- promocja
Martwe lwy - ebook
Martwe lwy - ebook
Nie przestajesz być szpiegiem tylko dlatego, że wypadłeś już z gry.
Trudno uważać Dickiego Bowa za oczywisty cel zamachu. Szpieg jednak zawsze pozostanie szpiegiem. Z Dickiego był zresztą całkiem niezły tajniak – robił za cień, a potem kładł szefom na biurka cudze sekrety. Właśnie znaleziono go martwego w autobusie.
Przed laty Dickie Bow siedział z Lambem w zoo szpiegów – w Berlinie. A teraz Lamb ma już tylko telefon dawnego kumpla z jego ostatnią tajemniczą wiadomością, która pozwala sądzić, że pod samym nosem brytyjskiego kontrwywiadu ktoś prowadzi operację w starym moskiewskim stylu.
W Slough House, przechowalni skompromitowanych agentów, Jackson Lamb i jego ekipa znów ruszają do akcji.
Nagroda ZŁOTY SZTYLET Stowarzyszenia Pisarzy Literatury Kryminalnej
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66873-40-7 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W Swindon doszło do zwarcia, stanęła więc cała południowo-zachodnia sieć połączeń kolejowych. Na stacji Paddington z monitorów zniknęły czasy odjazdów; ogłoszono, że wszystkie pociągi są opóźnione; unieruchomione składy utknęły przy peronach; w hali pechowi podróżni gromadzili się wokół walizek, podczas gdy bardziej doświadczeni zmierzali do pubów lub dzwonili do domów, przedstawiając alibi nie do obalenia, po czym wracali do swoich kochanków w mieście. Tymczasem trzydzieści sześć minut drogi od Londynu ekspresowy pociąg do Worcester zatrzymał się na pustym odcinku torów z widokiem na Tamizę. Światła z barek rozlały się po powierzchni rzeki, oświetlając parę kanadyjek, które zniknęły z pola widzenia tuż po tym, gdy dostrzegł je Dickie Bow: dwie filigranowe łódki, stworzone do dużej prędkości, pruły wodę w chłodny marcowy wieczór.
W pociągu pasażerowie mamrotali pod nosem, spoglądali na zegarki, telefonowali. Starając wczuć się w rolę, Dickie Bow wydał z siebie pełen poirytowania dźwięk. Nie miał zegarka ani też do kogo zadzwonić. Nie wiedział, dokąd zmierza, nie posiadał biletu.
Trzy siedzenia dalej agent grzebał w aktówce.
Zatrzeszczał głośnik.
„Mówi kierownik pociągu. Z przykrością informuję, że ze względu na awarię infrastruktury w okolicy Swindon został wstrzymany ruch kolejowy. Obecnie znajdujemy się…”
Trzask na linii. Głos zanikł, choć z sąsiednich wagonów nadal dobiegały jego stłumione dźwięki. Po chwili znów rozległ się komunikat:
„…zawrócimy do Reading, gdzie autobusy komunikacji zastępczej…”
Na te słowa zareagowano zbiorowym jękiem oburzenia, posypało się sporo przekleństw, jednak – co najbardziej zaimponowało Dickiemu Bowowi – także niezwłoczną gotowością. Komunikat jeszcze nie dobiegł końca, a już wkładano płaszcze i chowano laptopy; zamykano torby i opuszczano miejsca. Pociąg ruszył w drugą stronę, rzeka popłynęła w odwrotnym kierunku i znów na horyzoncie pojawił się dworzec w Reading.
Gdy pasażerowie wylali się na zatłoczone perony, zapanował chaos, po czym podróżni uświadomili sobie, że nie wiedzą, dokąd pójść. Nie wiedział tego też Dickie Bow, ale jego obchodził tylko agent, który od razu zniknął w morzu ciał. Jednak Dickie był na tyle zaprawiony w bojach, że nie zaczął panikować. Wracały do niego wszystkie wspomnienia. Jakby nigdy nie wyszedł z zoo szpiegów.
Lecz teraz chętnie poszukałby kawałka wolnego muru i wypalił przy nim papierosa. Tutaj było to niemożliwe, co nie powstrzymało głodu nikotynowego, który szarpał go od środka, ani nie złagodziło niespodziewanego ukłucia w udo, ostrego jak żądło osy, tak realistycznego, że aż zaparło mu dech w piersiach. Złapał się za to miejsce, jego dłoń najpierw otarła się o róg zapomnianej aktówki, a później o nieprzyjemnie śliską i mokrą powierzchnię parasola. Śmiercionośna broń, pomyślał. Pracownicy biurowi noszą śmiercionośną broń.
Tłum poniósł go do przodu, nie pytając o zdanie, i nagle wszystko było w porządku, bo Dickie znowu go dostrzegł. Agent, w kapeluszu osłaniającym łysą głowę, z aktówką wciśniętą pod pachę, stał przy ruchomych schodach prowadzących do przejścia nad torami. Tak więc Dickie, zagoniony na schody przez zmęczonych pasażerów, wyminął ich i na górnym poziomie ukradkiem przesunął się do kąta. Główne wyjście z dworca było po drugiej stronie przejścia. Założył, że wszyscy wybiorą tę właśnie trasę, gdy tylko padną komunikaty o autobusach.
Zamknął oczy. Ten dzień nie był zwyczajny. Na ogół o tej porze, tuż po szóstej trzydzieści, wszystkie ostre krawędzie były zaokrąglone; byłby na nogach już od dwunastej, po pięciu godzinach niespokojnej drzemki. Czarna kawa i papieros wypalony w biurze. Prysznic, jeśli zaszłaby taka potrzeba. Później wyjście do pubu Star, gdzie guinness lub whisky popite piwem albo poprawiłyby jego samopoczucie, albo uświadomiłyby mu, że lepiej unikać pokarmów stałych. Czasy ostrego balowania już się skończyły. Kiedyś bywało, że tracił nad sobą kontrolę: pijany, mylił zakonnice z kurwami, policjantów z przyjaciółmi; gdy był trzeźwy, nawiązywał kontakt wzrokowy z byłymi żonami, nie rozpoznawał ich, a w ich oczach widać było tylko ulgę. Złe czasy.
Jednak nawet wtedy nie zdarzyło się, by moskiewski szpieg najwyższej klasy przemknął obok i nie dostrzegł, z kim ma do czynienia.
Dickie uświadomił sobie, co się dzieje: przez megafony poinformowano o zorganizowaniu komunikacji zastępczej, więc wszyscy starali się przejść nad torami. Stał przy ekranie na tyle długo, by agent go minął, po czym Dickie dał się ponieść tłumowi, oddalony od agenta o trzy ciepłe ciała. Nie powinien trzymać się tak blisko, jednak choreografia tłumu pozostawała nieprzewidywalna.
A ten tłum nie był zadowolony. Przeciskał się przez bramki biletowe po drugiej stronie, zawracał głowy pracownikom dworca, którzy uspokajali, dyskutowali, pokazywali drogę do wyjścia. Na zewnątrz było mokro i ciemno i nie było autobusów. Na podjeździe pęczniał tłum. Ściśnięty w jego objęciach Dickie Bow patrzył uważnie na agenta, który stał spokojnie i czekał.
Podróż z przeszkodami, pomyślał Dickie. W tej pracy trzeba podejmować ryzyko – zapomniał, że już nie wykonywał takiej pracy – i ten agent skalkulowałby je przed wyjściem z pociągu; popłynąłby z prądem, nie robił problemów, szedłby dalej swoją drogą, korzystając z danych mu narzędzi. Dokąd miał się udać, tego Dickie nie wiedział. Pociąg zmierzał do Worcester, ale zatrzymywał się na wielu stacjach. Agent mógł wysiąść na dowolnej z nich. Dickie wiedział tylko tyle, że wysiądzie razem z nim.
Teraz pojawiły się autobusy, trzy, wyjeżdżały zza zakrętu. Tłum sprężył się, parł do przodu, agent pożeglował przez zgromadzenie jak lodołamacz torujący drogę przez Arktykę, a Dickie przemknął korytarzem, jaki powstał po jego przejściu. Ktoś wykrzykiwał instrukcje, ale nie miał do tego głosu. Na długo przed końcem został zagłuszony mamrotaniem ludzi, którzy nie słyszeli, co mówił.
Agent jednak usłyszał. Kierował się do trzeciego autobusu, więc Dickie chyłkiem szedł jego śladami i też wsiadł. Nikt nie pytał o bilet. Dickie po prostu przebiegł dalej i udał się na tył, skąd miał dobry widok na agenta, zajmującego miejsce dwa rzędy wcześniej. Dickie usiadł wygodnie i zamknął oczy. Podczas każdej operacji następował chwilowy spokój. Gdy do tego dochodziło, należało zamknąć oczy i zebrać myśli. Był daleko od domu, miał przy sobie jakieś szesnaście funtów. Miał ochotę się napić, ale nie zamierzał się z tym spieszyć. Plusy były takie: był tutaj i teraz; nie dostrzegł wcześniej, jak bardzo za tym tęsknił: życiem w pełni, a nie prześlizgiwaniem się po nim.
A to właśnie robił, gdy dostrzegł agenta. I to w pubie Star. Gdyby był cywilem, jego szczęka opadłaby na stół: Co jest, do cholery? Zawodowiec, choć od dawna w stanie spoczynku, spojrzał na zegar, dopił guinnessa, złożył gazetę i wyszedł. Pokręcił się przy zakładach sportowych, mieszczących się dwa lokale dalej, przypominając sobie, kiedy ostatnio widział tę twarz i w jakim towarzystwie. Agent był niezłym zawodnikiem. Wtedy wziął butelkę, wlał jej zawartość prosto do szeroko rozwartych ust Dickiego; miał zdecydowanie milczącą rolę. To nie ten gość poraził Dickiego prądem w kręgosłup… Dziesięć minut później agent wyszedł, a Dickie podążył w ślad za nim: Dickie był w stanie wyśledzić fretkę w lesie, a co dopiero pozostałości dawnych duchów. Powrót do przeszłości. Wspomnienia z zoo szpiegów.
(Berlina, skoro nalegasz. Zoo szpiegów to Berlin w czasach, gdy otwarto klatki i przerażone bandziory wybiegały jak żuki z przewróconej na bok kłody. Co najmniej dwa razy dziennie jakiś spocony, potencjalny agent stał pod drzwiami, twierdząc, że w kartonowej aktówce ma istne skarby: plany obronne, zasięgi pocisków rakietowych, toksyczne tajemnice… A jednak, mimo tak dużej aktywności, nieszczęście wisiało w powietrzu w miejscu świeżo rozwalonego muru berlińskiego; wszyscy mieli zniszczoną przeszłość, ale w przypadku Dickiego to samo spotkało też jego przyszłość. „Dzięki, stary. Obawiam się, że nie mamy nic odpowiedniego do twoich, no, umiejętności… Jaka emerytura?” Więc oczywiście wrócił do Londynu).
Kierowca coś krzyknął, ale Dickie nie usłyszał. Drzwi zamknęły się z sykiem, dwa razy naciśnięto klakson: pożegnanie autobusów, które jeszcze nie odjechały. Dickie rozmasował udo w miejscu dźgnięcia krawędzią walizki albo szpicem parasola; myślał o losie i dziwnych miejscach, w które ów los zabierał. Jak na przykład z ulicy Soho do metra i z powrotem na ulicę; na stację Paddington, do pociągu, a teraz do tego autobusu. Nadal nie wiedział, czy los mu sprzyja, czy wprost przeciwnie.
Gdy zgasły światła, autobus na chwilę zmienił się w podróżujący cień. Później pasażerowie zapalili lampki nad swoimi głowami, rozbłysły błękitne światła z ich laptopów, a dłonie zaciśnięte na iPhone’ach stały się upiornie blade. Dickie wygrzebał telefon z kieszeni, ale nie miał żadnych wiadomości. Nigdy ich nie dostawał. Przewinął listę kontaktów i uderzyło go, że jest tak krótka. Dwa rzędy przed nim agent zwinął gazetę w rulon, wcisnął go między kolana i zawiesił na nim kapelusz. Być może zasnął.
Autobus wyjechał z Reading. Za oknem rozpościerał się ciemny wiejski krajobraz. W pewnej odległości sekwencja wznoszących się czerwonych świateł znaczyła maszt w Didcot, ale chłodnie kominowe nie były widoczne.
W dłoni Dickiego telefon komórkowy był granatem. Dickie pocierał kciukiem klawisze i wyczuł drobną wypustkę na środkowym przycisku, dzięki któremu można było w ciemności obsługiwać klawiaturę. Jednak nikt nie wspomniał jego słów. Dickie był reliktem przeszłości. Świat poszedł do przodu, zresztą, jakie przesłanie miałby po sobie pozostawić Dickie? Że ujrzał twarz z przeszłości i za nią podążał? Kogo by to obeszło? Świat poszedł do przodu. Zostawił go w tyle.
Odrzucenie przychodziło teraz łatwiej. Dickie słyszał czasem szepty w kuluarach w Soho, a teraz nawet bezużytecznym pracownikom dawano szanse. Służby, podobnie jak wszyscy inni, były sparaliżowane zasadami i przepisami: zwolnij bezużytecznych, a podadzą cię do sądu za dyskryminację. Tak więc służby przenosiły tych bezużytecznych do jakiejś zapomnianej przez Boga przybudówki i zrzucały na nich papierkową robotę; był to rodzaj administracyjnego nękania mającego na celu zmuszenie ich do oddania legitymacji. Nazywano ich kulawymi końmi. Nieudacznikami. Ofiarami losu. Nazywano ich kulawymi końmi i należeli do Jacksona Lamba, którego Dickie spotkał w zoo szpiegów.
Na jego komórce wyświetliło się powiadomienie, ale nie wiadomość; jedynie ostrzeżenie, że bateria jest na wyczerpaniu.
Dickie wiedział, jak to jest. Nie miał nic do powiedzenia. Uwaga słabła i skupiała się na czymś innym. Słychać było szum laptopów i szepty do telefonów, ale Dickie nie miał prawa głosu. Nie miał pola do manewru, z wyjątkiem lekkiego wyprostowania palców. Drobna wypustka na środkowym przycisku klawiatury skrzypiała pod jego kciukiem: skrzyp, skrzyp.
Trzeba było dostarczyć ważną wiadomość, ale Dickie nie wiedział, jak ona ma brzmieć ani do kogo powinna być wysłana. Przez kilka klarownych chwil był świadomy tego, że jest częścią ciepłego, wilgotnego społeczeństwa, że oddycha tym samym powietrzem, słyszy tę samą melodię. Nie słyszał już jednak tej melodii i nie mógł jej sobie przypomnieć. Wszystko wyblakło – poza tym, co było za oknem. Krajobraz nadal rozwijał czarny fałd za fałdem, upstrzony punkcikami światła jak cekinami na apaszce. A później światła rozmywały się i bladły, a ciemność zawinęła się po raz ostatni i pozostał już tylko autobus wiozący przez noc śmiertelny ładunek w kierunku Oxfordu, gdzie dostarczy o jedną duszę mniej, niż zabrał tam w deszczu.