- nowość
Medaliony - ebook
Medaliony - ebook
Medaliony Zofii Nałkowskiej, wydane po raz pierwszy w 1946 roku, należą do klasyki polskiej literatury i polskiej literatury faktu. Składa się na nie osiem opowiadań inspirowanych rozmowami pisarki z ofiarami Holokaustu.
Książkę poprzedza wymowne motto: „Ludzie ludziom zgotowali ten los”. Stanowi ono myśl przewodnią utworu, jak również streszcza w kilku słowach niepojętą tragedię ludobójstwa w czasie II wojny światowej. Wstrząsające obrazy rysowane przez autorkę pokazują, do czego prowadzić może pogarda dla człowieka innej narodowości, innego wyznania czy też przekonań oraz jak łatwo jest zapomnieć, że drugi człowiek jest człowiekiem, widzieć w nim jedynie wroga i w rezultacie odmawiać mu prawa do egzystencji. Dla hitlerowskich władz nawet dzieci żydowskie zasługiwały wyłącznie na śmierć. Medaliony są przestrogą przed zgubnymi ideologiami i przed ukrytym w człowieku okrucieństwem.
Lektura w szkole średniej
Zofia Nałkowska (1884–1954) – znakomita pisarka, córka uczonego i publicysty Wacława Nałkowskiego. Była wieloletnią działaczką ZLP i Pen Clubu, a także członkiem grupy literackiej „Przedmieście”. Na jej obszerny dorobek literacki składają się głównie powieści (m.in. Granica, Romans Teresy Hennert, Niedobra miłość, Węzły życia) oraz prowadzone przez pół wieku Dzienniki. Medaliony są zbiorem opowiadań opartych na dochodzeniach Komisji Badań Zbrodni Hitlerowskich, której członkiem była Zofia Nałkowska.
Spis treści
Profesor Spanner . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 7
Dno . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .17
Kobieta cmentarna . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 24
Przy torze kolejowym . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 31
Dwojra Zielona . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 37
Wiza . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 44
Cz³owiek jest mocny . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 48
Dorooeli i dzieci w Ooewiêcimiu . . . . . . . . . . . . . . . . . 55
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8279-472-4 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PROFESOR SPANNER
1
Tego rana byliśmy tam po raz drugi. Dzień był pogodny, majo wy, chłodnawy. Wiatr od morza szedł rześki, coś sprzed lat przypominał. Za drzewami szerokiej, wyasfaltowanej alei stał mur ogrodzenia, za nim ciągnął się rozległy dziedziniec. Wiedzieliśmy już, co przyjdzie nam zobaczyć.
Tym razem towarzyszyło nam dwóch starszych panów. Ci przyszli w charakterze „kolegów” Spannera – obaj profesorowie, obaj lekarze i uczeni. Jeden wysoki, siwy, o twarzy szczupłej i szlachetnej, drugi równie duży, ale przy tym tęgi i ciężki. Jego pełna twarz wyrażała dobroduszność i jakby zatroskanie.
Ubrani byli dość podobnie i nie po naszemu, raczej prowincjonalnie – w czarne, długie wiosenne palta z dobrej wełny. Na głowach mieli miękkie, również czarne kapelusze.
Skromny, nietynkowany domek z cegły stał w rogu podwórza, na uboczu, jako nieważny pawilon dużego gmachu, w którym mieścił się Instytut Anatomiczny.
Naprzód zeszliśmy do rozległej, ciemnej piwnicy. W pochyłym świetle, idącym od dalekich, wysoko umieszczonych okien, umarli leżeli jak wczoraj. Ich ciała, nagie, białokremowe, młode, podobne do twardych rzeźb, były w doskonałym stanie, mimo że czekały tu już od szeregu miesięcy na chwilę, w której wreszcie przestaną być potrzebne.
Leżeli jak w sarkofagach, w cementowych, długich basenach z uniesionymi pokrywami – wzdłuż, jedni na drugich. Mieli ręce opuszczone wzdłuż ciała, nie złożone na piersiach według pogrzebowego rytuału. A głowy odcięte od torsów tak równo, jakby byli z kamienia.
W jednym z tych sarkofagów leżał na stosie umarłych znany już „marynarz” bez głowy – młodzieniec wspaniały, wielki jak gladiator. Na jego piersi szerokiej wytatuowany był kontur statku. Poprzez zarysy dwóch kominów przechodził napis wiary daremnej: Bóg z nami.
Mijaliśmy jeden za drugim baseny pełne trupów, a obaj cudzoziemscy panowie szli także i także patrzyli. Byli lekarzami i lepiej od nas rozumieli, co to znaczy. Na potrzeby Instytutu Anatomicznego przy uniwersytecie wystarczyłby zapas czternastu trupów. Tu było ich trzysta pięćdziesiąt.
Dwie kadzie zawierały same głowy bezwłose, odcięte od tamtych ciał. Leżały jedne na drugich – twarze człowiecze, niby zesypane do dołu ziemniaki – jak popadło; jedne bokiem, jak się leży na poduszce, inne obrócone w dół albo na wznak. Były żółtawe i gładkie, też świetnie zakonserwowane, też równiutko od karku odcięte, jak z kamienia.
W rogu jednej kadzi spoczywała na wznak ta nieduża, kremowa twarz chłopca, który umierając mógł mieć osiemnaście lat. Lekko skośne, ciemne oczy nie były zamknięte, tylko zaledwie spuszczone. Pełne usta, barwy tej samej co twarz, przybrały wyraz cierpliwego, smutnego uśmiechu. Brwi równe i wyraźne unosiły się ku skroniom jakby z niedowierzaniem. Oczekiwał w tej najdziwniejszej, przechodzącej jego pojęcie sytuacji na ostateczne orzeczenie świata.
Dalej były znowu baseny z umarłymi, a później kadzie z ludźmi przeciętymi na pół, pokrajanymi na części i odartymi ze skóry. W jednym tylko basenie leżały osobno i daleko nieliczne zwłoki kobiet.
Poza tym w podziemiu obejrzeliśmy jeszcze parę basenów pustych, zaledwie wykończonych, bez pokryw. Oznaczały, że zapas trupów, potrzebnych żyjącym, był niedostateczny, że istniał zamiar powiększenia całej imprezy.
Później z obu profesorami przeszliśmy do czerwonego domku i tam widzieliśmy na wyziębłym palenisku ogromny kocioł, pełen ciemnej cieczy. Ktoś obyty z terenem uchylił pokrywy i pogrzebaczem wyciągnął na wierzch ociekający płynem, wygotowany tors człowieczy, odarty ze skóry.
W dwóch innych kotłach nie było nic. Ale w pobliżu, na półkach oszklonej szafy, leżały rzędem wygotowane czaszki i piszczele.
Widzieliśmy też skrzynię, a w niej ułożone warstwami oczyszczone z tłuszczu, spreparowane cienko płaty skóry ludzkiej. Na półce słoje z sodą kaustyczną, przy ścianie wmontowany w mur kocioł z zaprawą i duży piec do spalania odpadków i kości.
Wreszcie na wysokim stole kawałki mydła białawego i chropowatego i parę metalowych, powalanych zeschłym mydłem foremek.
Nie wchodziliśmy już tym razem na strych po drabinie, by oglądać tam zalegające wysoko polepę zsypisko czaszek i kości. Zatrzymaliśmy się tylko na chwilę w tej części dziedzińca, gdzie widać ślady spalonych całkowicie trzech budynków, szczątki pieców metalowych typu krematoryjnego i bardzo licznych rur i przewodów. Wiadomo, że i czerwony domek podpalono już dwukrotnie. Za każdym razem jednak powstający pożar został dostrzeżony i ugaszony.
Wyszliśmy razem z profesorami, którzy od razu odłączyli się od nas i prowadzeni przez kogoś nieznajomego udali się w swoją drogę.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------