Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Mgnienia świadomości brudu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 sierpnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mgnienia świadomości brudu - ebook

Niniejsza książka to zbiór dwudziestu pięciu opowiadań pisanych w różnych stanach emocjonalnych. Opowieści są prawdziwe, zasłyszane, ukradzione lub zmyślone i tylko czytelnik potrafić będzie rozstrzygnąć, które jest które. Dochód z tej książki w 100% przeznaczony zostanie na cele charytatywne.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788397264809
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DOKĄD ĆPUN TAK BIEGNIE W KSIĘŻYCOWĄ NOC?

Od kilku tygodni przeżywam kryzys w relacji do tego miasta. Widocznie miłość do niego przychodzi falowo. Kiedy się tu przeprowadziłem pięć lat temu, nie mogłem uwierzyć, jak można żyć w takim getcie, ale po szoku zawsze przychodzi przyzwyczajenie. Zaskakujące, ile człowiek może zaakceptować na swojej drodze życia. Jest w stanie się zasymilować, przyzwyczaić, a nawet zapomnieć wszystkie złe momenty przeszłości, gdy sytuacja tego wymaga. Właściwie gdyby nie ta umiejętność w mieszance z chciwością niczego cywilizacyjnie byśmy nie osiągnęli. Stalibyśmy w miejscu, pełni strachu, wydzielając fetor przyciągający dzikie stworzenia, czekając na pożarcie. Dwoistość ludzkiej natury jest nieodgadniona, bo to, co nas wynosi na szczyty, również ciągnie nad przepaść.

Tak więc zaadaptowałem się do tej rzeczywistości. Śmieci na ulicach, nagich dzieci bawiących się w kałużach, notorycznych bójek, gwałtów, kradzieży i tego całego gówna, które niesie za sobą w nieodłącznej konsekwencji emigracja. Życie wśród poszukiwaczy lepszego i łatwiejszego życia to nie przechadzka po Copacabanie w słoneczny dzień. To raczej nieustanna podejrzliwość, bezsenność spowodowana dźwiękami za oknem, przymusowa umiejętność selekcjonowania znajomych i świadomość praktycznie pewnego braku przyjaciół. To strach, że twoje życie jest mniej cenne niż nowe buty piętnastoletniego gnoja albo działka kraku. Tu nie ma wysokich cen, tu nie ma wartościowania, co moralne, a co nie. Tu jest tylko chwila strachu, po której następuje cisza, ktoś ginie, a ktoś zarabia. Idealiści twierdzą, że życie jest bezcenne, ale w Luton dawno dokonano wyceny i ceną jest zawartość kieszeni. Więc jeśli nie chcesz przeżyć rozczarowania egzystencjalnego, noś przy sobie większą ilość gotówki.

Nie chciałbym zbyt patetyzować. Żyję tu już sześć lat i przywykłem, choć wszystko zaczyna mnie od nowa irytować. Może zbyt wiele wymagam od świata. Znów przychodzą myśli, że ci jebani, pijani cyganie mogliby zabrać te brudne dzieci z ulic i wstawić im dmuchany basen do ogródka, że moi sąsiedzi mogliby nareszcie zacząć trafiać do śmietników i załatwiać potrzeby fizjologiczne w domach. Może znów rośnie we mnie idealistyczny duch estetyczny, za którego bardzo się wstydzę i przepraszam. Zdaję sobie sprawę, że dla tego miejsca to zbyt wysoko postawiona poprzeczka, ale może jednak warto marzyć.

Nie wiem, czy to rozdrażnienie spowodowane pandemią, czy jakiś nowoodkryty zmysł estetyczny. Nie wiem, co się we mnie zmieniło, co pękło nagle, że właśnie teraz chciałbym to zmienić. Może martwię się o psychikę mojej córki i nie chcę, aby widziała to wszechobecne gówno, bo mogłoby w nią wsiąknąć, mogłaby zacząć wierzyć, że tak wygląda świat. Boję się, że mogłaby się przestać temu dziwić i uznać to za punkt odniesienia. Może boję się, że zacznie patrzeć właśnie z tej perspektywy. A może to tylko chwilowe rozdrażnienie. Zły impuls, który jutro minie i tylko dziś kłuje mnie w ego jak źle przycięta metka w koszulce.

Niemniej jednak dziś zapragnąłem w końcu uciec z tego miejsca, bo z pewnością ono nie zmieni się dla mnie, a ja jestem zbyt stary i leniwy, by zmieniać się dla niego. Chodziłem więc cały dzień po agencjach mieszkaniowych, aby znaleźć dom poza granicami tego miasta, i zmęczony tą tułaczką postanowiłem wynagrodzić sobie ten upór kilkoma piwami w pubie. Z okna usytuowanego naprzeciwko mego stolika rozciągała się panorama głównego deptaka Luton. Betonowa rzeka płynąca wzdłuż jedynego centrum handlowego w okolicy. Bardzo przykry widok. Ludzie projektujący to miasto musieli mieć do dyspozycji jako budulec wyłącznie materiały z rozbiórki innych, podobnych temu tworów, i heroinę jako inspirację. Szczerze powiedziawszy, mogli trochę więcej z tej mieszanki wyciągnąć.

