- promocja
Mapy naszych spektakularnych ciał - ebook
Mapy naszych spektakularnych ciał - ebook
Cała rzecz z ciałami polega na tym: są niewiarygodnie łatwym łupem na żer i nikt niczego nie podejrzewa.
Wróciło. To jedno słowo może zmienić całe życie.
Lia wraz z mężem Harrym i córką Iris są całkiem szczęśliwą rodziną. Do czasu, gdy diagnoza lekarska burzy ich poukładany świat. Nie jest łatwo zaakceptować chorobę brzmiącą jak wyrok, a jednocześnie budować relację z nastoletnią córką, kiedy ma się świadomość, że nie zostało zbyt wiele czasu.
Choć Lia czuje wsparcie męża, są w jej życiu pewne sprawy i ludzie, z którymi musi zmierzyć się sama. Czy możliwe jest, aby zostawić przeszłość za sobą, skoro komórki naszych ciał zapamiętują wszystko, co się wydarzyło? I jak odejść pogodzonym, kiedy wcale nie jesteśmy gotowi, aby pożegnać się ze światem?
Zaskakujący debiut Maddie Mortimer był nominowany do Nagrody Bookera, Goldsmiths Prize, Dylan Thomas Prize oraz Sunday Times Prize. Został nagrodzony Desmond Elliot Prize. „Time”, „The New Yorker” i „The Wall Street Journal” nazwały go powieścią roku.
Fascynująca powieść o ludziach takich, jak my i ciałach takich, jak nasze. Czytałem z narastającą ciekawością i podziwem dla autorki. Po przeczytaniu ogarnęło mnie dziwaczne uczucie, strach i olśnienie zarazem.
Łukasz Barys
Tę książkę można czytać na wiele sposobów, warstwa po warstwie, aż dotrzemy do sedna… choroby. Niezwykłość lektury polega na tym, że nie da się jej streścić. Trzeba ją czytać uważnie jak mapę pełną tajemnic.
Krystyna Kofta
Czy język, którym się piszę książkę, może uratować przed śmiercią osobę, którą się kocha? Powieść Mortimer to eksperyment ze wskrzeszania umarłych – a jego rezultat wcale nie jest przesądzony! Ta książka przypomina mi pudełko na sekrety, które trzyma się pod łóżkiem i całuje się je przed snem (z obu stron).
Dorota Kotas
Macie w rękach książkę o układaniu słów w kształty, poszukiwaniu ich. Macie w rękach – bo wszystkie słowa o chorobie, miłości, cielesności, pożądaniu są boleśnie namacalne w tym świecie, tak przenikliwie realistycznym, że tylko nowotwór jest poetą. Trzymajcie tę książkę mocno.
Zośka Papużanka
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788367891134 |
Rozmiar pliku: | 4,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ja
JA, TUSZU TKNIENIE, MYŚLI MGNIENIE, WYSZARPNĘŁOM SIĘ U JEJ POCZĄTKU; NIE WIĘKSZE OD KAPILARY, NIE MĄDRZEJSZE OD KANTALUPY, Z CAŁKIEM OPTYMISTYCZNĄ WIZJĄ TEGO, JAK SIĘ POTOCZY MOJE ŻYCIE. OD TAMTEJ PORY POBOLEWAM NA JEJ POBRZEŻACH. NAPAWAŁOM SIĘ SWYM BOSOSTOPYM-PO-PARKIECIE-PRZEMYKANIEM – SKĄD DAWNIEJ KARMIŁA, POTĄD, GDZIE WARZY SIĘ JEJ CIAŁO; SMAKOWAŁOM, ZADRASKIWAŁOM, PRZECIEKAŁOM, PRZEŻUWAŁOM TKANKI, ZAKAMARKI, WĘZŁY, KOŚCI I FAŁDKI TAK BARDZO, TAK DOBRZE, TAK MOCNO, ŻE TERAZ CZUJĘ SIĘ TU JAK U SIEBIE.
TO BYĆ MOŻE NIEUNIKNIONE, ŻE PO TAK DŁUGIM OKRESIE ZACZYNAM ODCZUWAĆ PEWNE NIEZADOWOLENIE Z FAKTU WŁASNEGO ISTNIENIA. NIEŁATWO TO PRZYZNAĆ. ALE PRZYPUSZCZAM, ŻE TURYSTYKĘ KATASTROFALNĄ MOŻNA UPRAWIAĆ TYLKO DO CZASU – POTEM ZACZYNA SIĘ WDAWAĆ STARE OKRUTNE ENNUI. GRECY JEDNAKŻE MAWIALI, ŻE NA POCZĄTKU BYŁO WŁAŚNIE ZNUDZENIE. BOGOWIE ULEPILI LUDZKOŚĆ Z JEGO CZARNEJ, POZBAWIONEJ ŻYCIA SKORUPY, A TO OCZYWIŚCIE BRZMI ZACHĘCAJĄCO.
DZISIAJ WDRAPIĘ SIĘ MOŻE PO SZCZEBELKACH JEJ KRTANI LUB POBRZDĄKAM W TCHAWICĘ NICZYM W SZTABKI KSYLOFONU, ALBO TEŻ ZGOTUJĘ CZY COFNĘ JAKĄŚ TAM WŁASNĄ WIELKĄ ZGROZĘ, BO CAŁA RZECZ Z CIAŁAMI POLEGA NA TYM: SĄ NIEWIARYGODNIE ŁATWYM ŁUPEM NA ŻER I NIKT NICZEGO NIE PODEJRZEWA.
AŻ WRESZCIE, OCZYWIŚCIE, KTOŚ ZACZNIE. A WTEDY, OCZYWIŚCIE,
JUŻ NIE SĄ.
Początek końca
Z początku końca Lia zapamiętała dwie rzeczy.
Pierwsza: ile minęło czasu, zanim zmieniły się światła.
Druga: fakt, że nikt nie zginął.
Stała o jedno przejście dla pieszych od miejsca, do którego zmierzała, w jej pulsie tętnił rytm miasta, dzień dreptał w pośpiechu ku godzinom szczytu. Jej zmysły wydawały się nietypowo wyczulone. Może to nerwy tak je porozsiekały. To było miłe. Miła odmiana. Że czuła się taka odsłonięta, taka żywa, gdy stała na tym czerwonym świetle i czekała, aż świat się odpauzuje.
Jakiś mężczyzna w przyciasnym garniturze westchnął ciężko i zatrzymał taksówkę.
Dwie kobiety rozmawiały głośno przez telefony, okrawki ich rozmów wwiercały jej się w kark; _No więc ja mu na to, że nic nie poradzisz, mówię, skoro się tak czujesz. Zarezerwowałam wizytę na jutro na czternastą trzydzieści, w lodówce zostawiłam resztki zapiekanki, możesz sobie odgrzać w mikrofali. Niestety, płatność wyłącznie kartą. Nie wrócę późno. Boże, zawsze mam takie wyrzuty sumienia. Tylko pamiętaj, nakarm kota._
Lia uszczypnęła się w aksamit płatka usznego i zaczęła rozmyślać o tragedii.
Który to poeta stwierdził, że trwałe poczucie tragedii
może podtrzymać człowieka w przejściowych okresach radości?
Który to filozof powiedział, że
wszystkie tragedie rozpoczynają się od
podziwu godnego spokoju?
Dzień był pełen zgiełku.
Zdawało się, że wszyscy są o sekundę od katastrofy.
Pasek przy płaszczu pewnej kobiety odbijał się od szprych jej roweru. Liczba wypadków rowerowych wzrasta w stałym tempie piętnastu procent na rok. Ponad cztery i pół tysiąca z nich kończy się śmiercią lub poważnymi obrażeniami – napisano we wczorajszej gazecie. Miasto ciągle przetrzebia populację, na każdym rogu tragedia, pomyślała Lia, gdy w jakimś otwartym oknie pojawił się pulchny brzuszek niemowlaka – przeleciała wzrokiem po piętrach, licząc je z zaciśniętymi zębami, a tymczasem zachwycony bobas wychylił na zewnątrz mlecznobiałą główkę i oparł się paluszkami o parapet.
Cztery piętra. Upadek byłby z czterech pięter.
_Fluor jest bladożółty, chlor żółtozielony, a brom czerwonobrązowy._
Dziewczyna w granatowym szkolnym mundurku zaczęła głośno pouczać koleżankę na temat pierwiastków.
_Bo im niżej schodzisz, tym fluorowce robią się ciemniejsze._
Lia zauważyła, że dziewczyna ma proste, gęste rzęsy, które przeplatały się, gdy mrugała, i profil pełen rzadkiej, młodzieńczej urody; taki, co to wyróżniał się na tle masy twarzy niecierpliwiących się na przejściu, i jak to trudno – pomyślała – jak to trudno nie dać się rozproszyć czemuś pięknemu.
Niemowlak w oknie zniknął. Okno się zamknęło. Naturalnie poczuła ulgę.
Zaczerpnęła mocny, głęboki oddech przez nos, skupiając się na rozciąganiu się żeber, na otwieraniu się klatki piersiowej, i wstrzymała go. Uwięziła. Skwierczące ciepło benzynowego powietrza. Minęły dwa lata, odkąd ostatnio szła tymi ulicami. Przechodziła przez to przejście dla pieszych. Dwa lata, od kiedy siedziała i patrzyła na skan swojego ciała i mózgu, przypięty do podświetlonego ekranu i ukazujący ciemną plamkę pływającą w okolicy środka. _To ciało modzelowate_, powiedział wtedy lekarz. _Nie ma się czym przejmować_ (pozwoliła, aby ten przeciągły, przepyszny oddech uciekł jej przez usta), _to tylko grube spoidło łączące jedną półkulę z drugą._
W ruchu samochodowym pojawiła się luka. Wyraźna ścieżka łącząca jedną stronę ulicy z drugą. Światło nadal się nie zmieniło. Jakiś mężczyzna o matowej cerze postanowił zaryzykować, więc dziewczyna w szkolnym mundurku też wystrzeliła na jezdnię, ciągnąc za sobą koleżankę. W tej samej chwili wzrok Lii przywarł do samochodu, który wyjeżdżał właśnie zza zakrętu, pędził przez popołudnie. Lia ujrzała wypadek, nim jeszcze do niego doszło, poczuła jego możliwość zwalającą się na jej płuca, tak jak ulewa narasta crescendem w coś więcej niż zwykły deszcz.
Gardłowy pisk hamowania. Zwolnione plaśnięcie zderzenia z maszyną. Ugięcie się chudych kolan, gdy ciało dziewczyny uderzyło o beton. Lia poczuła, jak czas się zagina, sekundy nakładały się jedna na drugą. _O Boże_, wychrypiał głośno telefoniczny głos przy jej uchu, lecz zanim zdążyła się przyjrzeć, scenę zalało mrowie ludzi, wszyscy napierali, pchali się na wizję masakry, cisnęli jak przymierające głodem szczury do niespodziewanych okruchów.
Lia miała ochotę zwymiotować.
Dziewczyna nie żyła. Lia była tego pewna. Po prostu to czuła; nowy chłód w powietrzu, spowolnienie chmur, zawrotną zmianę, jaka zachodzi w atmosferze, gdy na taki zwykły dzień spada tragedia. Tłum zdawał się namnażać, a Lia mogła myśleć wyłącznie o tym, że...
ta dziewczyna już nigdy nie opowie rodzicom, jak jej minął dzień. Już nigdy nie będzie zdawała egzaminu z chemii ani się nie zakocha, ani nie dowie się, jakie to uczucie, gdy dopadnie cię wyjątkowo wredne zapalenie cewki moczowej; nie wyjedzie do Manchesteru na studia medyczne, nie zostanie lekarką i nie dane jej będzie uratować czyjegoś życia, i być może w nadchodzących latach inni ludzie też umrą właśnie z powodu tego jednego momentu, z powodu mężczyzny o matowej cerze, który przebiegł przez ulicę, więc młoda, dobra z pierwiastków dziewczyna w granatowym szkolnym mundurku za szybko wybiegła na jezdnię, a Lia patrzyła, jak cały rozmigotany potencjał jej życia rozpala się nagle i gaśnie, ot tak.
Wyobraziła sobie, jaką poczułaby zgrozę, gdyby podeszła, nachyliła się pospołu z resztą szczurów, łagodnie odgarnęła włosy z twarzy dziewczyny i odkryła, że to Iris, jej Iris o oczach doszczętnie wyzutych z życia.
_Ciało w doskonałym porządku!_, powiedział wtedy lekarz. _I zdrowy, szczęśliwy mózg!_
Jakby w ogóle istniało coś takiego.
Tłum lekko się rozstąpił, więc Lia mogła wreszcie dojrzeć dziewczynę, która podnosiła się już na nogi, zupełnie jak Iris, gdy miała trzy czy cztery latka i się przewróciła. _Nic mi nie jest_, mówiła, otrzepując się, cała i zdrowa. Ktoś zaproponował, że zbada jej kolana. _Nic mi nie jest_, powtórzyła, tylko głośniej i twardziej, z twarzą zaróżowioną od szoku.
Lia nie mogła w to uwierzyć. Naturalnie poczuła ulgę. Ale też –
ociupinkę rozczarowania.
Koleżanka dziewczyny sprowadziła ją z powrotem na bezpieczny chodnik i obie zaczęły zanosić się śmiechem jak histeryczki. Straszliwy odgłos oddalił się skłębioną chmurą w brutalne miasto. Gapie rozeszli się szybko, niezręcznie, wznowili swoje wędrówki, zawstydzeni własnym apetytem na krew, a Lia poczuła, jak wszystko dookoła powoli stygnie i się uspokaja. Jej umysł zaczął zbierać to, co przelotnie się rozsypało, a światła zmieniły się z chlorowych na fluorowe, potem na jasną bromową czerwień, i świat zszedł
o trzy oktawy
za późno.
Nim doszła na drugą stronę ulicy,
wpadła na
Yeatsa.
Tym poetą był Yeats.
Filozofa nadal nie mogła sobie przypomnieć.
Jej wzrok nie odrywał się od chodnika, póki nie dotarła do szpitala.
Lekarz powiedział, że ma złe wieści.
Wróciło.
Reszty nie usłyszała.
Pokój wyzuł się z wszelkich dźwięków.
Pozostał tylko mrożący chichot dziewczyny, która nie zginęła. Tak słaby, że zrazu prawie niedosłyszalny, ale w miarę jak się przybliżał i stawał się wyraźniejszy, dołączały do niego inne głosy, głosy wszystkich szczęśliwych mieszkańców Londynu, którym ledwo udało się uniknąć końca, i niczym fala rosnąca w siłę na fali ich lament odbijał się od cegły i szkła, aż wreszcie wtargnął szczeliną szpitalnego okna i wypełnił każdy centymetr sześcienny pomieszczenia:
_Padło na ciebie, Lia._
_Nie na nas._
_Na ciebie._
One
ONE, NASIONA JEJ NADZIEI, CHÓRY JEJ SERCA, TERAZ WYBUDZAJĄ SIĘ WSZYSTKIE Z SZELESTEM.
ONE, Z TYMI SWOIMI HISTORIAMI, WĄTKAMI, PIEŚNIAMI I REMEDIAMI, PRZECIĄGAJĄ SIĘ SPOD MGLISTO-GĘSTEGO KOCA SNU, GDY WIEŚĆ O MOIM MAŁYM ODKSZTAŁCENIU SZERZY SIĘ NICZYM PODMUCH WIATRU OD TRZEWI, TNĄCY JAK NÓŻ I OCZYSZCZAJĄCY ATMOSFERĘ,
I
MUSZĘ PRZYZNAĆ, ŻE NAWET MILE MNIE TO ŁECHCE.
W KOŃCU NIE DA SIĘ OSZLIFOWAĆ DIAMENTU BEZ ODROBINY TARCIA, A POZA TYM TO W SUMIE PIĘKNE, JAK ONE PODRYGUJĄ I ZIEWAJĄ, OTRZĄSAJĄ SIĘ I MLASKAJĄ, I POCIĄGAJĄ NOSAMI, MOKRE I ZESZTYWNIAŁE JAK PSY WĘSZĄCE DUCHA,
GOTOWE BEZPARDONOWO MNIE ZGASIĆ.
Jak
Uczucia warzą się w różnych miejscach w zależności od ciała. Najszczersze impulsy człowieka mogą mieć początek w jego rękach lub sercu, w palcach u nóg, krtani, dłoniach lub udach. Lia najpierw odczuwała większość rzeczy w żołądku.
Przykład: gdy po raz pierwszy poczuła miłość, wszystko zarzygała.
To było w dniu, kiedy ten przybysz obmył jej stopy. Odniosła wtedy wrażenie, że coś bardzo głęboko zagrzebanego gwałtownie przedziera się wzdłuż jej błony śluzowej – i nagle wyrzucała z siebie całą treść żołądka na jego zręczne dłonie, między własne drobne palce u stóp. A on nawet się nie skrzywił ani nie wzdrygnął, tylko znowu zanurzył ręce w wiadrze z wodą i gąbką oczyścił jej nogi z wymiocin. Lia otarła żółć z brody, wstała z krzesła i pochlupotała po schodach na górę do swojego pokoju, rozcierając brzuch pod cienką bawełną koszulki i zastanawiając się, jak mu się to udało. Jak mu się udało sprawić, że odniosła wrażenie, jakby przeczyszczanie się jej ciała było czymś najzupełniej zwyczajnym, jakby nie było w tym nic szczególnie obrzydliwego czy nawet ciekawego – i poczuła się zarazem bardzo dostrzeżona i bardzo mała.
Tak więc nic dziwnego, że kiedy lekarz obwieścił jej przerzuty raka, Lia doznała wrażenia, jakby coś w jej żołądku się przebudziło. Takie głębokie, przeciągłe _jak?_, niczym wilcze wycie. Lekarz popatrzył jej w oczy ze smutkiem i pokiwał głową, ale tak leciutko, jakby zgadzał się z tymi odgłosami kotłowania w jej żołądku, jak-jak-jakującymi na zdradę, której dopuściło się własne ciało.
W drodze do domu zwymiotowała do kosza na śmieci przy stacji metra. Gęste, różowe grudy i kawałki śniadania i lunchu, kwaśne i musujące we flegmie. Gdyby tak to wystarczyło, pomyślała. Gdyby można było zwyczajnie zwymiotować guza, wygrzebać go jak monetę z błota, wypolerować, oprawić i powiesić w kuchni obok innych obrazków. Przerobić na magnes na lodówkę za pomocą tego urządzenia, które Iris dostała ostatnio na Gwiazdkę.
Iris. Iris. Jak ona jej o tym powie?
Na ulicach zapadł niespotykany spokój.
W domu Lia wspięła się do bezpiecznego azylu na piątym schodku, gdzie nigdy nie działo się nic godnego odnotowania, i siedziała tam przez jakiś czas, obejmując kolana. Szkoda, że nie zgodziła się, żeby Harry z nią pojechał. Na pewno czekał teraz na jej telefon. Jedyną rzeczą gorszą od otrzymania takiej informacji była konieczność jej przekazania. Poczuła cichą wdzięczność za to, że nie będzie musiała patrzeć na blask znikający z jego oczu, na panikę osiadającą na jego policzkach.
Harry odebrał już po dwóch dzwonkach.
_No i?_
Głos miał ciężki od nadziei.
_Wróciło._
Cisza.
_Kurwa._
Kolejna, dłuższa cisza. Skrzypnięcie rozgrzanych dłoni Lii, mocno ściskających poręcz.
_Otóż to. Kurwa._
Harry był najbardziej ogarniętą osobą, jaką Lia w życiu spotkała. Aż nie wiedziała, co myśleć o tej jego czystej ludzkiej dobroci – jej życie zaśmiecało dotąd tyle osób, które bez wysiłku skakały z jednej skrajności w drugą, że nauczyła się spodziewać pewnych trudności.
Nigdy niczego od niej nie żądał. Miał w sobie taką łagodną, niesforną energię i uśmiech kojarzący się z otwierającym się spadochronem, i choć sam uważał się za osobę poślednią, która rzadko stanowi główną atrakcję wieczoru – taką, co to bezpiecznie dowiezie cię na miejsce i z powrotem – w rzeczywistości był po cichu niezwykły i Lia nie mogłaby sobie wymarzyć lepszego partnera.
_Wygramy z tym_, oświadczył nagle Harry, głosem zupełnie jak nie jego, _już raz nam się udało i teraz też się uda_.
Takie deklaracje nigdy nie wypadały dobrze w jego ustach. Cechował się zbyt dużą głębią myśli jak na taką pewność, był zbyt wnikliwym obserwatorem świata. Lia starała się nie dopuścić do siebie zniecierpliwienia.
_Harry._
_No?_
_Kupiłbyś coś na deser? Coś takiego, żeby było tanie, słodkie i puszyste._
Zaśmiał się lekko.
_Kupię najohydniejszy deser, jaki uda mi się znaleźć_, odparł i tym razem zabrzmiał znacznie bardziej jak on.
Lia usiadła na końcu ich łóżka i wyrysowała kształt jego mowy: pagórki, zakręty, miarowe wgłębienia:
Bitwa każdego słowa przeciwko jego okolicznościom:
No więc od czego rozpocznie się bój? Czy nadejdzie jakieś ostrzeżenie, jakiś sygnał, że już się zaczyna? Granie na rogu? Rozedrgano-monotonny tętent na horyzoncie,
proporce na wietrze?
W zaciszu sypialni rozejrzała się za proporcami.
Jej płaszcz zwisał bezwładnie z krawędzi drzwi niczym wypchany i wynędzniały strach na wróble, zatknięty głęboko w swój uświęcony spłachetek ziemi, machaniem odpędzający świat.
Iris niedługo będzie w domu. Dzisiaj był jej pierwszy dzień w gimnazjum. Rano wyszła, pewna siebie jak zawsze, w nowym mundurku: koszula, spódnica, dłonie i stopy o wiele za duże w zestawieniu z resztą drobnej postaci, i choć Lia była pod ogromnym wrażeniem, to jednak na widok odchodzącej córki poczuła, jakby coś się kończyło. Jakby istniała możliwość, że Iris już nie wróci.
Zeszła na dół, żeby otworzyć drzwi wejściowe, poczekać na nią w progu. Zsunęła buty i skarpetki, by poczuć pod stopami przeszywające zimno kamienia. Spojrzała
na zewnątrz i
do góry i pomyślała:
Ja...
Ja wcale nie walczę. Jestem stała i nieruchoma jak wrześniowe niebo, w równej mierze egocentryczna i empatyczna.
Minęło kilka minut i na drodze pojawiła się idąca w podskokach Iris, z całym światem na grzbiecie, z policzkami zrumienionymi po emocjach dnia.
_A ty co tu tak czekasz?_, zapytała, wskakując jej w ramiona, i Lia poczuła, jak ulica wstrzymuje oddech, jak wypuczają się jej nawierzchnie, jak stopniowo wytłumiają się zaparkowane auta i sykomory.
_Jak było?_
_A, no wiesz. Tak jak się spodziewałam._
Iris wzruszyła ramionami, jakby w takich zmianach nie było nic a nic trudnego. Ulica wypuściła powietrze. Lia patrzyła, jak Iris na wpół skacze przez przedpokój – jamę ustną domu – po czym znika za zakrętem, w gardle, i ogarnęło ją przemożne wyczerpanie płynące z kochania kogoś tak bardzo jak ona w tej chwili.
W kuchni obrały razem warzywa. Iris opowiadała z ożywieniem o swoim dniu i podskubywała jedzenie z lodówki, jej zmrożony śmiech kłębił się w jaskrawym blasku elektrycznego światełka. Może, pomyślała Lia, gdyby to ona miała stanąć do walki, wszystko jakoś by się potoczyło.
_Każdy ma własną zamykaną szafkę, a to fajnie. Boisko jest ogromne, cały zabetonowane. I tyle tam sal i korytarzy, że aż się pogubiłam, i to kilka razy. Wszyscy się krępowali. Poznałam kilka koleżanek. Ale najdziwniejsze były krzesła._
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------