Marzenie panny Benson - ebook
Marzenie panny Benson - ebook
Brawurowa opowieść o sile kobiecej przyjaźni
Mając lat dziesięć, Margery Benson się zakochała. Mając lat czterdzieści sześć, uświadamia sobie, że to ostatni moment, by odnaleźć tę miłość i zacząć wszystko od nowa. Rzuca pracę nauczycielki i postanawia podążyć za marzeniem z dzieciństwa – odnaleźć złotego chrząszcza, który przed laty oczarował ją na ilustracji w książce o niesamowitych stworzeniach.
Na jej ogłoszenie o poszukiwaniu asystenta na ekspedycję do Nowej Kaledonii zgłasza się niejaka Enid Pretty. Ubrana w jasnoróżowy kostium blondynka nie wygląda na osobę, która ma jakiekolwiek pojęcie o takich wyprawach. Margery nie znosi jej od pierwszego wejrzenia, ale nie ma wyboru. Jeśli chce wyruszyć w podróż, jest skazana na Enid…
Rachel Joyce w olśniewający sposób opowiada o tym, co można odnaleźć, jeśli naprawdę się tego pragnie, a także o tym, co to znaczy być kobietą. Przede wszystkim jednak Marzenie panny Benson to niezwykła historia o sile kobiecej przyjaźni, dzięki której można osiągnąć nawet to, co wydaje się niemożliwe, i przeżyć przygodę, która zmieni życie.
Bestseller „New York Timesa”
Wilbur Smith Adventure Writing Prize
Najlepsza książka 2020 roku według „Woman & Home”, „Daily Mail”, „Bookmark” i „Good Housekeeping”
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6576-9 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Złoty chrząszcz z Nowej Kaledonii, 1914
Mając lat dziesięć, Margery zakochała się w chrząszczu.
Był jasny letni dzień, wszystkie okna plebanii stały otworem i Margery wpadła na pomysł, by pożeglować po podłodze swymi ustawionymi w pary drewnianymi zwierzątkami, ale ponieważ należały kiedyś do jej braci, były w większości albo pomazane kredkami, albo połamane, a niektórych w ogóle brakowało. Zastanawiała się, czy w tych okolicznościach można by połączyć w parę wielbłąda o trzech nogach z ptakiem upstrzonym plamkami, gdy wyszedł ze swego gabinetu ojciec.
– Masz chwilę, córuchno? – zapytał. – Chciałbym ci coś pokazać.
Odłożyła więc wielbłąda i ptaszka i posłusznie za nim podreptała. Stanęłaby na głowie, gdyby o to poprosił.
Ojciec podszedł do biurka. Usiadł, uśmiechając się i kiwając głową. Widziała, że nie miał żadnego ważnego powodu, by ją zawołać: ot, chciał po prostu, żeby pobyła z nim przez chwilę. Od kiedy jej czterej bracia poszli na wojnę, często ją do siebie wołał. Czasem też widziała, jak sterczy na dole przy schodach, szukając nie wiadomo czego. Miał najłagodniejsze w świecie oczy, a łysy czubek jego głowy sprawiał, że wydawał się nagi jak jajko.
– Sądzę, że mam coś, co mogłoby cię zainteresować, córuchno – rzekł. – Nic wielkiego, ale może ci się spodoba?
W takich momentach zazwyczaj pokazywał coś, co znalazł w ogrodzie, jednak tym razem otworzył książkę zatytułowaną _Niesamowite stworzenia._ Wyglądała na ważną, jak Biblia albo encyklopedia, i pachniała starością, choć równie dobrze mógł to być jego zapach. Margery stanęła obok ojca, usilnie starając się nie wiercić.
Na pierwszej stronie widniał malunek wyobrażający człowieka. Miał zwyczajną twarz i zwyczajne ramiona, ale tam, gdzie powinny się były znajdować nogi, wyrastał zielony syreni ogon. Zdumiała się. Następny obrazek był równie dziwny. Wiewiórka, podobna do tych z ogrodu, ale ze skrzydłami. I tak dalej, strona po stronie oglądała jedno niesamowite stworzenie za drugim.
– No, popatrz tylko – mówił tata. – Coś takiego, mój ty Boże. A spójrz na tego koleżkę, Margery.
– Są prawdziwe?
– Być może.
– Mieszkają w zoo?
– O nie, serduszko. Nawet jeśli te stworzenia istnieją, nikt ich jeszcze nie odnalazł. Są ludzie, którzy wierzą w ich istnienie, ale ponieważ nie zostały jeszcze schwytane, nie mogą tego dowieść.
Nie miała pojęcia, o czym on mówił. Aż do tej chwili była przekonana, że wszystko na tym świecie zostało już odnalezione. Nigdy nie przyszło jej do głowy, że mogłoby być inaczej. Że można zobaczyć w książce obrazek – czy nawet coś sobie tylko wyobrazić – a dopiero potem zacząć tego szukać.
Ojciec pokazał jej himalajskiego yeti, potwora z Loch Ness oraz wielkiego leniwca patagońskiego. Był tam też irlandzki łoś z porożem tak wielkim jak skrzydła. Południowoafrykańska kwagga, która z początku wyglądała jak zebra, póki nie straciła pasków i nie stała się koniem. Alka olbrzymia, małpa z lwim ogonem, tygrys z Queensland. Tyle jeszcze niesamowitych istot na świecie i nikt nigdy dotąd nie odnalazł żadnej z nich.
– Myślisz, że są prawdziwe? – zapytała.
Ojciec przytaknął ruchem głowy.
– Podnosi mnie na duchu myśl o tym, czego jeszcze nie znamy, czyli niemalże o wszystkim. – Wygłosiwszy tę pokrętną mądrość, przewrócił kolejną stronę. – Ach!
I wskazał na jakiś punkcik. Chrząszcz.
Jakież to było nic. Maleńkie i zwyczajne. Nie rozumiała, co robiło w książce o niesamowitych stworzeniach, nieważne, odnalezionych czy jeszcze nieodnalezionych. Było to coś, na co pewnie nadepnęłaby, nawet tego nie zauważywszy.
Wyjaśnił jej, że głowa chrząszcza nazywa się głową, środek tułowiem, a dolna połowa odwłokiem. Chrząszcze mają dwie pary skrzydeł – wiedziała o tym? Jedną parę delikatnych, dzięki którym mogą latać, a drugą stwardniałych – dla ochrony tych pierwszych. Dodał, że na tym bożym świecie istnieje więcej rodzajów chrząszczy niż jakichkolwiek innych gatunków, a każdy jest wyjątkowy na swój jedyny, niepowtarzalny sposób.
– Ten wygląda trochę niepozornie – oznajmiła.
Margery słyszała, jak ciotki mawiały, że ona jest niepozorna. W przeciwieństwie do jej braci – urodziwych jak rumaki.
– Aha! No popatrz tylko!
Gdy odwrócił następną kartkę, zamarła.