Pijąc siódme piwo poprzedzone setką czystej, zaczynam mieć w dupie cały ten obraz. Właściwie nic się nie zmieniło w krajobrazie, ale mój wcześniejszy ambiwalentny stosunek do zastanej rzeczywistości staje się powoli kompletnie obojętny. Uśmiecham się pod nosem. Może nie trzeba od razu się stąd wynosić, wystarczy zacząć to miasto tworzyć. Rozczarowanie jednak szybko mnie dosięga, bo mimo że może i bardzo bym chciał, i starał z całych sił, to nie mogę przecież być wiecznie pijany.

Sama idea bawi mnie jeszcze przez kilka chwil. Widzę cygańskie rodziny biwakujące na brudnym betonie. Dumnych z siebie, zaszczanych, pijanych Polaków myślących, że są tu lepsi od wszystkich innych. Rumunów drących mordę tak, aby usłyszano ich w niebie i piekle jednocześnie. Zakamuflowane Pakistanki z dwanaściorgiem dzieci biegających i zaczepiających przechodniów nierobiące sobie z tego żadnej sprawy. Widzę wszystkie ogólnospołeczne bariery, zasady leżące zdeptane na chodnikach wśród psich odchodów i wczorajszych, zaschniętych już wymiocin. To wszystko nadal tam jest, ale ja już o nich nie myślę. Nie widzę tego, bo wygląda na to, że się dość mocno upiłem.

Nagle w tłumie przemyka znajoma mi skądś twarz. Ktoś, kogo kiedyś poznałem, i z kim znajomość się urwała. Próbuję sięgnąć pamięcią w głąb, aby przypomnieć sobie, co to za jegomość. Nagle eureka! Wstępuje na mnie totalne oświecenie. To bezdomny ćpunek, z którym uciąłem sobie jakiś czas temu pijacką pogawędkę o celach w życiu. Ja jako przedstawiciel, fan i niewolnik roszczeniowej zachodniej cywilizacji. On zaś piewca wolności, niezależności społecznej i zrzucacz okowów. Wtedy byliśmy przekonani o absolutnej słuszności naszych roszczeń. Potraktowaliśmy tę rozmowę nader filozoficznie, uważając siebie za najwspanialszych myślicieli. Teraz, z perspektywy czasu, wiem, iż to tylko stek narkomańsko-pijackich omamów. Któż pod wpływem środków odurzających nie uwierzył nigdy w wielkość swoich idei, niech pierwszy rzuci kamień. Pamiętam jednak dość dokładnie słowa mające mnie przekonać, że styl życia, który prowadzi mój rozmówca, w dzisiejszych czasach jest jedynym substytutem wolności.

– Kiedy kompletnie nic nie masz – mówił – nie masz się o co martwić. Nie musisz gonić za własnym ogonem, aby jedno mieszkanie zmienić na drugie, większe, czy auto na takie z mniejszym przebiegiem. Nie musisz gonić za ciągłą, rozpędzoną do granic możliwości zmianą nowinek technicznych. Nie masz nic, więc nic ci nie przypomina, że jesteś częścią samokreującego się systemu, bo tak naprawdę częścią czegokolwiek być przestajesz. Jedyne, czego cały czas potrzebujesz i co tak naprawdę nadaje twemu życiu rytm, jest chęć. Chęć, nie przymus. W moim przypadku to heroina. Bez niej nie miałbym kompletnie nic, czyli i po co żyć. Ćpam, żeby chcieć żyć. Nie chcę żyć tylko po to, żeby chcieć żyć.

Ta retoryka i styl rozumowania zupełnie do mnie nie przemawiały, lecz daleki byłem od tego, aby go oceniać. Pierwszy raz słyszałem tego typu teorię, więc i ona, jak wszystko, co dla mnie nowe, wydawała się całkiem ciekawa, nieoczywista, a przede wszystkim dość prawdziwa.

Facecik biegał wśród tłumu, zaczepiając coraz to nowszych przechodniów i próbując coś od nich uzyskać. Zakładałem, że zbiera na działkę. Poruszał się krokiem tak szybkim, że nieomal biegł. Nikt nie spełniał jego próśb. Po każdym odrzuceniu przyspieszał kroku. Wyglądał na człowieka, któremu ewidentnie kończy się czas. Twarz jego wyrażała rozpacz, wręcz błaganie.

Siedziałem tam jeszcze długo, aż zastał mnie zupełny mrok. Ulica się wyludniła, a facecik nadal biegał od jednego do drugiego napotkanego przypadkowo przechodnia, z każdą minutą przyspieszając. Zachodnia cywilizacja zabiła w nas wolność, zabiła ją nawet dla niego – najwolniejszego z wolnych, uwięzionego w ciągłym biegu.IDEALNIE MARTWE DOMY

Odkąd pamiętam w domach ludzi, których znałem, nie było życia. Nie było go nawet w moim własnym rodzinnym domu. Domy zarówno wszystkich tych ludzi, jak i nasz nie miały w ogóle strefy użytkowej. Prędzej czy później okazywały się skansenami do obserwowania, muzeami bez akcji serca, w których dotykanie eksponatów jest surowo zabronione. To sytuacja niekomfortowa, ale dla dziecka okazuje się tragiczna. Dorośli są gotowi na ustępstwa i kompromisy, jeżeli chodzi o ich nieskazitelne domy czy nowe auta. Dziecko zupełnie odwrotnie – chce żyć, ale nie przyjmuje opcji życia dla samego życia, na którą się godzimy, kiedy jesteśmy starsi. Dziecko chce żyć i cieszyć się tym życiem. Inaczej egzystencja nie ma sensu.

Człowiek z wiekiem umiera wewnętrznie, a pierwsze w kolejce do umierania są radość i chęć. Zaczyna wtedy kolekcjonować rzeczy mające sztucznie zrekompensować mu nieumiejętność normalnej egzystencji. Chęć życia zamienia na chęć posiadania. Raz w roku remontuje mieszkanie, co trzy lata zmienia auto, kupuje nowe meble, nowe ciuchy, rower, na który wsiądzie raz, ale będzie miał o czym opowiadać sąsiadom, kolekcjonuje buty, majtki i skarpetki, stawia w oknie nowy telewizor, aby każdy z zewnątrz mógł go podziwiać. I codziennie na to wszystko patrzy, poleruje to, czyści, odkurza, dba, patrzy, czyści i ogólnie posiada. No i najważniejsze – zabrania komukolwiek tego dotykać, bawić się tym i grać w pobliżu tego w piłkę, bo mogłoby się uszkodzić, a to sprawia, że dom jest najpiękniejszym, ale też najsmutniejszym i najnieszczęśliwszym miejscem na Ziemi. Szczególnie dla dzieci.

Moja matka kategorycznie zabraniała zabierać jedzenie na tak zwaną górę. Mieszkaliśmy w domu jednorodzinnym składającym się z piwnicy, parteru, pierwszego pietra i poddasza. Piętro, nazywane potocznie „górą”, było ogólnie rozumianą przestrzenia życiową. Salon, pokoje mieszkalne, telewizor, łóżka. To ta fajniejsza część domu, ta, w której się żyje. Gdzie lepiej smakuje i trawi się jedzenie nastolatka jak nie przed telewizorem? U nas ten proceder był jednak zakazany. Na górę pod żadnym pozorem nie wolno nosić jedzenia.

Zdarzały się oczywiście kontrabandy przemycane za plecami mamy. Zdarzały się wręcz regularnie i regularnie kończyły się tak samo – krzykami, groźbami, nakazami, aby zabierać to wszystko na dół, oraz natychmiastowym włączaniem zbierającego z podłogi potencjalne okruszki odkurzacza, przy którym już się nie dało oglądać telewizji. Przemyty były częste ze względu na brak asertywności mojej rodzicielki, ale jednak nie za częste z uwagi na szacunek, którym ją darzyliśmy. Ta wojna emocji szargała nami dzień w dzień. Mieliśmy dylemat: iść z żarciem na górę czy nie? Wewnętrzne demony ciągnęły w swoje strony „warto” i „nie warto”, a scenariusz powtarzał się wciąż od nowa.

„Góra” miała nie nosić choćby jednego śladu życia. Miała wyglądać tak, jakby tam jeszcze nigdy nikogo nie było. Bezludna wyspa. Terra incognita. Przez całe dzieciństwo zachodziłem w głowę, dla kogo to wszystko: te podchody, te kamuflaże, ten połysk, ta czystość, bo na pewno nie dla nas. Może mama chciała być zawsze gotowa na jakąś wizytę, na przyjście niezapowiedzianego gościa, mimo że nie była to Wigilia. Nikt nigdy nie przyszedł, a dom obumierał. Domy lubią być wylęgarniami życia, lubią, gdy płonie w nich ogień i niesie się po nich radosny krzyk, a niestety budowane są po to, by być kolejnym idealnym meblem.

Wydarzyło się tak raz w historii mojej rodziny. Ze względu na jakąś niewyobrażalną hossę moi rodzice zdecydowali się na kupno nowego auta. Miałem wtedy siedem, może osiem lat. Zanim tego zakupu dokonali, chodzili podekscytowani przez kilka miesięcy i oglądali katalogi oraz przeglądy automobili. Znali na pamięć specyfikacje poszczególnych modeli, ich ceny, średnie spalanie, prędkości maksymalne, moc silników, wyposażenie dodatkowe i wszystkie bzdetne gówna, które można wiedzieć na ich temat.

Ja tego nie rozumiałem, do dziś nie rozumiem, ale jako dziecko również się cieszyłem – że tak to określę – wtórnie. Dziecko małpuje rodziców, zupełnie nie wiedząc dlaczego. Jest to genetycznie zapisana cecha przystosowawcza. Co ciekawe, człowiek używa słowa „małpować” jako synonimu słowa „naśladować”. Eksperyment, w którym próbowano wychowywać młode szympansów z noworodkami, trzeba było przerwać, bo ludzkie dziecko zbyt stawało się małpą, a małpa wcale nie stawała się człowiekiem. Więc chyba powinniśmy „małpowanie” zamienić na „człowiekowanie”.

Tak więc, nie wiedzieć czemu człowiekowałem moich rodziców. Byłem zbyt młody, by prowadzić auto, i zbyt nieświadomy, dlaczego w ogóle miałbym się z niego cieszyć, ale atmosfera w domu okazała się tak napięta, że i ja chodziłem cały czas nakręcony. Gdy ojciec skończył lekturę kolejnego magazynu motoryzacyjnego, ja niezwłocznie zaczynałem studiować gazetę. Chyba nawet w jakimś stopniu napawało go to dumą, lecz nie mógł być dumny zbyt długo, bo kupno auta stało na pierwszym planie. Chwytał więc kolejne czasopismo i pogrążał się w dalszej lekturze. Nie wiedzieć czemu chodziłem dumny po szkole i rozpowiadałem kumplom, że kupujemy niedługo nowe auto. Nie potrafiłem już gadać o niczym innym.

Auto zostało już wybrane, zaliczka – wpłacona u oficjalnego dilera i nadszedł dzień odebrania fury. Nadal nieświadomy, czym się podniecam, siedziałem cały poranek jak na szpilkach, czekając, aż ojciec wróci do domu z nowym nabytkiem. Chyba na nic wcześniej w życiu tak nie czekałem. Nie wiem, czy podczas którejś z Wigilii oczekiwanie na Świętego Mikołaja było tak podniecające. To wydarzenie okazało się tak ważne w moim życiu, że mimo iż minęło już od niego jakieś dwadzieścia pięć lat, pamiętam ze szczegółami każdą sekundę tamtego dnia. Przypominam, że miałem siedem czy osiem lat, czyli powinno mnie interesować wszystko inne poza tym. Koledzy przyszli po mnie, żebym poszedł z nimi grać w piłkę, a ja pierwszy raz w życiu odmówiłem, bo za punkt honoru postawiłem sobie czekanie na powrót ojca. Dla dorosłego może brzmi to zupełnie nieznacząco, ale odmawianie przez dziecko gry w piłkę w wakacje jest odpowiednikiem odmawiania seksu przez napalonego faceta. Musi się stać coś złego, aby do tego doszło. I wydarzyło się – jaskrawożołty seat kombi zajechał pod dom.

Wystrzeliłem jak z procy w kierunku drzwi wejściowych. Tego dnia nauczyłem się, że wielkie oczekiwania mogą nieść wielkie rozczarowania. Auto wyglądało jak każde inne. Kiedy spytałem, czy mogę wejść do środka, usłyszałem odmowę, za to zostałem zaproszony z powrotem do domu, gdzie odbyła się rodzinna narada, na której nakreślono wyraźnie zasady co do użytkowania nowego członka rodziny. Tak wtedy pomyślałem o tym aucie, bo właściwie od nowości dostał większe przywileje niż my wszyscy razem wzięci, licząc w tym tatę. Zakaz jedzenia w środku, zakaz dotykania brudnymi paluchami, zakaz zabawy guzikami, zakaz zabawy drążkiem zmiany biegów. Właściwie poza odświętnym siedzeniem w środku nic nie było dozwolone. Siedem miesięcy czekania, ekscytacji, gadania, wnikliwego researchu i nocy zarwanych na senne wyobrażenia o nowym aucie tylko po to, aby go wcale nie używać. Znienawidziłem to auto po jakichś dwóch tygodniach, bo nie kojarzyło mi się z niczym fajnym. Nie miałem z nim ani jednego dobrego wspomnienia. Z chwilą wsiadania do niego trzeba było przestać oddychać. Życie w środku okazało się bardzo niemile widziane. I to wszystko za jedynie trzynaście lat kredytu. Dorośli ponownie okazali się antylogiczni i potwornie rozczarowujący.

Dziś mam swój dom i poprzysiągłem sobie, że w nim będzie się dało żyć. Nic z tego oczywiście nie wyszło. Mieszkam w kolejnym niezamieszkiwalnym budynku, w którym hierarchia porządku stoi ponad esencją istnienia. Odkurzanie ma większe prawo głosu niż ja. Zastanawia mnie, co w nas, ludziach siedzi, jaka podświadoma nienawiść do samych siebie, że tak rozkochaliśmy w sobie ograniczenia. Czy to ten strach, że kiedyś nie mieliśmy nic, a ten stan może wrócić i trzeba szacunku do rzeczy, aby się na nas nie obraziły? Ale nie takiego zwykłego szacunku, a szacunku praktycznie upersonifikowanego. Rzeczy stają się drogie jak ludzie. Kochamy mieć i to poniekąd jest zrozumiałe, ale czy mając nieskazitelnie czysty dom, w którym sami zabraniamy sobie żyć, to my posiadamy go czy on posiada nas?KRÓTKA HISTORIA ZE ŚMIETNIKIEM W TLE

To był już chyba siódmy dzień. Pieniądze powoli zaczynały się kończyć. Miałem co prawda jeszcze coś na sprzedaż, ale ćpuny przychodziły coraz rzadziej, bo pijany przestałem odbierać telefony. Trochę pustka, nikogo tam nie było w środku. Dość dziwna sprawa, bo ból głowy zdawał się tak ludzki, tak prawdziwy. Tylko on towarzyszył mi przez całe życie. Pytałem nawet: „To ty jeszcze możesz ze mną wytrzymać?”, a on jak ten pies wiernie we mnie tkwił. Od czasu do czasu odchodził, ale tak dobrze mnie znał, wiedział, że lubię pić sam.

Zwaliłem się z łóżka w kilkudniowych gaciach. Sam poczułem ich odór, więc musiało być coś na rzeczy. Gdy czujesz swój smród lub orientujesz się, ile życiowych błędów popełniłeś, sytuacja jest dokładnie taka sama. Musisz uciekać. Zebrałem żywy inwentarz i puste butelki po trzydzieści pięć groszy za sztukę. Raz, dwa, pięć, siedem, kurwa mać, będzie kolejna flacha. Brzęk szkła wybrzmiewał wtedy iście niebiańsko. I oto otworzyły się bramy niebios przed niewiernym Tomaszem, który cierpliwie brzęczał u ich podwojów. Prochu miałem mnóstwo, pieniędzy – nic, a z jedzenia zrezygnowałem, kiedy znany lekarz powiedział, że nie jest to rzeczą najważniejszą w życiu.

Ubrałem się, bo zachowałem jeszcze resztki człowieczeństwa. Dla mnie nie byłoby to problemem, ale wyobraźcie sobie rozczarowanie w oczach kobiet. Chociaż może w końcu zaczęłyby doceniać swoich mężów. Drzwi, klatka, schody. Dopiero na zewnątrz zorientowałem się, że nie mam butów. Trudno.

„Proszę państwa, a gdzie dziś jesteśmy? Jesteśmy w drodze do monopolowego. A w czym monopolowy lepszy jest od Polski…”. No, mi przynajmniej wydawało się to śmieszne. Spojrzenia przechodniów stanowczo wykluczały mnie ze społeczeństwa. Nie dziwię się im, bo kim jestem? Brak tytułów przed nazwiskiem, jakichkolwiek perspektyw na bilet miesięczny na podmiejską kolejkę, a nawet zawody miłosne znałem tylko z Casablanki. Ubogi, ubogi, a w dodatku biedak. Lubiłem te spojrzenia. Napawały mnie jakąś nadzieją, a bez nadziei człowiek może już tylko umrzeć. Coś we mnie budowały, jakąś iluzoryczną pewność siebie, może nawet ochotę do podjęcia walki. W zasadzie to czułem się od tych ludzi lepszy, bo to, że nic nie miałem, pozbawiało mnie tego powszechnego strachu. Ludzie cały czas się boją, czy zdadzą egzamin, nie stracą pracy, samochodu. Co jest do stracenia? Wcześniej tego nie mieli, a jakoś żyli. Było to gorsze życie? Nie sądzę. No, może żarcie było trochę gorsze, ale przynajmniej faceci mieli wzwody, a kobiety nie biły dzieci, aby pasem na plecach ukształtować ich lepszą przyszłość.

Nie miałem nic do stracenia i w tym byłem lepszy. Szedłem powoli, bo wczorajsza wódka jeszcze miała nade mną władanie. Krok po kroku, mijając piękne, walące się kamienice Dolnego Miasta. Klimat genialny. Czasem żałuję, że nie mieszkałem na Pradze podczas wojny albo tuż po okupacji. Grzesiuk cicho przygrywałby balladki o tym, że jego ukochana znalazła sobie nowego, a my nad Wisłą łowimy ryby, które niosą nam tak oczyszczający ołów. Kule świszczą, a my cicho płaczemy. Kac strasznie rozckliwia facetów. Raz nawet chciałem wyjechać do Syrii pomagać ludziom, ale szybko się rozmyśliłem. Raz, że nie potrafiłem pomóc nawet samemu sobie, a dwa, że nie widziałem w tym większego sensu. Wieczorem, tego samego dnia, gdy przyszła ta myśl, znów się schlałem i było już ostatecznie po planach.

Mijając śmietniki, usłyszałem dziwny dźwięk. Pewnie ktoś znów wyrzucił małego psa. Dźwięk się powtórzył. Zaglądnąłem za kontener. Okazało się, że to mała dziewczynka. Trudno było oszacować jej wiek, bo z głodu tak się zmieniła, że gdyby się nie odezwała, pomyślałbym pewnie, aby ją sprzedać do teatru kukiełkowego jako marzannę.

– Przepraszam pana – ledwo ją słyszałem – czy wrzuci mnie pan do śmietnika?

– Co mam zrobić? – Moje zdziwienie było chyba zrozumiałe.

– Czy może mnie pan włożyć do śmietnika?

– No jasne, mała, ale po co miałbym to robić?

– Bo ja niedługo umrę i zaczną ze mnie wyłazić robaki. Nie chcę, żeby koleżanki tu przyszły i się ze mnie śmiały.

– Nie mogę tego zrobić. Zadzwonię na pogotowie, muszą ci pomóc. – Głos już mi lekko drżał.

– Nie, dziękuję panu. Nie chcę panu robić kłopotu, z resztą nie jestem ubezpieczona, to i tak mnie nie wezmą. Proszę mnie tylko włożyć.

Zapłaciłbym za nią, ale nie miałem ani grosza. Właściwie nie wiedziałem, jak mam się zachować. Objąłem ją obiema rękami. Bałem się, czy aby nie złamię jej jakiejś kości. W tym stanie i tak pewnie by nie poczuła. Ułożyłem ją powolutku na śmieciach i położyłem jej worek pod głowę. Miałem nadzieję, że zostały jej maksymalnie dwie godziny życia, ale może były to dwa tygodnie, nie wiem. W tym momencie pomyślałem, że w kieszeni mam trochę prochu, a skądinąd wiem, że nieźle uśmierza ból. Tylko tak mogłem jej pomóc. Włożyłem rękę do kieszeni i sięgnąłem po działkę. Nagle gwałtownie ją cofnąłem. Przecież to osiem dych. Z największą ostrożnością opuściłem klapę.LUDZIE TACY JAK MY

Piliśmy piwo pod sklepem nieopodal Kwadratowej, takiego małego studenckiego baru Politechniki Gdańskiej. Poszliśmy tam, bo już kończyły się nam pieniądze, więc w przypływie ekonomicznego oświecenia postanowiliśmy wybrać tę opcję. Studencka pętla na szyi też mogła dawać o sobie znać, mimo że zbliżała się dopiero połowa miesiąca, a ja właśnie przechlewałem fundusze na jedzenie.

Nasi rodzice śpiący teraz w domach śnili o naszych przyszłych nagrodach naukowych i kosmicznych zarobkach. Kąpali się w wizji, że to my staniemy się solą tej ziemi i to my będziemy walczyć o lepszą przyszłość tego kraju, a może nawet całego świata. My, dwóch kretynów przepuszczających pod sklepem ostatnie pieniądze. Wtedy cieszyliśmy się, że nasi rodzice nie mogą się bardziej mylić. Ich naiwność dawała nam się co wieczór upijać, nie snuć żadnych planów na przyszłość, mimo iż na trzeźwo strach przed nią paraliżował najmocniej. Życie idiotów to kwadratura błędnego koła.

Piwo na pewno pochodziło z najniższych półek. Było ciepłe i potworne w smaku. Sprzedawca nawet się nie pofatygował, by schować kilka butelek do lodówki, bo koneserami tej marki są menele i zidiociali studenci, czyli desperacka klientela, o której względy nie trzeba zabiegać. Sama przyjdzie, wypije te szczyny z pocałowaniem ręki i z wielką chęcią odniesie butelki, aby odzyskać dwadzieścia groszy za sztukę. Zakładam, iż przy produkcji tego trunku droższe od samej zawartości były kapsle na butelkę. Teraz nie to miało jednak znaczenie. Walory smakowe może i robiłyby różnicę kilka godzin wcześniej, gdy nasze kubki smakowe nie zostały jeszcze przepalone morzem wódki, petów i całej ilości innych substancji, których nie będę teraz wymieniał, bo mnie zamknął w imię Boże w więzieniu.

Zza sklepu wyłoniło się dwóch z metra ciętych facetów z ogorzałymi twarzami, w porwanych kurtkach, ale takich, co to głowy noszą wysoko, dumnym będąc z tego, kim są. Szukali frajerów, którzy postawiliby im piwo. Tacy jak oni sprzedają jedną z tych szczerozłotych gadek, w których to wysławiają swego rozmówcę pod niebiosa, niemal sadzają go na firmamencie świata na równi z jego stwórcą. I trafili na nas, czyli tego wieczoru nie mogli mieć więcej szczęścia.

Zrzuciliśmy się wdowim groszem, który pozostał nam w portfelach, i wyszło tego tak niewiele, że duet musiał zadowolić się puszką piwa na pół.

– Dobre i to - powiedział jeden z nich. – W sumie noc jeszcze młoda, coś się jeszcze do rana dobierze.

Urodzeni optymiści. Spojrzałem na zegarek. Faktycznie wskazywał dopiero pięć po jedenastej, a ja już kompletnie zalany całkiem niedługo miałem stracić przytomność. Zawsze wiedziałem, że więcej we mnie ze sprintera niż z długodystansowca, i to we wszystkich aspektach życia. Wiecznie się gdzieś śpieszyłem, szkoda tylko, że nigdy nigdzie nie dobiegłem.

– Słyszeliście, co ten Wałęsa wczoraj pierdolił w telewizji? – zagadnął drugi facet.

Zaskoczył mnie pytaniem, bo myślałem, że chcą tylko kasę na piwo i dadzą nam spokój. Nie spodziewałem się, że w pakiecie jest jeszcze rozmowa z ciekawym gościem. Widocznie w odruchu wdzięczności doszedł do wniosku, że kurtuazyjnie będzie przez chwilę porozmawiać, zacieśniając tym samym więź wspaniałej przyjaźni na kolejne pięć minut. Nie był już żebrzącym menelem, a kumplem pożyczającym drobne na piwo. Perspektywa na pewno o wiele ładniejsza. Przecież każdy lubi podkolorować własne życie w głowach innych – z próżności, dla własnej uciechy i podbudowania ego. W tym celu powstały wszelkiej maści portale społecznościowe – by nareszcie w oczach innych móc być tym, kim chcemy, by nas widzieli, nawet gdyby okazało się to tylko wierutnym kłamstwem. Prawda nie jest tak ważna jak wizja roztaczana wokół siebie. Niby wszyscy kochają szczerość, ale na równi uwielbiają wygodę sztucznego świata.

– Nie interesuję się polityką. Nie z przekonania, po prostu nie stać mnie na telewizor – odparłem. – Oddałem ci ostatnie dziewięćdziesiąt pięć groszy.

– Przynajmniej śpisz w swoim łóżku, a nie jak my po noclegowniach. Chociaż nie możemy narzekać. Ostatnio zrobiła się jakaś moda na odbijanie się od dna czy inne gówno i bezdomnych jest coraz mniej, a przytułki są coraz bardziej puste, więc i dla nas jest więcej miejsca. W niektórych nawet przez to znieśli obowiązek bycia trzeźwym. Jak będzie za dużo wolnych łóżek, to cofną im dotacje, a oni stracą robotę. Muszą więc o nas jakoś walczyć – oznajmił zadowolony z siebie optymista. Drugi potakiwał energicznie głową, w razie gdybyśmy niedowierzali.

Czy ja wiem, czy wynajmowanie mieszkania, w którym mieszkała kiedyś niedołężna starsza kobieta i wszystko przesiąknięte jest jej zapachem, współdzielone z pięcioma innymi facetami, ma w sobie więcej komfortu niż rzeczona noclegownia. Zatrzymałem jednak tę uwagę do dla siebie, wstydząc się, że we własnych oczach mógłbym publicznie zrównać się statusem społecznym z bezdomnym. Wcale nie czułem się od nich lepszy. Zatrzymała mnie przed tym indoktrynacyjna bariera presji społecznych. Nie mogłem być tak ostatecznie zalany, bo okazało się, że mój instynkt samozachowawczy jako tako jeszcze działa.

– To co on wreszcie powiedział? – spytałem, chcąc odgonić własne myśli.

– Ten skurwysyn pławi się w luksusach, promuje się na zbawiciela narodu i już zapomniał o kolegach stojących za nim. Zrobił ten przewrót sam, do chuja? Myśmy tam byli. Jak milicjant jebnął mi pałą przez łeb, to dwa tygodnie nie wiedziałem, jak się nazywam. A teraz pytam gówniarzy pod sklepem, czy mi piwo kupią. Bez urazy.

Może poczułbym się urażony, gdyby nie okazał się to strzał w dziesiątkę najczystszej prawdy. Teraz jest mi wszystko jedno. To normalne.

– Za dużo wagi przywiązujemy do ludzi i za dużą miłością ich darzymy. Wszyscy kochają twarze. Wszyscy chcą adorować celebrytów. Nieważne: Wałęsa, Mandela czy Jezus. Za nimi stały tysiące, jak nie miliony ludzi, ale już zapomnieliśmy o ich bólu, zapamiętaliśmy tylko twarze – odpowiedziałem.

– A mógłbym być na jego miejscu… – odparł.

– Raczej nie. Jeżeli tam byłeś, to znaczy, że wywalczyłeś to, co chciałeś. Dokonałeś tego, co sobie założyłeś, i osiągnąłeś swój cel. Oni widocznie mieli inne cele. Poszli za ciosem i są tam, gdzie są.

– Może i masz rację, młody. Jak na studenta, jakiś za mądry mi się wydajesz – powiedział z uśmiechem i jednocześnie zawodem na twarzy.

– Już niedługo mnie pewnie wywalą, bo więcej gadam z takimi jak ty, kolego, niż z profesorami na uczelni. – W końcu głośno usłyszałem tę myśl krążącą mi gdzieś po głowie, a i tak mnie nie przeraziła. Uspokoiła wręcz.

– Teraz wszystko jasne – stwierdził. – Chodźcie, sprzedamy te butelki i może jeszcze wyskrobiemy jakieś zaskórniaki – dodał.

– Widzisz, gdyby los nie potoczyłby się tak, jak miał, musiałbym teraz pić to piwo z Wałęsą.

– Pieprzony farciarz – rzucił, odwracając się w stronę sklepu.MANIFEST

Byliśmy dwojgiem młodych ludzi po przejściach i nie potrafiliśmy przez to stworzyć od podstaw takiego zwykłego, schematycznego związku. Przeskoczyliśmy wszystkie etapy: spotykania się najpierw przez pół roku pokątnie w kinie (bo może to nigdy nie wyjdzie i lepiej, aby żadna inna nie widziała mnie publicznie z tą), nie kupowaliśmy siebie nawzajem przerysowanymi komplementami, aby wzbudzić sztuczne zainteresowanie. Nic z hollywoodzkiej, kinowej sztampy nam nie wyszło. Od pierwszego dnia razem wiedzieliśmy, że to właśnie to. I to wszystko. Na tym fundamencie chcieliśmy oprzeć cały nasz świat. Na pewno ja to wiedziałem od razu.

Powiedziałem jej, że ją kocham, po jakichś trzech dniach znajomości, a ona zaproponowała dyskretnie, że może to dobry pomysł, żebym się wprowadził. Nie przestraszyła się tak szybkiego rozwoju sytuacji, tym, że jakiś nowo poznany wariat wyznaje swoją pewność. Ja zaś nie czułem żadnego oporu, aby tę pewność zbyt szybko wyznać. Jeżeli czujesz, to wiesz.

Właściwie kiedy jest za szybko, jeżeli jesteś tego pewien? Einstein nie czekał z publikacją szczególnej teorii względności, gdy już był pewien, że ma właściwą logikę i ostateczny kształt. Czasem ludzie zbyt długo zwlekają z powiedzeniem czegoś, a zwykle jest na to tylko ulotna chwila, małe okno pogodowe, w którym wypowiedzenie tego ma sens. Potem to traci swą ulotność i z powrotem staje się jedynie przypadkową zbieraniną słów.

Ja trafiłem w czas. Zacząłem chcieć przy niej żyć. Nie wierzę w reinkarnację, ale to było odrodzenie lub narodzenie właściwe. Dotychczas w życiu nie odczułem ani razu prawdziwego szczęścia. Miałem niebywały talent do pierdolenia wszystkiego, co piękne i dobre mi się przydarzało. W tym chyba nie miałem żadnej konkurencji. W tym byłem najlepszy. To był ogarniający i niedający się opisać strach przed byciem szczęśliwym. Omijałem takie sytuacje szerokim łukiem, a gdy tylko próbowały mnie dogonić, uciekałem od nich w tempie wystrzelonego pocisku. Sam do końca nie potrafię opisać, dlaczego właściwie tak się działo. Paniczny strach przed byciem kochanym, zaangażowaniem, budowaniem relacji czy zwykłym poczuciem się przez chwilę dobrze towarzyszył mi, od kiedy pamiętam. Świadomie czułem obrzydzenie do siebie, świata i obrzydzenie świata do mnie. Gdy tylko próbował mi coś zaoferować, odrzucałem to, nie chcąc od niego żadnej jałmużny. Od zawsze brzydziłem się litowaniem nade mną.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: