Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Mama i sens życia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 marca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mama i sens życia - ebook

Autor bestsellerów i psychoterapeuta Irvin D. Yalom po raz kolejny udowadnia, że jest nieustraszonym badaczem ludzkiej psychiki. W książce „Mama i sens życia” autor przedstawia sześć prawdziwych historii z życia swoich pacjentów, którzy cierpią z powodu lęku, depresji, nieuleczalnej choroby, czy wręcz zbliżającej się śmierci. Często podczas terapii okazuje się, że zewnętrzne kłopoty pacjentów i ich skutki zaburzające życie są reakcją na troski takie jak brak oparcia, izolacja, brak sensu. To także książka bardzo osobista, w jednym z opowiadań autor analizuje swoją relację z matką – pełną temperamentu, przytłaczającą zarówno miłością, jak i dezaprobatą.

Książka dla wszystkich, skorzystają z niej zarówno studenci psychologii i psycholodzy – obserwując warsztat świetnego terapeuty – jak i ci poszukujący sensu w świecie, który sensu nie ma.

Kategoria: Psychologia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8252-702-5
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PODZIĘKOWANIA

Dzię­kuję wszyst­kim, któ­rzy prze­czy­tali maszy­no­pis, słu­żyli radą lub w inny spo­sób wywarli zna­czący wpływ na osta­teczny kształt książki: Sarze Lip­pin­cott, Davi­dowi Spie­ge­lowi, Davi­dowi Van­nowi, Jo Ann Mil­ler, Mur­ray­owi Bil­me­sowi, Ann Arvin, Benowi Yalo­mowi, Bobowi Ber­ge­rowi, Richar­dowi Fur­mo­sie i mojej sio­strze Jean Rosie. Jak zwy­kle jestem wdzięczny bar­dziej, niż można to wyra­zić, mojej żonie Mary­lin Yalom. Wyra­żam także wdzięcz­ność mojej redak­torce Pho­ebe Hoss, która w tej książce, tak jak i w wielu innych, nie­ubła­ga­nie wyma­gała ode mnie, abym pisał naj­le­piej, jak tylko potra­fię.1. MAMA I SENS ŻYCIA

Zmierzch. Być może umie­ram. Zło­wiesz­cze kształty ota­czają moje łóżko: moni­tory kar­dio­lo­giczne, butle z tle­nem, kro­plówki, zwoje pla­sty­ko­wych rurek – oznaki śmierci. Zamy­kam oczy i pogrą­żam się w ciem­no­ści.

Nagle wyska­kuję ze swego łóżka i wybie­gam ze szpi­tal­nego pokoju pro­sto do zala­nego słoń­cem parku roz­rywki Glen Echo, gdzie dzie­siątki lat temu spę­dzi­łem nie­jedną let­nią nie­dzielę. Sły­szę muzykę na karu­zeli. Oddy­cham wil­got­nym powie­trzem prze­siąk­nię­tym słod­ka­wym zapa­chem lep­kiego popcornu i jabłek. I masze­ruję pro­sto przed sie­bie – nie zatrzy­mu­jąc się przy sto­isku Mro­żo­nego Kremu Niedź­wie­dzi Polar­nych ani przy kolejce gór­skiej, ani przy dia­bel­skim kole – aby sta­nąć w kolejce po bilety do Domu Hor­roru. Zapła­ci­łem za bilet i cze­ka­łem, aż naj­bliż­szy wago­nik wyje­dzie zza zakrętu i zatrzyma się przede mną z meta­licz­nym szczę­kiem. Po wej­ściu i opusz­cze­niu porę­czy zabez­pie­cza­ją­cej usa­do­wi­łem się wygod­nie i ostatni raz rozej­rza­łem wokół sie­bie – i w samym środku nie­wiel­kiej grupki gapiów zoba­czy­łem ją.

Zaczą­łem machać do niej rękami i wołać, wystar­cza­jąco gło­śno, aby wszy­scy usły­szeli: „Mamo! Jak mi się udało, mamo? Jak mi się udało?”.

Nawet wtedy, kiedy unio­słem głowę na poduszce i pró­bo­wa­łem otrzą­snąć się ze snu, w gar­dle tkwiły mi uwię­zione słowa: „Jak mi poszło, mamo? Mamo, jak mi poszło?”.

Ale mama leży dwa metry pod zie­mią. Od dzie­się­ciu lat, zimna i mar­twa niczym kamień w jasnej sosno­wej trum­nie na cmen­ta­rzu w Ana­co­stii nie­da­leko Waszyng­tonu. Co z niej pozo­stało? Chyba tylko kości. Z pew­no­ścią mikroby pochło­nęły każdy skra­wek jej ciała. Może pozo­stało kilka kosmy­ków siwych wło­sów – może resztki chrzą­stek przy­le­ga­ją­cych do więk­szych kości. I oczy­wi­ście obrączka. Zagrze­bana gdzieś w kost­nym pyle musi być tą cienką, srebrną, mister­nie wyko­naną obrączką, którą mój ojciec kupił na Hester Street, krótko po ich przy­pły­nię­ciu naj­tań­szą klasą do Nowego Jorku z rosyj­skiego szte­tla na dru­gim końcu świata.

Tak, wiele czasu minęło. Dzie­sięć lat. Śmierć i roz­kład. Nic poza wło­sami, chrząst­kami, kośćmi i srebrną obrączką ślubną. I jej obraz ukryty w moich wspo­mnie­niach i snach.

Dla­czego w swo­ich snach macha­łem mamie? Prze­sta­łam machać tyle lat temu. Ile? Może dzie­siątki. Być może było to tego popo­łu­dnia ponad pół wieku temu, kiedy mia­łem osiem lat i zabrała mnie do Sylvan, kina znaj­du­ją­cego się tuż za rogiem ulicy, przy któ­rej mój ojciec pro­wa­dził skle­pik. Mimo że było dużo wol­nych miejsc, usia­dła ciężko na fotelu obok jed­nego z łobu­zia­ków z sąsiedz­twa, chło­paka star­szego ode mnie o rok.

– To miej­sce jest zajęte, pro­szę pani – wark­nął.

– Tak, tak! Zajęte! – odpo­wie­działa pogar­dli­wie matka, kiedy usa­do­wiła się już wygod­nie. – _On_ zaj­muje miej­sca, waż­niak! – oznaj­miła każ­demu w zasięgu słu­chu.

Pró­bo­wa­łem roz­pły­nąć się w obi­tym brą­zo­wym aksa­mi­tem fotelu. Póź­niej, w ciem­nej sali, zebra­łem się na odwagę i powoli odwró­ci­łem głowę. Był tam, sie­dział kilka rzę­dów dalej obok swego kolegi. Nie myli­łem się, patrzyli nie­na­wist­nym wzro­kiem i poka­zy­wali na mnie. Jeden z nich potrzą­snął pię­ścią, szep­cząc: „Póź­niej!”.

Mama pozba­wiła mnie kina Sylvan. Stało się dla mnie wro­gim tery­to­rium. O każ­dej porze bez wyjątku, przy­naj­mniej w ciągu dnia. Jeśli chcia­łem być na bie­żąco z sobot­nimi fil­mami – _Kró­li­kiem Roge­rem_, _Bat­ma­nem_, _Zie­lo­nym Szer­sze­niem_, _Duchem_ – musia­łem wcho­dzić po roz­po­czę­ciu seansu, kiedy na sali było ciemno, zaj­mo­wać swoje miej­sce w ostat­nim rzę­dzie, tak bli­sko wyj­ścia ewa­ku­acyj­nego, jak się tylko dało, i wycho­dzić przed włą­cze­niem świa­teł. W mojej oko­licy naj­więk­szym nie­szczę­ściem, jakie mogło cię spo­tkać, było _dostać lanie_. Obe­rwać pię­ścią – nie­trudno to sobie wyobra­zić: cios w szczękę, i już. Albo poli­czek, kop­niak czy ska­le­cze­nie – nie ma pro­blemu. Ale _dostać lanie_ – o mój Boże. Czy to się kie­dyś skoń­czy? Co z cie­bie zosta­nie? Prze­sta­jesz się w ogóle liczyć, na zawsze napięt­no­wany jako ten, który „dostał lanie”.

I machać matce? Dla­czego miał­bym machać teraz, kiedy od lat żyłem z nią jak z naj­więk­szym wro­giem? Była: zaro­zu­miała, kon­tro­lu­jąca, natrętna, podejrz­liwa, mściwa, bar­dzo uparta i nie­by­wale ogra­ni­czona (ale inte­li­gentna – nawet ja to mogłem dostrzec). Nie przy­po­mi­nam sobie, aby kie­dy­kol­wiek, choć raz, oka­zała mi jakieś cie­plej­sze uczu­cia. Ani razu nie byłem z niej dumny i nie odczu­wa­łem zado­wo­le­nia z tego powodu, że jest moją matką. Miała cięty język i złe zda­nie na temat każ­dego – z wyjąt­kiem mojego ojca i swo­jej sio­stry.

Kocha­łem ciotkę Annę, sio­strę mojego ojca: jej łagod­ność, nie­wy­czer­pana dobroć, jej zapie­kane hot dogi owi­nięte chru­pią­cymi pla­strami wędzo­nej szynki, jej nie­zrów­nana strucla (utra­cona dla mnie raz na zawsze, ponie­waż jej syn nie wyśle mi prze­pisu na nią – ale to już inna histo­ria). Naj­bar­dziej kocha­łem ciotkę Annę w nie­dziele. Tego dnia jej deli­ka­tesy w Navy Yard nie­da­leko Waszyng­tonu były zamknięte – odblo­ko­wy­wała auto­mat do gry i godzi­nami mogłem grać za darmo. Ni­gdy się nie sprze­ci­wiała, gdy pod­kła­da­łem pod przed­nie nogi auto­matu małe kawałki papieru, aby spo­wol­nić spa­da­nie kulek i zdo­być wię­cej punk­tów. Moje uwiel­bie­nie dla Anny dopro­wa­dzało matkę do sza­leń­czych i mści­wych ata­ków na szwa­gierkę. Miała Annie do zarzu­ce­nia biedę, wstręt do pracy w skle­pie, brak zmy­słu han­dlo­wego, głup­ko­wa­tego męża, brak god­no­ści i goto­wość do przyj­mo­wa­nia wszel­kich uży­wa­nych rze­czy.

