... Tu nie balet!...
Za węgłem wielkiego budynku, naprzeciw ślepej jego ściany stał pod kątem długi dom parterowy z niewielkiemi jakby ku górze wzniesionemi oknami. Dalej oraz z boku wznosił się wysoki tynkowany mur. W tym kącie było tak samotnie, iż wydawał się on więźniem więzienia. Do budynku prowadziło kilka stopni kamiennych, nakrytych przyzwoicie blaszanym ganeczkiem. Dozorcy wprowadzili na nie Zarembę i zastukali do mocnych drzwi, okutych grubemi sztabami.
II.
Długi, bielony wapnem korytarz. – Przez wielkie okna jednej ze ścian wpadają słupy bladego światła bez cieni i barw. Brutalnie odrzynają się na nich czarne krzyże grubych krat. Szyby ślepe, karbowane, pozbawione widoku, zieją martwotą i chłodem zimnych tafli lodowych. Po drugiej stronie korytarza rzęd drzwi czarnych, zamczystych a w końcu korytarza..................TUŁACZE.
I.
Miał dosyć obczyzny, ale nie miał wcale pieniędzy. Musiał więc czekać, aż zginą śniegi, stopnieją lody, i ogrzana ziemia otworzy na wsze strony swoje drogi i swoje kryjówki. Wtedy pójdzie piechotą... Czekał spokojnie, cierpliwie, nikomu nie zwierzając się, przed nikim się nie skarżąc. Pisał jedynie od czasu do czasu krótkie, dosadne listy i posyłał je na daleki zachód. W listach stale brzmiała ukryta, ale niezłomna obietnica: czekaj! przyjdę!
Wzamian odbierał blade karteczki, z których unosiła się nikła, odurzająca woń znanych mu perfum, i których obojętne napozór wyrazy szeptały coraz cichszym, coraz bardziej zdławionym głosem:
– Och! prędzej... Kiedyż... kiedyż!... Sił już nie staje dla cierpień!...
Wtedy tracił równowagę i, aby się uspokoić, uciekał daleko od lichej wiosczyny, gdzie mieszkał, od nieszczęśliwych, z którymi był skuty...
Dopiero, gdy szarożółte plamki wioskowych chałup roztapiały się w sinem przestworzu, gdy cichły do niewyraźnego szmeru szczekania psów, pianie kogutów, skrzyp sani, stuk drzwi i głosy ludzkiego gadania, gdy wszelkie ślady ruchu i życia do cna wsiąkały w bezmiar i majestatyczną martwotę śniegów, – siadał na brzeżku skalistego urwiska..........................