- promocja
Matka wie najlepiej - ebook
Matka wie najlepiej - ebook
Najgorszy koszmar matki i śmiertelny sekret prześladujący rodzinę od pokoleń
Ośmioletni syn Claire Abrams umiera w wyniku odziedziczonej po matce mutacji genetycznej. Claire się nie poddaje i postanawia zawalczyć o macierzyństwo. Kontaktuje się z Robertem Nashem, nieortodoksyjnym specjalistą od płodności, współpracującym z ambitną badaczką Jillian Hendricks, gotową za wszelką cenę zmienić oblicze nauki.
Claire, Robert i Jillian łączą siły, by stworzyć dziecko z trojgiem genetycznych rodziców. Ten bezprecedensowy przełom może uchronić potomstwo przed odziedziczeniem śmiertelnej choroby. Informacja o nielegalnym eksperymencie trafia do niewłaściwej osoby. Podczas gdy Robert i Claire ukrywaja się, Jillian sama ponosi konsekwencje i odbywa karę.
Po dziesięciu latach życia w zazdrości i wykluczeniu Jillian powróca. Nic jej nie powstrzyma przed odzyskaniem mężczyzny i dziecka, z którymi miała stworzyć rodzinę.
Kira Peikoff jest autorką czterech powieści; Matka wie najlepiej to jej debiut na polskim rynku. Ukończyła dziennikarstwo na Uniwersytecie Nowojorskim i studia magisterskie z bioetyki na Uniwersytecie Columbia. Jej artykuły ukazały się w „New York Timesie” czy „Popular Mechanics”. Peikoff jest dumną członkinią stowarzyszeń The Authors Guild, International Thriller Writers i Mystery Writers of America. Mieszka w New Jersey z mężem i synkiem.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8143-347-1 |
Rozmiar pliku: | 3,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Po godzinie jazdy Abby zaskakuje nas wyznaniem:
– Mamusiu, mam dla ciebie niespodziankę.
– Oho? – Wyciągam szyję i widzę, jak uśmiecha się szeroko na tylnym siedzeniu. Ma taki sam nieśmiały dołeczek w policzku jak Colton. Brat, którego nigdy nie poznała. – Jaką niespodziankę?
– Taką wielką. – W tej samej chwili wibruje jej komórka i uwaga Abby natychmiast wpada w elektroniczne sidła. Przynajmniej raz mnie to cieszy; córka nie zauważyła, jak ostro wciągam powietrze.
Mąż jednak od razu to dostrzega. Zdejmuje jedną dłoń z kierownicy i kładzie mi na udzie. Pędzimy po autostradzie West Highway, a ja patrzę przez okno na ponurą, szarą rzekę Hudson. Nie ma dla mnie niczego bardziej znienawidzonego od niespodzianek, ale moja córka jest czarną skrzynką wybryków, zawsze kipi pomysłami.
Kiedy siedzi zajęta telefonem, znów zerkam na jej twarz. Ma zimnobłękitne oczy, przypominające dwa odłamki lodowca, poznaczony piegami nos i kremową skórę jeszcze niezepsutą przez pierwsze nastoletnie pryszcze. Nikt by się nie domyślił, że moja śliczna dziewczynka jest pierwsza i jedyna w swoim rodzaju.
Nawet ona sama nie ma o tym pojęcia.
Jedynym, co rozprasza zadowolenie, jakim napawa mnie jej wygląd, są jej włosy. Mają barwę błyszczącego miedzianego pieniążka, choć nikt w rodzinie nie jest rudy. Nigdy nie zapomnę uwagi rzuconej żartem przez jakąś nieznajomą: „Jesteście pewni, że to wasze?”.
Abby dostrzega, że się jej przyglądam, i zamyka telefon.
– Ile jeszcze?
– Pięć minut – mówi Michael, skręcając na skrzyżowaniu Siedemdziesiątej Dziewiątej Ulicy i Riverside Drive.
Wymieniamy zdziwione spojrzenia. Ta wycieczka do Muzeum Historii Naturalnej, coroczny rytuał w dniu urodzin jej brata, niewiele dla niej znaczy. Zmarł kilka lat przed jej przyjściem na świat.
Michael też nigdy nie poznał Coltona, ale bierze udział w mojej tradycji, bo to jedyny dzień w roku, kiedy zachowujemy się jak zwyczajna rodzina, którą nigdy nie byliśmy. Raz w roku podejmuję to minimalne ryzyko, że dojdzie do katastrofy.
Przez resztę czasu unikamy miasta. Broń Boże, żeby złapała nas kamera. Zdjęcia rozeszłyby się od razu po mediach społecznościowych. Świat zewnętrzny jest dla mnie tym, czym dla innych ludzi zamiecie śnieżne – to niebezpieczne wystawiać się na łaskę i niełaskę żywiołów, więc należy szukać schronienia. Najlepiej się schować i nie rzucać w oczy.
Jest jednak ktoś, kto nigdy nie przestanie szukać. Ktoś, kto już dawno wyszedł z więzienia, a ja nadal nie mogę się zmusić, żeby wymówić albo choć pomyśleć imię tej osoby.
Cień J unosi się nad każdym dniem, kiedy odwożę Abby do szkoły i ją odbieram. Zostaję za kółkiem swojej hondy accord i unikam pogaduszek z innymi matkami. Jeśli któraś mnie rozpozna i sprawę zwęszy prasa, policja natychmiast zapuka do moich drzwi.
A wtedy J będzie deptać mi po piętach.
Przejeżdżamy przez Broadway, zbliżamy się do muzeum. J kryje się w zakamarkach mojego umysłu jak zakrwawiony nóż zagrzebany głęboko pod ziemią.
Abby nic nie wie o J. Kiedyś będę musiała z nią porozmawiać. Wyznać prawdę. Ale nie w dniu urodzin Coltona. Dziś kończyłby dwadzieścia jeden lat.
Michael parkuje równolegle w bocznej uliczce niedaleko muzeum. Czuję ucisk w gardle. Wizyta w ulubionym miejscu syna przybliża mnie do niego o wiele bardziej niż odwiedziny na cmentarzu.
Kiedy tylko silnik gaśnie, Abby wyskakuje na chodnik.
– Czekaj! – wołam, ale ona już pędzi obok rządków żółtych tulipanów rosnących wzdłuż chodnika.
– Pospieszcie się! – pogania nas niecierpliwie. – Już prawie czas!
– Na co? – zwracam się do Michaela, ale on wzrusza ramionami.
– Nie mam pojęcia.
Wysiadamy z auta i owiewa nas chłód wiosennego poranka. Naciągam bejsbolówkę nisko na oczu. Zamówiłam czapkę z logo Jankesów przez internet, żeby wtopić się w miejski tłum, choć nie potrafiłabym wymienić z nazwiska ani jednego członka tej drużyny.
Energia metropolii szokuje w porównaniu z naszym cichym podmiejskim zakątkiem. Piesi, biegacze i spacerowicze z psami na smyczach rywalizują o miejsce na chodniku między rzędami na wpół ogołoconych drzew. Po drugiej stronie ulicy widzę grupkę protestujących, zebranych przed sklepem spożywczym. Ściskają transparenty z napisami GMO MÓWIMY NIE i RĘCE PRECZ OD NASZYCH GENÓW. Kilka metrów przed nami Abby przystaje w miejscu, żeby się na nich pogapić – w naszym sennym miasteczku rzadko można spotkać aktywistów – a Michael pospiesznie prowadzi mnie dalej.
– Nie przejmuj się – mamrocze. – Nikt nie patrzy.
Niespokojne zerkanie na boki już przybrało u mnie formę tiku nerwowego, ale mąż ma rację. Nikt nas nie widzi, nikogo nie interesujemy. Czy ludzie pamiętają skandale sprzed dekady? Na wszelki wypadek idziemy prędzej i wpatrujemy się przed siebie jak normalni ludzie, którzy nie żyją w strachu.
Dzisiaj jest dzień Coltona, upominam się w duchu.
Zastanawiam się, czy niespodzianka Abby ma być jakimś hołdem dla brata. Może wreszcie po tylu latach marudzenia – że musimy jeździć taki kawał do miasta i łazić po „nudnym” muzeum – postanowiła w końcu wziąć udział w uczczeniu jego pamięci. Ale nie mam pojęcia, co wymyśliła i dlaczego to wymaga przyjścia gdzieś o konkretnej porze.
Co ona tam pisała na telefonie?
Kiedy wreszcie ją doganiam i pytam, córka tylko się uśmiecha.
– Zobaczysz – mówi i znów biegnie przodem.
Potężny gmach już na nas czeka, wspaniała konstrukcja ze stali i szkła dominuje nad całą przecznicą. Droga do niego przypomina mi o końcówce życia Coltona, kiedy po raz ostatni pchałam jego wózek z naszego mieszkania do muzeum. Staram się stłumić wyrzuty sumienia, ale poczucie winy związuje mi żołądek w ciasny supeł.
Michael ściska mnie za rękę, przekazując komunikat bez słów: To nie była twoja wina.
Docieramy do legendarnych schodów muzeum, a mnie już pieką oczy. Opieram się o poręcz.
– Muszę chwilkę odetchnąć.
Abby podskakuje obok mnie.
– Mamo, pamiętasz, jak kilka miesięcy temu robiliśmy na biologii test śliny? – pyta, stając na palcach. Jest dziwnie podekscytowana.
– Nie teraz, kochanie.
– Okej, ale pamiętasz?
Wzdycham.
– Oczywiście.
Cała klasa uczestniczyła w eksperymencie genetycznym, prowadzonym przez firmę MapMyDNA. Każdy musiał splunąć do fiolki, a po jakimś czasie otrzymywał raport z listą cech dziedzicznych, takich jak odstające płatki uszu albo zdolność rozpoznawania gorzkich smaków. Czuliśmy się postawieni pod ścianą, więc zgodziliśmy się, żeby Abby w tym uczestniczyła. Łatwiej było dać pozwolenie, niż odpowiadać na pytania, które niechybnie pojawiłyby się w przeciwnym razie, ale wszystko poszło bardzo gładko.
– No i co w związku z tym? – chcę wiedzieć.
– Razem z koleżankami założyłyśmy sobie profile na stronie, żeby porównać nasze wyniki.
– Nic mi o tym nie mówiłaś!
Moja ostra reakcja sprawia, że Abby się krzywi.
– Rany, przecież to nic takiego. Ale słuchaj, mam dwustu trzynastu dalekich kuzynów!
Plecy mi sztywnieją. Kątem oka zauważam, że Michael marszczy brwi.
– I słuchaj tego – ciągnie córka, nieświadoma powagi sytuacji – dostałam wiadomość od kogoś, kto ma trzydzieści siedem takich samych genów jak ja. Zaczęłyśmy rozmawiać i okazało się, że to kuzynka, z którą straciłaś kontakt!
Zaciskam dłoń na poręczy, żeby się nie przewrócić.
– Słucham? Trzydzieści siedem?
– Mama nie ma żadnych zaginionych kuzynek – ucina Michael. – I od kiedy to niby wolno ci rozmawiać z nieznajomymi w internecie?
– Właśnie że masz – informuje mnie Abby, ignorując ojca. Zeskakuje z poręczy i patrzy mi prosto w oczy. – Wiem, że to prawda, bo DNA nie kłamie!
Miękną mi kolana. Michael natychmiast obejmuje mnie ramieniem i podpiera od tyłu.
– Mama nie czuje się zbyt dobrze – mówi. – Może powinniśmy wracać do domu.
– Ale ja jej obiecałam, że się z nią dzisiaj spotkamy! To miał być taki zjazd rodzinny ku czci Coltona.
Mimowolnie wciągam ostro powietrze.
– Co? Gdzie?
Abby wskazuje na dziesiątki stopni biegnących aż do szklanych drzwi muzeum. Odwrócenie głowy zajmuje mi więcej czasu niż trwało całe dotychczasowe życie mojej córki. Całe jedenaście lat rozciągnięte w jednym nieodwracalnym spojrzeniu.
Na ostatnim schodku stoi młoda kobieta o gładkich, rudych włosach, i nam się przygląda. Ma na sobie obcisłą czarną sukienkę podkreślającą jej dekolt i pewność siebie. Każdy inny człowiek powiedziałby, że jest piękna, ale ja widzę tylko jej ostre spojrzenie i uśmiech, triumfalny i mrożący krew w żyłach jednocześnie.
To J.
Uliczny hałas cichnie. Kilka sekund rozlewa się w długie godziny.
Przez jakiś nieokreślony czas tylko się na nią gapię. Nie jestem zdolna zrobić nic więcej. Mój umysł się zaciął, reakcje są zawieszone. Trwam uwięziona w jej spojrzeniu, jakby chwyciła mnie za kark. Jest ode mnie oddalona co najmniej o pięćdziesiąt schodów, a mimo to dostrzegam w jej uśmiechu zwycięski błysk:
„Mam cię”.
Otępienie odgradza mnie od czasu i przestrzeni. Staczam się wiele lat w przeszłość, do tej chwili, kiedy widziałyśmy się po raz ostatni, w winiarni zaledwie kilka przecznic stąd. Tamto spotkanie sprawiło, że nasze życia weszły na nowe tory i podążyły ku kolizji. Wtedy jej uroda przywodziła na myśl malarstwo Renoira – miedziane loki spływające na krągłe piersi, jasna skóra, pełne usta. Ale w przeciwieństwie do miękkookich kobiet z obrazów, jej spojrzenie było jak broń. Kryła się w nim inteligencja, która rozcinała człowieka jak ostry nóż, przemocą wdzierając się prosto w duszę.
Teraz znów mnie dopadła. To właśnie po oczach ją poznaję, bo wszystko inne się zmieniło. Zniknęły jej długie, kręcone włosy, miękkie policzki, pełne kształty. Nadal jest młoda, ma piętnaście lat mniej ode mnie, ale jej ciało stało się twarde i szczupłe. Włosy ma przycięte tuż przy linii żuchwy, a z twarzy mimo uśmiechu bije przerażająca gorycz.
Przez wiele lat fantazjowałam, jak walczyłabym z nią, gdyby zbliżyła się do Abby: wyobrażałam sobie, że zepchnęłabym ją z klifu albo utopiła w naszym basenie. Teraz widzę, że to mrzonka. Ma tak twardy brzuch, że gdybym ją uderzyła, pewnie posiniaczyłabym sobie pięść.
– Mamo! – woła Abby, wyrywający mnie z transu. – Dobrze się czujesz?
Instynktownie przyciskam ją do piersi, tak jak to robiłam, kiedy była niemowlęciem, a cały świat niestrudzenie nas poszukiwał.
Michael bierze nas obie w ramiona. Osłania nas przed jej spojrzeniem, próbuje chronić tak, jak tylko potrafi. Oczy ma szeroko otwarte. Jego szok miesza się z moim.
Abby wyślizguje się z naszego uścisku.
– Co się dzieje?
Nigdy dotąd nie czułam się tak nieprzygotowana do udzielenia jej odpowiedzi na pytanie. Już mam otworzyć usta, kiedy zauważam coś kątem oka.
U szczytu schodów, wśród turystów czekających w kolejce, bawi się mały chłopiec. Robię krok, żeby lepiej mu się przyjrzeć, i natychmiast opadam na zimny beton. Krzyk sam wyrywa mi się z gardła.
To dziecko wygląda zupełnie jak Colton.
Panika i tęsknota ściskają mnie za serce tak mocno, że nie mogę się ruszyć. Michael próbuje podnieść mnie z ziemi, Abby mówi kilka słów, których nawet nie słyszę.
Colton znów ma osiem lat, tyle co w dniu, kiedy umarł, ale teraz uśmiecha się i podskakuje w grupce innych dzieci – wszędzie poznałabym te słomkowe włosy, zadarty nos, migdałowy kształt oczu, takich samych jak moje. Tęskniłam za nim, śniłam, miotałam się przez trzynaście lat, próbowałam zawierać układy z Bogiem, w którego przecież nie wierzę. Jeśli tylko dasz mi go jeszcze raz zobaczyć…
Obraz rozmywa mi się ze ścianą łez i już, chłopiec znika. Przecieram oczy pięściami, ale to na nic. Już go nie ma. Rzucam się ku schodom, znajdę go – pieprzyć J – ale Michael chwyta mnie za ramię, powstrzymuje.
– Co ty wyprawiasz?! – krzyczy.
– Puszczaj! – Tłukę go otwartą dłonią w pierś, ale on jest silniejszy, trzyma mnie mocno. Z nagłym szarpnięciem znów cofam się w czasie do tych mrocznych dni, kiedy sylwetka synka zwodniczo majaczyła w każdym cieniu.
Głos Michaela zagłusza to wspomnienie.
– Hiperwentylujesz. Oddychaj.
Głowa mi pulsuje. Kwaśny płyn podchodzi do gardła.
– Widziałeś go? – udaje mi się wykrztusić. – Tam?
– Kogo? – Zaskoczony Michael podnosi głowę. J nadal stoi pod kamienną kolumną i przygląda się nam z uśmieszkiem, ale ignoruję ją i rozglądam się za synkiem.
– Coltona. – Kiedy tylko wymawiam to imię, wiem, że zaczynam wariować. Przerażenie na twarzy Michaela tylko to potwierdza. – Ale przecież dopiero co tam był… – zaczynam i urywam, wpatrując się w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą biegał i śmiał się jak najzdrowszy chłopiec na świecie. Oczywiście tak naprawdę to wcale nie był on. Colton nigdy nie mógł biegać. Colton nie żyje. Do dziś zawsze jestem zdruzgotana, gdy słyszę w myślach to słowo.
Abby odsuwa się ode mnie.
– Mamo, odbija ci.
– Przysięgam, że go widziałam. – Łzy coraz szybciej płyną mi po twarzy. – Tamten chłopiec…
– Skarbie – odzywa się łagodnie Michael – to atak paniki. Chodźmy stąd.
Prowadzi mnie i Abby w przeciwną stronę, jak najdalej od muzeum i przeszywającego spojrzenia J. Chcę się z nim kłócić, negocjować, błagać go, żeby mi uwierzył, ale wiem, że to bezcelowe. A najgorsze, że sama zdaję sobie sprawę z tego, że nie powinien.
– Przecież dopiero co przyszliśmy! – protestuje Abby. – Mamo, a co z twoją kuzynką?
– Nie ma żadnej kuzynki – ucina Michael. – Wracamy do domu. Mama musi się położyć.
– Ale ja z nią rozmawiałam i ona zna mamę.
– Rozmawiałaś z obcą osobą, która cię oszukała, żeby się z tobą spotkać – przerywa jej Michael. Maszerujemy po chodniku w stronę samochodu. Moje nogi jakimś cudem posłusznie mnie niosą, ale myślami nadal jestem przy schodach muzeum, wpatrzona w tego chłopca, w mojego synka.
– Od tej pory masz zakaz rozmawiania z kimkolwiek na tej stronie. Kasuję ci konto, kiedy tylko wrócimy do domu.
– Ale ja mam z nią wspólny DNA!
– No i? Sama powiedziałaś, że masz jeszcze dwustu takich „krewnych”.
– No, ale…
– To nic nie znaczy. Zrozumiano? – Tę ostatnią uwagę Michael kieruje w równym stopniu do niej, jak do mnie. Zawiodły mnie własne oczy. I to nie po raz pierwszy.
– To nic nie znaczy – powtarza Michael, patrząc na mnie.
– Słyszałam – mamrocze Abby.
– Więc daj już spokój.
Już widzę nasz samochód, stoi zaparkowany przecznicę dalej. Michael odwraca się, zerka przez ramię, idzie szybkim krokiem, choć nikt nas nie śledzi. Też się upewniam. Nie ma jej. Michael otwiera auto pilotem. Samochód pika, światła migają. Uciekniemy stąd bez szwanku. Jakby nic się nigdy nie wydarzyło.
Michael bierze mnie za rękę.
– Dobrze się czujesz?
Oszołomiona siadam w fotelu pasażera. Abby zajmuje miejsce z tyłu. Michael zatrzaskuje swoje drzwi i zjeżdża z krawężnika, gwałtownie rusza ulicą. Udziela mi się jego nerwowa energia.
Przyciskam nos do okna, jakby mój zmarły syn mógł w każdej chwili wyłonić się zza zakrętu. Michael kładzie mi rękę na udzie.
– Masz przy sobie xanax?
To pytanie retoryczne; zawsze noszę fiolkę w torebce na wszelki wypadek. Wydłubuję palcem maleńką białą pigułkę i wkładam pod język, czekając na ulgę. Już po kilku minutach czuję, jak zwalnia mi puls.
Michael odkasłuje.
– Nikogo tam nie było, prawda?
Po chwili wahania kiwam głową.
A więc wszystko jasne: pogodziłam się z rzeczywistością i nie powiemy Abby o J.
Jest jeszcze na to za młoda, a jej świat zbyt niewinny. Nie zna żadnego niebezpieczeństwa większego niż upadek z końskiego grzbietu.
Po półtorej godzinie jazdy parkujemy przed naszym domkiem w lesie i próbujemy z powrotem zagrzebać się w niepozornym życiu, w którym Michael robi co niedziela naleśniki z jagodami, Abby jeździ rowerem po pustej ulicy, a ja codziennie liczę swoje szczęśliwe gwiazdy, które pozwoliły mi przetrwać jeszcze jeden dzień, miesiąc, rok, w spokoju i z dala od świata.
Ale po dzisiejszym dniu wiem jedno: nic nigdy nie będzie takie jak dawniej.ABBY
Miesiąc później
Mama ostatnio strasznie dziwnie się zachowuje. To znaczy, okej, zawsze była dziwna. Prawie nigdy nie wychodzi z domu, tylko żeby mnie odwieźć do szkoły i zabrać z powrotem, i nigdy nie przychodzi na pikniki charytatywne ani na mecze piłki nożnej jak inne mamy. Zawsze muszę się tłumaczyć, kiedy ktoś mnie pyta, gdzie ona jest. Najczęściej mówię, że się rozchorowała albo że musiała wyjechać z miasta. W tym roku zaczęłam wszystkim opowiadać, że ma taką rzadką chorobę, przez którą jest uczulona na promienie słoneczne. Ale wiem, że nikt mi nie wierzy. Gadają o mnie za plecami, zwłaszcza taka wredna Sydney. Według mojej najlepszej przyjaciółki Riley każdy ma własną teorię – że mama jest czarownicą albo tajną agentką. Chciałabym, żeby rzeczywistość była taka interesująca.
Prawda jest trochę żenująca: ona po prosty ma poważne stany lękowe. Tata powiedział mi, że to się nazywa agorafobia i bardzo trudno się to leczy. Nie rozumiem, co ją tak przeraża w wychodzeniu na dwór. Strasznie mi przykro, kiedy nie przychodzi na żaden mój mecz, chociaż co roku ciągnie nas do miasta na urodziny Coltona. Tylko dla niego robi wyjątek. Dla mnie nigdy. Ale w tym roku odstawiła taką akcję, że nie wiem, czy jeszcze w ogóle kiedyś pojedziemy do miasta. Od tamtego dnia, kiedy dostała histerii przed muzeum, zachowuje się jeszcze dziwniej niż zwykle.
Dawniej, kiedy byłam w szkole, a tata w pracy, mama zajmowała się domem. Pływała w basenie na podwórku i pieliła ogród, który przypomina taką wielką łąkę otoczoną drzewami. Mamy warzywnik, w którym rosną jarmuż, cukinia, czerwona papryka, groszek cukrowy, ogórki i pomidorki koktajlowe. Codziennie po szkole wychodziłyśmy razem do ogrodu, żeby zebrać warzywa na sałatkę. A potem odrabiałam pracę domową przy blacie w kuchni, a ona przygotowywała obiad – lazanie, tacosy, czasami zupę kokosową z kurczakiem. Kiedy tata wracał z pracy, wszyscy jedliśmy razem. Życie w domu wyglądało całkiem normalnie poza tym, że mama nigdy nigdzie nie wychodziła.
Od tamtego dnia w muzeum zaczęła się zachowywać inaczej. Teraz jemy mrożonki albo zamawiamy jedzenie na wynos, bo mama nie czuje się na siłach, żeby gotować. Kwiaty więdną, a warzywnik wysycha na pieprz. Kiedy odbiera mnie ze szkoły, ma potargane włosy i jest ubrana w dres i bluzę z kapturem naciągniętym na głowę. Jest maj, piękna pogoda, a ona nie wyciągnęła z szafy ani jednej ładnej sukienki.
Ciągle ją pytam, czy wszystko w porządku, a ona zawsze na to, że tak, jest tylko zmęczona, albo że chyba łapie ją przeziębienie. Dużo czasu spędza w łóżku i to już zaczyna mnie poważnie niepokoić. Nie wiem, co z nią nie tak, ale to nie wygląda na katar.
Dziś wieczorem, kiedy siadamy całą rodziną przy stole w jadalni, próbuję udawać, że wszystko jest normalnie. Nasza pizza właśnie przyjechała, więc sięgam po wielki kawałek z pepperoni i zaczynam opowiadać o nocowaniu, na które zaprosiła mnie Riley w przyszły weekend.
– Będziemy oglądać film dla dorosłych – oznajmiam z dumą. – Ten straszny, z klaunem.
Czekam, aż się wkurzą, ale oni chyba nawet mnie nie słyszeli.
Mama dłubie widelcem w sałatce z białej sałaty lodowej, której nigdy nie jada, bo „nie ma żadnej wartości odżywczej”. Tata obserwuje ją w milczeniu.
– Ten klaun zjada dzieci – dodaję. – Kiedy brat Riley to obejrzał, przez tydzień spał na podłodze u rodziców.
– Abby – wzdycha tata. – Doskonale wiesz, że nie wolno ci oglądać takich rzeczy.
– Ale Riley ogląda! – Wpycham sobie pizzę do ust, gorący serowy tłuszcz ścieka mi po brodzie. – Jej rodzice są fajni.
– No niestety, jesteś skazana na takich sztywniaków jak my. – Tata podaje mi serwetkę. Wycieram usta.
– Sztywniaków?
– Starzy ludzie tak mówią na nerdów.
– Tylko sztywniaki tak mówią – oznajmiam z przewrotnym uśmieszkiem.
– Touché.
Tata i ja często tak się przekomarzamy, a mama jest naszą publicznością. Ale dzisiaj tylko wpatruje się w swój talerz i je tę ohydną sałatę. Nie ma sensu pytać, czy dobrze się czuje. Zawsze ma tę samą odpowiedź.
Tata odkasłuje. Zauważa, że się jej przyglądam. Wymieniamy się spojrzeniami, tak żeby mama nie zauważyła. Jego usta układają się tak, jakby chciał mnie przeprosić.
– Mam pomysł – mówi nagle. – Może niech każdy opowie jedną miłą rzecz, jaka mu się dziś przytrafiła. Skarbie – zwraca się do mamy – może ty zaczniesz?
Jej twarz jest strasznie blada.
– No… Ucięłam sobie dzisiaj przyjemną drzemkę.
– Coś jeszcze?
– A, tylko kręciłam się po domu. – Wzrusza ramionami, jakbyśmy nie widzieli, co się dzieje. – To samo co zwykle.
– W porządku.
– Chyba dopada mnie angina – dodaje, kładąc sobie dłoń na gardle.
Przewracam oczami, ale ona nie zauważa. Jakby w ogóle mnie nie widziała. Opieram łokieć na stole i sięgam nad talerzem mamy po kolejny kawałek pizzy z kartonowego pudełka. Ona nawet nie próbuje mnie skarcić za brak manier.
– Moja kolej – oznajmiam.
Tata patrzy na mnie z uwagą.
– Opowiedz.
– Mam nową nauczycielkę plastyki. – Mama i ja uwielbiamy sztukę i różne artystyczne projekty, więc spodziewam się, że to wzbudzi jej zainteresowanie.
– To miło – mówi, spoglądając jednocześnie na mnie i przeze mnie. Dreszcze mnie od tego przechodzą.
– Nad czym pracujecie? – chce wiedzieć tata.
– Pani pokaże nam, jak się robi mandale. – Z nadzieją odwracam się w stronę mamy. – Mogłabym przynieść jedną do domu, żebyśmy zrobiły ją razem.
Jej wargi drżą lekko w kąciku. Widzę, jak stara się okazać radość.
– To świetny pomysł.
– Pamiętam, że też kiedyś zrobiłem coś takiego – dodaje pospiesznie ojciec. – Tata mi pokazał.
On już od dawna nie żyje, podobnie jak reszta moich dziadków. Nigdy nie poznałam żadnego z nich. Drzewo genealogiczne rodziny Burke’ów kończy się na mnie. Czasami zazdroszczę innym dzieciom, że mogą jeździć na wakacje do cioci albo babci i bawić się z kuzynami. Według Riley to dziwne, że jestem tylko ja i rodzice. Coś w tym jest. Nie znam nikogo innego z tak małą rodziną. Najbardziej na świecie chciałabym mieć brata albo siostrę, ale mama nie chce mieć więcej dzieci bez względu na to, ile bym błagała.
Przyglądam się jej spod zmrużonych powiek.
– Czemu nagle zmieniłaś się w takie tępe zombie?
– Abigail! – Tata pstryka palcami. – Jak ty się odzywasz do matki!
Spodziewam się, że mama też mnie ochrzani, ale ona tylko wzdycha, jakby nawet nie chciało jej się reagować. To jeszcze bardziej mnie wkurza.
– Co się z tobą dzieje? – drążę. – Jesteś martwa w środku czy co?
Tata zrywa się od stołu, wskazuje palcem na schody.
– Do pokoju, natychmiast!
Odgryzam wielki kęs pizzy.
– Jeszcze nie skończyłam.
– O, jak najbardziej skończyłaś. – Tata podchodzi i szarpie za moje krzesło.
– Ale tylko ja tutaj jestem szczera! – Posyłam matce oburzone spojrzenie. – Od tamtego dnia w mieście zachowujesz się zupełnie inaczej. Mam już tego serdecznie dosyć.
Ona znowu wzdycha.
– Już ci mówiłam, często mam ataki paniki, kiedy zbliżają się urodziny Coltona. To dla mnie trudny czas w roku.
– Przecież minął już prawie miesiąc – protestuję.
– Wystarczy. – Tata kładzie mi dłoń na ramieniu i prowadzi mnie do schodów. – Idź do swojego pokoju.
– Zaczekajcie! – woła mama. Oboje się odwracamy.
– Przepraszam, kochanie. Wiem, że ostatnio nie jestem sobą.
Oczy zachodzą jej łzami i aż ściska mnie coś w sercu. Mam ochotę do niej podbiec i ją przytulić, ale tego nie robię. Kiedy zbliżają się urodziny Coltona, zwykle robi się smutna na kilka dni, czasami na tydzień. Ale nie na tak długo. Poza tym ostatnio wszystkiego się boi – aż podskakuje, kiedy szczeka pies albo otwieram drzwi do jej sypialni. Czuję, że chodzi tu o coś poważniejszego, do czego mama nie chce się przyznać.
Wiem za to, co dręczy mnie. Nie mogę o tym zapomnieć.
– A co z twoją kuzynką? Była tam wtedy czy nie?
Mama natychmiast pochmurnieje.
– Ile razy mam ci powtarzać? Nie mam żadnych kuzynek.
– Ale…
– Żadnych „ale”! – przerywa mi tata. – Zaczepiła cię jakaś wariatka. Obca osoba. Właśnie dlatego masz zakaz siedzenia na portalach społecznościowych!
– Twoja rodzina nigdy nie straciła z nikim kontaktu? – zwracam się do mamy, ignorując ojca.
– Nie! – krzyczy mama. – Nie będę znów z tobą o tym dyskutować.
– Rany, dobra. – Widzę, że nic tu nie wskóram, więc idę na górę, tupiąc głośno, i zatrzaskuję za sobą drzwi. Dałam jej już dosyć szans, a wszystkie odrzuciła.
Rodzice skasowali mi profil na stronie MapMyDNA, uniemożliwiając dalszy kontakt z tą tajemniczą kobietą, z którą łączą mnie geny. Ale nadal pamiętam nasze wiadomości, bo zrobiłam zrzut ekranu z całej rozmowy i wysłałam go Riley z podpisem: „OMG, obczaj to…”.
Kilka tygodni przed wyjazdem do muzeum zobaczyłam na profilu niespodziewane powiadomienie od kogoś o nicku JH0502: „Hej, jesteśmy blisko spokrewnione. Chcesz nawiązać kontakt?”.
Przyjęłam zaproszenie z ciekawości, a następnie wymieniłyśmy się mapami DNA, żeby sprawdzić stopień pokrewieństwa. Według strony miałyśmy trzydzieści siedem wspólnych genów i łączyły nas „haplogrupy od strony matki” czy coś w tym rodzaju. Przez jakiś czas rozmawiałyśmy na czacie. Ona powiedziała, że jest daleką kuzynką mojej mamy i że straciły kontakt. Spytała, czy mam brata. Wyjaśniłam, że Colton nie żyje, i wspomniałam o naszym wyjeździe z Garrison do miasta, żeby uczcić jego nadchodzące urodziny. Kiedy ona odparła, że mieszka w Nowym Jorku, zaprosiłam ją na spotkanie z nami. Uznałyśmy, że zrobimy rodzicom niespodziankę.
Ale mama miała napad paniki, który wszystko popsuł. Nie udało nam się spotkać, a teraz nawet nie mogę już do niej napisać.
Siadam przy biurku, wciąż rozmyślając o jednym zdaniu z naszej rozmowy, które nie daje mi spokoju: „Czy ty czasem nie masz brata?”.
Skąd zupełnie obca osoba mogłaby o tym wiedzieć, jeśli nie jest spokrewniona z mamą? Serce bije mi jak oszalałe, otwieram laptopa.
Wiem, że moja matka kłamie. I nie pozwolę, żeby uszło jej to na sucho.PRZEDTEM
CLAIRE
Jeszcze dziesięć miesięcy
Samotna różowa kreska. Tylko tyle, zawsze to samo.
To już dwunasty test. Wiem na pewno, bo Ethan i ja zaczęliśmy się starać dokładnie rok temu, kiedy zrezygnowaliśmy z wyjścia na mecz Jankesów, żeby cały dzień zostać w domu. Przynajmniej on wierzy, że nadal się staramy. Nie mam serca mówić mu, że to nieprawda, że nie ma takiej siły w niebie i na ziemi, która zmusiłaby mnie, żebym znów rzuciła wyzwanie losowi. Ale jemu na niczym tak nie zależy jak na tym. Jest zdesperowany.
„Proszę cię – powtarzał błagalnie. – Zasługujemy na jeszcze jedną szansę”.
To właśnie ta jego brutalna mieszanka bólu i pragnienia, napędzana fantazją o czymś, czego nigdy nie było, sprawiła, że się ugięłam. W chwili słabości skinęłam głową. Dopiero później do mnie dotarło, że to proste ustępstwo było bardziej okrutne niż uderzenie w twarz. Teraz co miesiąc przyłapuję się na tym samym teatrzyku, marnuję pieniądze na testy ciążowe, udaję najpierw nadzieję, a potem rozczarowanie.
Słyszę, jak on chodzi tam i z powrotem przed łazienką, a ja siedzę na toalecie z majtkami wokół kostek i najnowszym testem w dłoni. On może jeszcze trwać w niepewności, ale ja już znam rozwiązanie.
Mimo to odprawiam comiesięczny rytuał: rozpakowuję różowy plastik i umieszczam świeży wkład w plastikowej obudowie testu. Niezręcznie zawisam nad miniaturowym kubeczkiem. Ostrożnie siusiam do środka tak, żeby nic nie prysnęło na boki – jestem już w tym ekspertką.
Następnie wkładam patyczek do kubeczka i czekam. Zaczyna się trzyminutowe odliczanie.
Chciałabym, żeby nadal oczarowywał mnie odgłos jego niespokojnych kroków za drzwiami. Kiedy się pobraliśmy, to pragnienie posiadania dziecka wydawało mi się czymś bardzo atrakcyjnym. Większość moich ówczesnych koleżanek odwlekała myśl o dzieciach, ale dla mnie macierzyństwo zawsze było największym marzeniem. Uważałam się za wielką szczęściarę, że poznałam starszego mężczyznę, który był gotowy na poważną relację. Gdy zaczęliśmy się spotykać, on był cenionym czterdziestoletnim profesorem w katedrze zdrowia publicznego i bioetyki – zdążył już zostać dyrektorem wydziału na Uniwersytecie Columbia – a ja entuzjastyczną dwudziestopięciolatką, kończącą właśnie studia magisterskie na dziennikarstwie. Dosłownie wpadłam na niego na stacji metra przy Sto Szesnastej Ulicy i tak się zaczęło.
Pamiętam, jak urodził się nasz synek, rozdygotany i z żółtaczką, skowycząc tak, jakby chciał swoim płaczem zagłuszyć największe ludzkie cierpienie. A następnie przez osiem lat Colton walczył z chorobą mitochondrialną, choć przez swoje wadliwe geny nigdy nie miał szans w tej walce.
Przez moje wadliwe geny. Zbyt późno odkryłam, że najważniejsze fragmenty mojego DNA, odpowiadające za produkcję energii, mają uszkodzony kod. Ta niewidzialna wada stała się moim nienaruszalnym dziedzictwem, powiększonym i trwale wyrytym w każdej komórce organizmu Coltona.
Teraz, trzy lata po jego śmierci, Ethan pragnie następnego dziecka. Drugiej szansy. Jakby moje popieprzone geny miały nagle zmienić zdanie, uszanować nasze cierpienie i tym razem się naprawić. Dla mnie fakty są boleśnie jasne: każde moje przyszłe dziecko z całą pewnością odziedziczy moje zmutowane DNA mitochondrialne. Ten rodzaj DNA zawsze jest przekazywany z matki na dziecko, praktycznie bez żadnych zmian.
Ale Ethan jest zawziętym optymistą i nie traci nadziei, bo stan zdrowia dziecka może przecież znaleźć się na zupełnie różnych skrajach spektrum, od zupełnie braku objawów jak u mnie, aż po nieuleczalne zaburzenia jak u Coltona, nie wspominając o wszystkich możliwych kombinacjach pomiędzy. Moja babcia była zdrowa, ale matka cierpiała na napady tajemniczej niewydolności mięśni i miała kłopoty z oddychaniem aż do śmierci na zapalenie płuc w wieku czterdziestu ośmiu lat, kiedy ja byłam dopiero w drugiej klasie liceum. Skutki genetycznych uszkodzeń mitochondrialnego DNA są przypadkowe i niemożliwe do przewidzenia.
– Warto spróbować – przekonywał mnie Ethan. – Przecież zawsze możesz zrobić barania prenatalne, a jeśli okaże się, że jest źle…
Ja jednak nie mogę znieść myśli, że miałabym się szykować na kolejną stratę.
A przy tym nie potrafię odebrać mężowi nadziei, że jeszcze kiedyś zostanie ojcem. Był wspaniałym tatą, kochającym i pogodnym. Nigdy nie okazywał Coltonowi strachu, jaki gryzł nas coraz dotkliwiej w miarę postępowania jego choroby. Nie sądziłam, że dam radę przetrwać śmierć synka. Nawet teraz mój umysł ucieka jak najdalej od czarnej dziury tych wspomnień. Zostało we mnie zbyt wiele ciemności. Takie rzeczy, do których nigdy nie przyznałabym się nawet przed najbliższymi przyjaciółmi.
Ethan nigdy nie zdradził moich sekretów i wstydu. Wyciągnął nas oboje z otchłani wbrew magnetycznej sile przyciągania żałoby.
– Nie dam rady do tego wrócić – powiedziałam, kiedy zaczął sugerować, że powinniśmy znów zacząć się starać o dziecko. – Przecież wiesz, że nie mogę.
– Nie będziesz musiała – obiecywał. – Przebyłaś taką długą drogę. Ja wierzę, że tym razem wszystko będzie inaczej. Zobaczysz.
Rok temu w nagłym przypływie nadziei Ethan przemalował dawny pokój Coltona na jasnożółto, z pasem przedstawiającym różne zwierzęta z zoo, jakby ta urocza ściana mogła zachęcić zdrowe dziecko do przyjścia na świat. Ochrzciliśmy nasz „nowy początek”, kochając się na pluszowym dywanie. Teraz wchodzi tam tylko nasza pani sprzątająca. W ogóle nie zapuszczamy się w tamtą część korytarza.
– Claire? – Ethan puka do drzwi łazienki. – Już minęły trzy minuty.
Z trudem przełykam ślinę. Ethan mówi do mnie po imieniu tylko wtedy, kiedy jest już na granicy wytrzymałości.
– Poczekaj jeszcze chwilę! – wołam, choć wiem, że ma rację. Czas upłynął, a na patyczku nadal widnieje tylko jedna kreska.
Staram się kupić sobie jeszcze trochę czasu, zanim będę zmuszona znów go rozczarować.
Mam też do wykonania pewne niewiarygodne zadanie. Jest dokładnie szesnasta. Podciągam majtki i sięgam pod szafkę. Wyciągam pudełko na tampony, które nigdy nie jest puste. Tampony skończyły się w nim rok temu, ale nie wyrzuciłam opakowania. Wiem, że Ethan nie będzie zaglądać do środka.
Wyciągam różowy krążek z pigułkami antykoncepcyjnymi, wkładam sobie jedną białą tabletkę pod język i zatrzaskuję pudełko. Potem chowam wszystko z powrotem pod szafkę i otwieram drzwi łazienki.
Kiedy tylko Ethan widzi moją twarz, zmarszczka między jego brwiami się pogłębia. Mój mąż odgarnia z czoła kosmyk siwiejących blond włosów i wzdycha, nie zdobywając się nawet na pocieszające wzruszenie ramionami.
Już dawno przestaliśmy się bawić w zapewnienia w rodzaju: „Może następnym razem będziemy mieli więcej szczęścia”.
Chciałabym poczuć, jak obejmuje mnie mocnymi ramionami. Ale to też już się skończyło. Nie jestem pewna, czy w ogóle zostały w nim jakiekolwiek zasoby energii, żeby mnie pocieszyć. Wpatruje się w podłogę. Nigdy wcześniej nie było aż tak źle, żeby nie mógł nawet na mnie spojrzeć.
Już kiedyś sugerowałam adopcję, choć bez przekonania. Ethan jednak upiera się, żebyśmy w pierwszej kolejności spróbowali zapłodnienia in vitro, bez względu na to, z jak gigantycznym kosztem albo z jak wielkim dyskomfortem mogłoby się to wiązać. Nie możemy tak żyć wiecznie. Droga naturalnego zapłodnienia – śledzenie cyklu, badanie temperatury ciała, pilnowanie czasu uprawiania seksu co do godziny – nie działa. Pozwalam mu wierzyć, że to przez mój wiek. Mam trzydzieści dziewięć lat, więc to nie byłoby niemożliwe. Myślę sobie, że prędzej czy później się podda i zdecyduje na adopcję. Ale w głębi serca – choć wiem, jakie to samolubne – ja też nie chcę wychowywać cudzego dziecka, dopóki istnieje choć cień szansy, że moglibyśmy mieć własne zdrowe maleństwo.
Takie, które dożyje ósmego roku życia, wejdzie w wiek dwucyfrowy, będzie nas zadręczać nastoletnimi huśtawkami nastroju i stanie się kiedyś dorosłe – i będzie nosić w sobie jakąś iskierkę Coltona. Nie wyobrażam sobie większego daru, niż móc wydać na świat brata albo siostrę Coltona. Ale nie zrobię tego, jeśli dziecko miałoby od urodzenia być skazane na chorobę.
Zrobiłabym wszystko, by uchronić swoje dziecko przed chorobą mitochondrialną. Nawet jeśli to wymagałoby zwodzenia własnego męża. Widzę dystans w jego spojrzeniu, rozczarowanie oddalające go ode mnie. Serce tłucze mi w piersi, bo zamierzam powiedzieć coś, co zmieni wszystko. Po tych słowach już nie będzie powrotu.
Wyobrażam sobie, jak w przyszłości wrócę do tej chwili, by wytłumaczyć, że musiałam skłamać, aby ocalić nasze małżeństwo – że należało utrzymać sprawę w absolutnym sekrecie, by chronić nas oboje. Wtedy Ethan będzie miał w ramionach zdrowe dziecko i będzie czuł niewyobrażalną wdzięczność. Zrozumie, jak bolesny był to dla mnie wybór, i podziękuje, że miałam dość odwagi, by samotnie dążyć do celu. Oboje zapatrzymy się na nasze śpiące dziecko, nie posiadając się z zachwytu nad tym życiem, które sprowadził na świat geniusz jednego lekarza. Jak on wtedy mógłby się na mnie gniewać?
– Postanowiłam dać szansę zabiegowi in vitro – wyrzucam z siebie.
Ethan natychmiast podnosi głowę.
– Zrobisz to?
– Wiem, jak wiele to dla ciebie znaczy, żebyśmy mogli mieć własne dziecko.
Z zaskoczeniem dostrzegam, że szklą mu się oczy. Przecież Ethan nigdy nie płacze. Musiał być bliższy załamania, niż mi się wydawało. Reakcja męża tylko umacnia mnie w postanowieniu.
– Nie mogę w to uwierzyć – wzdycha. – Myślałem już, że się poddasz.
– Zgodzę się na jedną próbę. Pod warunkiem… – Zawieszam głos, by podkreślić wagę swojej prośby.
– Pod jakim warunkiem?
– Że pozwolisz mi wybrać lekarza.
– A co to za różnica?
Patrzę mu prosto w oczy.
– Chcę iść do Roberta Nasha.
Ethan przewraca oczami.
– Bardzo śmieszne.
– Mówię poważnie. Należy do najskuteczniej leczących niepłodność w kraju.
Nie wspominam o drugiej przyczynie, dlaczego wybrałam akurat jego. Tej prawdziwej. Niepokorny doktor Robert Nash swoimi przełomowymi badaniami sprawił, że pacjentki go pokochały, ale przysporzył sobie też wielu krytyków. Ethan – który zasiada w prezydenckiej komisji doradczej do spraw bioetyki, z którą rząd konsultuje się w sprawie nowych technologii medycznych – kilka lat temu postawił Nashowi bardzo poważne zarzuty w prasie. Gdy Nash ogłosił swój sukces w wytłumianiu genu powiązanego z rozwojem zaburzeń słuchu w okresie zarodkowym, Ethan napisał pogardliwy artykuł na ten temat. Komentarz natychmiast zajął pierwsze miejsce na liście najczęściej czytanych tekstów „New York Timesa”. Mój mąż z wielkim zaangażowaniem rozwodził się nad zagrożeniami, jakie wiążą się z manipulowaniem ludzkim życiem: wspomniał o niebezpieczeństwie projektowania dzieci, nieznanych jeszcze skutkach ubocznych i arogancji wymazywania różnorodności z puli genetycznej. „Czy to możliwe, by niepełnosprawność jednego człowieka była stanem pożądanym przez drugiego? – napisał. – Powinniśmy być bardzo podejrzliwi wobec wszelkich medycznych interwencji, które marginalizują różne sposoby pełnoprawnego istnienia na świecie”. Kilka miesięcy później amerykańska Agencja Żywności i Leków – FDA – wprowadziła nowe rygorystyczne obostrzenia, zapobiegające modyfikowaniu genów ludzkich zarodków, a Nash odmówił dalszej publikacji jakichkolwiek wyników swojej pracy.
Ale jeśli plotki, na które natknęłam się w internecie, kryją w sobie choć ziarno prawdy…
– Poważnie? – Ethan kręci głową. – Przecież to pajac.
Tłumię wzbierającą irytację. Wpływowe przekonania Ethana o ryzyku, jakie niesie biotechnologia, stanowią kość niezgody między nami. To doprowadziło już do niejednej kłótni przy stole, choć do tej pory wszystkie nasze sprzeczki na ten temat miały charakter czysto teoretyczny.
– Wiesz co – mówię – tak się składa, że w środowisku pacjentów walczących z niepłodnością on jest wielkim autorytetem.
– Ale zdajesz sobie sprawę, że on mnie na pewno nienawidzi? Przecież to oczywiste.
Macham lekceważąco dłonią.
– Przecież cię nie pozna. – Ethan nie lubi blasku fleszy. Po tym, jak jego artykuł zyskał wiralową popularność w internecie, proponowano mu udział w talk-show o krajowym zasięgu, ale odmówił. W efekcie to tylko jego imię i nazwisko coś znaczy, a nie twarz. A tożsamość przecież łatwo można zmienić.
Mimo to Ethan nie próbuje ukrywać dyskomfortu.
– Nie możemy iść do nikogo innego? Do kogokolwiek?
– Miałam przeczucie, że w tym cyklu i tak nie wyjdzie, więc już umówiłam się na wizytę. – Biorę go za rękę, splatam nasze palce. – No i to chyba jednak jest nasz szczęśliwy dzień, bo zazwyczaj ma pełny grafik na sześć tygodni do przodu, ale ktoś odwołał wizytę.
Ethan się waha.
– Na kiedy?
– Jutro. Widzimy się z nim równo o dziewiątej.PRZEDTEM
CLAIRE
Kiedy Ethan i ja docieramy do kliniki i wchodzimy do budynku z czerwonej cegły na Central Park West, mąż zatrzymuje mnie przed drzwiami.
Na ścianie wisi plakietka ze złotym napisem: ROBERT NASH, DR N. MED.
– Sam nie wiem – mamrocze Ethan. – Mam złe przeczucia.
– Nie stresuj się – uspokajam, gładząc go po plecach. – Nie powiemy mu, kim jesteś.
Bo wtedy w życiu mi nie zaufa, dodaję w myślach.
Przypominam Ethanowi, że umówiłam wizytę pod panieńskim nazwiskiem – Glasser zamiast Abrams – więc lekarz nie będzie miał żadnych powodów do niechęci.
– Powinnaś była pozwolić mi wybrać lekarza – odpowiada mąż z irytacją. – Mogłem nam załatwić wizytę u najlepszego specjalisty na Uniwersytecie Columbia.
– Tak jest okej.
– Ale przecież wiesz, że się w tym specjalizuję.
– Będziesz mógł wybrać lekarza, kiedy wyhodujesz sobie własną macicę – prycham, otwierając drzwi.
Poczekalnia wygląda bardziej jak spa niż przychodnia lekarska: białe skórzane kanapy, szklany dzbanek z wodą i plasterkami cytryny, koncert fortepianowy plumkający z głośników. Zastajemy jeszcze jedną pacjentkę – kobietę po czterdziestce. Nie jest w widocznej ciąży. Co chwilę podnosi wzrok znad telefonu i zerka na drzwi gabinetu.
Udaję, że zaczynam czytać czasopismo „Zdrowa ciąża”, choć tak naprawdę aż dygoczę z podniecenia. Odpływam w wyobraźni tak daleko, że nawet nie zauważam, jak Ethan posyła mi ugodowy uśmiech.
– Może już niedługo to będziesz ty – mówi, wskazując na artykuł „Czego nie jeść w pierwszym trymestrze”.
– Mam nadzieję.
Kilka minut później w drzwiach pojawia się pielęgniarka i wywołuje mnie po nazwisku, którego nie używam od ponad dekady.
– Pani Glasser? Zapraszam tędy.
Ruszamy za nią przez korytarz, mijamy szereg pustych gabinetów i wchodzimy do pustego pokoju z drewnianą boazerią. Przed szerokim dębowym biurkiem wiśniowej barwy czekają na nas dwa fotele klubowe obite skórzaną tapicerką.
– Pan doktor przyjdzie do państwa za chwilę – dodaje pielęgniarka, zamykając drzwi. Moja ciekawość bierze górę nad grzecznością, więc zaczynam się kręcić po gabinecie. Ethan tymczasem zapada się w fotelu i ucieka przed rzeczywistością w telefon. Na ścianach wisi kilka dyplomów z Uniwersytetu Nowojorskiego i Harvardu, wszystkie oprawione w lśniące czarne ramki.
– Najlepsze uczelnie – zauważam.
Ethan rzuca obojętne spojrzenie w stronę certyfikatów.
– Super.
Omiatam wzrokiem lśniący blat biurka, patrzę na nowego maca z podwójnym monitorem, potem na regały z takiego samego wiśniowego dębu. Półki są zastawione ciężkimi medycznymi tomiszczami, takimi jak Kliniczna endokrynologia ginekologiczna i Rozwój zarodków w fazie preimplantalnej.
– Nie ma tu żadnych zdjęć rodzinnych – zauważam.
Jako dziennikarka czasopisma popularnonaukowego „Mindset” jestem zafascynowana ludźmi, których zajęcie wymaga od nich wyznaczania jasnych granic. Moja praca polega na tym, żeby je przełamywać, zaglądać głębiej, odkopywać każdą istotną informację i naświetlać ją na potrzeby ogółu. Tajemnica dobrego wywiadu kryje się w tym, żeby pozyskać zaufanie osoby ukrytej za profesjonalną fasadą – nieważne, czy to lekarz, naukowiec czy dyrektor – poprzez znalezienie z nią jakiejś naturalnej więzi. Niektórzy jednak są o wiele bardziej nieprzystępni niż inni. Szczególnie jeśli mają coś do ukrycia.
– Claire – wzdycha Ethan. – Siadaj, zanim przyłapią cię na węszeniu po kątach.
Opadam na sztywny skórzany fotel kilka sekund przed tym, jak otwierają się drzwi gabinetu.
Doktor Nash okazuje się wyższy i młodszy, niż się spodziewałam – jest mniej więcej w moim wieku, lecz robi zdecydowanie większe wrażenie. Ma ostre, symetryczne rysy, nadające mu pewną surowość pomimo neutralnego wyrazu twarzy. Jego niesforna czarna czupryna sugeruje jednak coś zupełnie przeciwnego, zupełnie jakby ten lekarz wymykał się regułom, może nawet miał skłonność do zabawy.
Kiedy Ethan i ja wstajemy, żeby podać mu rękę, okazuje się, że Nash znacznie przewyższa posturą mojego męża, który przy swoim metrze siedemdziesięciu siedmiu nie ma się czego wstydzić. Widząc wąski uśmiech Ethana, natychmiast się orientuję, że wcale nie cieszy go konieczność patrzenia z dołu na człowieka, którego kiedyś poniżył.
Wymieniamy uprzejmości, przedstawiamy się. W przeciwieństwie do innych lekarzy, którzy słuchając pacjentów, przeskakują wzrokiem między papierami a komputerem, Nash splata dłonie na biurku i uśmiecha się do nas uprzejmie. Jego szare oczy wydają się prześwietlać moją udawaną tożsamość na wylot, choć wiem, że to niemożliwe.
– A więc jak mogę państwu pomóc? – pyta.
Zerkam na Ethana, zauważając ślady, jakie nasza tragedia odcisnęła na jego pomarszczonym czole i cofniętej linii włosów. Mąż kiwa głową, zachęcając, żebym to ja wyjaśniła sytuację.
– No cóż. – Odkasłuję nerwowo. – Chcielibyśmy mieć dziecko, ale potrzebujemy dawczyni jajeczka. – Przy słowie „jajeczka” zaczynam zwalniać. Jeśli nawet Nash to zauważył, to nie daje tego po sobie poznać.
– Nigdy mi o tym nie mówiłaś – przerywa mi Ethan. – Sądziłem, że chcesz spróbować sama. – Ton jego głosu zdradza nutę oburzenia, choć ze względu na obecność lekarza zdołał je nieco stłumić.
– Myślałam nad tym i… Uważam, że to zbyt ryzykowne.
– To znaczy? – dopytuje Nash.
Opowiadam mu pokrótce o Coltonie. Im szybciej przez to przebrniemy, tym niższe ryzyko, że się rozsypię. Czuję się tak, jakbym wpadła w poślizg na jeziorze skutym kruchym lodem.
Nash poważnieje.
– Bardzo mi przykro. – Spogląda na Ethana. – Uważam, że pańska żona podejmuje bardzo mądrą decyzję, by nie ryzykować znów z własnymi komórkami jajowymi. Nie ma żadnego sposobu na przewidzenie przed narodzinami, jak poważnie będzie obciążone dziecko.
No właśnie, myślę.
Ethan marszczy brwi.
– Ale sądziłem, że zależy ci na naszym własnym dziecku?
Tak! – krzyczę w duchu. – Oczywiście, że mi zależy!
Postanawiam jednak nie mówić tego na głos.
– Bardziej mi zależy na zdrowym. Musimy wybrać między jednym a drugim – odpowiadam zamiast tego. Niewinnie spoglądam na Nasha. – Prawda?
Nie ściąga lekko warg, nie podnosi powiek. Po latach przeprowadzania wywiadów jestem wyczulona nawet na delikatne zmiany mimiki, ale Nash wygląda na doskonale wyćwiczonego w zachowywaniu neutralności. Jego twarz jest całkowicie spokojna.
– Niestety, obawiam się, że tak.
Ethan wychyla się z fotela.
– A co z diagnostyką preimplantacyjną blastocysty? Przecież można przeprowadzić biopsję węzła zarodkowego, żeby wskazać nieprawidłowości genetyczne i odsiać te najbardziej obciążone, prawda?
Cała sztywnieję. Czyli to Ethan będzie prowadził negocjacje, nawet jeśli miałby przy tym mimowolnie odsłonić swoją prawdziwą tożsamość.
– Mówi pan jak prawdziwy ekspert. – Nash przygląda mu się z zaciekawieniem. – Czym się pan zajmuje, panie Glasser?
Wiem, że Ethan pewnie myśli sobie: Doktor Abrams, dyrektor programu bioetyki na Uniwersytecie Columbia.
– A, jestem nauczycielem – wyjaśnia zamiast tego. Milknie na chwilę. – Uczę biologii w liceum.
Wypuszczam powietrze z płuc. Trzymałam oddech jak zakładnika.
– A ja zajmuję się pisaniem – wtrącam. Nie żeby to miało jakieś znaczenie, ale czuję potrzebę odciągnąć uwagę od potknięcia męża. Bawię się złotym kółeczkiem w uchu.
– Pańskie pytanie jest ze wszech miar uzasadnione – przytakuje Nash. – Ale zaburzenia mitochondrialne to nie jest jakiś prosty problem genetyczny. Poziom mutacji nie zawsze jest powiązany ze stopniem zaawansowania choroby, więc nawet gdybyśmy spróbowali wybrać zarodki z najniższym wskaźnikiem wadliwego DNA, wciąż nie mamy gwarancji, że dziecko będzie dzięki temu zdrowsze. Ani w ogóle zdrowe.
Muszę kontrolować się z całych sił, żeby nie wyrzucić z siebie następnej myśli: „Ale przecież wie pan, jak to obejść, prawda?”.
Nash wstaje, wygładza biały fartuch i zaprasza gestem, żebyśmy poszli za nim.
– Przyjrzyjmy się pani, dobrze?
– Oczywiście. – Kiwam głową. Kiedy lekarz i Ethan wychodzą pierwsi z gabinetu, wpadam na pewien pomysł. Odpinam kolczyk i upuszczam go cichutko na podłogę.
Następnie drepczę za nimi do gabinetu badań i wskakuję na fotel, pokryty szorstkim papierowym prześcieradłem. Ethan zajmuje miejsce na stołku, a Nash czyta kwestionariusz z moją historią medyczną, który wypełniłam zawczasu. Kiedy zaczyna omawiać proces wyboru dawczyni jajeczek, dotykam płatka ucha i gwałtownie wciągam powietrze.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki