Mama i sens życia - ebook
Mama i sens życia - ebook
Autor bestsellerów i psychoterapeuta Irvin D. Yalom po raz kolejny udowadnia, że jest nieustraszonym badaczem ludzkiej psychiki. W książce „Mama i sens życia” autor przedstawia sześć prawdziwych historii z życia swoich pacjentów, którzy cierpią z powodu lęku, depresji, nieuleczalnej choroby, czy wręcz zbliżającej się śmierci. Często podczas terapii okazuje się, że zewnętrzne kłopoty pacjentów i ich skutki zaburzające życie są reakcją na troski takie jak brak oparcia, izolacja, brak sensu. To także książka bardzo osobista, w jednym z opowiadań autor analizuje swoją relację z matką – pełną temperamentu, przytłaczającą zarówno miłością, jak i dezaprobatą.
Książka dla wszystkich, skorzystają z niej zarówno studenci psychologii i psycholodzy – obserwując warsztat świetnego terapeuty – jak i ci poszukujący sensu w świecie, który sensu nie ma.
Kategoria: | Psychologia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8252-702-5 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dziękuję wszystkim, którzy przeczytali maszynopis, służyli radą lub w inny sposób wywarli znaczący wpływ na ostateczny kształt książki: Sarze Lippincott, Davidowi Spiegelowi, Davidowi Vannowi, Jo Ann Miller, Murrayowi Bilmesowi, Ann Arvin, Benowi Yalomowi, Bobowi Bergerowi, Richardowi Furmosie i mojej siostrze Jean Rosie. Jak zwykle jestem wdzięczny bardziej, niż można to wyrazić, mojej żonie Marylin Yalom. Wyrażam także wdzięczność mojej redaktorce Phoebe Hoss, która w tej książce, tak jak i w wielu innych, nieubłaganie wymagała ode mnie, abym pisał najlepiej, jak tylko potrafię.1. MAMA I SENS ŻYCIA
Zmierzch. Być może umieram. Złowieszcze kształty otaczają moje łóżko: monitory kardiologiczne, butle z tlenem, kroplówki, zwoje plastykowych rurek – oznaki śmierci. Zamykam oczy i pogrążam się w ciemności.
Nagle wyskakuję ze swego łóżka i wybiegam ze szpitalnego pokoju prosto do zalanego słońcem parku rozrywki Glen Echo, gdzie dziesiątki lat temu spędziłem niejedną letnią niedzielę. Słyszę muzykę na karuzeli. Oddycham wilgotnym powietrzem przesiąkniętym słodkawym zapachem lepkiego popcornu i jabłek. I maszeruję prosto przed siebie – nie zatrzymując się przy stoisku Mrożonego Kremu Niedźwiedzi Polarnych ani przy kolejce górskiej, ani przy diabelskim kole – aby stanąć w kolejce po bilety do Domu Horroru. Zapłaciłem za bilet i czekałem, aż najbliższy wagonik wyjedzie zza zakrętu i zatrzyma się przede mną z metalicznym szczękiem. Po wejściu i opuszczeniu poręczy zabezpieczającej usadowiłem się wygodnie i ostatni raz rozejrzałem wokół siebie – i w samym środku niewielkiej grupki gapiów zobaczyłem ją.
Zacząłem machać do niej rękami i wołać, wystarczająco głośno, aby wszyscy usłyszeli: „Mamo! Jak mi się udało, mamo? Jak mi się udało?”.
Nawet wtedy, kiedy uniosłem głowę na poduszce i próbowałem otrząsnąć się ze snu, w gardle tkwiły mi uwięzione słowa: „Jak mi poszło, mamo? Mamo, jak mi poszło?”.
Ale mama leży dwa metry pod ziemią. Od dziesięciu lat, zimna i martwa niczym kamień w jasnej sosnowej trumnie na cmentarzu w Anacostii niedaleko Waszyngtonu. Co z niej pozostało? Chyba tylko kości. Z pewnością mikroby pochłonęły każdy skrawek jej ciała. Może pozostało kilka kosmyków siwych włosów – może resztki chrząstek przylegających do większych kości. I oczywiście obrączka. Zagrzebana gdzieś w kostnym pyle musi być tą cienką, srebrną, misternie wykonaną obrączką, którą mój ojciec kupił na Hester Street, krótko po ich przypłynięciu najtańszą klasą do Nowego Jorku z rosyjskiego sztetla na drugim końcu świata.
Tak, wiele czasu minęło. Dziesięć lat. Śmierć i rozkład. Nic poza włosami, chrząstkami, kośćmi i srebrną obrączką ślubną. I jej obraz ukryty w moich wspomnieniach i snach.
Dlaczego w swoich snach machałem mamie? Przestałam machać tyle lat temu. Ile? Może dziesiątki. Być może było to tego popołudnia ponad pół wieku temu, kiedy miałem osiem lat i zabrała mnie do Sylvan, kina znajdującego się tuż za rogiem ulicy, przy której mój ojciec prowadził sklepik. Mimo że było dużo wolnych miejsc, usiadła ciężko na fotelu obok jednego z łobuziaków z sąsiedztwa, chłopaka starszego ode mnie o rok.
– To miejsce jest zajęte, proszę pani – warknął.
– Tak, tak! Zajęte! – odpowiedziała pogardliwie matka, kiedy usadowiła się już wygodnie. – _On_ zajmuje miejsca, ważniak! – oznajmiła każdemu w zasięgu słuchu.
Próbowałem rozpłynąć się w obitym brązowym aksamitem fotelu. Później, w ciemnej sali, zebrałem się na odwagę i powoli odwróciłem głowę. Był tam, siedział kilka rzędów dalej obok swego kolegi. Nie myliłem się, patrzyli nienawistnym wzrokiem i pokazywali na mnie. Jeden z nich potrząsnął pięścią, szepcząc: „Później!”.
Mama pozbawiła mnie kina Sylvan. Stało się dla mnie wrogim terytorium. O każdej porze bez wyjątku, przynajmniej w ciągu dnia. Jeśli chciałem być na bieżąco z sobotnimi filmami – _Królikiem Rogerem_, _Batmanem_, _Zielonym Szerszeniem_, _Duchem_ – musiałem wchodzić po rozpoczęciu seansu, kiedy na sali było ciemno, zajmować swoje miejsce w ostatnim rzędzie, tak blisko wyjścia ewakuacyjnego, jak się tylko dało, i wychodzić przed włączeniem świateł. W mojej okolicy największym nieszczęściem, jakie mogło cię spotkać, było _dostać lanie_. Oberwać pięścią – nietrudno to sobie wyobrazić: cios w szczękę, i już. Albo policzek, kopniak czy skaleczenie – nie ma problemu. Ale _dostać lanie_ – o mój Boże. Czy to się kiedyś skończy? Co z ciebie zostanie? Przestajesz się w ogóle liczyć, na zawsze napiętnowany jako ten, który „dostał lanie”.
I machać matce? Dlaczego miałbym machać teraz, kiedy od lat żyłem z nią jak z największym wrogiem? Była: zarozumiała, kontrolująca, natrętna, podejrzliwa, mściwa, bardzo uparta i niebywale ograniczona (ale inteligentna – nawet ja to mogłem dostrzec). Nie przypominam sobie, aby kiedykolwiek, choć raz, okazała mi jakieś cieplejsze uczucia. Ani razu nie byłem z niej dumny i nie odczuwałem zadowolenia z tego powodu, że jest moją matką. Miała cięty język i złe zdanie na temat każdego – z wyjątkiem mojego ojca i swojej siostry.
Kochałem ciotkę Annę, siostrę mojego ojca: jej łagodność, niewyczerpana dobroć, jej zapiekane hot dogi owinięte chrupiącymi plastrami wędzonej szynki, jej niezrównana strucla (utracona dla mnie raz na zawsze, ponieważ jej syn nie wyśle mi przepisu na nią – ale to już inna historia). Najbardziej kochałem ciotkę Annę w niedziele. Tego dnia jej delikatesy w Navy Yard niedaleko Waszyngtonu były zamknięte – odblokowywała automat do gry i godzinami mogłem grać za darmo. Nigdy się nie sprzeciwiała, gdy podkładałem pod przednie nogi automatu małe kawałki papieru, aby spowolnić spadanie kulek i zdobyć więcej punktów. Moje uwielbienie dla Anny doprowadzało matkę do szaleńczych i mściwych ataków na szwagierkę. Miała Annie do zarzucenia biedę, wstręt do pracy w sklepie, brak zmysłu handlowego, głupkowatego męża, brak godności i gotowość do przyjmowania wszelkich używanych rzeczy.
Matka mówiła w obrzydliwy sposób, z silnym akcentem, wtrącając mnóstwo wyrażeń w jidysz. Nigdy nie przyszła do mojej szkoły na wywiadówkę lub spotkanie PTA¹. Dzięki Bogu! Skręcałem się na samą myśl, że miałbym przedstawić ją swoim przyjaciołom. Walczyłem z mamą, przeciwstawiałem się jej, krzyczałem na nią, unikałem jej i w końcu, jako nastolatek, w ogóle przestałem się do niej odzywać.
Największą zagadką mojego dzieciństwa było to, jak tata mógł z nią wytrzymać. Przypominam sobie wspaniałe chwile w niedzielne poranki, kiedy on i ja graliśmy w szachy. Przyśpiewywał wtedy wesoło do nagrań rosyjskiej lub żydowskiej muzyki, kołysząc głową w rytm melodii. Wcześniej czy później dochodzący z góry skrzeczący głos matki niszczył atmosferę poranka:
– _Gevalt_, _Gevalt_, dosyć! _Vay iz mir_, dosyć muzyki, dosyć hałasu!
Ojciec bez słowa się podnosił, wyłączał adapter i kończyliśmy naszą grę w ciszy. Ileż razy modliłem się: proszę, tato, proszę, nie daj się jej chociaż raz!
Tak więc po co machać? I po co pytać u kresu mojego życia: „Jak mi się udało, mamo?”. Czy to możliwe – i ta możliwość wprawia mnie w osłupienie – że przez całe życie szukałem aprobaty tej żałosnej kobiety? Przez całe życie usiłowałem uciec, wznieść się ponad moją przeszłość – żydowską osadę, najtańszą kajutę na statku, getto, talmudyczne opowieści, śpiewy religijne, gabardynę² i sklepik spożywczy. Całe życie dążyłem do wolności i rozwoju. Czy może tak być, że nie uciekłem ani od mojej przeszłości, ani od mojej matki?
Ci koledzy, którzy mieli kochające, łagodne i wspierające matki – jakże ja im zazdrościłem. I jakie to dziwne, że dzisiaj nie są związani ze swoimi matkami, nie dzwonią do nich, nie odwiedzają, nie przywołują ich w swoich snach i prawie w ogóle o nich nie myślą. Podczas gdy ja łapię się na myśleniu o niej wielokrotnie w ciągu dnia i nawet teraz, dziesięć lat po jej śmierci, często odruchowo sięgam po telefon, aby do niej zadzwonić.
Och, rozumiem to wszystko intelektualnie. Dawałem wykłady na ten temat. Wyjaśniam moim pacjentom, że wykorzystywane dzieci mają często problemy z oddzieleniem się od swoich dysfunkcjonalnych rodzin, podczas gdy dzieci wychowane przez dobrych i kochających rodziców przeżywają w późniejszym życiu znacznie mniej konfliktów. Zresztą czy zadaniem dobrego rodzica nie jest przygotowanie dziecka do opuszczenia domu?
Rozumiem to, ale tego nie lubię. Nie lubię mojej matki składającej mi codzienne wizyty. Nienawidzę tego, że wkradła się w zakamarki mojego umysłu i że za nic nie mogę jej stamtąd wyrugować. A najbardziej nienawidzę tego, że pod koniec życia czuję się zmuszony pytać: „Jak mi poszło, mamo?”.
Myślę o zbyt grubo wyściełanym krześle w waszyngtońskim domu spokojnej starości. Częściowo blokowało wejście do jej pokoju i otoczone było stoliczkami broniącymi do niego dostępu. Na każdym z nich leżał przynajmniej jeden, a czasami więcej egzemplarzy każdej z napisanych przeze mnie książek. Stoliczki, na których leżało kilkanaście moich książek i ze dwa razy tyle ich wydań obcojęzycznych, chwiały się niebezpiecznie. Często sobie wyobrażałem, że wystarczyłoby jedno niewielkie trzęsienie ziemi, aby moja matka została pogrzebana pod zwałami książek autorstwa jej jedynaka.
Ilekroć ją odwiedzałem, zastawałem ją usadowioną na krześle z dwiema lub trzema moimi książkami na kolanach. Ważyła je w dłoniach, wąchała, głaskała – robiła wszystko poza ich przeczytaniem. Miała zbyt słaby wzrok. Ale nawet zanim jej wzrok się pogorszył, nie mogłaby ich zrozumieć: jej całe wykształcenie stanowiły kursy naturalizacyjne dla osób ubiegających się o amerykańskie obywatelstwo.
Jestem pisarzem. A mama nie umie czytać. Mimo to wciąż zwracam się do niej z pytaniem o sens pracy całego mojego życia. Czym mierzonego? Zapachem, ciężarem moich książek? Rysunkami na okładce, śliskimi w dotyku lakierowanymi obwolutami? Wszystkie moje żmudne badania, źródła inspiracji, mozolne poszukiwania właściwej myśli czy ulotnego i pełnego wdzięku zdania – o tym nigdy nie miała pojęcia.
Sens życia? Sens _mojego_ życia. Wiele książek ułożonych w chwiejące się sterty na stoliku mamy zawierało pretensjonalne odpowiedzi na takie pytania. „Jesteśmy istotami poszukującymi sensu – napisałem – które muszą sobie poradzić z kłopotliwym faktem, że zostały rzucone w świat pozbawiony w istocie sensu”. I później, aby uniknąć posądzenia o nihilizm, wyjaśniłem, że musimy zmierzyć się z podwójnym zadaniem. Najpierw obmyślamy lub tworzymy projekt nadający życiu sens, dostatecznie solidny, aby uniósł ciężar życia. Następnie musimy zapomnieć o naszym akcie kreacji i przekonać samych siebie, iż nie stworzyliśmy, lecz odkryliśmy taki projekt – że ma on swoją własną, niezależną od nas egzystencję.
Chociaż udaję, że akceptuję wszystkie pomysły na życie, potajemnie dzielę je na brązowe, srebrne i złote. Niektórzy ludzie żyją nadzieją mściwego triumfu; inni – pogrążeni w rozpaczy – marzą tylko o spokoju, izolacji i uwolnieniu się od bólu; niektórzy poświęcają życie walce o sukces, bogactwo, władzę, prawdę; inni dążą do przekroczenia samych siebie i poświęcają się wyższym celom lub drugiej istocie – człowiekowi lub Bogu. Są też tacy, którzy znajdują sens życia, służąc innym, dążąc do osobistego rozwoju lub oddając się twórczości.
Potrzebujemy sztuki, powiedział Nietzsche, inaczej prawda nas zniszczy. Twórczość jest dla mnie złotym pomysłem i obróciłem całe moje życie, całe moje doświadczenie, całą moją wyobraźnię w stertę tlącego się kompostu, z której od czasu do czasu staram się stworzyć coś nowego i pięknego.
Ale moje sny mówią coś innego. Utrzymują, że poświęciłem życie zupełnie innemu celowi – zdobyciu akceptacji mojej zmarłej matki.
Ta wskazówka ze snu jest bardzo ważna: zbyt ważna, aby ją ignorować, zbyt niepokojąca, aby zapomnieć. Nauczyłem się jednak, że sny nie są takie tajemnicze i niezmienne. Przez większość swojego życia byłem specem od snów. Nauczyłem się je poskramiać, rozkładać na części pierwsze, a następnie składać. Wiem, jak wydobywać z nich sekrety.
Tak więc pozwalam głowie opaść na poduszkę i odpływam, powracając do wagonika w Domu Horroru.
Wagonik zatrzymuje się ze zgrzytem, rzucając mnie na poręcz zabezpieczającą. Chwilę później zmienia kierunek i powoli wraca w kierunku drzwi wahadłowych na zalany słońcem park Glen Echo.
– Mamo, mamo! – krzyczę, machając rękami. – Jak mi poszło?
Słyszy mnie. Widzę, jak przedziera się przez tłum, roztrącając ludzi na prawo i lewo.
– Oyvin, co za pytanie – mówi, podnosząc poręcz i wyciągając mnie z wagonika. Patrzę na nią. Wygląda na pięćdziesiąt, sześćdziesiąt lat, jest silna, krępa i bez wysiłku niesie wypchaną torbę na zakupy, wyszywaną, z drewnianą rączką. Mama jest brzydka, ale nie zdaje sobie z tego sprawy i idzie z podniesioną głową, jak gdyby była pięknością. Zauważam znajome fałdy skóry zwisające z jej ramion i zawiązane tuż nad kolanami zrolowane pończochy. Całuje mnie mocno, pozostawiając mokry ślad na moim policzku. Udaję zadowolonego.
– Dobrze się sprawiłeś. Czego można więcej chcieć? Wszystkie te książki. Jestem z ciebie dumna. Gdyby tylko twój ojciec mógł to zobaczyć.
– Co rozumiesz przez to, że dobrze się sprawiłem? Skąd to wiesz? Nie możesz przeczytać tego, co napisałem – przecież twój wzrok…
– Wiem swoje. Popatrz na te książki. – Otwiera torbę na zakupy, wyciąga dwie z moich książek i zaczyna czule je głaskać. – Wielkie książki. Piękne książki.
Zdenerwowała mnie tym swoim zachowaniem.
– Ważne jest to, co jest w książkach. Może w nich są same bzdury!
– Oyvin, nie mów _narishkeit_ – głupot. Piękne książki!
– Nosisz torbę z książkami przez cały czas? Nawet w Glen Echo? Zrobiłaś z nich relikwie. Nie uważasz, że…
– Każdy ciebie zna. Cały świat. Moja fryzjerka powiedziała mi, że jej córka uczy się z twoich książek w szkole.
– Twoja fryzjerka? Czy ona jest dla ciebie wyrocznią?
– Wszyscy. Mówię o tobie wszystkim. Co w tym złego?
– Mamo, nie masz nic lepszego do roboty? Miałaś spędzić niedzielę ze swoimi przyjaciółmi: Anną, Gertą, Lubą, Dorotą, Samem i twoim bratem Szymonem? A swoją drogą, co ty w ogóle tutaj robisz?
– Wstydzisz się mnie? Zawsze się mnie wstydziłeś. Gdzie indziej miałabym być?
– Mówię tylko, że oboje jesteśmy już dorosłymi ludźmi. Mam ponad sześćdziesiąt lat. Może to już najwyższy czas, aby każde z nas miało własne sny.
– Cały czas wstydzisz się mnie.
– Nie powiedziałem tego. Nie słuchasz mnie.
– Zawsze uważałeś mnie za głupią. Zawsze wydawało ci się, że nic nie rozumiem.
– Nie powiedziałem tego. Zawsze uważałem, że nie musisz wszystkiego wiedzieć. Chodzi raczej o sposób, w jaki… w jaki…
– W jaki? Mów śmiało. Zacząłeś, to dokończ. Wiem, do czego zmierzasz.
– Do czego?
– Nie, Oyvin, _ty_ to powiedz. Kiedy ja ci powiem, odwrócisz kota ogonem.
– Chodzi o to, że mnie nigdy nie słuchasz. I o to, w jaki sposób mówisz o rzeczach, na których w ogóle się nie znasz.
– Nie słucham? Ja _ciebie_ nie słucham? Powiedz mi, Oyvin, a ty mnie słuchasz? Co ty o mnie wiesz?
– Masz rację, mamo, nie potrafiliśmy słuchać się nawzajem.
– Nie ja, Oyvin, ja potrafiłam słuchać. Każdej nocy po powrocie do domu ze sklepu słyszałam ciszę, a tobie nie przyszło do głowy, żeby przyjść do mnie na górę ze swego pokoju. Nawet się nie witałeś. Nie pytałeś mnie, czy miałam ciężki dzień. Jak mogłam słuchać, skoro nic do mnie nie mówiłeś?
– Coś mnie powstrzymywało; między nami był mur.
– Mur? Miło, że mi to mówisz. Mur. Ja go zbudowałam?
– Nie powiedziałem tego. Powiedziałem tylko, że był mur. Wiem, że się od ciebie odsunąłem. Dlaczego? Jak mogę pamiętać? To było pięćdziesiąt lat temu, mamo, ale wtedy czułem, że każde słowo, które do mnie mówisz, zawiera reprymendę.
– _Vos?_ Repry… co?
– Mam na myśli krytykowanie. Musiałem trzymać się z daleka od twojego krytycyzmu. Miałem wtedy zbyt niskie mniemanie o sobie, żeby jeszcze wysłuchiwać twojej krytyki.
– Z jakiego powodu miałbyś źle się czuć? Przez te wszystkie lata tata i ja pracowaliśmy w sklepie, abyś mógł studiować. Do północy. I ile razy dzwoniłeś do mnie, żebym przyniosła ci coś ze sklepu? Ołówki lub papier? Pamiętasz Ala? Pracował w sklepie z alkoholem. Ten, któremu pocięto twarz w czasie napadu?
– Oczywiście, że pamiętam Ala, mamo. Szrama przez pół twarzy od nosa w dół.
– Tak, Al odbierał telefon i krzyczał na cały sklep: „To król! Król dzwoni! Trzeba królowi kupić ołówki. Król ma do odrobienia pracę domową!”. Al był zazdrosny, bo jego rodzice nic mu nie dali. Nigdy nie zwracałam uwagi na to, co mówił. Ale miał rację. Traktowałam ciebie jak króla. Za każdym razem, kiedy dzwoniłeś, w dzień czy w nocy, zostawiałam ojca w sklepie pełnym klientów i biegłam kilka przecznic do Mensch’s Five 8 Dime. Kiedy potrzebowałeś, kupowałam także znaczki. I zeszyty, i atrament. I długopisy. Wszystkie twoje ubrania były upaprane atramentem. Byłeś traktowany jak król, a nie krytykowany.
– Mamo, teraz nareszcie rozmawiamy. To dobrze. Nie oskarżajmy się nawzajem. Spróbujmy się zrozumieć. Powiedzmy, że _czułem_ się krytykowany. Wiem, że przy innych dobrze o mnie mówiłaś. Przechwalałaś mnie. Ale nigdy tego nie powiedziałaś w mojej obecności.
– Nie było zbyt łatwo z tobą rozmawiać, Oyvin. I nie tylko mnie, ale wszystkim wokół. Wszystko wiedziałeś. Wszystko czytałeś. Chyba ludzie się ciebie trochę bali. Ja pewnie też. _Ver veys?_ Kto wie? Ale pozwól, że coś ci powiem, Oyvin. Po pierwsze, ty także nigdy nie powiedziałeś nic miłego na mój temat. Zajmowałam się domem i gotowałam dla ciebie. Jadłeś moje jedzenie przez dwadzieścia lat. I wiem, że ci smakowało. Skąd wiem? Bo przez dwadzieścia lat talerze i garnki były zawsze puste. Ale nigdy mi tego nie powiedziałeś. Nawet raz w życiu. Prawda? Nawet raz w życiu?
Zawstydzony pochyliłem głowę.
– Po drugie, wiem, że nigdy nie powiedziałeś nic miłego poza moimi plecami – ty przynajmniej wiesz, Oyvin, że ja ciebie chwaliłam przed innymi. Wiem, że się mnie wstydziłeś. Wstydziłeś się mnie pod każdym względem – i w mojej obecności, i kiedy mnie nie było. Wstydziłeś się mojego angielskiego, mojego akcentu. Wszystkiego, czego nie wiedziałam. I wszystkiego, co źle powiedziałam. Słyszałam, w jaki sposób ty i twoi przyjaciele żartowaliście sobie ze mnie – Julie, Shelly, Jerry. Słyszałam wszystko. Więc?
Spuszczam głowę jeszcze niżej.
– Niczego nie przegapiłaś, mamo.
– Skąd mogłam wiedzieć, co jest w twoich książkach? Gdybym miała możliwości, gdybym chodziła do szkoły, wtedy dopiero zrobiłabym użytek ze swojej głowy, mojej _satchel_! W Rosji, w sztetlu, do szkoły mogli chodzić tylko chłopcy.
– Wiem, mamo, wiem. Wiem, że radziłabyś sobie równie dobrze jak ja, gdybyś tylko miała taką szansę.
– Zeszłam na ląd z matką i ojcem, mając zaledwie dwadzieścia lat. Przez sześć dni w tygodniu musiałam pracować w szwalni. Dwanaście godzin dziennie od siódmej rano do siódmej wieczorem, czasami nawet do ósmej. A dwie godziny wcześniej, o piątej rano, musiałam iść z ojcem do jego kiosku z gazetami i pomóc mu je wypakować. Moi bracia nigdy tego nie robili. Szymon poszedł do szkoły dla księgowych. Hymie był kierowcą taksówki – nigdy nie pojawiał się w domu i nigdy nie przysłał pieniędzy. Później wyszłam za mąż za tatę, przeniosłam się do Waszyngtonu i aż do starości pracowałam z nim w sklepie po dwanaście godzin dziennie, zajmowałam się domem, gotowałam i sprzątałam. Potem urodziła się Jean, która nigdy nie sprawiała mi kłopotu. A później pojawiłeś się ty. Nie było z tobą łatwo. A ja ciągle pracowałam. Widziałeś mnie! Wiesz o tym! Słyszałeś mnie ciągle biegającą w górę i w dół po schodach. Czy ja kłamię?
– Wiem, mamo.
– I przez całe życie, aż do ich śmierci, pomagałam Bubbie i Zeydzie, moim rodzicom. Oni nie mieli niczego, tylko kilka groszy, które mój ojciec zarobił w kiosku z gazetami. Później otworzyliśmy dla niego sklep ze słodyczami, ale nie mógł pracować – mężczyźni musieli się modlić. Pamiętasz Zeydę?
Skinąłem głową.
– Jak przez mgłę, mamo.
Musiałem mieć cztery albo pięć lat… kwaśny odór czynszowej kamienicy w Bronksie… kawałki chleba i kulki z folii aluminiowej rzucane z piątego piętra kurom na podwórku… mój dziadek, cały ubrany na czarno, w wielkiej czarnej jarmułce, z rozwichrzoną i poplamioną sosem brodą, z ramionami i czołem owiniętymi czarnymi sznurkami, mamroczący modlitwy. Nie mogliśmy rozmawiać – mówił tylko w jidysz – ale mocno szczypał mnie w policzek. Natomiast kobiety – Bubba, mama, ciocia Lena – pracowały, biegały w górę i w dół do sklepu i z powrotem, pakując, rozpakowując, gotując, skubiąc kurczaki, czyszcząc wagi z resztek ryb i kurzu. Ale Zeyda nie ruszył palcem. Po prostu siedział i czytał. Jak król.
– Każdego miesiąca – mama mówi dalej – wsiadałam do pociągu do Nowego Jorku i przywoziłam im pieniądze i jedzenie. Później, kiedy Bubba była w domu opieki, płaciłam za nią i odwiedzałam ją co dwa tygodnie – pamiętasz, czasami brałam cię do pociągu. Czy ktoś inny z rodziny pomagał? Nikt! Twój wujek Szymon przyjeżdżał raz na kilka miesięcy, przywożąc butelkę 7 Up, a ja przez całą następną wizytę musiałam wysłuchiwać tylko o tej wspaniałej butelce od wujka Szymona. Nawet wtedy, kiedy była już niewidoma, musiała mnie okłamywać, zachowując starą butelkę po 7 Up. I nie tylko Bubbie pomagałam, ale wszystkim w rodzinie – moim braciom, Szymonowi i Hymiemu, mojej siostrze Lenie, ciotce Annie i wujkowi Ablowi, którego dopiero co ściągnęłam z Rosji – każdy, cała rodzina utrzymywała się ze _schmutzig_, małego, nędznego sklepiku spożywczego. Mnie nigdy nikt nie pomógł! I nikt mi nawet nie podziękował.
Biorąc bardzo głęboki oddech, wypowiadam słowa:
– Dziękuję ci, mamo. Dziękuję.
To nie jest takie trudne. Dlaczego zajęło mi to pięćdziesiąt lat? Dotykam jej ramienia może po raz pierwszy w życiu. Tej części tuż nad łokciem. Ramię jest miękkie i ciepłe w dotyku, podobnie jak jej _kichel_, ciepłe ciasto na chleb, na chwilę przed włożeniem do pieca.
– Pamiętam, jak mówiłaś Jean i mnie o 7 Up wujka Szymona. To musiało być dla ciebie trudne.
– Trudne? Mnie to mówisz? Czasami popijała tym 7 Up kawałek mojego _kichel_ – ty wiesz, jak trudno jest zrobić _kichel_ – i mówiła tylko o tym 7 Up.
– Dobrze, że rozmawiamy, mamo. To zdarza się nam po raz pierwszy. Może ja zawsze tego pragnąłem i dlatego jesteś ciągle obecna w moim umyśle i w moich snach. Może teraz będzie inaczej.
– Jak inaczej?
– Może będę w stanie być bardziej sobą – poświęcić się celom i sprawom, które uważam za najważniejsze.
– Chcesz się mnie pozbyć?
– Nie, nie w ten sposób, nie w zły sposób. Chcę tego samego dla ciebie. Chciałbym, abyś mogła odpocząć.
– Odpocząć? Czy widziałeś mnie kiedyś odpoczywającą? Tata ucinał sobie drzemkę każdego dnia. Widziałeś kiedyś, żebym ucięła sobie drzemkę?
– Myślę o tym, że powinnaś mieć swój _własny_ cel w życiu, nie _ten_ – mówię, szturchając jej torbę. – Nie moje książki! I ja też powinienem mieć własny cel.
– Ale ja ci właśnie wyjaśniłam – odpowiada, przekładając torbę do drugiej ręki, jak najdalej ode mnie. – To nie są tylko _twoje_ książki. To są także _moje_ książki!
Jej ramię, które wciąż ściskam, staje się nagle zimne i puszczam je.
– Co ty przez to rozumiesz – ciągnie – że ja powinnam mieć swój cel? Te książki to jest mój cel. Pracowałam na ciebie i na nie. Całe życie pracowałam na te książki – _moje_ książki.
Sięga do torby i wyciąga jeszcze dwie. Kulę się ze strachu, obawiając się, że jest gotowa podnieść je do góry i pokazać grupce gapiów, którzy się wokół nas zebrali.
– Ale, mamo, ty tego nie rozumiesz. _Musimy_ się od siebie oddzielić – nie ograniczać się nawzajem. W ten sposób kształtuje się człowiek. O tym właśnie piszę w swoich książkach. Chcę, aby takie były moje dzieci – wszystkie dzieci. Nieskrępowane.
– _Vos meinen_ – nieoskubane?
– Nie, nie, _nieskrępowane_ – słowo, które oznacza kogoś wolnego lub wyzwolonego. Widzę, mamo, że nie możemy się zrozumieć. Powiem to w ten sposób: każdy człowiek na świecie jest w swojej istocie samotny. To trudne do zniesienia, ale tak po prostu jest i musimy się z tym zmierzyć. Dlatego chcę mieć własne myśli i sny. Ty także powinnaś mieć swoje. Mamo, chcę, abyś znikła z moich snów.
Jej twarz tężeje w napięciu. Odchodzi ode mnie na kilka kroków. Pospiesznie dodaję:
– _Nie_ chodzi o to, że cię nie lubię, ale chcę dobrze dla nas obojga – dla mnie i dla ciebie. Powinnaś mieć w życiu swoje własne marzenia. Na pewno to zrozumiesz.
– Oyvin, wciąż myślisz, że nic nie rozumiem, a ty rozumiesz wszystko. Ale ja sporo wiem o życiu. I o śmierci. Wiem o śmierci więcej niż ty. Wierz mi. I rozumiem, co to znaczy być samotnym – lepiej niż ty.
– Ale, mamo, _nie będziesz_ samotna. Zostajesz ze mną. Nie opuszczasz mnie. Wciąż jesteś obecna w moich myślach. W moich snach.
– Nie, synku.
„Synku” – nie słyszałem tego słowa od pięćdziesięciu lat i zapomniałem, że mama i tata tak mnie często nazywali.
– To nie jest tak, jak myślisz, synku – mówi dalej. – Nie rozumiesz wielu rzeczy i niektóre rzeczy rozumiesz opacznie. Znasz ten sen, ten, w którym czekałam na ciebie w tłumie i widziałam, jak machasz do mnie z wagonika, wołasz mnie i pytasz, jak udało ci się w życiu?
– Tak, oczywiście, że pamiętam mój sen, mamo. Od tego wszystko się zaczęło.
– _Twój_ sen? To jest właśnie to, co chcę ci powiedzieć. Mylisz się, Oyvin – ty myślisz, że ja byłam w _twoim_ śnie. To nie był twój sen, synku. To był _mój_ sen. Matki także mają sny.Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1.
PTA – Parent-Teacher Association (Stowarzyszenie Nauczycieli i Rodziców).
2.
Tkanina z wełny czesankowej o skośnym splocie, jednobarwna, ubraniowa.
3.
Kontrakt psychoterapeutyczny to umowa pomiędzy psychoterapeutą a pacjentem, w której obie strony określają cele leczenia, sposób oceny postępów, warunki współpracy oraz przewidywany czas leczenia (o ile oczywiście można go wstępnie określić) (przyp. tłum.).
4.
Aluzja do Piotra Apostoła, który wyparł się Jezusa przed jego śmiercią (przyp. tłum.).
5.
Ogród na Górze Oliwnej, na wschód od Jerozolimy; miejsce zdrady, aresztowania i agonii Jezusa (przyp. tłum.).
6.
Elizabeth Kübler-Ross była pierwszym lekarzem, który poświęcił wiele uwagi badaniu nieuleczalnie chorych. Jej najbardziej znaną książką są _Rozmowy o śmierci i umieraniu_ (przyp. tłum.).