- W empik go
Maszkarada - ebook
Maszkarada - ebook
Kiedy Ida już zaczyna wierzyć, że na jej drodze do upragnionej wolności stoi już tylko matura, wokół zaczynają dziać się niepokojące rzeczy.
Siedliszcze Brzezińskich zamienia się nagle w nawiedzony dwór, a matka jest o krok od odkrycia największego sekretu zbuntowanej córki. Jakby tego było mało, dawny przyjaciel powraca do życia dziewczyny, aby namieszać jej w głowie i w sercu, irlandzka wiedząca przybywa do Polski z misją przebudzenia uśpionej magii panny Brzezińskiej, a z lustra patrzy na Idę ktoś całkiem obcy i dziwnie znajomy zarazem.
A im bliżej Maszkarady, tym robi się straszniej…
Opowiadanie zostało opublikowane w wydaniu III (2024) „Szamanki od umarlaków”.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68005-49-3 |
Rozmiar pliku: | 703 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I
Trzeba uczciwie przyznać, że rzeczy, których nikt o Idzie nie wiedział, było z początku trochę więcej niż jedna. Podobnie zresztą jak tych, których nie wiedziała o sobie nawet sama Ida. Najwyraźniej nabrała z wiekiem takiej wprawy w codziennej grze pozorów, że zaczęła wierzyć w niektóre ze swoich kłamstw, wymazując siebie kawałek po kawałku z własnej świadomości.
W sztuce kamuflażu szybko osiągnęła biegłość graniczącą z mistrzostwem. Od dziecka uczyła się ukrywać uczucia za wyćwiczonym uśmiechem, przepędzać z głowy harde myśli. Potakiwała odruchowo bez słowa skargi, zanim ktokolwiek zdążyłby wyczytać je z jej twarzy i wyplenić z umysłu niby trujące chwasty. Wbrew temu, co na każdym kroku słyszała od matki, była bystrą dziewczynką. Już jako czterolatka zrozumiała, że odgrywanie roli potulnej córeczki to najlepsza strategia przetrwania.
Skoro bowiem sprzeciw demonstrowany choćby w najbłahszej sprawie dorośli odbierali jako osobistą zniewagę oraz zagrożenie dla _status quo_; skoro wszelkie próby naruszenia ustalonego porządku stanowiły jedną z najcięższych zbrodni, jakie w tej do bólu staroświeckiej rodzinie można było popełnić; skoro upór za każdym razem przynosił skutek odwrotny do zamierzonego – mała Ida w mig pojęła, że jeśli chce się buntować, to tylko w sobie, gdzieś głęboko w środku, w największej tajemnicy przed całym światem.
Ponieważ jej świat nie tolerował zmian. Nie wybaczał błędów. A panujące w nim sztywne reguły nie pozostawiały ani odrobiny miejsca na własne zdanie czy swobodę ruchów, a co dopiero mówić o wolności wyboru.
Nie mając w zasadzie żadnego doświadczenia w byciu sobą, tak zwyczajnie i po prostu, Ida nie tyle zapomniała, ile przez pierwsze półtorej dekady życia w ogóle nie miała okazji przekonać się, kim właściwie jest. Tak to niestety bywa, kiedy od dziecka dźwigasz ciężar pokładanych w tobie nadziei oraz cudzych ambicji. Gdy masz pecha urodzić się potomkinią uzdolnionych magicznie dynastów, którzy nie przyjmują do wiadomości, że krew z ich krwi może być całkowicie pozbawiona czarodziejskich mocy. Tak bywa, gdy jesteś jedyną spadkobierczynią starego i potężnego rodu z tradycjami sięgającymi tak daleko wstecz, że niektóre z nich wyrosły z tych samych korzeni, co baśnie, legendy i prastare przesądy. Korzeni tak wrośniętych w najgłębsze warstwy ziemi, że dla dogrzebania się do nich trzeba by uskutecznić nie lada wykopaliska. Bo wokół same skamieliny, mumie i upadłe cywilizacje.
Wiedziona instynktem samozachowawczym Ida przywykła zatem do noszenia masek. Bez szemrania przebierała się w kostiumy szykowane dla niej to przez ojca, to znowu przez matkę, a wszystkie z tak ciasno sznurowanym gorsetem konwenansów, że przez większość życia z trudem łapała powietrze. Walka o każdy oddech, o utrzymanie głowy nad bezdenną wodą, czarną jak jej własna rozpacz, o to, by nie utonąć w morzu rozkazów, zakazów i rosnących oczekiwań, bardzo długo pochłaniała Idę bez reszty.
Tymczasem wszystkie emocje, które w sobie tłumiła, wiecznie uciszany wewnętrzny głos, który błagał o ratunek tym głośniej, im usilniej starała się go ignorować, całe to kumulowane w ciele napięcie zrodzone z niemej niezgody i bezsilnej wściekłości łączyły się powoli w mieszankę wybuchową i tylko czekały, aż coś w dziewczynie pęknie i wreszcie znajdą ujście.
Czekały cierpliwie. Tygodniami, miesiącami. Latami.
I doczekały się.
*
W okolicach szesnastych urodzin panienki Brzezińskiej nastąpił w końcu ten nieuchronny moment, gdy gruby, twardy pancerz, który przez lata hodowała pod skórą, aby nikt już nie dostrzegł prawdziwej Idy i nie mógł odrzucić jej za to, kim była, ani za to, kim nigdy nie miała szans zostać, zaczął uwierać ją nie tylko w ciało, ale i w duszę. Ciążyć nie tylko na barkach, lecz także na sercu. Trzymać umysł w ryzach tak ciasnych, że za nic nie był w stanie pomieścić stłoczonych w nim myśli, co w każdej chwili groziło albo rozlewem krwi, albo kompletnym pomieszaniem zmysłów.
W tamtej chwili dziewczyna bardziej poczuła, niż zrozumiała, że jeśli czegoś nie zrobi – byle czego, byle teraz, zaraz, natychmiast! – to umrze. Niekoniecznie dosłownie. Z pewnością jednak utraci na zawsze ostatni okruch siebie, który przez wszystkie te lata starała się chronić. Bo osłaniając to drogocenne ziarenko przed złowrogim światem, odcinała je także od życiodajnego deszczu i słońca i lada chwila miało zmienić się w kamień, a z niego już nic nie miałoby szansy wyrosnąć. Odtąd Ida po kres swego istnienia byłaby tylko lustrzanym odbiciem skamieniałej matki.
Wizja przepoczwarzenia się w młodszą wersję Irminy Brzezińskiej, wiedźmy, co nie wie, czym jest ciepło i czułość, czarownicy równie czarującej, jak rozczarowanej życiem, kobiety przepięknej i przesłodkiej z wierzchu, a w środku spalonej na popiół i zgorzkniałej do szpiku, bo pełnej martwych marzeń i niespełnionych ambicji, przerażała jej córkę tysiąc razy bardziej niż perspektywa wydziedziczenia. Wygnania. Ba! Nawet bezpowrotnego wyklęcia z magicznej społeczności, w której i tak przecież nigdy nie było dla niej miejsca.
Ida ogromnie żałowała, że ten przełomowy dzień, który w innych okolicznościach z pewnością nazywałaby w myślach „pamiętnym”, zostawił po sobie jedynie szczątkowe wspomnienia. Tuż przed brzemienną w skutki awanturą, pierwszą z wielu, jakie miały jeszcze wstrząsnąć murami starej rezydencji, dziewczyna ułożyła w głowie litanię postulatów, argumentów i kontrpropozycji, przygotowując się do dyskusji z rodzicami lepiej niż do rozprawy sądowej – ale samego przebiegu rozmowy nie zarejestrowała w ogóle.
Nie, nie podda się kolejnym testom, rytuałom ani eksperymentalnym metodom aktywowania uśpionego daru, gdyż nie dość, że były one piekielnie bolesne i wycieńczające, to na dodatek nie przyniosły jak dotąd spodziewanych rezultatów. I jakoś nic nie wskazywało na to, żeby cokolwiek miało się w tej kwestii zmienić.
Nie, nie pojedzie do kolejnej prywatnej szkoły z internatem dla młodych czarownic, bo i tak wyleci stamtąd z hukiem jak ze wszystkich poprzednich. Wystarczy jej tych upokorzeń. I rodzicom też powinno wystarczyć, i to już dawno temu, bo chociaż wszyscy z niedoszłych mistrzów i mistrzyń Idy zostali zobowiązani do zachowania pełnej dyskrecji, szepty o desperacji Brzezińskich, którzy starali się wykrzesać z córki choćby iskrę mocy, zataczały coraz szersze kręgi, powracając do głównych zainteresowanych coraz głośniejszym echem. Desperacja oznaczała słabość, ta zaś w świecie magicznych elit była jasnym sygnałem dla sępów, kruków i wron, że czas zacząć krążyć nad podupadającym rodem, któremu najwyraźniej brakuje pomysłów, jak przedłużyć linię swej czarodziejskiej krwi i utrzymać pozycję na szczycie.
I wreszcie: nie, skoro nie było szans na to, aby Ida kiedykolwiek została dyplomowaną wiedźmą, to ona nie ma zamiaru dłużej marnować czasu na mrzonki o magii. Woli zamiast tego skupić się na nauce w zwyczajnym niemagicznym liceum, do którego po kryjomu złożyła papiery i właśnie została przyjęta. Jakieś wykształcenie wszak zdobyć musi. A przede wszystkim – chce.
To właśnie chciała zakomunikować rodzicom, patrząc im przy tym prosto w oczy, lecz z racji braku wspomnień z tej jakże wiekopomnej, o ironio, chwili, Idę co rusz nawiedzało zwątpienie, czy aby na pewno starczyło jej wtedy śmiałości. Jeśli tak, to oddałaby wszystko, żeby przypomnieć sobie ich reakcję. Niestety, im bardziej starała się powrócić myślami do tamtego wieczoru, tym silniejsze odnosiła wrażenie, że cała konfrontacja tylko jej się przyśniła.
A jednak wystarczył rzut oka na jawę, niby tę samą, a tak niepodobną do tego, co znane, by momentalnie stało się jasne, że to po prostu nie mógł być sen. Bo oto po latach straceńczych wysiłków Ida naprawdę rzuciła swoje pierwsze zaklęcie. Pierwsze i ostatnie. Jedyne, jakie miała szansę wyćwiczyć do perfekcji, bo niewymagające ani kropli magii.
„Nie”.
Czarodziejskie słowo.
Moc w stanie czystym.
Małe wielkie zaklęcie, które padło z ust Idy trzykrotnie jak w baśni i w cudowny sposób odmieniło jej świat. Czy może inaczej: zdjęło klątwę z dziewczyny, uwolniło ją z wieży i rozglądało się właśnie za białym rumakiem, na wszelki wypadek bez księcia w pakiecie.
Lecz mimo że Ida niespodziewanie roztoczyła wokół siebie całkiem nowy czar, niemający już nic wspólnego z uroczym uśmiechem czy posłusznym dyganiem, państwo Brzezińscy nie od razu przyjęli do wiadomości zmiany, jakie zaszły w przyszłości ich rodu, dla niepoznaki zwanej czasem córką. W ich drewnianej kukiełce, szachowej figurce, konstrukcie już prędzej aniżeli osobie, co to ścichapęk, nie wiedzieć dlaczego, po co i za jakie grzechy zapragnęła zostać prawdziwą dziewczynką, bezczelnie żądając ludzkiego traktowania.
Zamiast stawić czoła oczywistym faktom, jaśnie państwo czarodziejstwo przez długi czas zachowywali się tak, jak gdyby między nimi a Idą doszło zaledwie do drobnego nieporozumienia, które wyjaśni się samo i wnet pójdzie w niepamięć, gdy tylko przeminą te nastoletnie bunty, histerie i inne nonsensy. Zupełnie, nawiasem mówiąc, nieprzystające do zaszczytnej pozycji sukcesorki klanu.
A jednak kiedy spoglądali teraz na córkę, w oczach Irminy i Sławomira Brzezińskich ciemniało coś, czego z całą pewnością nie było tam wcześniej. Trochę zaciekawienia, trochę żalu i poczucia winy, ale także jakiś cień… nieufności? Obawy? Może nawet strachu. I chociaż oboje nieustannie próbowali wziąć krnąbrną pannicę z powrotem w karby, robili to chyba tylko z przyzwyczajenia, bo bez dawnej ikry, za to z wyraźnym wahaniem.
Tymczasem raz wyzwolona spod ich uroku dziewczyna coraz rzadziej brała udział w rodzinnej maskaradzie. Coraz śmielej ściągała maskę za maską, zrzucała pancerze, zbroje i kamuflaże, aż ze wszystkich pozorów, które nosiła latami niczym drugą skórę, pozostał jeden – ale za to jaki!
Panienka Brzezińska udawała mianowicie zarówno przed innymi, jak i samą sobą, że nie widuje wcale żadnych umarlaków. Nigdy, w ogóle, ni dudu!
A widywała często. Szczególnie w święta lunarne i solarne, kiedy na dłużej opuszczała rodzinny dom, by wraz z resztą klanu brać udział w sabatach. I tylko nieżywi wiedzieli, że ona ich widzi, bo jakoś zawsze, skubani, potrafili wyczuć obecność medium, nawet takiego w przebraniu normalsa. Żywej duszy natomiast Ida za żadne skarby nie przyznałaby się do kontaktów z duchami. No chyba że dopiero po swoim trupie. Wtedy to bardzo chętnie, ciekawiło ją nawet, jak to całe mediowanie wygląda od tamtej strony, i była gotowa pozwolić się komuś przywołać celem dokonania pośmiertnej spowiedzi. Ale na razie poprzysięgła sobie milczeć na ten temat do grobowej deski.
Bo gdyby wyszło na jaw, że Brzezińscy dostali w tym rozdaniu o wiele silniejszą kartę, niż dotąd sądzili, Ida mogłaby zapomnieć o jakiejkolwiek swobodzie. Gdyby wiedzieli o darze córki, za nic nie wypuściliby jej z rąk. A wtedy w imię wolności musiałaby ich chyba zamordować, co było zresztą dość średnim pomysłem, skoro mogli ją dręczyć także po swej śmierci.
Ida zaś marzyła przecież o normalnym życiu, bez żadnego „para-” czy innych przedrostków. Każdemu, kto czuje od zawsze, że nie pasuje do reszty, na sam dźwięk słowa „nienormatywność”, „nadzwyczajność” albo „atypowość” coś się mocno psuje w środku. Pragnąc nareszcie gdzieś przynależeć, ale też w pełni świadoma, że świat pozbawiony magii nie przepada za tym, czego nie rozumie, Ida dawno pogodziła się z faktem, że nawet tam, po przeciwnej stronie mocy, wciąż będzie musiała chować prawdziwą twarz za maską przeciętności. Ostatnią, jaką miała. Jedyną, którą nosiła na co dzień, nawet przed lustrem.
Ale to nic. Była gotowa trzymać za zasłoną wszystkie te swoje „para-”, „niedo-” i „nad-” choćby i do sądnego dnia, jeżeli taka była cena wolności. Dopóki milczała jak grób, dopóty jej pogrzebany żywcem talent spoczywał ukryty dwa metry pod ziemią. I nawet nie musiał spać wiecznie, wystarczy parę lat bez ekshumacji, wykopków czy nagłych zmartwychwstań – i _voilà_! To da się zrobić. Doprawdy nic trudnego, zwłaszcza dla kogoś, kto niemal cały swój czas na tym łez padole spędził na grzebaniu kawałków własnej duszy i noszeniu żałoby po wygasłych nadziejach.
Ale teraz z tym koniec. Teraz będzie inaczej.
Ida oczami wyobraźni widziała samą siebie, jak tuż po maturze pakuje walizki i raz na zawsze opuszcza rodzinny dom, matczyne miasto, ojczysty kraj… Jeszcze chwila cierpliwości, odrobina poświęcenia i będzie mogła wyfrunąć z gniazda wolna niczym ptak. Miała co do tego absolutną pewność.
Nie miała natomiast żadnej z trzech rzeczy: ani grama szczęścia, ani krztyny pokory, ani chociażby cienia podejrzeń, że może jednak trochę się myli.
A myliła się bardzo.
W zasadzie we wszystkim.
II
Pierwsze lata liceum minęły szybko i dość bezboleśnie; nie dały Idzie powodów do przypuszczeń, że jej plany na życie z dala od magii w jakikolwiek sposób mogą nie wypalić. Ani tym bardziej że sekret, którego nie wyjawiłaby nawet własnemu odbiciu w lustrze, nie jest wcale aż taki sekretny, jak jej się do tej pory zdawało.
Rodzice uparli się przy edukacji domowej z równie archaicznej, co niedorzecznej obawy, że zbyt częste obcowanie ze zwykłymi śmiertelnikami mogłoby splugawić szlachetną krew ich jedynej potomkini. Miało to swoje dobre strony. Dopóki Ida siedziała w domu z nosem w książkach, i tych szkolnych, i tych niekoniecznie, duchy nie zawracały jej głowy ani duszy, co dziewczyna nie bez złośliwości uznała za niechybny znak, że nawet umarli wolą trzymać się z dala od siedliszcza Brzezińskich. Nawiedzonego, a jakże: przez wciąż żywe dusze ubrane w ciała impregnowane magią, mentalnie zaś tkwiące w poprzednim stuleciu.
Na wypadek, gdyby rodzice, w pewnych kwestiach niepraktycznie wręcz honorowi, tym razem złamali dane córce słowo i postanowili ukradkiem prześwietlić jej umysł, Ida nigdzie nie ruszała się bez ochrony przed czytaniem w myślach. Amulet do zakłócania telepatycznych podsłuchów w przypływie fantazji i młodzieńczej brawury gwizdnęła w biały dzień ojcu sprzed nosa, prosto z linii produkcyjnej jego małej wytwórni, którą prowadził na terenie rodzinnej posiadłości. Dokładnie przetestowała działanie artefaktu, prowadząc przy rodzicach monolog wewnętrzny o wielce alarmującej treści – bez jakiejkolwiek reakcji z ich strony. Delikatnego wibrowania, jakim wedle instrukcji amulet miał informować o udaremnionej próbie mentalnej inwigilacji, nie poczuła ani razu.
Czasami miewała wyrzuty sumienia, że podejrzewa rodzicieli o same łajdactwa, podczas gdy oni pozostawali wierni złożonej jej obietnicy. Ale potem przypominała sobie o wszystkich rzeczach, do których przez lata zmuszali ją prośbą, groźbą i emocjonalnym szantażem i wszelkie skrupuły znikały jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Nieufna jak kot, czujna niby ważka, przewidująca niczym stara kruczyca, Ida uważała na każdy swój krok. Nie było szans, żeby ktoś mógł się czegoś domyślić.
Prawda?
No cóż…
*
Na początku klasy maturalnej Idę ni stąd, ni zowąd ogarnął niepokój. Jeszcze niezbyt silny, jeszcze nienazwany, a już na tyle przykry, że nie umiała go zignorować. Wraz z nastaniem jesieni jej złe przeczucia gwałtownie przybrały na sile i z każdym kolejnym dniem października stawała się coraz bardziej nerwowa, coraz częściej dopadały ją chwile zwątpienia i ku swej rosnącej frustracji coraz mniej rozumiała, skąd to się brało.
Najpierw sądziła, że to widmo nadciągającej matury tak wytrąca ją z równowagi. Od tego egzaminu wiele wszak zależało. Rodzice pozwolili jej przystąpić do niego raz. O powtórkach w ich niepisanej umowie nie było mowy, bo Ida zbyt oszołomiona faktem, że w ogóle się zgodzili, nie pomyślała zupełnie, żeby podczas negocjacji zapewnić sobie możliwość drugiego podejścia, gdyby za pierwszym coś poszło nie tak… Miała więc tylko jedną szansę.
Tymczasem nowy nauczyciel, którego niedawno zatrudnił dla niej ojciec, już na pierwszej lekcji uświadomił Idzie, w jak wielu przedmiotach miała spore braki. Jeśli poważnie myślała o studiowaniu psychologii na Uniwersytecie Wrocławskim, gdzie o jedno miejsce walczyła prawie trzydziestka kandydatów, musiała nadrobić kawał materiału. A czasu wbrew pozorom wcale nie było wiele.
Zatem tak, Ida niewątpliwie miała prawo czuć przez to wszystko i presję, i stres. Gdy zaś uważniej przyjrzała się swojemu położeniu, poczuła także gniew, bo pewne okoliczności mogły wskazywać na celowy sabotaż jej niemagicznej edukacji.
Być może nie zostałaby tak bardzo w tyle z nauką, gdyby nie konieczność wywiązywania się ze swojej części ugody z szanownym rodzicielstwem. Zgodnie z warunkiem postawionym przez matkę co najmniej osiem razy w roku, w każdą równonoc, przesilenie oraz święto solarne, Ida musiała poddawać się obrzędom czytania aury i pobudzania uśpionego daru, a w razie gdyby czarodziejska krew postanowiła jednak zatętnić jej w żyłach, to czy tego chciała, czy nie, miała rozpocząć szkolenie na wiedźmę.
W teorii nie brzmiało to wcale tak źle. Skoro czytanie jej aury do tej pory nie odkryło ani śladu daru medium, to znaczy, że rytuał nie był dość czuły, aby wychwycić tak subtelny talent. Co się zaś tyczyło jej rzekomo uśpionych czarodziejskich mocy, Ida wiedziała od dawna, że ciało ma dziurawe jak sieć na motyle i magia wyciekała z niej prędzej, niż ona umiała ją czerpać. Magiczny potencjał dziewczyny był tak żałośnie niski, że w ogóle nie mieścił się w skali. Podejrzewała, że zwykły śmiertelnik z dziada pradziada rzuciłby zaklęcie prędzej niż ona, gdyby tylko ktoś uprzednio napełnił go magią. Napełnienie magią Idy było po prostu niewykonalne. Zbuntowana dziedziczka nie obawiała się zatem ani zdemaskowania, ani nieoczekiwanego przebudzenia mocy. Problem z tymi obrzędami tkwił zupełnie w czymś innym.
Otóż w praktyce cykliczne rytuały okazały się tak potwornie drenujące z sił – ze wszystkich jak leci: witalnych, mentalnych, spektralnych, astralnych… – że średnio co półtora miesiąca wycieńczona Ida przez minimum tydzień nie była w stanie niczego przeczytać ze zrozumieniem, a co dopiero przyswoić. Do tego ciągła rotacja prywatnych nauczycieli, którzy pod jednym dachem z Irminą Brzezińską wytrzymywali góra kwartał, z oczywistych względów także nie ułatwiała zdobywania wiedzy.
Im dłużej Ida się nad tym zastanawiała, tym większego nabierała przekonania, że zarówno trudności ze znalezieniem kolejnych korepetytorów, jak i wymuszone przerwy w nauce z uwagi na kiepski stan psychofizyczny uczennicy nie były zwykłym splotem okoliczności, lecz wynikiem czyjegoś świadomego i celowego działania. Rodzice znowu knuli za jej plecami. Czuła to w kościach, ogromnie zła na siebie, że taka możliwość dopiero teraz przyszła jej do głowy.
Ojciec to jeszcze, ale matka w ogóle nie umiała przegrywać. W jej oczach Ida wciąż była przyszłością rodu i pani Brzezińska najwyraźniej zamierzała pozwolić spełnić się tej przyszłości tylko w jedynie słusznej wersji. Nie byłby to zresztą pierwszy raz, kiedy Irmina grała nieczysto. Córkę pełnoletnią i z dobrze zdaną maturą trudniej zatrzymać w domu. Ale za to córkę z ledwo zaliczonym, a najlepiej oblanym egzaminem, z którym ta wiązała ogromne nadzieje, dużo łatwiej przekonać, że nie poradzi sobie wśród niemagicznych bez wsparcia rodziny.
Na samą myśl o tym Ida zagotowała się ze złości. Lecz zanim zdobyła dowody, przekuwając domysły w żelazną pewność, zanim zdążyła wściec się na tyle, żeby wpaść do pracowni matki z dziką awanturą, wydarzyło się coś, co w mgnieniu oka ostudziło jej zapał. Krew przestała w niej wrzeć i dla odmiany zamarzła. Serce bryłą lodu podeszło do gardła. Nawet widmo oblanej matury z miejsca przestało przerażać.
Bo oto w domu rodziny Brzezińskich zrobiło się naraz aż duszno od duchów.