Tego samego chrząszcza przedstawiono teraz w niemal dwudziestokrotnym powiększeniu. I myliła się. Myliła się tak bardzo, że ledwie wierzyła własnym oczom. W powiększeniu ta mała, niepozorna istotka wcale nie była niepozorna, ani trochę. Owalnego kształtu, calusieńka złota, była olśniewająca. Złota główka, złoty tułów, złoty odwłok. Nawet jego maleńkie odnóża były złote, zupełnie jakby Matka Natura posłużyła się jakimś klejnotem, żeby go stworzyć. Był nieskończenie wspanialszy od człowieka z ogonem.
– To złoty chrząszcz z Nowej Kaledonii – powiedział ojciec. – Wyobraź sobie, jak by to było, gdyby go tak odnaleźć i przywieźć do domu.
Nim zdołała zadać więcej pytań, na zewnątrz zadźwięczał dzwonek i ojciec ostrożnie wstał. Zamknął za sobą drzwi tak delikatnie, jakby miały zdolność odczuwania, i zostawił ją samą z chrząszczem. Wyciągnęła palec, żeby go dotknąć.
– Wszyscy? – Usłyszała, jak pyta w holu. – Jak to? Wszyscy?
Dotychczas Margery nie podzielała miłości ojca do owadów – często przebywał w ogrodzie z siatką na owady, ale zazwyczaj towarzyszyli mu jej bracia. Jednakże gdy jej palec dotknął złotego chrząszcza, coś się wydarzyło: jakby wytrysnęła spod niego iskra i otworzyła się przed nią przyszłość. Odczuła naraz falę gorąca i zimna. Znajdzie tego chrząszcza. To proste. Pojedzie do Nowej Kaledonii, gdziekolwiek się ona znajduje, i przywiezie go do domu. Właściwie poczuła coś na kształt uderzenia, jak gdyby ktoś utrącił jej czubek głowy. Już widziała siebie jadącą przodem na mule, a za sobą asystenta dźwigającego kufry i skrzynie.
Kiedy jednak wielebny Tobias Benson wrócił, nie pamiętał już ani o chrząszczu, ani o Margery. Podszedł powoli do biurka i zaczął przetrząsać papiery, podnosząc je i odkładając, jakby żaden z nich nie był tym, czym być powinien. Podniósł przycisk do papieru, a potem pióro, następnie umieścił przycisk na miejscu pióra, i wyglądało na to, że nie ma pojęcia, co zrobić z piórem. Możliwe, że całkiem zapomniał, do czego służy. Po prostu patrzył uparcie przed siebie, a z oczu nieprzerwanym strumieniem płynęły mu łzy .
– Wszyscy?… – powtórzył. – Jak to? Wszyscy?
Następnie wyciągnął coś z szuflady i wyszedł przez portfenetr, i zanim zdała sobie sprawę z tego, co się dzieje, zastrzelił się.2
Co pani wyczynia z moimi butami?
Panna Benson zauważyła, że po klasie krąży jakiś zabawny liścik. Wyruszył z tylnych rzędów i wędrował teraz ku środkowi sali.
Rozlegające się tu i ówdzie śmiechy były z początku cichutkie, z wolna jednak przybierały na sile i zdawały się już nie do stłumienia: jedna z dziewczynek dostała czkawki, inna niemal spurpurowiała. Panna Benson nie przerwała jednak lekcji. Postąpiła z liścikiem tak, jak zawsze z nimi postępowała, czyli udawała, że nie istnieje. Po prostu mówiła nieco głośniej. Tymczasem dziewczęta nadal przekazywały sobie karteczkę, a ona nadal opowiadała, jak upiec ciasto w czasie wojny.
Co prawda, druga wojna światowa już się zakończyła – przeszło pięć lat temu – ale nie skończyło się racjonowanie towarów. Mięso było na kartki, masło było na kartki, podobnie jak smalec i margaryna. Racjonowano cukier. Racjonowano herbatę. Także ser, węgiel, mydło, słodycze. Wszystko było na kartki. Mankiety jej żakietu całkiem się przetarły, a jedyna para butów tak zestarzała, że w czasie deszczu chlupotała w nich woda. Gdyby je zaniosła do szewca, nie miałaby innego wyjścia, jak tylko siedzieć u niego w samych pończochach i czekać, aż będą gotowe, więc nosiła je nadal, a one wciąż się rozpadały, bardziej i bardziej. Wzdłuż ulic nadal ciągnęły się szeregi zrujnowanych budynków – pokoje bez ścian, ze zwisającą gdzieniegdzie z sufitu starą żarówką albo nawet łańcuszkiem od spłuczki toaletowej – a ogrody nadal przekopywano w poszukiwaniu nadających się do jedzenia angielskich jarzyn. W lejach po bombach piętrzyły się stare gazety. Ludzie przemykali na rogach ulic w ubraniach z demobilu należących niegdyś do kogoś innego, a kobiety godzinami wystawały w kolejkach po tłusty kawałek bekonu. Można było kilometrami jechać autobusem i nie ujrzeć choćby jednego kwiatka. Ani niebieskiego nieba. Czegóż by nie dała za niebieskie niebo! Chyba nawet i to racjonowano. Ludzie wciąż powtarzali, że to nowy początek, a mimo to każdy następny dzień był mniej więcej taki sam jak poprzedni. Kolejki. Zimno. Odnosiła czasami wrażenie, że całe życie się żywiła resztkami.
Tymczasek liścik dotarł już do drugiego rzędu. Prychanie. Chichoty. Mnóstwo trzęsących się ramion. Wyjaśniała właśnie, jak złożyć tortownicę, gdy ktoś szturchnął dziewczynkę w pierwszym rzędzie i liścik wciśnięto do rąk Wendy Thompson. Wendy była słabowitą panienką, która zawsze sprawiała wrażenie, jakby się właśnie spodziewała najgorszego – wyglądała na przerażoną, nawet gdy się było dla niej miłym – toteż pannę Benson zaskoczyło to, że kiedy otworzyła liścik, to zawyła. I stało się. Dziewczęta dosłownie eksplodowały śmiechem i tym razem nawet już nie próbowały się opanować. Gdyby trwało to dłużej, usłyszałaby je ani chybi cała szkoła.
Margery odłożyła kredę. Śmiech cichł stopniowo, kiedy dziewczęta zdały sobie sprawę, że na nie spogląda. „Wóz albo przewóz”, powiedziano jej kiedyś. Nie próbuj się z nimi zaprzyjaźniać. Te dziewczyny nie są twoimi przyjaciółkami. Nauczycielka plastyki poddała się po tygodniu.
„One buczą – łkała w pokoju nauczycielskim – a kiedy pytam, kto buczy, patrzą mi prosto w oczy i mówią: »Nikt nie buczy, proszę pani«”.
Trzeba było być na wpół głuchym, żeby tu pracować.
Margery zeszła z drewnianego podestu. Wyciągnęła rękę.
– Podaj mi, proszę, liścik, Wendy.
Delikwentka siedziała ze spuszczoną głową niczym przerażony królik. Dziewczęta w tylnym rzędzie wymieniły spojrzenia. Poza tym nikt się nie poruszył.
– Chcę się po prostu dowiedzieć, co was tak rozbawiło, Wendy. Może pośmiejemy się razem.
Wtedy jeszcze Margery nie zamierzała czytać liściku. Ani też śmiać się z dowcipu. Chciała go po prostu otworzyć, a potem wrzucić do kosza na śmieci, następnie zaś wspiąć się na podest i dokończyć lekcję. Zbliżał się czas na przerwę. W pokoju nauczycielskim będą z pewnością gorąca herbata i herbatniki.
– Liścik – poprosiła.
Wendy podała go jej tak powoli, że pewnie szybciej doszedłby pocztą.
– Och, ja nie chciałam, proszę pani – powiedziała cicho.
Margery wzięła od niej kartkę. Otworzyła ją. Cisza rozwinęła się jak wstążka ze szpulki.
To, co trzymała w dłoni, nie było zwyczajnym liścikiem. Nie był to nawet żarcik. Ani kilka słów o tym, jak nudna jest lekcja. Był to rysunek. Starannie wykonany żart rysunkowy, przedstawiający starą, zwalistą kobietę i tą starą, zwalistą kobietą była bez wątpienia Margery. To jej workowaty kostium, z pewnością jej buty. Wyglądały jak deski na końcach dwóch wielkich nóg – widać było nawet jej wystający palec. Dziewczynki narysowały nos jak kartofel, a włosy jak gniazdo szalonego ptaka. Przyprawiły też wąsy – nie jakieś eleganckie, ale krótkie, grube, jak wąsik Hitlera. A u góry ktoś napisał: „Dziewica Margery”!
Wstrzymała oddech. Nie mogła pomieścić w sobie tej fali bólu i gniewu, która w niej wezbrała. Chciała powiedzieć, a właściwie wykrzyczeć: „Jak śmiecie?! Nie jestem tą kobietą! Nie jestem!”. Ale nie potrafiła. Zamiast krzyczeć, zastygła w bezruchu, przez jedną irracjonalną chwilę mając nadzieję, że cała ta sprawa rozpłynie się w powietrzu i nigdy nie wróci, jeśli tylko będzie tak stała, nie robiąc nic. Lecz wtedy ktoś zachichotał, ktoś inny zakaszlał.
– Kto to zrobił? – zapytała.
Była tak zdruzgotana, że jej głos zabrzmiał dziwnie cienko. Powietrze nie chciało się układać w wyraźne dźwięki.
Nie padła żadna odpowiedź.
Teraz już nie miała wyboru, musiała zareagować. Postraszyła dziewczęta dodatkową pracą domową. Powiedziała, że stracą popołudniową przerwę. Ostrzegła nawet, że przyprowadzi wicedyrektorkę szkoły, a tej kobiety wszyscy się bali jak ognia. Bardzo rzadko się śmiała, Margery widziała ją śmiejącą się tylko raz, kiedy to ona, Margery, przytrzasnęła sobie spódnicę drzwiami i w nich utknęła. („Nigdy nie widziałam niczego tak zabawnego”, rzekła potem wicedyrektorka. „Wyglądała pani jak niedźwiedź w pułapce”). Nic nie podziałało. Dziewczęta nadal siedziały, milcząc z determinacją, ze spuszczonymi oczami, lekko zaróżowionymi twarzami, aż wreszcie rozległ się dzwonek na popołudniową przerwę i korytarze zaczęły wzbierać jak rzeka tupotem stóp i wrzawą. A to, że nie chciały przeprosić ani wskazać winnej – nawet Wendy Thompson się nie ugięła – sprawiło, że Margery poczuła się jeszcze bardziej samotna i jeszcze bardziej nie na miejscu. Wrzuciła liścik do kosza na śmieci, ale nawet tam przecież wciąż istniał. Jakby był częścią powietrza wokół.
– Lekcja skończona – oznajmiła, dostojnym, jak miała nadzieję, tonem. Następnie wzięła swoją torebkę i wyszła.
Ledwie przeszła przez drzwi, rozległ się śmiech.
– Wendy, jesteś wielka! – wrzeszczały dziewczęta.
Margery przeszła obok laboratorium fizycznego i oddziału historii, a potem nawet już nie wiedziała, dokąd idzie. Słyszała tylko ten śmiech. Próbowała wyjść na boisko, jednak wiodące do niego drzwi były zamknięte, a nie mogła skorzystać z głównego wejścia, gdyż służyło tylko gościom, personelowi surowo wzbroniono go używać. Aula? Nie. Pełno w niej było dziewcząt w kamizelkach i majtkach, wykonujących jakiś zwiewny taniec z chorągwiami. Zaczynała się bać, że utknie tu na zawsze. Minęła wystawę szkolnych trofeów, wpadła na pudło ze sportowymi plastronami i omal się nie wywróciła na gaśnicy. „Pokój nauczycielski”, powiedziała do siebie. „W pokoju nauczycielskim będzie bezpiecznie”.
Margery była dużą kobietą. Wiedziała o tym. I zaniedbała się przez wszystkie te lata. O tym także wiedziała. Jako dziewczynka była wysoka i szczupła, tak jak jej bracia, miała też ich jasne niebieskie oczy. Nosiła nawet po nich używane ubrania. Stanowiło to źródło jej cierpień – nie tyle używane ubrania, ile wzrost – już we wczesnych latach nauczyła się garbić. Jednakże naprawdę _duża_, a właściwie _Duża Osoba_ zrobiła się z niej wtedy, kiedy skończyły się jej miesiączki. Przytyła, podobnie jak jej matka, a nadwaga przyczyniła się do bólu w biodrze, który pojawiał się niespodzianie i sprawiał, że utykała. Nie zdawała sobie jednak sprawy z tego, że stała się obiektem szkolnych żartów.
W pokoju nauczycielskim było za gorąco, pachniało sosem spod pieczeni i starymi swetrami. Nikt się z nią nie przywitał ani nie uśmiechnął, gdy weszła; większość drzemała. Wicedyrektorka, żwawa kobieta w plisowanej spódnicy, stała w kącie skwaszona z pudełkiem pinezek w ręce i sprawdzała tablicę ogłoszeń dla personelu. Margery nie mogła się wyzbyć uczucia, że wszyscy wiedzieli o rysunku i także się śmiali – nawet przez sen. Nalała sobie filiżankę niezbyt gorącej herbaty z termosu, wzięła resztę herbatników i skierowała się w stronę krzesła. Ktoś zostawił parę nowych butów do lacrosse’a na siedzeniu, więc odstawiła je na podłogę i usiadła.
– Te buty są moje! – zawołała wicedyrektorka, nawet na nią nie patrząc.
Za oknem mgła rozmazywała kontury drzew, wsysając je w nicość, a trawa zdawała się bardziej brązowa niż zielona. Zmarnowała dwadzieścia lat w tej pracy, a przecież nawet nie lubiła gotować. Złożyła podanie wyłącznie dlatego, że nie miała innego wyjścia. „Tylko niezamężne kobiety”, napisano w ogłoszeniu. Znów pomyślała o rysunku. Dziewczęta zadały sobie wiele trudu, by ośmieszyć jej okropne włosy, zdarte buty, znoszony stary kostium. I dopiekły jej tym do żywego, bo miały rację. Wszystkie miały rację. Nawet we własnych oczach – przede wszystkim we własnych oczach – Margery sprowadzała się do żartu.
Po szkole zwykle szła do swego mieszkania, które – mimo że zastawione ciężkimi meblami po ciotkach – było puste i zimne. Czekała na windę, która nigdy nie przyjeżdżała, ludzie zawsze bowiem zapominali porządnie zamknąć drzwi, więc ostatecznie, ciężko stąpając, wspinała się po schodach na czwarte piętro. Przygotowywała sobie posiłek z tego, co akurat znalazła, później zmywała i odkładała naczynia na miejsce, a wreszcie brała aspirynę i czytała, póki nie zmorzył jej sen, i nikt nie wiedział, że taka właśnie jest prawda – opuszczała kilka rozdziałów albo zjadała wszystko, co miała w mieszkaniu na jedno posiedzenie – i nikt tego nie zauważał, a nawet gdyby ktoś zauważał, i tak nie miałoby to dla świata żadnego znaczenia. Weekendy i wakacje szkolne wyglądały jeszcze gorzej. Niekiedy całe dnie mijały, a jej się zdarzało nie zamienić ni słowa z inną istotą ludzką. Próbowała, jak się dało, przeciągać domowe obowiązki, ale ileż razy można chodzić do biblioteki, by wymienić książkę i nie wyglądać przy tym na bezdomną. Oczami wyobraźni zobaczyła chrząszcza w zatruwaczce, konającego powoli.
Jej ręka dotknęła podłogi. Odstawiła filiżankę i podniosła buty wicedyrektorki, zanim jej głowa zorientowała się, co się dzieje. Były wielkie i czarne. Oraz solidne. Z grubymi protektorami na podeszwie dla lepszej przyczepności. Wstała.
– Panno Benson! – zawołała wicedyrektorka – Proszę wybaczyć! Co pani wyczynia z moimi butami?
Pytanie było proste, jednak Margery nie miała pojęcia, co odpowiedzieć. Jej ciało przejęło nad nią kontrolę. Minęła wicedyrektorkę i termos z herbatą oraz pozostałych członków ciała pedagogicznego – którzy, wiedziała to dobrze, nawet się nie odwracając, ocknęli się z drzemki i patrzyli na nią w zdumieniu z otwartymi ustami – po czym opuściła pokój nauczycielski z butami pod jedną pachą i torebką pod drugą. Przedarła się przez tłum dziewcząt i pośpieszyła w stronę głównego holu.
– Panno Benson?! – usłyszała za sobą. – Panno Benson!
No i co też ona najlepszego wyprawia? Wystarczająco już niewłaściwe było zabranie cudzych butów i wyjście z nimi, a teraz jej ręce postanowiły posunąć się jeszcze dalej. Jak gdyby rekompensując sobie uczucie obumierania, które ją ogarniało, chwytały bez zastanowienia rozmaite przedmioty. A to srebrny puchar, a to zwój sportowych plastronów, a to gaśnicę. Nagle wstąpiło w nią coś szkaradnego i zamiast przeprosić, i odłożyć wszystko na miejsce, pogorszyła tylko sprawę po tysiąckroć. Minęła gabinet dyrektorki oraz zamknięte na klucz drzwi na boisko, po czym wkroczyła wprost do głównego holu – gdzie, o czym dobrze wiedziała i o czym wiedzieli _wszyscy_, stanowczo wzbroniono wchodzić personelowi – obwieszonego portretami poprzednich dyrektorek, z których wszystkie bez wyjątku z całą pewnością musiały być dziewicami.
Wicedyrektorka podążała jej tropem i zbliżała się z każdą sekundą.
– Panno Benson? Panno Benson!
Kiedy udało jej się otworzyć główne drzwi za trzecim razem, z trudem zdołała utrzymać w rękach zabrane rzeczy. Gaśnica na przykład ważyła o wiele więcej, niż się spodziewała. To jakby mocować się z małym dzieckiem.
– Panno Benson. Jak pani śmie?
Pchnąwszy drzwi, wyszła, ciężko stąpając. Wreszcie odwróciła się w porę i dostrzegła twarz wicedyrektorki, białą jak kreda i surową, a znajdującą się tak blisko niej, że kobieta pewnie zdołałaby złapać Margery za włosy. Zatrzasnęła drzwi. Wicedyrektorka krzyknęła. Margery odniosła okropne wrażenie, że zraniła ją w głowę. Czuła też, że należałoby przyśpieszyć, jednak jej ciało uczyniło już i tak wystarczająco dużo i zapragnęło się nagle położyć. Co gorsza, ścigało ją teraz więcej osób. Kilku nauczycieli, a nawet grupka podekscytowanych dziewcząt. Nie było innego wyjścia, jak tylko biec dalej. W płucach ją piekło, nogi się chwiały, biodro rwało znajomym bólem. Kiedy chwiejnym krokiem wyminęła korty tenisowe, poczuła, że świat zaczyna wirować jej przed oczami. Cisnęła w bok gaśnicę, puchar i plastrony i dopadła głównej bramy. W chwili gdy autobus z numerem siedem wynurzył się zza grzbietu wzgórza, popędziła, kuśtykając, do przystanku najszybciej, jak ją zdołały ponieść jej wielkie nogi, ściskając przy tym buty pod pachą, jak jakieś szamoczące się zwierzątko.
– Niech pani nie sądzi, że jej to ujdzie na sucho!
Autobus zatrzymał się dokładnie przed Margery. Na horyzoncie zamajaczyła wolność.
Jednakże akurat wówczas, kiedy powinna się była znaleźć w bezpiecznym miejscu, doznała szoku i jej ciało zastygło w pół ruchu. Nic nie było tak, jak należy. Konduktor zadzwonił na odjazd; autobus zaczął się toczyć i oddalać, i byłby ją zostawił na przystanku, gdyby nie szybka reakcja dwóch pasażerów, którzy chwycili ją za klapy i wciągnęli do środka. Margery przywarła do słupka, niezdolna wymówić słowa i ledwie widząc na oczy, a autobus wiózł ją coraz dalej i dalej od szkoły.
Nigdy w życiu nie zrobiła nic złego. Nigdy niczego nie ukradła, prócz – raz jeden jedyny – męskiej chusteczki do nosa. A jednak w głowie jej dudniło, serce tłukło się w piersi, a włosy na karku stanęły dęba. Jedyne, o czym mogła myśleć, to Nowa Kaledonia.
Następnego ranka zamieściła w „Timesie” ogłoszenie: „Poszukuje się mówiącego po francusku asystenta. Cel – ekspedycja na drugi koniec świata. Wszelkie koszty są z góry pokryte”.3
Naprawdę głupia kobieta
Coś się przydarzyło Margery w dniu, w którym ojciec pokazał jej książkę o niesamowitych zwierzętach. Nie wiedziała nawet, jak to wyjaśnić. Tak jakby dostała coś do poniesienia i nigdy już nie potrafiła odłożyć tego z powrotem. „Pewnego dnia – powiedziała sobie – znajdę złotego chrząszcza z Nowej Kaledonii i przywiozę go do domu”. A wraz z tą obietnicą przyszła inna – znacznie mniej jasno wyartykułowana – że ojciec będzie tak szczęśliwy i zadowolony, iż też wróci do domu. Jeśli nie w sensie fizycznym, to przynajmniej metaforycznym.
Jednakże Nowa Kaledonia stanowiła nieodmiennie francuski archipelag na południowym Pacyfiku. Wielką Brytanię i Nową Kaledonię dzieliło ponad dziesięć tysięcy mil; w większości zajmowało je morze. Podróż statkiem do Australii zajęłaby pięć tygodni, kolejnych sześć godzin trwałby lot hydroplanem, i to po to tylko, by się tam dostać. Główna wyspa była długa i wąska: liczyła około dwustu pięćdziesięciu mil długości i jedynie dwadzieścia pięć szerokości, miała kształt wałka do ciasta, a od jednego jej krańca do drugiego rozciągało się pasmo gór. Musiałaby dotrzeć daleko na północ i wynająć dom służący za bazę. Następnie czekałoby ją wiele tygodni wspinaczki, przedzieranie się przez las deszczowy, szukanie owadów na czworakach. A ponadto: spanie w hamaku, taszczenie bagażu na plecach, nie wspominając o ukąszeniach insektów i upale. Brzmiało to równie abstrakcyjnie jak wyprawa na Księżyc.
Wiele lat temu Margery miała zwyczaj gromadzić rzeczy, które przypominały jej o tym, co kochała i co sprawiało, że pozostawała w zgodzie z samą sobą. Naszyjnik z chrząszczem, mapę Nowej Kaledonii, ilustrowany kieszonkowy przewodnik po wyspach pióra wielebnego Horacego Blake’a. Dokonała ważnych odkryć dotyczących tego chrząszcza: jego prawdopodobnych rozmiarów, kształtów i zwyczajów. Poczyniła plany. A potem nagle przestała. I choć niekiedy jej oczy dostrzegały z daleka coś, co wyglądało jak kawałek złota i okazywało się śmieciem, z czasem porzuciła nadzieję na dotarcie do Nowej Kaledonii. Więc tym razem to zrobi. Uda się na poszukiwanie chrząszcza, którego nie odnaleziono – albo zanim ktoś inny tam pojedzie i znajdzie go pierwszy, albo zanim będzie za stara, żeby wsiąść na statek. W przyszłym roku skończy czterdzieści siedem lat. I choć nie oznaczało to, że istotnie jest stara, czyniło ją starszą niż młodszą. Z pewnością zbyt starą, żeby mieć dziecko. Jej matka umarła, mając lat czterdzieści sześć, a bracia nie dożyli nawet dwudziestu pięciu. Już czuła, że jej czas się kurczy.
Nikt oczywiście nie uzna, że to dobry pomysł. Po pierwsze, Margery nie była nawet prawdziwą kolekcjonerką. Wiedziała, jak uśmiercić chrząszcza i nabić go na szpilkę, ale nigdy nie pracowała w muzeum. Po drugie, nie miała paszportu. Po trzecie, nie znała ani słowa po francusku. I któż by ruszył taki szmat drogi po maleńkiego chrząszcza, którego tam wcale mogło nie być? Napisała do Królewskiego Towarzystwa Entomologicznego z zapytaniem, czy byłoby uprzejme sfinansować jej podróż, a ono uprzejmie odmówiło. Jej lekarz oświadczył, że podróż na drugi koniec świata może ją zabić, a dyrektor banku przestrzegł, że nie ma wystarczających środków. A poza tym jest damą.
– Dziękuję – odparła Margery.
To była najprzyjemniejsza rzecz, jaką od wielu lat usłyszała.
Na ogłoszenie odpowiedziały cztery osoby: wdowa, emerytowany nauczyciel, zdemobilizowany żołnierz oraz kobieta o nazwisku Enid Pretty. Enid Pretty rozlała herbatę na swój list – właściwie nie był to list, raczej lista zakupów – a jej ortografia prezentowała się co najmniej niepokojąco. Enid napisała, że chce „rzyć i zobaczyć świad!”. Potem dodała do tego zestawu marchewki i kilka innych potrzebnych jej rzeczy, łącznie z jajkami „w prożku” i sznurkiem. Margery napisała do wszystkich z wyjątkiem Enid Pretty, wyjaśniając zwięźle kwestię chrząszcza i zapraszając na herbatę do Lyons Corner House, gdzie będzie czekać ubrana na brązowo i trzymać w dłoni swój kieszonkowy przewodnik po Nowej Kaledonii. Zaproponowała porę popołudniową w nadziei, że nie będzie musiała wysupływać pieniędzy na pełny posiłek, oraz środę, bo w środku tygodnia było taniej. Miała bardzo ograniczony budżet.
Przyszedł także list ze szkoły. Wicedyrektorka beztrosko zignorowała kwestię gaśnicy i plastronów, ale poprosiła o natychmiastowy zwrot butów do lacrosse’a. Wobec tego, że Margery zajęła się procederem pozbawiania ludzi obuwia, nie wymagało się już od niej, by uczyła robót ręcznych.
Szaleństwo, które ogarnęło Margery owego popołudnia, minęło i teraz czuła jedynie niepewność i panikę. Co w nią wstąpiło, żeby ukraść parę butów? Nie wyszła tak po prostu z pracy, nie – ona wyszła i odcięła sobie drogę powrotu. Gdy tylko dotarła do domu, wcisnęła buty pod materac, żeby ich nie widzieć – niełatwo jednak ukryć coś przed sobą samą, najlepiej byłoby wyjść z pokoju, gdy się to robi – i móc o nich zapomnieć, tak jakby mogła zapomnieć o własnych dwóch stopach. Kilka dni spędziła niemal w bezruchu. Rozmyślała. To wszystko. „Pozbędę się ich – myślała – odeślę je po drodze do Lyonsa”, ale kierowniczka poczty koniecznie chciała wiedzieć, co jest w paczce, i Margery straciła cierpliwość. Potem, kiedy ruszyła z powrotem do domu, lunęło jak z cebra i jeden z jej starych brązowych butów rozkleił się. W rezultacie szła w bucie z klapiącą podeszwą. „Och, do diabła z tym” – pomyślała.
I włożyła buty do lacrosse’a.
Nowy problem. Lyons Corner House był bardziej zatłoczony, niż się spodziewała, nawet w środowe popołudnie. Wszystkie kobiety w Londynie przyszły tu na herbatę i każda była ubrana na brązowo. Zajęła stolik pod oknem, wraz ze swym przewodnikiem i listą pytań, ale usta miała suche jak wiór. Z trudem mogła mówić.
– Panna Benson?
Podskoczyła. Jej pierwszy kandydat stał tuż obok niej. Nawet nie zauważyła, kiedy podszedł. Był wysoki jak ona, ale nie miał ani grama ciała, a głowę ogoloną tak krótko, że widziała białą skórę jego czaszki. Mundur z demobilu wisiał na nim jakby od niechcenia.
– Pan Mundic – przedstawił się.
Margery nigdy nie miała, jak to się mówi, śmiałości do mężczyzn, choć po prawdzie nie miała też śmiałości do kobiet. Wyciągnęła rękę, przy czym się zawahała. Tymczasem Mundic pochylił się, żeby usiąść, więc – jak w tańcu, w którym zmylono krok – zanim jej ręka dosięgła jego ręki, był już w połowie drogi do krzesła i zamiast się z nim przywitać jak każdy normalny człowiek, szturchnęła go dość mocno w ucho.
– Czy lubi pan podróże, panie Mundic? – zapytała, sprawdzając w notesie pierwsze ze swych pytań.
Potwierdził. Stacjonował w Birmie. Był jeńcem wojennym. Wyciągnął paszport.
Widok był wstrząsający. Fotografia przedstawiała wielkiego mężczyznę przed trzydziestką z brodą i falującymi włosami, a ten naprzeciw niej bardziej przypominał chodzącego trupa. Oczy miał za duże w proporcji do twarzy, a kości policzkowe wyglądały tak, jakby miały z niej zaraz wyskoczyć. Był też nerwowy: unikał jej wzroku, ręce mu się trzęsły. Właściwie jego ręce były jedyną częścią ciała, która zdawała się należeć do człowieka z fotografii. Wielkie jak wiosła.
Margery uprzejmie naprowadziła rozmowę na chrząszcza. Wyjęła mapę Nowej Kaledonii, tak starą, że prześwitywała na zgięciach. Wskazała największą z wysp – długą i wąską, tę w kształcie wałka do ciasta. Zerknęła na niego.
– Grande Terre – powiedziała, wypowiadając słowa bardzo wyraźnie, ponieważ pan Mundic sprawiał wrażenie, jakby miał trudności ze zrozumieniem tego, co mówiła. Zaznaczyła północny wierzchołek wyspy krzyżykiem i dodała: – Uważam, że chrząszcz znajduje się tutaj.
Miała nadzieję, że okaże choć trochę entuzjazmu. Nawet uśmiech byłby miłą rzeczą. On jednak tylko potarł ręce.
– Tam będą węże – oświadczył.
Czyżby się roześmiała? Nie miała zamiaru. Wyrwało jej się przypadkiem: była równie zdenerwowana jak on. Pan Mundic jednakże się nie śmiał. Rzucił jej tylko prowokujące spojrzenie, jakby go zezłościła, a potem znów spuścił wzrok na stolik, gdzie cały czas trzymał ręce, wykręcając sobie palce i szarpiąc je ukradkiem.
Margery wyjaśniła, że w Nowej Kaledonii nie ma węży. A skoro już mówili o zwierzętach, których tam nie ma, to – dodała – nie ma też krokodyli, jadowitych pająków i sępów. Żyją tam pewnie dość duże jaszczurki i karaluchy, i niezbyt sympatyczny wąż morski, ale to raczej wszystko.
Nikt jeszcze – tłumaczyła – nigdy nie schwytał złotego przekraska.
Ba, większość ludzi nie wierzyła, że ten gatunek istnieje. Owszem, znano złote skarabeusze i biegacze, jednak w żadnym zbiorze nie natknięto się na złotego przekraska. Znalezienie go byłoby nie lada wyczynem. Jest mały, mniej więcej wielkości biedronki, ale cieńszy.
Zniżając głos, pochyliła się bliżej. Odkąd postanowiła go znaleźć, nabrała przekonania, że wszyscy wokół też go szukają, nawet ci ludzie popijający z przyjemnością herbatkę i zajadający paszteciki z mięsem w Lyons Corner House. Poza tym było wielu prywatnych kolekcjonerów, jacy zapłaciliby fortunę za chrząszcza, którego dotąd nie znaleziono.
Kontynuowała przedstawianie dowodów. Po pierwsze, list od Darwina do przyjaciela Alfreda Russela Wallace’a, w którym (Darwin!) wspomina o pogłoskach na temat chrząszcza wyglądającego jak pozłacana kropla deszczu. Był też misjonarz, opisujący w swoim dzienniku górę w kształcie spiłowanego zęba mądrości, na której to górze napotkał chrząszcza tak małego i złotego, że padł przed nim na kolana i zaczął się modlić. O mały włos, a udałoby się znaleźć złotego przekraska pewnemu kolekcjonerowi orchidei, poszukującemu ich wysoko w górach: ujrzał złoty błysk, lecz nie zdążył w porę sięgnąć po siatkę na owady. Wszyscy wspominali o wyspie Grande Terre w Nowej Kaledonii, ale jeśli misjonarz się nie mylił – i jeśli rację miał kolekcjoner orchidei – chrząszcz musiał występować na północy. Poza tym w przeszłości zbieracze zawsze się trzymali południa wyspy, tam gdzie teren jest mniej zdradliwy i gdzie czuli się bezpieczniej.
Z punktu widzenia naukowego chrząszcz jeszcze nie istniał, ponieważ nie został zaprezentowany Muzeum Historii Naturalnej, nie był też opisany ani obdarowany łacińską nazwą. Będzie więc musiała przywieźć trzy pary okazów, prawidłowo nabitych na szpilki, a gdyby jakkolwiek uległy zniszczeniu, stałyby się bezużyteczne. Będzie też potrzebowała szczegółowych rysunków i notatek.
– Chciałabym nazwać chrząszcza nazwiskiem mego ojca – oświadczyła. – Chrząszcz Bensona. _Dicranolaius bensoni_.
Pana Mundica zdawało się jednak nie obchodzić, jak chrząszcz zostanie nazwany. Sam chrząszcz chyba też go zbytnio nie obchodził. Ignorując najistotniejszą część jej wywodu, dotyczącego samej propozycji pracy, przeskoczył od razu do własnej decyzji. Tak, poprowadzi wyprawę Margery. Weźmie broń, aby obronić ją przed dzikusami i upolować dzikie świnie, które upiecze nad ogniskiem. Na koniec zapytał o datę wyjazdu.
Margery przełknęła ślinę. Panu Mundicowi najwyraźniej brakowało piątej klepki. Przypomniała mu, że poszukuje chrząszcza. Był rok 1950: nie potrzebują wcale broni, a Nowej Kaledonii nie zamieszkują dzikusy. Pięćdziesiąt tysięcy amerykańskich żołnierzy stacjonowało tam bezpiecznie podczas wojny. Oprócz francuskich kawiarni i sklepów są także restauracje z hamburgerami i bary serwujące koktajle mleczne. Według wielebnego Horacego Blake’a – uniosła swój przewodnik niczym Biblię – jedyne, czego będzie potrzebowała, to upominki, takie jak słodycze i zamki błyskawiczne, a co do jedzenia, zabiera ze sobą własne zapasy w paczkach i puszkach.
– Czy chce mi pani powiedzieć, że nie jestem wystarczająco męski, żeby poprowadzić tę wyprawę? – Pan Mundic trzasnął pięścią w stolik, omal nie trafiając w solniczkę i pieprzniczkę. – Czy chce mi pani powiedzieć, że zdoła tego dokonać beze mnie?
I nagle się zerwał na równe nogi. Zupełnie jakby pstryknął w nim jakiś przełącznik. Nie wiedziała, czym go tak sprowokowała. Zaczął wrzeszczeć, rozpylając wokół siebie kropelki śliny. Mówił Margery, że jest głupią kobietą, i dodał, że zgubi się w lesie deszczowym i umrze w jakiejś dziurze.
Wreszcie porwał swój paszport i wyszedł. Pomimo słusznego wzrostu wyglądał na małego człowieczka, z tymi zbyt krótko przyciętymi włosami i w za dużym ubraniu. Zacisnąwszy swe kościste dłonie w pięści, zaczął się przepychać do wyjścia między kelnerkami w małych białych czepkach i klientami grzecznie oczekującymi na swoje miejsce, tak jakby nienawidził ich wszystkich.
Był ofiarą wojny i Margery nie miała pojęcia, jak mu pomóc.
Jej druga kandydatka, wdowa, zjawiła się wcześniej – to dobrze – i chciała tylko szklankę wody – to jeszcze lepiej. Ale sądziła, że Margery ma na myśli Kaledonię w Szkocji. Margery zaprzeczyła. Chodzi jej o Nową Kaledonię, tę na Drugim Końcu Świata.
I taki był koniec rozmowy.
Aż do tej chwili Margery próbowała się nie denerwować. Z jej początkowych czterech kandydatów pierwszego, Enid Pretty, wyeliminowała, zanim jeszcze rozpoczęła selekcję; pan Mundic sam potrzebował pomocy; trzecia kandydatka wyszła po trzech minutach. Zaczęła podejrzewać, że wyprawa jej życia już się zakończyła, kiedy pojawiła się emerytowana nauczycielka – panna Hamilton. Wkroczyła do herbaciarni w płaszczu przeciwdeszczowym, który z powodzeniem mógłby zastąpić kotarę, a także w spódnicy na gumce w praktycznym odcieniu sosu spod pieczeni, doskonale tuszującym wszelakie plamy. Miała też brodę – nie żeby pokaźną, ale większą niż kilka pojedynczych, kiełkujących włosków. Od razu się spodobała Margery. Pomachała w stronę panny Hamilton, a ta odmachała jej w odpowiedzi.
Ledwie Margery zdążyła wypowiedzieć kilka słów o chrząszczu, panna Hamilton wyjęła swój notes i przedstawiła własny zestaw pytań, niektóre z nich po francusku. „Czy Margery interesuje się motylami?” (Nie. Tylko chrząszczami. Ma nadzieję przywieźć wiele okazów). „Jak długo potrwa wyprawa?” (Pięć i pół miesiąca, łącznie z podróżą). „Czy wynajęła już chatę na główną bazę?” (Jeszcze nie).
Rozmowa przybrała nieoczekiwany obrót. Mimo to kolejne pytania wprawiały Margery w coraz większe podekscytowanie. Zupełnie jakby spotkała nową, ulepszoną wersję siebie, tyle że bez nerwów i na dokładkę w obcym języku. Margery wpadła w panikę, dopiero gdy panna Hamilton zapytała o jej pracę. Podała nazwę szkoły i prędko zmieniła temat. Wsunęła nawet dyskretnie nogi pod krzesło – nie sądziła, że kobieta może coś wiedzieć o butach, lecz poczucie winy nie zna logiki.
– Pani nie potrzebuje do pomocy jednej z tych blond lafirynd – oznajmiła panna Hamilton akurat w chwili, gdy jakaś blond lafirynda przechodziła przypadkiem pod oknem, stukając obcasami. – Co też te wszystkie młode kobiety zrobiły dobrego w czasie wojny oprócz leżenia na plecach z rozłożonymi nogami? Rodzina?
– Słucham?
– Pani pochodzenie?
– Wychowały mnie dwie ciotki.
– Rodzeństwo?
– Moi czterej bracia zginęli tego samego dnia pod Mons.
– Rodzice?
– Także nie żyją.
Margery musiała przerwać. Prawda o ojcu była kraterem otoczonym tabliczkami ostrzegawczymi z napisem: „Nie podchodzić!”. Nigdy do nich nie podchodziła. Śmierć matki była inna. Może dlatego, że nadeszła w trakcie drzemki w fotelu, i chociaż to Margery ją odnalazła, nie wywołała szoku. Jej matka żywa i jej matka umarła wyglądały szczęśliwie tak samo. Co do braci, straciła ich tak dawno temu, że uważała się za jedynaczkę. Była ostatnią puszką wyprodukowaną w fabryce Bensonów. Zakończeniem linii produkcyjnej.
– Dwie wojny światowe stworzyły naród samotnych kobiet – oświadczyła panna Hamilton. – Nie wolno nam ukrywać pod korcem naszych zalet. – Po czym zahaczyła torebkę o ramię, jakby ta próbowała jej już kiedyś uciec i jej właścicielka nie zamierzała ponownie ryzykować. – Do zobaczenia, panno Benson. Cóż za wspaniała przygoda. Proszę na mnie liczyć.
– To znaczy, że chce pani jechać?
– Nie przegapiłabym takiej okazji za skarby świata.
Byłoby kłamstwem twierdzić, że Margery odbyła drogę do domu w podskokach. Nie skakała od dziecka. Poza tym było ciemno i padało – unosił się w powietrzu gęsty smog – a buty do lacrosse’a ocierały w pięty. Ale kiedy kuśtykała, wszystko, co mijała – ohydne, zdewastowane budynki podziurawione odłamkami, kobiety stojące w kolejkach po żywność, mężczyźni w niepasujących cywilnych ubraniach – wydawało się cenne, jak gdyby już zostawiła je za sobą. Przez chwilę myślała, że słyszy korki, ale kiedy się odwróciła, nikogo za nią nie było: w smogu ludzie pojawiali się i znikali jak atrament w wodzie. Rozmawiała o złotym chrząszczu z trzema obcymi osobami i mimo że dwie z nich odeszły w pośpiechu, chrząszcz w jej umyśle począł się stawać coraz rzeczywistszy, a jego odnalezienie coraz bardziej prawdopodobne.
Stanąwszy przed domem, Margery otworzyła torebkę, żeby wyjąć klucz, i zaczęła się zastanawiać, co zrobiła z mapą, nie zdążyła się jednak zmartwić, gdyż pod drzwiami znalazła kopertę z listem od wicedyrektorki.
_Zapomniałam poinformować, że ponieważ nie zwróciła pani skradzionych butów, sprawa została przekazana policji._
Żołądek Margery zapadł się, jakby jechała windą i ktoś odciął liny. Schowała list pod łóżkiem i wyciągnęła walizkę.4
Po prostu się tego pozbądź!
Margery przez lata nie wiedziała, co stało się z ojcem. Po jego wyjściu przez portfenetr usłyszała wystrzał i zobaczyła smugę krwi na szybie, i przeraziło ją to tak bardzo, że nie ruszyła się z miejsca. Potem pojawiły się inne dźwięki – sto ptaków, krzyk matki – i plebania napełniła się nowymi głosami. Nie wiedziała już, co jest bezpieczne, a co nie. Widziała jedynie czerwień na oknie, podczas gdy ona chciała jedynie swego ojca, póki ktoś w końcu nie wpadł na pomysł, by jej poszukać, i nie znalazł jej wciśniętej pod półkę z książkami. Człowiek ów – nigdy go wcześniej nie widziała, a jednak położył się na boku na podłodze, żeby ją wyciągnąć – powiedział, że jej ojca spotkał wypadek i że będzie musiała być teraz bardzo grzeczną dziewczynką i nie sprawiać kłopotów, chowając się pod meblami.
Przez następnych kilka tygodni wszystko zniknęło z plebanii. Nie tylko kucharka i pokojówka, ale nawet cała fizyczna zawartość domu. Margery patrzyła, jak rzeczy, jakie dotąd składały się na jej życie – stół, na który wpadła, kiedy miała cztery lata, szafa, w której kiedyś schowała się na całe popołudnie, kije do krykieta jej braci, książki ojca – zostały zapakowane na wozy i dokądś wywiezione. Później również i ona, i matka wyjechały, matka w czarnej krepie, Margery zaś w starych spodniach swych braci i szorstkim słomkowym kapeluszu. Cały ich majątek stanowiła jedna walizka.
Pojechały pociągiem do ciotek w Londynie. Matka siedziała wciśnięta w kąt przedziału, na wpół drzemiąc, Margery natomiast liczyła stacje i głośno wymieniała ich nazwy. Matka była kobietą postawną, ale nie było w niej nic miękkiego. Nic się w niej nie poddawało, kiedy Margery próbowała się do niej przytulić. A nawet, co dziwne, stawało się jeszcze twardsze.
– Nigdy już nie będę szczęśliwa – powiedziała, jak gdyby smutek był czymś, co się wkłada jak kapelusz.
Jednakże Margery – która nie miała pojęcia, o czym jej matka mówi – wychyliła się radośnie przez okno i oznajmiła, że widzi Tamizę.
Bliźniaczki, ciotka Hazel i ciotka Lorna, były siostrami ojca, jak on bardzo pobożnymi. Ubierały się na czarno, nawet w pogodny dzień, i modliły przed posiłkami i po posiłkach, a niekiedy nawet w trakcie. Nie prowadziły prawdziwych rozmów, raczej wygłaszały pouczające sentencje w rodzaju: „Radujemy się naszym cierpieniem, wiedząc, że cierpienie przynosi wytrwałość” albo „Nigdy nie jest nam dane więcej, niźli możemy udźwignąć”. Ot, mądrości, które inne kobiety wyszywały na makatkach. Robiły wszystko to, co było dozwolone starym pannom z pewnej klasy – odkurzanie, któremu poświęcały okropnie dużo czasu, liczenie prania (ale oczywiście same nie prały) i polerowanie sreber, póki nie lśniły jak słońce. Wszystko inne pozostawiały mieszkającej z nimi służącej Barbarze, dość przerażającej kobiecie, która zaczesywała włosy w węzeł na czubku głowy i każde polecenie uważała za osobistą zniewagę. Ciotki były właścicielkami mieszkania w rezydencji o stu schodach w dzielnicy Kensington. Ogrodu nie było, jedynie publiczny skwerek.
Po wniesieniu walizki ciotka Hazel podsyciła ogień na kominku, a ciotka Lorna zaciągnęła zasłony, matka zaś opadła na krzesło przy oknie jak zabawka, z której uszło powietrze. Salon wypełniały wielkie meble, które nie szły na żaden kompromis z maleńkim pokojem, skutkiem czego wszyscy się trochę tłoczyli. Ciotki zauważyły ze zgrozą, że Margery jest duża jak na dziewczynkę, a na dobitkę ubrana jak chłopiec. Matka jednak ziewnęła i wyjaśniła, że problem polega na tym, że Margery wciąż rośnie.
– Czy mogę się pobawić? – zapytała dziewczynka.
Ciotki oznajmiły, że owszem, może się pobawić, ale na skwerku, jeśli nie będzie krzyczeć ani deptać kwiatków. Lecz kiedy zapytała: „Czy mój tata niedługo przyjedzie?” – wszystkie trzy jak na komendę zamknęły oczy. Przez chwilę Margery sądziła, że to czas modlitwy.
– Herbaty? – spytała nieoczekiwanie ciotka Hazel.
– Zadzwoń na Barbarę – dodała ciotka Lorna.
– Jestem taka zmęczona – ziewnęła matka.
I tak to trwało przez kilka miesięcy. Margery błąkała się po skwerze i z całych sił starała się nie krzyczeć ani nie deptać kwiatków, lecz kiedy pytała o ojca lub o to, kiedy wróci do domu – nawet kiedy pytała o braci – ciotki dzwoniły na służącą, matka zamykała oczy, jak gdyby opanowana jakimś rodzajem baśniowego zmęczenia, które mogło trwać wieki, Barbara zaś wpadała do salonu wściekła jak osa, niosąc przeładowaną tacę z podwieczorkiem. Nikt nie chciał zranić Margery. Właściwie przeciwnie – wszyscy pragnęli oszczędzić jej wstydu – ale było to jak wędrowanie przez zaczarowaną krainę, miejsce bez drogowskazów i granic, gdzie wszyscy prócz niej spali. Miewała ataki paniki. Moczyła się w nocy. Płakała z byle powodu. Przez jakiś czas spędzała całe dnie, sprawdzając, czy napotykani mężczyźni w bandażach i na wózkach nie są czasami jej ojcem. Ostatecznie jej mózg podjął decyzję: lepiej było nie przechowywać rzeczy, których najwyraźniej przechowywać nie należało – i rozwarła się otchłań. Zniknęło w niej całe życie sprzed przybycia do ciotek. Skończyła się wojna, bracia i ojciec należeli do tej części jej życia, która zdawała się niewiarygodnie odległa, jak gdyby patrzeć na coś z daleka poprzez jezioro, toteż choć za nimi tęskniła, nie czuła tego. Nie bolało. I, ostatecznie, nie było nic dziwnego w domu wypełnionym samymi kobietami: pokolenie mężczyzn zostało starte na proch.
Życie toczyło się dalej. Ciotki zastąpiły używane ubrania po braciach prostymi sukienkami. Jeśli tylko Margery nie biegała i nie hałasowała, właściwie jej nie zauważały. Znaleziono szkołę, do której rzadko chadzała, a kiedy się już tam znalazła, trzymała się na uboczu. Tymczasem matka nadal tkwiła uparcie wciąż w tym samym miejscu i stawała się coraz cięższa, nie tylko na ciele, ciężkie stały się także jej spojrzenie i głos, i nadal nikt nie wspominał o ojcu. Wkrótce zapomniała o jego książce z niesamowitymi zwierzętami.
Aż kiedyś, wchodząc pewnego popołudnia do salonu, Margery ujrzała cztery kobiety balansujące na jednym z mebli. Była wśród nich nawet służąca Barbara oraz
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.