Matka mówiła w obrzy­dliwy spo­sób, z sil­nym akcen­tem, wtrą­ca­jąc mnó­stwo wyra­żeń w jidysz. Ni­gdy nie przy­szła do mojej szkoły na wywia­dówkę lub spo­tka­nie PTA¹. Dzięki Bogu! Skrę­ca­łem się na samą myśl, że miał­bym przed­sta­wić ją swoim przy­ja­cio­łom. Wal­czy­łem z mamą, prze­ciw­sta­wia­łem się jej, krzy­cza­łem na nią, uni­ka­łem jej i w końcu, jako nasto­la­tek, w ogóle prze­sta­łem się do niej odzy­wać.

Naj­więk­szą zagadką mojego dzie­ciń­stwa było to, jak tata mógł z nią wytrzy­mać. Przy­po­mi­nam sobie wspa­niałe chwile w nie­dzielne poranki, kiedy on i ja gra­li­śmy w sza­chy. Przy­śpie­wy­wał wtedy wesoło do nagrań rosyj­skiej lub żydow­skiej muzyki, koły­sząc głową w rytm melo­dii. Wcze­śniej czy póź­niej docho­dzący z góry skrze­czący głos matki nisz­czył atmos­ferę poranka:

– _Gevalt_, _Gevalt_, dosyć! _Vay iz mir_, dosyć muzyki, dosyć hałasu!

Ojciec bez słowa się pod­no­sił, wyłą­czał adap­ter i koń­czy­li­śmy naszą grę w ciszy. Ileż razy modli­łem się: pro­szę, tato, pro­szę, nie daj się jej cho­ciaż raz!

Tak więc po co machać? I po co pytać u kresu mojego życia: „Jak mi się udało, mamo?”. Czy to moż­liwe – i ta moż­li­wość wpra­wia mnie w osłu­pie­nie – że przez całe życie szu­ka­łem apro­baty tej żało­snej kobiety? Przez całe życie usi­ło­wa­łem uciec, wznieść się ponad moją prze­szłość – żydow­ską osadę, naj­tań­szą kajutę na statku, getto, tal­mu­dyczne opo­wie­ści, śpiewy reli­gijne, gabar­dynę² i skle­pik spo­żyw­czy. Całe życie dąży­łem do wol­no­ści i roz­woju. Czy może tak być, że nie ucie­kłem ani od mojej prze­szło­ści, ani od mojej matki?

Ci kole­dzy, któ­rzy mieli kocha­jące, łagodne i wspie­ra­jące matki – jakże ja im zazdro­ści­łem. I jakie to dziwne, że dzi­siaj nie są zwią­zani ze swo­imi mat­kami, nie dzwo­nią do nich, nie odwie­dzają, nie przy­wo­łują ich w swo­ich snach i pra­wie w ogóle o nich nie myślą. Pod­czas gdy ja łapię się na myśle­niu o niej wie­lo­krot­nie w ciągu dnia i nawet teraz, dzie­sięć lat po jej śmierci, czę­sto odru­chowo się­gam po tele­fon, aby do niej zadzwo­nić.

Och, rozu­miem to wszystko inte­lek­tu­al­nie. Dawa­łem wykłady na ten temat. Wyja­śniam moim pacjen­tom, że wyko­rzy­sty­wane dzieci mają czę­sto pro­blemy z oddzie­le­niem się od swo­ich dys­funk­cjo­nal­nych rodzin, pod­czas gdy dzieci wycho­wane przez dobrych i kocha­ją­cych rodzi­ców prze­ży­wają w póź­niej­szym życiu znacz­nie mniej kon­flik­tów. Zresztą czy zada­niem dobrego rodzica nie jest przy­go­to­wa­nie dziecka do opusz­cze­nia domu?

Rozu­miem to, ale tego nie lubię. Nie lubię mojej matki skła­da­ją­cej mi codzienne wizyty. Nie­na­wi­dzę tego, że wkra­dła się w zaka­marki mojego umy­słu i że za nic nie mogę jej stam­tąd wyru­go­wać. A naj­bar­dziej nie­na­wi­dzę tego, że pod koniec życia czuję się zmu­szony pytać: „Jak mi poszło, mamo?”.

Myślę o zbyt grubo wyście­ła­nym krze­śle w waszyng­toń­skim domu spo­koj­nej sta­ro­ści. Czę­ściowo blo­ko­wało wej­ście do jej pokoju i oto­czone było sto­licz­kami bro­nią­cymi do niego dostępu. Na każ­dym z nich leżał przy­naj­mniej jeden, a cza­sami wię­cej egzem­pla­rzy każ­dej z napi­sa­nych przeze mnie ksią­żek. Sto­liczki, na któ­rych leżało kil­ka­na­ście moich ksią­żek i ze dwa razy tyle ich wydań obco­ję­zycz­nych, chwiały się nie­bez­piecz­nie. Czę­sto sobie wyobra­ża­łem, że wystar­czy­łoby jedno nie­wiel­kie trzę­sie­nie ziemi, aby moja matka została pogrze­bana pod zwa­łami ksią­żek autor­stwa jej jedy­naka.

Ile­kroć ją odwie­dza­łem, zasta­wa­łem ją usa­do­wioną na krze­śle z dwiema lub trzema moimi książ­kami na kola­nach. Ważyła je w dło­niach, wąchała, gła­skała – robiła wszystko poza ich prze­czy­ta­niem. Miała zbyt słaby wzrok. Ale nawet zanim jej wzrok się pogor­szył, nie mogłaby ich zro­zu­mieć: jej całe wykształ­ce­nie sta­no­wiły kursy natu­ra­li­za­cyjne dla osób ubie­ga­ją­cych się o ame­ry­kań­skie oby­wa­tel­stwo.

Jestem pisa­rzem. A mama nie umie czy­tać. Mimo to wciąż zwra­cam się do niej z pyta­niem o sens pracy całego mojego życia. Czym mie­rzo­nego? Zapa­chem, cię­ża­rem moich ksią­żek? Rysun­kami na okładce, śli­skimi w dotyku lakie­ro­wa­nymi obwo­lu­tami? Wszyst­kie moje żmudne bada­nia, źró­dła inspi­ra­cji, mozolne poszu­ki­wa­nia wła­ści­wej myśli czy ulot­nego i peł­nego wdzięku zda­nia – o tym ni­gdy nie miała poję­cia.

Sens życia? Sens _mojego_ życia. Wiele ksią­żek uło­żo­nych w chwie­jące się sterty na sto­liku mamy zawie­rało pre­ten­sjo­nalne odpo­wie­dzi na takie pyta­nia. „Jeste­śmy isto­tami poszu­ku­ją­cymi sensu – napi­sa­łem – które muszą sobie pora­dzić z kło­po­tli­wym fak­tem, że zostały rzu­cone w świat pozba­wiony w isto­cie sensu”. I póź­niej, aby unik­nąć posą­dze­nia o nihi­lizm, wyja­śni­łem, że musimy zmie­rzyć się z podwój­nym zada­niem. Naj­pierw obmy­ślamy lub two­rzymy pro­jekt nada­jący życiu sens, dosta­tecz­nie solidny, aby uniósł cię­żar życia. Następ­nie musimy zapo­mnieć o naszym akcie kre­acji i prze­ko­nać samych sie­bie, iż nie stwo­rzy­li­śmy, lecz odkry­li­śmy taki pro­jekt – że ma on swoją wła­sną, nie­za­leżną od nas egzy­sten­cję.

Cho­ciaż udaję, że akcep­tuję wszyst­kie pomy­sły na życie, pota­jem­nie dzielę je na brą­zowe, srebrne i złote. Nie­któ­rzy ludzie żyją nadzieją mści­wego triumfu; inni – pogrą­żeni w roz­pa­czy – marzą tylko o spo­koju, izo­la­cji i uwol­nie­niu się od bólu; nie­któ­rzy poświę­cają życie walce o suk­ces, bogac­two, wła­dzę, prawdę; inni dążą do prze­kro­cze­nia samych sie­bie i poświę­cają się wyż­szym celom lub dru­giej isto­cie – czło­wie­kowi lub Bogu. Są też tacy, któ­rzy znaj­dują sens życia, słu­żąc innym, dążąc do oso­bi­stego roz­woju lub odda­jąc się twór­czo­ści.

Potrze­bu­jemy sztuki, powie­dział Nie­tz­sche, ina­czej prawda nas znisz­czy. Twór­czość jest dla mnie zło­tym pomy­słem i obró­ci­łem całe moje życie, całe moje doświad­cze­nie, całą moją wyobraź­nię w stertę tlą­cego się kom­po­stu, z któ­rej od czasu do czasu sta­ram się stwo­rzyć coś nowego i pięk­nego.

Ale moje sny mówią coś innego. Utrzy­mują, że poświę­ci­łem życie zupeł­nie innemu celowi – zdo­by­ciu akcep­ta­cji mojej zmar­łej matki.

Ta wska­zówka ze snu jest bar­dzo ważna: zbyt ważna, aby ją igno­ro­wać, zbyt nie­po­ko­jąca, aby zapo­mnieć. Nauczy­łem się jed­nak, że sny nie są takie tajem­ni­cze i nie­zmienne. Przez więk­szość swo­jego życia byłem spe­cem od snów. Nauczy­łem się je poskra­miać, roz­kła­dać na czę­ści pierw­sze, a następ­nie skła­dać. Wiem, jak wydo­by­wać z nich sekrety.

Tak więc pozwa­lam gło­wie opaść na poduszkę i odpły­wam, powra­ca­jąc do wago­nika w Domu Hor­roru.

Wago­nik zatrzy­muje się ze zgrzy­tem, rzu­ca­jąc mnie na poręcz zabez­pie­cza­jącą. Chwilę póź­niej zmie­nia kie­ru­nek i powoli wraca w kie­runku drzwi waha­dło­wych na zalany słoń­cem park Glen Echo.

– Mamo, mamo! – krzy­czę, macha­jąc rękami. – Jak mi poszło?

Sły­szy mnie. Widzę, jak prze­dziera się przez tłum, roz­trą­ca­jąc ludzi na prawo i lewo.

– Oyvin, co za pyta­nie – mówi, pod­no­sząc poręcz i wycią­ga­jąc mnie z wago­nika. Patrzę na nią. Wygląda na pięć­dzie­siąt, sześć­dzie­siąt lat, jest silna, krępa i bez wysiłku nie­sie wypchaną torbę na zakupy, wyszy­waną, z drew­nianą rączką. Mama jest brzydka, ale nie zdaje sobie z tego sprawy i idzie z pod­nie­sioną głową, jak gdyby była pięk­no­ścią. Zauwa­żam zna­jome fałdy skóry zwi­sa­jące z jej ramion i zawią­zane tuż nad kola­nami zro­lo­wane poń­czo­chy. Całuje mnie mocno, pozo­sta­wia­jąc mokry ślad na moim policzku. Udaję zado­wo­lo­nego.

– Dobrze się spra­wi­łeś. Czego można wię­cej chcieć? Wszyst­kie te książki. Jestem z cie­bie dumna. Gdyby tylko twój ojciec mógł to zoba­czyć.

– Co rozu­miesz przez to, że dobrze się spra­wi­łem? Skąd to wiesz? Nie możesz prze­czy­tać tego, co napi­sa­łem – prze­cież twój wzrok…

– Wiem swoje. Popatrz na te książki. – Otwiera torbę na zakupy, wyciąga dwie z moich ksią­żek i zaczyna czule je gła­skać. – Wiel­kie książki. Piękne książki.

Zde­ner­wo­wała mnie tym swoim zacho­wa­niem.

– Ważne jest to, co jest w książ­kach. Może w nich są same bzdury!

– Oyvin, nie mów _nari­sh­keit_ – głu­pot. Piękne książki!

– Nosisz torbę z książ­kami przez cały czas? Nawet w Glen Echo? Zro­bi­łaś z nich reli­kwie. Nie uwa­żasz, że…

– Każdy cie­bie zna. Cały świat. Moja fry­zjerka powie­działa mi, że jej córka uczy się z two­ich ksią­żek w szkole.

– Twoja fry­zjerka? Czy ona jest dla cie­bie wyrocz­nią?

– Wszy­scy. Mówię o tobie wszyst­kim. Co w tym złego?

– Mamo, nie masz nic lep­szego do roboty? Mia­łaś spę­dzić nie­dzielę ze swo­imi przy­ja­ciółmi: Anną, Gertą, Lubą, Dorotą, Samem i twoim bra­tem Szy­mo­nem? A swoją drogą, co ty w ogóle tutaj robisz?

– Wsty­dzisz się mnie? Zawsze się mnie wsty­dzi­łeś. Gdzie indziej mia­ła­bym być?

– Mówię tylko, że oboje jeste­śmy już doro­słymi ludźmi. Mam ponad sześć­dzie­siąt lat. Może to już naj­wyż­szy czas, aby każde z nas miało wła­sne sny.

– Cały czas wsty­dzisz się mnie.

– Nie powie­dzia­łem tego. Nie słu­chasz mnie.

– Zawsze uwa­ża­łeś mnie za głu­pią. Zawsze wyda­wało ci się, że nic nie rozu­miem.

– Nie powie­dzia­łem tego. Zawsze uwa­ża­łem, że nie musisz wszyst­kiego wie­dzieć. Cho­dzi raczej o spo­sób, w jaki… w jaki…

– W jaki? Mów śmiało. Zaczą­łeś, to dokończ. Wiem, do czego zmie­rzasz.

– Do czego?

– Nie, Oyvin, _ty_ to powiedz. Kiedy ja ci powiem, odwró­cisz kota ogo­nem.

– Cho­dzi o to, że mnie ni­gdy nie słu­chasz. I o to, w jaki spo­sób mówisz o rze­czach, na któ­rych w ogóle się nie znasz.

– Nie słu­cham? Ja _cie­bie_ nie słu­cham? Powiedz mi, Oyvin, a ty mnie słu­chasz? Co ty o mnie wiesz?

– Masz rację, mamo, nie potra­fi­li­śmy słu­chać się nawza­jem.

– Nie ja, Oyvin, ja potra­fi­łam słu­chać. Każ­dej nocy po powro­cie do domu ze sklepu sły­sza­łam ciszę, a tobie nie przy­szło do głowy, żeby przyjść do mnie na górę ze swego pokoju. Nawet się nie wita­łeś. Nie pyta­łeś mnie, czy mia­łam ciężki dzień. Jak mogłam słu­chać, skoro nic do mnie nie mówi­łeś?

– Coś mnie powstrzy­my­wało; mię­dzy nami był mur.

– Mur? Miło, że mi to mówisz. Mur. Ja go zbu­do­wa­łam?

– Nie powie­dzia­łem tego. Powie­dzia­łem tylko, że był mur. Wiem, że się od cie­bie odsu­ną­łem. Dla­czego? Jak mogę pamię­tać? To było pięć­dzie­siąt lat temu, mamo, ale wtedy czu­łem, że każde słowo, które do mnie mówisz, zawiera repry­mendę.

– _Vos?_ Repry… co?

– Mam na myśli kry­ty­ko­wa­nie. Musia­łem trzy­mać się z daleka od two­jego kry­ty­cy­zmu. Mia­łem wtedy zbyt niskie mnie­ma­nie o sobie, żeby jesz­cze wysłu­chi­wać two­jej kry­tyki.

– Z jakiego powodu miał­byś źle się czuć? Przez te wszyst­kie lata tata i ja pra­co­wa­li­śmy w skle­pie, abyś mógł stu­dio­wać. Do pół­nocy. I ile razy dzwo­ni­łeś do mnie, żebym przy­nio­sła ci coś ze sklepu? Ołówki lub papier? Pamię­tasz Ala? Pra­co­wał w skle­pie z alko­ho­lem. Ten, któ­remu pocięto twarz w cza­sie napadu?

– Oczy­wi­ście, że pamię­tam Ala, mamo. Szrama przez pół twa­rzy od nosa w dół.

– Tak, Al odbie­rał tele­fon i krzy­czał na cały sklep: „To król! Król dzwoni! Trzeba kró­lowi kupić ołówki. Król ma do odro­bie­nia pracę domową!”. Al był zazdro­sny, bo jego rodzice nic mu nie dali. Ni­gdy nie zwra­ca­łam uwagi na to, co mówił. Ale miał rację. Trak­to­wa­łam cie­bie jak króla. Za każ­dym razem, kiedy dzwo­ni­łeś, w dzień czy w nocy, zosta­wia­łam ojca w skle­pie peł­nym klien­tów i bie­głam kilka prze­cznic do Mensch’s Five 8 Dime. Kiedy potrze­bo­wa­łeś, kupo­wa­łam także znaczki. I zeszyty, i atra­ment. I dłu­go­pisy. Wszyst­kie twoje ubra­nia były upa­prane atra­mentem. Byłeś trak­to­wany jak król, a nie kry­ty­ko­wany.

– Mamo, teraz naresz­cie roz­ma­wiamy. To dobrze. Nie oskar­żajmy się nawza­jem. Spró­bujmy się zro­zu­mieć. Powiedzmy, że _czu­łem_ się kry­ty­ko­wany. Wiem, że przy innych dobrze o mnie mówi­łaś. Prze­chwa­la­łaś mnie. Ale ni­gdy tego nie powie­dzia­łaś w mojej obec­no­ści.

– Nie było zbyt łatwo z tobą roz­ma­wiać, Oyvin. I nie tylko mnie, ale wszyst­kim wokół. Wszystko wie­dzia­łeś. Wszystko czy­ta­łeś. Chyba ludzie się cie­bie tro­chę bali. Ja pew­nie też. _Ver veys?_ Kto wie? Ale pozwól, że coś ci powiem, Oyvin. Po pierw­sze, ty także ni­gdy nie powie­dzia­łeś nic miłego na mój temat. Zaj­mo­wa­łam się domem i goto­wa­łam dla cie­bie. Jadłeś moje jedze­nie przez dwa­dzie­ścia lat. I wiem, że ci sma­ko­wało. Skąd wiem? Bo przez dwa­dzie­ścia lat tale­rze i garnki były zawsze puste. Ale ni­gdy mi tego nie powie­dzia­łeś. Nawet raz w życiu. Prawda? Nawet raz w życiu?

Zawsty­dzony pochy­li­łem głowę.

– Po dru­gie, wiem, że ni­gdy nie powie­dzia­łeś nic miłego poza moimi ple­cami – ty przy­naj­mniej wiesz, Oyvin, że ja cie­bie chwa­li­łam przed innymi. Wiem, że się mnie wsty­dzi­łeś. Wsty­dzi­łeś się mnie pod każ­dym wzglę­dem – i w mojej obec­no­ści, i kiedy mnie nie było. Wsty­dzi­łeś się mojego angiel­skiego, mojego akcentu. Wszyst­kiego, czego nie wie­dzia­łam. I wszyst­kiego, co źle powie­dzia­łam. Sły­sza­łam, w jaki spo­sób ty i twoi przy­ja­ciele żar­to­wa­li­ście sobie ze mnie – Julie, Shelly, Jerry. Sły­sza­łam wszystko. Więc?

Spusz­czam głowę jesz­cze niżej.

– Niczego nie prze­ga­pi­łaś, mamo.

– Skąd mogłam wie­dzieć, co jest w two­ich książ­kach? Gdy­bym miała moż­li­wo­ści, gdy­bym cho­dziła do szkoły, wtedy dopiero zro­bi­ła­bym uży­tek ze swo­jej głowy, mojej _sat­chel_! W Rosji, w szte­tlu, do szkoły mogli cho­dzić tylko chłopcy.

– Wiem, mamo, wiem. Wiem, że radzi­ła­byś sobie rów­nie dobrze jak ja, gdy­byś tylko miała taką szansę.

– Zeszłam na ląd z matką i ojcem, mając zale­d­wie dwa­dzie­ścia lat. Przez sześć dni w tygo­dniu musia­łam pra­co­wać w szwalni. Dwa­na­ście godzin dzien­nie od siód­mej rano do siód­mej wie­czo­rem, cza­sami nawet do ósmej. A dwie godziny wcze­śniej, o pią­tej rano, musia­łam iść z ojcem do jego kio­sku z gaze­tami i pomóc mu je wypa­ko­wać. Moi bra­cia ni­gdy tego nie robili. Szy­mon poszedł do szkoły dla księ­go­wych. Hymie był kie­rowcą tak­sówki – ni­gdy nie poja­wiał się w domu i ni­gdy nie przy­słał pie­nię­dzy. Póź­niej wyszłam za mąż za tatę, prze­nio­słam się do Waszyng­tonu i aż do sta­ro­ści pra­co­wa­łam z nim w skle­pie po dwa­na­ście godzin dzien­nie, zaj­mo­wa­łam się domem, goto­wa­łam i sprzą­ta­łam. Potem uro­dziła się Jean, która ni­gdy nie spra­wiała mi kło­potu. A póź­niej poja­wi­łeś się ty. Nie było z tobą łatwo. A ja cią­gle pra­co­wa­łam. Widzia­łeś mnie! Wiesz o tym! Sły­sza­łeś mnie cią­gle bie­ga­jącą w górę i w dół po scho­dach. Czy ja kła­mię?

– Wiem, mamo.

– I przez całe życie, aż do ich śmierci, poma­ga­łam Bub­bie i Zey­dzie, moim rodzi­com. Oni nie mieli niczego, tylko kilka gro­szy, które mój ojciec zaro­bił w kio­sku z gaze­tami. Póź­niej otwo­rzy­li­śmy dla niego sklep ze sło­dy­czami, ale nie mógł pra­co­wać – męż­czyźni musieli się modlić. Pamię­tasz Zeydę?

Ski­ną­łem głową.

– Jak przez mgłę, mamo.

Musia­łem mieć cztery albo pięć lat… kwa­śny odór czyn­szo­wej kamie­nicy w Bronk­sie… kawałki chleba i kulki z folii alu­mi­nio­wej rzu­cane z pią­tego pię­tra kurom na podwórku… mój dzia­dek, cały ubrany na czarno, w wiel­kiej czar­nej jar­mułce, z roz­wi­chrzoną i popla­mioną sosem brodą, z ramio­nami i czo­łem owi­nię­tymi czar­nymi sznur­kami, mam­ro­czący modli­twy. Nie mogli­śmy roz­ma­wiać – mówił tylko w jidysz – ale mocno szczy­pał mnie w poli­czek. Nato­miast kobiety – Bubba, mama, cio­cia Lena – pra­co­wały, bie­gały w górę i w dół do sklepu i z powro­tem, paku­jąc, roz­pa­ko­wu­jąc, gotu­jąc, sku­biąc kur­czaki, czysz­cząc wagi z resz­tek ryb i kurzu. Ale Zeyda nie ruszył pal­cem. Po pro­stu sie­dział i czy­tał. Jak król.

– Każ­dego mie­siąca – mama mówi dalej – wsia­da­łam do pociągu do Nowego Jorku i przy­wo­zi­łam im pie­nią­dze i jedze­nie. Póź­niej, kiedy Bubba była w domu opieki, pła­ci­łam za nią i odwie­dza­łam ją co dwa tygo­dnie – pamię­tasz, cza­sami bra­łam cię do pociągu. Czy ktoś inny z rodziny poma­gał? Nikt! Twój wujek Szy­mon przy­jeż­dżał raz na kilka mie­sięcy, przy­wo­żąc butelkę 7 Up, a ja przez całą następną wizytę musia­łam wysłu­chi­wać tylko o tej wspa­nia­łej butelce od wujka Szy­mona. Nawet wtedy, kiedy była już nie­wi­doma, musiała mnie okła­my­wać, zacho­wu­jąc starą butelkę po 7 Up. I nie tylko Bub­bie poma­gałam, ale wszyst­kim w rodzi­nie – moim bra­ciom, Szy­monowi i Hymiemu, mojej sio­strze Lenie, ciotce Annie i wuj­kowi Ablowi, któ­rego dopiero co ścią­gnę­łam z Rosji – każdy, cała rodzina utrzy­my­wała się ze _schmut­zig_, małego, nędz­nego skle­piku spo­żyw­czego. Mnie ni­gdy nikt nie pomógł! I nikt mi nawet nie podzię­ko­wał.

Bio­rąc bar­dzo głę­boki oddech, wypo­wia­dam słowa:

– Dzię­kuję ci, mamo. Dzię­kuję.

To nie jest takie trudne. Dla­czego zajęło mi to pięć­dzie­siąt lat? Doty­kam jej ramie­nia może po raz pierw­szy w życiu. Tej czę­ści tuż nad łok­ciem. Ramię jest mięk­kie i cie­płe w dotyku, podob­nie jak jej _kichel_, cie­płe cia­sto na chleb, na chwilę przed wło­że­niem do pieca.

– Pamię­tam, jak mówi­łaś Jean i mnie o 7 Up wujka Szy­mona. To musiało być dla cie­bie trudne.

– Trudne? Mnie to mówisz? Cza­sami popi­jała tym 7 Up kawa­łek mojego _kichel_ – ty wiesz, jak trudno jest zro­bić _kichel_ – i mówiła tylko o tym 7 Up.

– Dobrze, że roz­ma­wiamy, mamo. To zda­rza się nam po raz pierw­szy. Może ja zawsze tego pra­gną­łem i dla­tego jesteś cią­gle obecna w moim umy­śle i w moich snach. Może teraz będzie ina­czej.

– Jak ina­czej?

– Może będę w sta­nie być bar­dziej sobą – poświę­cić się celom i spra­wom, które uwa­żam za naj­waż­niej­sze.

– Chcesz się mnie pozbyć?

– Nie, nie w ten spo­sób, nie w zły spo­sób. Chcę tego samego dla cie­bie. Chciał­bym, abyś mogła odpo­cząć.

– Odpo­cząć? Czy widzia­łeś mnie kie­dyś odpo­czy­wa­jącą? Tata uci­nał sobie drzemkę każ­dego dnia. Widzia­łeś kie­dyś, żebym ucięła sobie drzemkę?

– Myślę o tym, że powin­naś mieć swój _wła­sny_ cel w życiu, nie _ten_ – mówię, sztur­cha­jąc jej torbę. – Nie moje książki! I ja też powi­nie­nem mieć wła­sny cel.

– Ale ja ci wła­śnie wyja­śni­łam – odpo­wiada, prze­kła­da­jąc torbę do dru­giej ręki, jak naj­da­lej ode mnie. – To nie są tylko _twoje_ książki. To są także _moje_ książki!

Jej ramię, które wciąż ści­skam, staje się nagle zimne i pusz­czam je.

– Co ty przez to rozu­miesz – cią­gnie – że ja powin­nam mieć swój cel? Te książki to jest mój cel. Pra­co­wa­łam na cie­bie i na nie. Całe życie pra­co­wa­łam na te książki – _moje_ książki.

Sięga do torby i wyciąga jesz­cze dwie. Kulę się ze stra­chu, oba­wia­jąc się, że jest gotowa pod­nieść je do góry i poka­zać grupce gapiów, któ­rzy się wokół nas zebrali.

– Ale, mamo, ty tego nie rozu­miesz. _Musimy_ się od sie­bie oddzie­lić – nie ogra­ni­czać się nawza­jem. W ten spo­sób kształ­tuje się czło­wiek. O tym wła­śnie piszę w swo­ich książ­kach. Chcę, aby takie były moje dzieci – wszyst­kie dzieci. Nie­skrę­po­wane.

– _Vos meinen_ – nie­osku­bane?

– Nie, nie, _nie­skrę­po­wane_ – słowo, które ozna­cza kogoś wol­nego lub wyzwo­lo­nego. Widzę, mamo, że nie możemy się zro­zu­mieć. Powiem to w ten spo­sób: każdy czło­wiek na świe­cie jest w swo­jej isto­cie samotny. To trudne do znie­sie­nia, ale tak po pro­stu jest i musimy się z tym zmie­rzyć. Dla­tego chcę mieć wła­sne myśli i sny. Ty także powin­naś mieć swoje. Mamo, chcę, abyś zni­kła z moich snów.

Jej twarz tężeje w napię­ciu. Odcho­dzi ode mnie na kilka kro­ków. Pospiesz­nie dodaję:

– _Nie_ cho­dzi o to, że cię nie lubię, ale chcę dobrze dla nas obojga – dla mnie i dla cie­bie. Powin­naś mieć w życiu swoje wła­sne marze­nia. Na pewno to zro­zu­miesz.

– Oyvin, wciąż myślisz, że nic nie rozu­miem, a ty rozu­miesz wszystko. Ale ja sporo wiem o życiu. I o śmierci. Wiem o śmierci wię­cej niż ty. Wierz mi. I rozu­miem, co to zna­czy być samot­nym – lepiej niż ty.

– Ale, mamo, _nie będziesz_ samotna. Zosta­jesz ze mną. Nie opusz­czasz mnie. Wciąż jesteś obecna w moich myślach. W moich snach.

– Nie, synku.

„Synku” – nie sły­sza­łem tego słowa od pięć­dzie­się­ciu lat i zapo­mnia­łem, że mama i tata tak mnie czę­sto nazy­wali.

– To nie jest tak, jak myślisz, synku – mówi dalej. – Nie rozu­miesz wielu rze­czy i nie­które rze­czy rozu­miesz opacz­nie. Znasz ten sen, ten, w któ­rym cze­ka­łam na cie­bie w tłu­mie i widzia­łam, jak machasz do mnie z wago­nika, wołasz mnie i pytasz, jak udało ci się w życiu?

– Tak, oczy­wi­ście, że pamię­tam mój sen, mamo. Od tego wszystko się zaczęło.

– _Twój_ sen? To jest wła­śnie to, co chcę ci powie­dzieć. Mylisz się, Oyvin – ty myślisz, że ja byłam w _twoim_ śnie. To nie był twój sen, synku. To był _mój_ sen. Matki także mają sny.Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1.

PTA – Parent-Teacher Asso­cia­tion (Sto­wa­rzy­sze­nie Nauczy­cieli i Rodzi­ców).

2.

Tka­nina z wełny cze­san­ko­wej o sko­śnym splo­cie, jed­no­barwna, ubra­niowa.

3.

Kon­trakt psy­cho­te­ra­peu­tyczny to umowa pomię­dzy psy­cho­te­ra­peutą a pacjen­tem, w któ­rej obie strony okre­ślają cele lecze­nia, spo­sób oceny postę­pów, warunki współ­pracy oraz prze­wi­dy­wany czas lecze­nia (o ile oczy­wi­ście można go wstęp­nie okre­ślić) (przyp. tłum.).

4.

Alu­zja do Pio­tra Apo­stoła, który wyparł się Jezusa przed jego śmier­cią (przyp. tłum.).

5.

Ogród na Górze Oliw­nej, na wschód od Jero­zo­limy; miej­sce zdrady, aresz­to­wa­nia i ago­nii Jezusa (przyp. tłum.).

6.

Eli­za­beth Kübler-Ross była pierw­szym leka­rzem, który poświę­cił wiele uwagi bada­niu nie­ule­czal­nie cho­rych. Jej naj­bar­dziej znaną książką są _Roz­mowy o śmierci i umie­ra­niu_ (przyp. tłum.).
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: